Maleńka Dorrit/Część II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII: BLANDOIS ZRYWA ZASŁONĘ PRZESZŁOŚCI.

Nadszedł dzień, naznaczony przez Rigaud-Blandois na załatwienie handlu z panią Clennam. Dzień słoneczny i jasny, jakby na urągowisko dla posępnych mieszkańców ponurego domu. W godzinie przedwieczornej na pustej ulicy ukazały się trzy postaci: Blandois, Pancks i Cavaletto.
Blandois był czerwony, oczy miał nieco mętne, wąsy bezustannie podnosił do nosa, wyglądał na człowieka, który z pomocą wina nabrał dużo odwagi i ma zamiar zużytkować ją co prędzej. Pancks i Altro nie odstępowali go na krok.
Rigaud zapukał mocno, raz i drugi, odepchnął Jeremjasza, który drzwi otworzył, i śmiało wszedł na schody.
Pani Clennam siedziała na swem zwykłem miejscu, a chociaż twarz jej była kamienna jak zawsze, uderzało w niej coś nowego, co trudno było określić wyrazem. Na parapecie otwartego okna siedziała Efri, cerując pończochy.
— Co to za ludzie? — spytała pani Clennam sucho, patrząc na towarzyszów Rigaud — i poco tutaj przyszli?
— Moje cienie z łaski Artura Clennama — złośliwie zauważył Rigaud.
— Pan Clennam chciał, żebym tu przyprowadził tego pana — odezwał się Cavaletto. — Moja robota skończona.
I z ukłonem cofnął się ku drzwiom.
— Ja chcę tylko powiedzieć — dodał Pancks — że mi ogromnie przykro pozostawiać panią w towarzystwie tego pana, kiedy syna tu niema. I to wszystko z mojej winy. Zgubiłem tego człowieka i nie wiem, jak mam wynagrodzić krzywdę.
— Ach — zawołał Jeremjasz, teraz dopiero uważnie spojrzawszy na Jana Babtystę — to on zajął mi tyle czasu wówczas wieczorem, kiedy był pan Casby, rozpytując o pana Blandois! Gdybym był wiedział.
— Zguba się odnalazła — przerwał Pancks — ale pan Artur nie może tak postąpić, jakby pragnął. Pozbawiony wolności, chory, czuje się bardzo nieszczęśliwym. Dostarczył wprawdzie kryjącego się gentlemana, lecz nie może go zmusić do wyjaśnienia tajemnic, które panu Arturowi zatruły życie. Biedny człowiek, nie ma przyjaciół w tym domu!
Spojrzał na Efri jakgdyby z wyrzutem i, nie czekając na odpowiedź pani Clennam, wyszedł z Włochem z pokoju.
— No, wynoś się — zawołał Jeremjasz na żonę — nie jesteś tu potrzebna.
Ale na twarzy Efri była dziwna walka, bladła i czerwieniła się naprzemian, nagle odrzuciła pończochę, uchwyciła się mocno ramy okna i krzyczała, machając drugą ręką.
— Nie pójdę stąd, nie pójdę! — Nie zbliżaj się, Jeremjaszu, bo wyskoczę oknem i narobię takiego krzyku, że cała ulica się zbiegnie. Dosyć tego, dosyć tajemnic! Nie chcę tak żyć dłużej. Chcę wiedzieć, co się tu dzieje koło mnie, albo wolę się zabić!
— Stój zawołała pani Clennam na Flintwincha, który chciał podejść znienacka do okna. — Efri, wyjdź, ja ci każę.
— Nie posłucham nikogo — zawołała Efri. — Muszę tu żyć w tym domu, pełnym strachów i chcę przynajmniej wiedzieć, czego się boję. Chcę wiedzieć.
Było takie postanowienie na jej twarzy, że pani Clennam odwróciła się do Blandois.
— Czy pan żąda, żeby usunąć tę warjatkę?
— Ja? Cóż to mnie obchodzi? To rzecz pani.
— Więc daj jej pokój, Flintwinch. Szkoda na to czasu. Zaczynajmy.
