Margrabina Castella/Część czwarta/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
Rozczarowanie.

Po chwilowem milczeniu, prokurator odezwał się znowu:
— Czy margrabia Castella, posiadał duży majątek?
— Około dwóch milionów...
— A pani majątek osobisty, wyrównywał majątkowi męża?
— O! wcale nie!... — Mój posag wynosił skromną sumę, zaledwie dwa kroć sto tysięcy franków...
— Czy margrabia Castella posiadał blizkich krewnych?...
— Nie znałam żadnych ani blizkich ani dalszych...
— Jedynem zapewne pragnieniem kochającego małżonka było, żeby cały jego majątek przeszedł po jego śmierci na jego ukochaną żonę.
— Taką była istotnie wola mojego męża... — odpowiedziała Joanna.
Prokurator królewski rozwinął jeden z leżących przed nim papierów i rzekł:
— Potwierdzenie tego znajduję w testamencie, jaki pani powierzyła panu Chauvelin. W dokumencie tym, noszącym datę pierwszego lipca, jest pani wskazaną jako jedyna spadkobierczyni ś. p. Gastona Castella...
Młoda kobieta słuchała wszystkiego z jak największem zdziwieniem.
Prokurator nie zdawał się wątpić ani na chwilę o autentyczności zapisu, pochodzącego z fabryki Prometeusza paryzkiego...
— Czegóż on więc chce odemnie?... myślała Joanna. — Po co mnie wołał tutaj i cóż za tajemniczy cel miały jego badania?...
— Kiedy miał miejsce pojedynek pana Castella?... — zapytał znowu prokurator.
— Mąż mój zginął czwartego lipca, odpowiedziała Joanna.
— Niechaj pani margrabina namyśli się dobrze, zanim mi odpowie, niechaj raczy mnie objaśnić, czy pomiędzy l-ym a 4-tym lipca, nie zaszło w pożyciu państwa nic takiego, coby wpłynęło na zmianę dobrych zamiarów męża względem pani?...
Słowa te gwałtownie wstrząsnęły młodą kobietą.
Odgadła, że pytanie prokuratora ukrywało jakieś groźne niebezpieczeństwo, ale się go jeszcze nie domyślała.
— Nic a nic zgoła... — rzekła po małej chwili, — a przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi na pamięć. Życie nasze płynęło cicho i spokojnie. Byliśmy szczęśliwi, najzupełniej szczęśliwi...
— Więc w wigilię śmierci, pan Castella nie doznał jakiej strasznej boleści, jakiej nieprzewidzianej katastrofy?...
— Boleści!... katastrofy!... — powtórzyła Joanna. — Nie, panie, stanowczo nie!...
— Czy pewną pani tego jesteś? — zapytał znowu prokurator.
— Ależ najpewniejszą panie... — odparła z mocą Joanna.
— Czy mogłabyś pani złożyć na to przysięgę?...
— Bez wahania...
— Może to nie dobrem być dla pani...
— Czy wolno zapytać pana prokuratora dla czego?...
Prokurator nic nie odpowiedział, spuścił tylko w dół oczy, wsparł czoło na ręku i zamyślił się głęboko.
Po paru dopiero minutach, które się dla Joanny wiekiem całym wydały, podniósł głowę i znowu rozpoczął badanie.
— Bądź pani łaskawą powiedzieć mi nazwisko przeciwnika pana Castella?...
— Hrabia Raul de Credencé... — szepnęła Joanna.
— Francuz?...
— Tak panie.
— Czy margrabia Castella i hrabia de Credencé, widzieli się po raz pierwszy w ów wieczór, w który się wyzwali?...
— Nie panie.
— Znali się zatem dawniej?...
— Tak.
— Od jakiego czasu?...
— Od kilku miesięcy. i
— Czy hrabia de Credencé przyjmowanym był w domu państwa?...
— Tak panie.
— Czy bywał dosyć często i czy przyjmowaliście go państwo jako przyjaciela?...
