Margrabina Castella/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Gaston i Joasia.

Tego samego wieczora po odjeździe Emanuela, margrabia odezwał się do Blanki, która przed udaniem się do łóżka, kładła na swoje prześliczna włosy maleńki koronkowy czepeczek.
— Moja kochaneczko, od tygodnia przeszło widujesz codzień mojego protegowanego. Powiedz mi więc otwarcie, co o nim myślisz mianowicie.
— Jak tylko można najlepiej — odpowiedziała zapytana. To prawdziwie miły człowiek.
— Zatem podobał ci się?
— Bardzo.
— A jakże ci się zdaje, czy podobał się Joasi?
— O tego; to nie wiem zupełnie.
— Nie rozmawiałyście nic o nim ze sobą?
— Nie raz nawet...
— Cóżeś mówiła o Emanuelu?...
— Chwaliłam go jak tylko mogłam.
— Z zapałem?
— Naturalnie, przecie na to zasługuje.
— Cóż odpowiadała Joasia?
— Przytakiwała mi najzupełniej.
— Więc Emanuel jej się podobał? — wykrzyknął uradowany Gaston.
— Pozwól że niechaj dokończę... bo za prędko się trochę cieszysz. Joasia powtarzam ci przytakuje mi i nawet unosi się nad przymiotami Emanuela, ale tonem najzupełniej obojętnym...
— Czy to czasem nie wybieg młodej dziewczyny, pragnącej ukryć swoje uczucie?...
— Zanim bym uwierzyła w podobny wykręt, musiałabym uwierzyć, że Joasia jest skończoną komedyantką, bo nie można by tak udawać!
— Sądzisz zatem, że nie podejrzewa, ani uczucia ani zamiarów Emanuela?
— Nie wiem nic.
— Nie zrobiłaś w swojej rozmowie żadnej nigdy aluzyi co do małżeństwa?
— Przeciwnie, nie raz napomykałam o tem.
— No i cóż?.
— Joasia była zawsze niewzruszoną. Nie rozumiała albo nie chciała rozumieć... i zawsze znajdzie sposób zwrócić w inną stronę rozmowę.
— Krótko mówiąc, przypuszczasz że nie kocha Emanuela?
— Mam takie przekonanie — przyznaję...
— Nie sądzisz jednak także, aby czuła do niego odrazę!
— O nie! sto razy nie! Taki miły człowiek, nie zrazi nigdy do siebie nikogo...
— No to nie ma nic straconego.
Joasia wyjdzie za niego przez rozum a miłość przyjdzie później.
— Czy nie lepiej by było pozostawić to czasowi?.. — zapytała Blanka.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— Bo dla Emanuela podobne położenie staje się już nieznośnem, a ja zupełnie podzielam jego zdanie... Niepewność w której żyje okrutnie mu dokucza. Błagał mnie, aby temu położyć koniec i przyrzekłem mu uroczyście... Dałem słowo, że jutro będzie wiedział czego się ma trzymać... że zapytam się Joasi.
— Boże! Gastonie! co za nierozsądne przyrzeczenie.
— Nierozsądne powiadasz?
— Tak.
— I dla czegóż?...
— Powiedziałam wszak ci przecie, że od Joasi nie można się nic dowiedzieć.
— Bo nigdy nie pytałaś jej się stanowczo! Gdy kwestya będzie stawioną na seryo, musi odpowiedzieć przecie.
— Boję się bardzo, aby odpowiedź nie wypadła odmownie.
— Nie ma obawy, jeżeli tylko umiejętnie weźmiesz się do niej... Młoda dziewczyna w jej położeniu, nie powinna odrzucać człowieka, honorowego i przystojnego.
— Było by to zdaje mi się okrucieństwem, przypominać biednemu dziecku jego pochodzenie...
— Właśnie należy tego uniknąć i nie mówiąc wprost, dać jednak delikatnie do zrozumienia... Ty masz tysiąc na to kochana Blanko sposobów, ty potrafisz się doskonale wywiązać z zadania.