Rigaud wyciągnął nogi, podniósł wąsy do nosa i zaczął słodkim głosem.
— Jestem szlachcicem, gentlemanem, który...
— Był więziony w Marsylji za zabójstwo — dokończyła pani Clennam.
— Ach, ach! padam do nóżek! całuję rączki! — śmiał się Blandois kobiece upodobanie do plotek. Mniejsza o to. Przyszedłem tu, ażeby dzisiaj skończyć sprawę tak czy inaczej. Bez tego nie wyjdę. Po raz ostatni rozmawiamy z sobą. Wszak pani mnie rozumie?
— Tak sądzę.
— Chodzi mi o pieniądze, jakkolwiek jestem gentlemanem, bez tego niema co robić na świecie. Pani rozumie, prawda?
— Proszę dalej. — Jestem człowiekiem łagodnym, dobrze wychowanym i pełnym galanterji dla płci pięknej, lecz żartować z siebie nawet damom nie pozwalam. Wpadam natychmiast we wściekłość i bywam wówczas mściwy. Zemsta należy także do przyjemności życia. Wszak wyrażam się jasno?
— Najzupełniej.
— Pozwoli pani, że wspomnę w krótkości, co zaszło między nami podczas dwóch poprzednich moich wizyt w tym domu.
— To zbyteczne.
— Ja sądzę inaczej i pozostaję przy swojem, do licha! Sprawa musi być postawiona jasno, inaczej nie dojdziemy do końca. A czasu niewiele: niewiele! Pierwsza wizyta nie ma wielkiego znaczenia, przekonałem się tylko, że mam do czynienia z damą, której poszukiwałem. To wszystko. Zaprzyjaźniłem się z miłym Flintwinchem i sprawdziłem okoliczności podrzędne.
Umilkł na chwilę i rzucił ukośne spojrzenie na panią Clennam, na której twarzy można było zauważyć zsunięcie ciemnych brwi.
— Druga wizyta — zaczął — była już zupełnie jasna: zażądałem od lady, którą głęboko poważam, tysiąca funtów sterlingów za pewne papiery, które mogłyby ją skompromitować. Czy pani przeczy?
— Nie.
— Tem lepiej. Dzisiaj za te papiery żądam dwóch tysięcy funtów. Zwłoka to rzecz kosztowna! Wtedy nie przyszliśmy do porozumienia, a ponieważ jestem człowiekiem wesołym, przyszło mi na myśl ukryć się tymczasem. Wyborny figiel, prawda? Dziś przychodzę po raz ostatni. Ale przedtem proszę uregulować rachunek hotelowy. Może się rozstaniemy jako wrogowie, więc to zaraz.
Wyjął rachunek. Pani Clennam odsunęła go ruchem ręki i dała znak Flintwinchowi, ażeby zapłacił. Jeremjasz ścisnął zęby, ale był posłuszny. Blandois zadźwięczał złotem.
— No, a teraz? — zwrócił się do pani Clennam.
— Muszę odpowiedzieć to samo, co wówczas: nie jestem tak bogata, abym mogła wypłacić taką sumę. Gdybym nawet chciała, to dzisiaj nie mogę.
— To znaczy: nie chcę? Tak? pytam po raz ostatni. Więc nie?
— Nie mam tyle. Przychodzisz pan po raz trzeci i grozisz. Mówisz o papierach, które prawdopodobnie chciałabym odzyskać, ale... właściwie... pańskie słowa i groźby są tak nieokreślone... Przyjmij pan te warunki, jakie ja dać mogę, a nie... to rób, co ci się podoba. Wolę zginąć odrazu, niż być w twojej mocy.
— Śmiała z pani kobieta! Nieprawdaż, przyjacielu Flintwinch?
— Nie odpowiadaj mu — rozkazała pani Clennam. — Niech powie jasno, co ma do sprzedania, a nie... to skończmy, i niech sobie idzie.
Rigaud chciał ją przeszyć pełnem wściekłości spojrzeniem, ale spotkał kamienne, nieruchome oczy i uczuł się bezsilnym.
