Margrabina Castella/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Ocalenie.

Skoro minęła pierwsza chwila przestrachu, młodzieniec odzyskał zimną krew i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Aj! do licha! — zawołał, — jakże człowiek jest głupiem a zarozumiałem stworzeniem.
„Przyszedłem tu żeby w łeb sobie palnąć... szukam stosownego miejsca dla tej ostatniej rozrywki, i naraz, ni z tego ni z owego zaczynam drżeć od stóp do głów jak baba, i naraz, staję osłupiały, dla tego, że spotykam niespodzianie jakiegoś pana który się powiesił...
„Na dobrą sprawę, mogłem się przecie spodziewać takiego spotkania, boć samobójstwo nie jest moim wyłącznie przywilejem!... A. czy nie zdaje mi się czasem, że jestem jedynym na kuli ziemskiej osobnikiem, dla którego życie stało się ciężarem?...
„Bądźże mój chłopcze rozsądnym... ten pan już zrobił to, co ty zaraz zrobić powinieneś, wstał tylko wcześniej od ciebie i wybrał sznurek zamiast pistoletu.
„Miał przecie najzupełniejsze potemu prawo, bo rozmaite są gusta i gusteczka. Są poczciwcy, co sobie podrzynają gardła, są tacy co się topią z prawdziwą satysfakcyą — są i tacy co się trują morfiną, kwasem pruskim, albo innym jakim przysmakiem. Gryzetki np. przekładają zaczadzenie, ja wybrałem pistolet! Każdemu służy wolne prawo wyboru.
Chciałbym się jednak przekonać, czy to wisielec jęczał przed chwilą.
Prowadząc ze sobą ten monolog fantazyjny, młody blondyn przypatrywał się z wielką ciekawością i uwagą nieznanej osobistości, bujającej na końcu sznura.
— Czy też on juź nie żyje? — szepnął do siebie.
Sekunda obserwacyi przekonała go, że trzeba tę kwestyę zbadać dokładnie.
Kurcze i wstrząśnienia widoczne ale coraz słabsze, poruszały członkami wiszącego...
Twarz była czerwona ale nie przybrała jeszcze tego odcienia ciemnego, czarnego prawie, jakie oznacza uduszenie.
Walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała jeszcze na pewno.
Na pewno dusza jeszcze nie rozłączyła się z ciałem, ale gotowa była uciec lada chwila.
Że człowiek jest mieszaniną niepojętych niekonsekwencyj... to bodaj żadnej nie ulega wątpliwości.
Młody blondyn zdecydowany pozbawić się życia, zapomniał naraz o swoich własnych teoryach co do samobójstwa, zapomniał o tem wszystkiem co przed chwilą dowodził...
Nie mógł znieść widoku gwałtownej śmierci, nie był w stanie nie dać pomocy konającemu...
Nie tłomaczył sobie wcale, że nieznajomy używał praw mu przysługujących, że zapewne musiał mieć ważne powody do rozstawania się z życiem... myślał tylko o jego ocaleniu.
Ocalić go?..
Naturalnie.
Ale jak?
Wypadało przedsięwziąść środki energiczne a bardzo w tym razie trudne.
Nogi wisielca sięgały głowy blondyna a sznur okręcony około szyi, przywiązany był silnie do grubej gałęzi.
Jasnem było jak na dłoni, że nieznajomy zawiązawszy sznur ten bardzo starannie, zarzucił sobie węzeł przez głowę i śmiało skoczył w próżnię.
Młodzieniec pojmował doskonale, że nie było ani chwili do stracenia, zdjął więc kapelusz, zrzucił surdut i wdrapał się na drzewo, dając tem dowód nadzwyczajnej zręczności...
Położył się na gałęzi poprzecznej do której przywiązany był sznur i usiłował go odwiązać. Spostrzegł jednak niebawem, że były to starania próżne i, że połamie paznogcie i palce pokaleczy ale nic a nic nie zrobi.