Margrabina uniosła się gwałtownie,
— Czy czasami nie myślisz, że podejmę się mówić z nią o tem?
— Przyznaję, że liczę właśnie na ciebie.
— W takim razie, po raz pierwszy w życiu muszę ci być nieposłuszną.
— Odmawiasz rozmówienia się z Joasią?...
— Stanowczo.
— Przynajmniej powiedz więc z jakiej przyczyny!
— Najprzód, że byłabym sprzymierzeńcem bardzo słabym i że od razu gotowabym zrejterować. Przypuśćmy, że zaczynam podobną rozmowę:
„— Moja kochana córeczko — mówię — pan Emanuel Enjalbert, kocha się w tobie na zabój...
„— To... wielki zaszczyt dla mnie...
„— Prosił o twoję rękę... przyjmiesz go?...
„— Nie.
»— A dla czego?...
„— Bo go nie kocham.
— Nie czułabym nigdy odwagi odpowiedzieć na to: — A! nie kochasz go... moje dziecię?... domyślałam się tego... ale to nic nie szkodzi... trzeba mimo to wyjść za niego... bo ja i mój mąż pragniemy jak najprędzej pozbyć się ciebie, a mamy obawę, czy się dość prędko trafi kto drugi... Nie mój kochany Gastonie, sto razy nie, nigdybym nie potrafiła powiedzieć tego Joasi...
— O kobiety!... kobiety!... — mruknął zniecierpliwiony margrabia.
— Kobiety więcej warte od was mój drogi, — odpowiedziała Blanka, — posiadają one delikatność, której wy wcale nie macie...
— Ale ta wzniosła delikatność, lubo przed nią czołem biję, nie jest wcale na miejscu w tej chwili, Pomyśl że tu o szczęście Joasi idzie.
— My kobiety nie uznajemy takiego przymusowego szczęścia.
Gaston milczał przez chwilę.
Wahał się jak ma postąpić, bo wiedział doskonale, że nie zdoła pokonać uporu, albo raczej fanatyzmu Blanki, gdy idzie o jej wychowankę.
— No to dobrze, — odezwał się nareszcie, — ponieważ mi odmawiasz pomocy, to ja się sam z nią rozmówię.
— Niech się stanie wola twoja, ja umywam ręce od wszystkiego, — odpowiedziała margrabina.
— Jutro się zaraz rozmówię...
— No to sobie rozmawiaj, ale nie chwal się swoją okrutną odwagą, nie bądź dumnym z tego, że możesz patrzeć na łzy biednego dziecka, bez wyrzutów sumienia.
Gaston uśmiechnął się mimowoli.
— Kochana Blanko, — rzekł całując zadąsaną żonę, — czy wiesz kto to jest Asmodeusz?...
— Zdaje mi się, że to dyabeł kulawy.
— Przypominasz sobie co on robił?...
— Podpatrywał po przez dachy, podsłuchiwał po przez mury, — nieprawda?...
— Tak właśnie — i otóż zdaje mi się, że Asmodeusz śmiałby się z całego serca, gdyby był świadkiem tego co się tu dzisiaj działo między nami, gdyby słyszał jak piękna, ukochana kobieta, traktuje swojego męża, jak nazywa go okrutnym i bez sumienia, dla tego, że ten biedny mąż chce doprowadzić do skutku małżeństwo pięknej, młodej dziewczyny z młodym i dobrym młodzieńcem, który z miłości szaleje. No jak ci się zdaje, czy Asmodeusz nie naśmiałby się z tego?...
Blanka nie mogła się powstrzymać i roześmiała się także.
Mimo to odpowiedziała z rozsierdzoną minką kobiety, której się nigdy nie sprzeciwiają:
— Asmodeusz śmiałby się może bo jest dyabłem... — ale to niczego nie dowodzi i ja mam najzupełniejszą racyę.