— Więc życzy sobie pani zaczął z ironicznym uśmiechem abym w tem rodzinnem kółku opowiedział otwarcie historję pewnego domu i pewnej rodziny? Ha, może to i niezły wcale pomysł. Bardzo pięknie! Był sobie niegdyś pewien stryj i bratanek. Stryj, człowiek surowy i twardego charakteru, synowiec nieśmiały, cichy, zafukany...
— Nie zbliżaj się, Jeremjaszu! — krzyknęła nagle Efri. — Nie zbliżaj się, bo wyskoczę! — Wiem o tym stryju i o tym bratanku, chociaż mię tu jeszcze nie było w tych czasach. Wiem o ojcu Artura, że go morzono głodem, że nie śmiał się odezwać w obecności stryja, wiem, jak go ożeniono!
Blandois posłał jej całusa i z uśmiechem zwrócił się do pani Clennam.
— Nadzwyczajna domyślność! — rzekł, skłaniając głowę jakby na znak uznania. — Rzeczywiście ożenienie się bratanka było... zdaje się... dosyć oryginalne. Stryj powiedział: „Wybrałem ci żonę, kobietę z charakterem, jakiej potrzebujesz, ponieważ nie masz własnej woli. Ubieraj się do ślubu“. Coś w tym rodzaju. I bratanek się ubrał, wziął ślub i wprowadził do domu małżonkę, kobietę z charakterem!
Mrugnął na panią Clennam, której brwi zbiegły się już w jedną linję, a między niemi zarysowała się na czole zmarszczka, głęboka i surowa.
— Moja powieść zaczyna interesować panią — zaśmiał się nagle, podnosząc w górę wąsy. — Bardzo ciekawa dalej. Nadzwyczajne odkrycie! Kobieta z charakterem przekonywa się, że jej małżonek był żonaty już przedtem i ma syna, tylko... nie śmiał się przyznać do tego przed stryjem, ha! ha! ha!
— Nie zbliżaj się, Jeremjaszu! — krzyknęła znów Efri. — Już wiem! wiem! ha, rozumiem. Artur...
Rozległ się krzyk, Jeremjasz chciał pochwycić żonę, lecz Rigaud stanął nagle między nimi.
— Ani kroku, najdroższy przyjacielu! — krzyknął. — Nie rozumiem, dlaczego ta domyślna dama nie ma wiedzieć wszystkiego, co my wiemy? Biorę ją pod opiekę i chcę w niej mieć świadka.
Wziął Flintwincha za kołnierz i z największą gracją doprowadził go do stolika pani Clennam.
— A zatem Artur? — zwrócił się do pani Clennam. — Kto jest matką Artura?
— Nie ja! — zawołała pani Clennam w uniesieniu. — Tak, nie jestem jego matką. Przekonawszy się o zbrodni męża, postąpiłam tak, jak mi nakazywało sumienie. Nie wolno mieć dwóch żon. On musiał stracić obie i pojechał pokutować w obce i dalekie kraje. Ja wychowałam dziecko jak swoje. A szalona dziewczyna, która bez wiedzy rodziny zaślubiła tego słabego człowieka, dostała pomieszania zmysłów. Czy to moja wina? Zrobiłam wszystko, aby uratować Artura od hańby. A czemże odtąd było moje życie? Może słodką drogą po różach i szczęściu?
— Wspaniale! zawołał Rigaud. — To się nazywa stanowczość i czyste sumienie. Jestem pełen podziwu, choć znam tę historję, coprawda, z innej strony. Zresztą wszystko jedno, przejdźmy teraz do sprawy przywłaszczonych pieniędzy i ukrytego zapisu...
Pani Clennam schwyciła się nagle za głowę, zdawało się, że wstanie ze swego fotela, twarz kamienna straciła nieruchomość, wstrząsały nią nerwowe drgania.
— Flintwinch — syknęła wreszcie — ten papier spalony...
— Jest w mojem posiadaniu wraz ze szkatułką, pełną listów matki Artura i innych pamiątek rodzinnych.