— Bywał u nas dosyć często...
— I mąż pani nigdy przedtem nie miał z nim żadnych dyskusyj politycznych?...
— Nigdy... Pan de Credencé nie znał zupełnie przekonań mojego męża, i ta nieświadomość stała się powodem nieszczęścia, jestem bowiem zupełnie pewną, iż za nic w świecie nie chciałby był obrazić Gastona.
— A pani osobiście, jakże pani przyjmowała pana de Credencé?...
— Ależ panie, ja przyjmowałam hrabiego z uprzejmością, z jaką każda wyższego świata kobieta i każda gospodyni domu, powinna przyjmować gościa...
— Czy nie było można zarzucić tym przyjęciom za dużej trochę uprzejmości?...
Joanna zaczerwieniła się — odpowiedziała jednakże spokojnie:
— Nie wiem czy zrozumiałam dobrze pańskie zapytanie, ale nie jestem zdolną do zapominania moich świętych obowiązków...
— Niech pani nie uważa słów moich za oskarżenie... — odrzekł prokurator uprzejmie, — pytanie, które zadałem pani, ma tylko na celu dowiedzenie się, czy częste wizyty pana Credencé i zanadto uprzejme przyjmowanie go przez panią, nie dało powodu panu Castella do podejrzeń i zazdrości...
— Każda zazdrość musi być oparta na podejrzeniu, — odpowiedziała młoda kobieta, — a mąż mój nie podejrzewał mnie nigdy, bo był zanadto pewnym, iż zasługuję w zupełności na jego zaufanie i szacunek.
— Jakaż broń wybraną była do pojedynku?...
— Pistolety.
— Nie wydał się pani niewymownym okrucieństwem fakt, że pan de Credencé nie oszczędził człowieka, którego wczoraj jeszcze nazywał swoim przyjacielem, i którego zabił dla tak błahej przyczyny?...
— Mąż mój wyrządził panu de Credencé taką zniewagę, że tylko we krwi zmyć ją można było... — odpowiedziała Joanna. — Może zresztą traf tylko tak sprawił...
— Może... — mruknął prokurator królewski. — Nie wie pani, czy po tem fatalnem zdarzeniu, pan da Credencé powrócił do Francyi?...
Joanna zawahała się chwilę.
Zrazu chciała powiedzieć że nie wie, ale zastanowiła się, że może urzędnik więcej wiedział, niżeli chciał okazać — a w tym ostatnim przypadku, kłamstwo skompromitowałoby ją okrutnie.
— Tak panie, pan de Credencé powrócił istotnie do Francyi, — odpowiedziała — i jest obecnie w Paryżu.
— Czy widuje się z panią?...
— Raz jeden przedstawił mi się pod pozorem ważnego zwierzenia i raz jeden przyjęłam go.
Prokurator nic nie odpowiedział, ale zmarszczył brwi — a twarz jego przybrała wyraz widocznej pogardy.
— Wiem już wszystko o co mi chodziło, — rzekł, — teraz więc muszę przystąpić do rzeczy głównej... Niech się pani dobrze zastanowi, pani margrabino, i niech pani dobrze zapyta wpierw swojego sumienia, zanim mi pani odpowie, — czy nie zaszło nic takiego w ostatnich czasach, coby źle usposobiło ś. p. Gastona Castella względem pani?
— Nie było żadnej zgoła ku temu przyczyny, nie było stanowczo nic takiego w ostatnich czasach, coby wpłynąć mogło na zmianę postanowień mojego męża.
— Otóż właśnie że się pani myli, margrabino...
Młoda kobieta zbladła jak chusta.
— Jakto?... — zwołała, — czyżby pan Castella zmienić miał swoję wolę?
— Tak pani, i to jest owa smutna wiadomość, o jakiej miałem obowiązek oznajmić pani.
— Ależ to niepodobna... to niepodobna!... — odezwała się pani Castella.
— A jednak jest to prawda, proszę pani, prawda najistotniejsza.
— Istnieje więc drugi testament?