∗             ∗

Asmodeusz nie podsłuchiwał — a jednakże scena nieporozumienia małżonków, miała niewidzialnego świadka.
Tym świadkiem była Joasia.
Przed godziną, w ogrodzie, ukrywając starannie swoję białą sukienkę za drzewami bzu, słyszała prośbę Emanuela i obietnicę margrabiego.
Pewną będąc, że Gaston pójdzie zaraz powiedzieć o tem żonie, ukryła się za drzwiami garderoby, która z sypialnego pokoju margrabiny, łączyła się długim korytarzem z jej mieszkaniem.
Słyszała wszystko co chciała.
— Już wiem, co potrzebowałam wiedzieć — mówiła sobie odchodząc — Gaston będzie jutro mówił ze mną... Dobrze... będę gotową...
Nazajurz około dziewiątej rano, margrabia bardziej aniżeli chciał to pokazać, zaniepokojony odpowiedzią, jaką mu da Joasia, wyszedł ze swojego apartamentu, pozostawiwszy Blankę śpiącą jeszcze.
W małym saloniku zastał służącego napełniającego świeżemi kwiatami wazony z japońskiej porcelany.
— Czy widziałeś już dzisiaj pannę Joannę?... — zapytał.
— Widziałem, panienka jest już od godziny przeszło w ogrodzie.
Gaston wyszedł.
A był to jeden z tych prześlicznych ciepłych poranków wiosennych, w których słońce zdaje się uśmiechać rozkosznie do ziemi, jakby wynagradzając jej to, co wycierpiała od zimy.
Zieleniejąca trawka, liście jak szmaragdy od promieni słońca błyszczące, owady brzęczące w kląbach, śpiew ptasząt i zapach kwiatów — wszystko wskazywało odradzającą się naturę.
Park Folie-Normand zdawał się być prawdziwym Edenem.
Gaston przechodził kręte ścieżki poszukując wychowanki.
Szedł wolno, oddychał całą piersią, co chwila się zatrzymywał i wsłuchiwał w śpiew słowika.
Ogród był obszerny, a miejscami tak gęsty jak las prawdziwy.
Margrabia długo nie mógł napotkać młodej dziewczyny. Nakoniec spostrzegł ją pomiędzy drzewami. Siedziała pod starym dębem na ławeczce z murawy, tyłem do Gastona.
Szedł wolniutko, obawiając się aby kroków jego nie posłyszała.
Można by sądzić — że chce ją zajść niespodzianie, a tymczasem wcale o tem nie myślał, zajęty cały tem wyłącznie, w jaki sposób rozpocząć i zręcznie poprowadzić tak drażliwą rozmowę...
Podszedł akurat pod drzewo pod którym siedziała wychowanka.
Nie słyszała snać jego kroków, bo nie odwróciła głowy.
Potrzeba było, aby się dostać do ławeczki na której siedziała, obejść ścieżkę do okoła — Gaston ujrzał teraz Joasię z profilu.
Miała ma sobie suknię białą i fartuszek z materyi blado-niebieskiej, z szelkami krzyżującemi się na staniku.
Pochyliła się trochę naprzód pogrążona w głębokiej zadumie.
W prześlicznej zgrabnej rączce trzymała astrę i obyczajem młodych dziewcząt obrywała z niej listki, usta zaś wolno się poruszające, szeptały te zaś pewne sakramentalne wyrazy:
— Kocha... lubi... szanuje...
— Czyżby myślała o Emanuelu?... — pytał się siebie Gaston. — O! gdyby się Blanka myliła, jakże by był szczęśliwym. Co bo za prześliczna, co ze dobrana byłaby z nich para... Nie... jeżeli kogo kocha, to z pewnością tylko jego... Bo kogóż kochać by mogła?...
Margrabia nareszcie zbliżył się do młodej dziewczyny.
Joasia podniosła oczy.