— To kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! — zawołała gwałtownie pani Clennam. — Gibert Clennam na łożu śmierci dopisał w testamencie, że przeznacza tysiąc funtów dla matki Artura i tysiąc funtów dla urodzonej w więzieniu siostrzenicy niedołężnego człowieka, który się nią opiekował, który był sprawcą jej szalonego małżeństwa. Nie oddałam odrazu tych pieniędzy, bo matka Artura była już umierająca, a niedołężny starzec zmarnowałby je niezawodnie. Nie oddałam ich do ręki owej siostrzenicy, bo wydarłaby jej rodzina i także zmarnowała. Ale nie zniszczyłam zapisu, chowałam go do czasu, a maleńką Dorrit wspomagałam w inny sposób, skuteczniejszy i trwalszy. Nie chciałam skrzywdzić tego dziecka, to nieprawda! Byłabym jej oddała owe tysiąc funtów chociażby wprost od siebie. Mogłam dać jej i dwa tysiące, jak było w testamencie, nie wyciągając starego szpargału.
— I dlatego zapewne został wkońcu spalony? zaśmiał się Blandois z zuchwałą miną.
— Został spalony — powtórzyła głucho. — Teraz dopiero rozumiem nikczemny podstęp Flintwincha. W dzień przyjazdu Artura on mnie do tego skłonił, ażeby mnie oszukać i mieć nade mną władzę. Teraz rozumiem. Skorzystał z mojej dumy czy słabości, że obawiałam się jedynej rzeczy, aby ten zapis nie dostał się w ręce Artura... Artura, który przysłał ten zegarek z dewizą: „Nie zapomnij!...“ Artura, który powziął jakieś podejrzenia... Nie o papier chodziło, ale o pieniądze, które zawsze myślałam oddać... więc kazałam mu w mojej obecności...
— Tak — odezwał się Flintwinch, wcale nie zmieszany — spaliłem inny papier, chciałem panią mieć w ręku. A dlaczego? Boś pyszna jak szatan i chciałaś mną rządzić. Nikt nie będzie rządził Flintwinchem. Chciałem cię przekonać o tem i dlatego...
— Wiem... — zawołała Efri — to... nie był sen, widziałam! Widziałam, jak oddał bratu tę szkatułkę, tak, widziałam! Po przyjeździe Artura... ach, rozumiem...
— Rozwija się wspaniale historja rodzinna — zauważył Blandois, gładząc białą ręką wąsy i podnosząc je aż do nosa. — Wiele skorzystałem, słuchając tych wyjaśnień i obecnie rzecz cała nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Brat przezacnego mego przyjaciela, obecnego tu Flintwincha Jeremjasza, zamieszkał w Antwerpji, gdzie miałem przyjemność go poznać. Czas spędzał przy fajeczce i szklaneczce, często dla wypoczynku pogrążając się w sennych marzeniach, co było zapowiedzią pogrążenia się wkrótce w sen wiecznotrwały. Pokochałem gorąco tego gentlemana, który mi płacił równem zaufaniem i opowiadał o swoich kłopotach, a ponieważ w tym czasie skończył swą ziemską wędrówkę, zostałem jego spadkobiercą.
Triumfująco spojrzał na wzburzoną panią Clennam, która drżała widocznie, przyciskając do czoła prawą rękę.
— Skończmy — przemówiła wreszcie — ta rzecz ma wartość dla mnie i zapłacę... ile mogę. Tyle pieniędzy nie mam. Mogę jednak płacić ratami, jeśli się ułożymy...
— Mój aniele! — przerwał jej Rigaud z szyderstwem. — Powiedziałem od pierwszej chwili, że jestem tu po raz ostatni. Należę także do ludzi przezornych. Przezorność jest cechą mego charakteru. Szkatułka znajduje się w miejscu bezpiecznem i zostanie wydana w chwili złożenia sumy całkowitej. Na wypadek zaś, gdyby mię tu co spotkało... dziś przed zamknięciem więzienia Marshalsea kopje najważniejszych dokumentów, złożone w ręku maleńkiej Dorrit, doręczone zostaną panu Arturowi, którego ona pielęgnuje. I wypełni to wszystko skrupulatnie, gdyż jest pewną, że chodzi o dobro Artura Clennam. Czy pani sądzi, że miss Dorrit nie zapłaci dwóch tysięcy za tę szkatułkę?