— Z datą 3-go lipca, podpisany zapewne na parę godzin przed fatalnem spotkaniem z panem Credencé... Akt ten późniejszy o trzy dni od tego, jaki pani przedstawiła panu Chauvelin, niweczy w zupełności ten ostatni...
— To jest, — odezwała się Joanna głosem ponurym, — pozbawia mnie połowy majątku po moim mężu!...
— Pozbawia panią całego tego majątku, bo nie ma w nim żadnej zgoła wzmianki o pani!...
— W takim razie, — wykrzyknęła Joanna, nie uznaję tego testamentu, a raczej uznaję go za bezwarunkowo fałszywy...
— Masz pani najzupełniejsze ku a prawo, ale kogo pani oskarżasz o to?...
— Istotę ludzką, kimkolwiek ona jest, istotę, której ten jakiś testament drugi, korzyść przynosi.
— Podobnego oskarżenia nie przyjmie żaden trybunał.
— Dla czego?...
— Dla tego, że margrabia Castella, całą swoję pozostałość przeznaczył na różne cele dobroczynne!...
Od dawna już Joanna w całem tem położeniu, poznała mszczącą się rękę Raymonda, ale teraz dopiero odgadła, iż Prometeusz paryzki zrobił użytek z prawdziwego testamentu margrabiego Castella.
— Panie prokuratorze — rzekła — czy mogę zobaczyć ów wydziedziczający mnie dokument?...
— Dla czegóżby nie!... nie mam prawa odmawiać pani tego.
Mówiąc to prokurator podał Joannie papier, który znała aż nadto dobrze.
Jedno spojrzenie przekonało ją, o wszystkiem dokładnie.
— Stracona wszelka nadzieja... pomyślała Joanna jestem zrujnowaną i bez sposobu do życia, ale uniknęłam przynajmniej posądzenia o fałszerstwo, które mogło w dodatku pozbawić mnie jeszcze wolności!...
— Panie prokuratorze — zaczęła znowu pani Castella — wybacz mi pan moje pomięszanie i zmartwienie, których nie mogę ukrywać przed panem... ale czyż mogę bez głębokiego wzruszenia, widzieć się pozbawioną niesłusznie majątku, jaki sprawiedliwie za swój uważałam?... — Czyż mogę obojętnie przyjąć wiadomość, iż pozbawioną jestem wszystkiego, iż czeka mnie nędza najokropniejsza?...
— Przyznaję, żeś pani godną jest politowania — odpowiedział urzędnik królewski, z ironicznem trochę współczuciem pozwolę sobie przecież zauważyć, iż pozostaje pani pewna mała pociecha, pociecha z jakiej niejedna wdowa, byłaby zadowoloną zupełnie.
— Jakaż to ta pociecha?
— Dwa kroć sto tysięcy franków, czyli dziesięć tysięcy franków rocznej renty! — To nie nędza proszę pani, to dobrobyt zupełny...
— Ach! panie — wykrzyknęła — Joanna — zapytaj pan pana Chauvelin... ile mi z tych dwa kroć sto tysięcy zostało.
Prokurator spojrzał ździwiony.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi? — zapytał.
— Uważałam się za posiadaczkę stu tysięcy liwrów renty, — urządziłam się więc stosownie do tego majątku. Posiadam kosztowne meble, konie i powozy, ale nie posiadam pieniędzy!... — O! niech przeklęty będzie ten, co mnie obdarł z mienia i co mnie naraził na rozpacz i nędzę!... — niech przeklętą będzie pamięć jego i jego nazwisko!....
Joanna załamała ręce, a jej twarz prześliczna, wydała się teraz szkaradną prawie, tak ją wściekłość i nienawiść wykrzywiły.
Szlachetne oblicze prokuratora przybrało wyraz groźny.
— Milcz pani! — krzyknął rozkazująco. — Ten, którego oskarżasz i przeklinasz, miał prawo tak postąpić... — Wydziedziczając panią, nie mścił się ale karał!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.