Sznur wyprężony ciężarem wiszącego, zniweczył wszelkie usiłowania.
Pozostawał jedyny środek — przeciąć sznur, a nie bawić się w odwiązywanie.
Ba — przeciąć! — nic łatwiejszego, gdyby mieć jakikolwiek nóż przy sobie... ale na nieszczęście scyzoryka nawet nie posiadał.
— Do licha — mruknął niezadowolony — co zrobić, jak sobie poradzić?... Nieszczęśliwy już się nie poruszał... sekunda, a już będzie zapóźno!.. Co zrobić? — co zrobić? — powtarzał.
Stanął, utrzymując równowagę na gałęzi i zaczął szukać po kieszeniach.
Świetna myśl przyszła mu do głowy.
Poczuł w palcach kolbę pistoletu, którym się miał zabić.
— Oto co mi potrzeba! — rzekł i wyciągnął broń z kieszeni.
Przyłożył lufę do wyprężonego sznura i starannie wycelowawszy pociągnął za kurek.
Rozległ się wystrzał a echo takowego obiegło las do koła.
Łabędzie wystraszone poczęły uciekać bijąc skrzydłami.
Stróże wytężyli słuch, medytując czy ten podejrzany wystrzał zwiastował pojedynek, samobójstwo czy polowanie.
Najważniejszem było jednak to, że życzenie młodego człowieka ziściło się w zupełności. Kula przecięła sznur tak doskonale, iż nóż najostrzejszy nie byłby dokładniej wykonał tej operacyi.
Ciało powieszonego runęło na gęstą murawę u stóp starego dębu, a gałęź tym upadkiem tak silnie została wstrząśniętą, iż młody blondyn o mało nie zleciał także.
Na szczęście uchwycił się mocno gałęzi, ażeby nie stracić równowagi i zszedł na dół bez żadnego szwanku. Ukląkł przy ciele nieruchomem i zupełnie martwem ex-wisielca i po chwilowym namyśle, mruknął do siebie:
— Oho!... bodaj, że nie było warto marnować ostatniego naboju, dla ocalenia nieżywego.
Rzeczywiście, człowiek rozciągnięty na murawie, miał pozór zupełnie trupi.
Czerwona twarz stawała się coraz ciemniejszą,
Usta były sine — oczy szeroko otwarte, na wierzch wysadzone i krwią zabiegłe.
Język wyszedł z ust. Wiadomo powszechnie, że nie ma nic wstrętniejszego nad widok wisielca; a ten o którym mowa — z pewnością nie stanowił wyjątku.
Młody człowiek przypatrując mu się bliżej, uczuł ogromną odrazę.
— Sapristi! — rzekł — cóż to za szkaradne stworzenie! Kiedy się ma nieszczęście posiadać podobną głowę na karku i kiedy trzeba podobną twarz pokazywać niezadowolonym z tego oczom współczesnych, to doprawdy daleko lepiej powiesić się i raz skończyć.
Pomimo tych refleksyj niezbyt pochlebnych dla wisielca, mieszkaniec ulicy du Rocher, krzątał się koło nieznajomego, jak gdyby iskierka życia tlała w nim jeszcze.
Najprzód rozwiązał mu węzeł zaciśnięty na szyj...
Skoro to uczynił, siny odcień twarzy pobladł trochę, jak gdyby przerwana na chwilę cyrkulacya krwi, wróciła na nowo.
Młodzieniec rozpiął odciętemu koszulę i przyłożył rękę do jego serca...
Zdawało mu się, że czuje bardzo słabe niewyraźne poruszenia.
Po dwa razy powtórzył doświadczenie i za drugą razą był już pewnym, iż wcale się nie mylił... Serce biło — ex-wisielec żył zatem jeszcze.
— Pokazuje się, że na czas przybyłem...
Omdlenie jednak nie przechodziło.
Ażeby temu koniec położyć, blondyn nasz wyciągnął z kieszeni nieznajomego chustkę od nosa, wyszedł z gaiku i udał się aleją nad brzeg. stawu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.