Spostrzegłszy przed sobą przybranego ojca, wydała się trochę ździwioną i wzruszoną — drgnęła i zarumieniła się widocznie.
— Jakto, już jesteś w ogrodzie>... — odezwał się Gaston — bodaj, że nigdy dotąd nie wychodziłaś z domu tak wcześnie kochana Joasiu...
— Nie wychodziłam nigdy, kochany panie... — odpowiedziała sierota — ale dziś poranek taki prześliczny, że przyszła mi ochota przejść się trochę po świeżem powietrzu.
— I rwać astry... — dodał z uśmiechem Gaston.
Joasia zarumieniła się znowu.
Pewne zakłopotanie odbiło się na jej twarzyczce i upuściła na pół oskubany kwiatek.
Gaston mówił dalej:
— Bynajmniej nie przypadek sprowadził mnie tu moję dziecię, nie bez celu bynajmniej mącę ci spokój i przerywam marzenia...
— O!... — szepnęła młoda dziewczyna.
— Szukałem cię... — mówił dalej pan Castella.
— Ma mi pan co do powiedzenia? — zapytała Joasia.
— Chcę porozmawiać z tobą o rzeczach bardzo ważnych...
Sierota utkwiła w opiekunie swoje prześlicznie oczy, w których jakiś się malował niepokój.
— Tylko, kochane dziecko, nie obawiaj się niczego.. — — dodał pospiesznie Gaston — nie może być pomiędzy nami innej rozmowy, jak tylko o tem, co twojego szczęścia dotyczy.
— Wiem jak jesteś dobrym dla mnie... — wyrzekła głosem drżącym sierota... — wiem aż nadto dobrze...
Podniosła się pospiesznie z ławki, na której siedziała.
— Podaj mi rączkę — powiedział margrabia — będziemy rozmawiać chodząc... Zgoda?...
— Jeżeli pan życzy sobie.
Gaston poczuł, że ręka Joasi opierająca się o jego ramię, lekko ale ciągle drżała.
— Czyś nie cierpiąca drogie dziecko? — spytał z czułością.
— Nie — odpowiedziała Joasia.
— A drżysz jednakże.
— Nie wiem doprawdy dla czego.
— Cóż ci jest?
— Nic mi nie jest zupełnie.
Margrabia spojrzał na wychowankę uważnie.
Spuściła oczy, jakby chcąc mu dać możność dłuższego przypatrywania się sobie.
Nic skromniejszego, nic nie mogło być więcej dziewiczego nad toaletę sieroty.
W trzech słowach możnaby ją dokładnie opisać.
A była jednakże ta toaleta umiejętnem arcydziełem kobiety, która postanowiła się podobać, postanowiła zachwycić sobą i zatryumfować.
Delikatne fałdki przezroczystego tiulu idące pod szyję od wyciętego nieco stanika, pozwalały podziwiać przecudne ramiona i szyjkę jakby z marmuru.
Rączki okrągłe a matowe jak biały aksamit, wychylały się z rękawów niby kwiaty z kielicha.
Uczesanie, to istny poemat pokusy.
Bujne włosy zwinięte były z umyślną niedbałością, a za każdem poruszeniem główki, zdawało się, że grzebień co je podtrzymuje wypadnie, a one opadną na ramiona i zaleją je potokiem hebanowym.
Zapach upajający fijołków rozchodził się od młodej dziewczyny.
Gaston uczuł się wzruszonym, serce zaczęło mu bić gwałtownie, zaczął go ogarniać jakiś nieokreślony niepokój, przyczem krew żywo krążyła w żyłach.
Przypomniał sobie słowa posłyszane na balu.
— Cóż znowu! — pomyślał — cóż znowu? to niepodobna!... nie jestem przecie nędznikiem i całą duszą należę do mojej Blanki.
Ale zaraz dodał;
— Boże! Boże! jakaż ta Joasia piękna, jak ten Emanuel kochać się w niej musi szalenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.