Margrabina Castella/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Wyścigowiec.

Dwie minuty starczyły panu de Credencé do zaprzęgnięcia. konia do powozu.
Łagodne zwierzę, ze spuszczoną ciągle głową, dało się powodować z łatwością.
— A co? — zapytał przekupień starzyzny, gdy Raul siadał na kozioł — a gdzież ty masz bat u dyabła?
— Nie mam bata — odpowiedział Raul.
— Chcesz to ci sprzedam niedrogo, zupełnie prawie nowy.
— Nie potrzeba...
— Czemże będziesz poganiał szkapę.
— Niczem. Nie mam zwyczaju bicia koni...
Przekupień ujął się pod boki i zaczął śmiać się na całe gardło...
— A to pyszne, a to wspaniałe! — wołał — więc będziesz zachęcał tego rumaka głosem, tak jak to czynią u Frankoniego?
— Bardzo być może.
— A czy daleko masz jechać, jeżeli zapytać wolno?
— Na drugi koniec Paryża.
— W takim razie, jeżeliś chciał dostać się tam o północy, trzeba tu było przyjść w południe.
— Sądzisz, że mi koń ustanie na drodze?
— Tak mi się przynajmniej wydaje.
— A nie wiesz, że pozory często mylą?
— Nie mówię, że tak nie jest, na koniach jednak znam się doskonale...
— Widzę to... — widzę, że nie można by ci sprzedać szkapy za konia czystej krwi...
— O! z pewnością, że nie!...
Raul skoczył na kozioł, zebrał lejce i cmoknął językiem.
Nigdy bodaj nikt nie widział podobnie raptownej zmiany.
Koń jakby go dotknęła iskra elektryczna, stał się odrazu innym.
— Zgrabną szyję wyciągnął jakby szyję łabędzia, a rozpuszczonym ogonem począł się bić po bokach.
Muskuły i żyły wyprężyły mu się pod skórą i zaczął bić niecierpliwie nogami.
— Do pioruna!... — wykrzyknął Owerniak — ten koń znarowiony!... — co to za koń jakiś?
— Ten koń, mój stary — odpowiedział hrabia ze śmiechem — to anglik prawdziwy, anglik wartujący co najmniej dziesięć tysięcy franków!... — No, teraz uwierzysz zapewne, że nie ustanie mi w drodze?
Ściągnął lejce i puścił się galopem.
Wyjechawszy z ulicy św. Antoniego, pan de Credencé pojechał bulwarem, ale już zupełnie wolno, aby uwagi przechodniów nie zwracać na siebie.
Było już ciemno oddawna, gdy dotarł na ulicę św. Magdaleny i ztąd przez ulicę Tronchet na plac Hawru, a ztąd znów na ulicę Pepinière.
Tu przystanął o kilka kroków od winiarni.
Zawołał posłańca, kazał mu czuwać nad koniem, sam zaś wszedł do sklepu.
— Pańscy ludzie tam się znajdują rzekł gospodarz, wskazując na gabinet.
Skoro hrabia stanął na progu, Larifla i czterej jego kamraci przywitali go okrzykiem:
— Niech żyje Regulus!...
— Tylko nie tak głośno!... — zauważył na to Raul.
— Niech żyje Regulus! — powtórzyli łotrzykowie trochę ciszej.
— A co moje zuchy? — zapytał hrabia — spodziewam się, że pijani nie jesteście.
— Za kogo to nas bierzesz?... prawdziwy przyjacielu! — odpowiedział Larifla — nie upijamy się nigdy gdy idzie o robotę dla naszego dobrodzieja.
— Doskonale!... — odpowiedział Regulus — jestem z was zadowolony.
— Nas zaś słowa twoje napełniają prawdziwą radością!... — szepnął Larifla.
— Nadeszła chwila — odezwał się znowu Raul.
— Jesteśmy też całkiem gotowi.
— Obiecałem po trzy luidory każdemu... alę dostaniecie po cztery.
Jaskółki mruczały zadowolone, a Larifla rozmaitemi pantominami okazywał wdzięczność swoję.
Pan de Credencé wyjął dziesięć luidorów z kieszeni.
— Oto połowa... resztę dostaniecie zaraz jak tylko skończymy wyprawę...
— Bardzo dobrze, zgadzamy się na to.. — rzekł Larifla.
— Teraz słuchajcie co wam powiem...
— Odkorkuj ryjek a będziemy pić twoje słowa...
— Ja wyjdę pierwszy... wy wyjdziecie po mnie w parę minut... zobaczycie o kilka kroków od sklepu stary powóz... którym ja powożę... wsiądziecie więc do tego powozu...
— Wszyscy pięciu?...
— Tak, wszyscy pięciu... zamkniecie drzwiczki i zapuścicie firanki...
— Widzisz! widzisz! widzisz!... — szeptał Larifla, — jak to pięknie będzie przejechać się karetą!...
— Kiedy będziecie już w powozie, nie wolno wam nietylko śpiewać, ale rozmawiać nawet... musicie zachować grobowe poprostu milczenie...
— Zastosujemy się do tego, będziemy sobie jednak palić...
— Nie myślcie wcale o tem, — zawołał żywo Raul, — palić nie wolno także...
— A dla czego?...
— Dla tego, że ja tak chcę...
— Słusznie... ten co płaci ma prawo wymagać co mu się żywnie podoba... Zrobimy zatem tak jak każesz, pochowamy języki do kieszeni...
— Sądzę, że zrozumieliście mnie dobrze i wychodzę... wy wyjdziecie po mnie w pięć minut...
— Idź, idź stary... nie każemy na siebie czekać...
— Przybliżycie się do powozu, a jeżeliby kto przechodził, niech jeden z was zawoła: Hej! hej przyjacielu, a co, czy wolny jesteś?... Ja odpowiem: Siadajcie obywatele... i zapytam: Gdzie jedziemy?...
— Co mamy odpowiedzieć na to?... zapytał Larifla.
— Bierzemy cię na godziny i ruszaj na most Jena.
— Dobrze...
Pan de Credencé opuścił winiarnię, dał kilka sous posłańcowi, wlazł na kozioł i czekał.
Niezadługo Larifla z towarzyszami zbliżył się, zamienił ze stangretem wiadome słowa, wsiedli i zaraz odjechali.
Trzy kwadranse na dziewiątą biło na wieży, w chwili kiedy przejeżdżali obok hotelu Wilson.
Żaden powóz nie stał przed bramą.
— Wyprzedziłem go... — pomyślał pan de Credencé, — to doskonale...
Minął hotel i zatrzymał się dopiero na samym końcu ulicy.
Przechylił się na koźle jak to zazwyczaj robią stangreci, gdy na stacji skracają sobie drzemką wyczekiwanie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że Raul nie myślał wcale o spaniu, że owszem wytężył wzrok w ulicę słabo oświetloną rzadkiemi latarniami, a nawet prawie ciemną, bo nie było tu żadnych sklepów, ani kawiarni, jak te co oświetlają bulwary.
Upłynęło dziesięć minut.
Dwa czy trzy powozy prywatne i tyleż fiakrów przejechało obok nie zatrzymując się wcale.
Rzadko kto przechodził trotuarem.
Ulica Magdaleny jest jedną z mniej uczęszczanych, szczególnie w wieczór.
Nakoniec w chwili kiedy tylko co miała uderzyć dziewiąta, Raul posłyszał z daleka szybko kłusującego konia.
Jakiś powóz się zbliżał, a iskry wydobywające się z pod kopyt końskich przy uderzaniu o kamienie, świadczyły iż ów koń nie ustępował w niczem koniowi Raula.
— O ho!... — pomyślał hrabia — taki kłus oznacza bardzo jakieś piękne stworzenie!...
Powóz przejechał...
Pan de Credencé zadrżał...
Był to zwyczajny fiakr a miał na latarniach numer 125!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.