Pani Clennam krzyknęła nagle i powstała. Chwiejącym się krokiem, z błędnemi oczyma szła przed siebie kobieta, która od lat piętnastu nie wstawała z miejsca. Rigaud i Flintwinch cofnęli się przed nią. Ona szła dalej. Zbliżyła się do szafy i wyjęła z niej czarną chustkę, zarzuciła na siebie i skierowała się ku drzwiom.
— Pani, pani! krzyknęła Efri, podbiegając i padając przed nią na kolana. Niech pani nie chodzi!... Ach, gdzie pani idzie! Ja tutaj nie zostanę! Tu pokutuje jej dusza! Może szuka ojca Artura...
Lecz pani Clennam miała znowu twarz kamienną. Silnym ruchem uwolniła spódnicę z rąk Efri i odwróciwszy się, wyrzekła tylko:
— Zaczekajcie tu na mnie.
Potem sama zeszła ze schodów, otworzyła drzwi na dole i znalazła się na ulicy.
Efri pierwsza jakby zbudziła się ze snu. Krzyknęła przeraźliwie i wybiegła za swoją panią. Jeremjasz spojrzał bokiem na Blandois i zaczął także cofać się ku drzwiom plecami, wreszcie jak wąż wysunął się z pokoju.
Rigaud, zostawszy sam, usiadł w otwartem oknie, wyciągnął nogi i zapalił papierosa.
— Gdzież ona mogła iść? — zapytał głośno. — Chyba po pieniądze. Trzeba zaczekać, chociaż djabli wiedzą, kiedy wróci. Ale zaczekam. Cóż mi to szkodzi? Tu... czy tam... Wkońcu wróci. Rigaud — Blandois, zdobyłeś piękną sumkę! Udało ci się, chłopcze!
Podniósł głowę i ujrzał nad sobą grubą belkę. Jednocześnie usłyszał cichy szelest. Obejrzał się, ale nikogo nie było.
— Strachów się nie obawiam, jak ta stara — mruknął pod nosem i puścił kilka wielkich kłębów dymu.
Pani Clennam tymczasem szła o własnej sile przez ciche ulice, na których zmrok wieczorny zaczął już zastępować światło dzienne. Chuda, blada, z błędnem spojrzeniem i surowym wyrazem twarzy, w czarnej sukni i czarnej chustce, narzuconej na głowę, wyglądała jak widmo i skoro się znalazła w ludniejszej dzielnicy, ludzie oglądali się za nią.
Nie zwracała na to uwagi i szła szybko niepewnym krokiem, zdumiona wszystkiem, co ją otaczało, a tak różniło się od tego świata, który w jej pamięci pozostał. Podniecona wstrząśnieniem ostatniej godziny, poczuciem władzy ruchu w martwych nogach, upojona powietrzem, którem nie oddychała od lat tylu, szła prawie machinalnie, nawpół zaledwie przytomna.
Wtem przypomniała sobie, że musi zapytać o drogę. Stanęła i obejrzała się dokoła. Otaczał ją tłum gapiów, uliczników, którego dotąd nawet nie widziała.
— Czego chcecie ode mnie? — spytała, drżąc gwałtownie.
— Warjatka! warjatka! — rozległy się okrzyki.
— Taka jestem warjatka, jak i wy. Szukam więzienia Marshalsea.
— Warjatka! — zawołano jeszcze głośniej. — Stoi przed Marshalsea i pyta!
Nagle zbliżył się do niej szczupły i wątły młodzieniec o łagodnym wyrazie twarzy i przemówił spokojnie.
— Idę do Marshalsea na służbę, może pani pójdzie ze mną.
Przeprowadził ją przez ulicę i weszli razem na ciemny dziedziniec, który wydał się cichą przystanią po ulicznym rozgwarze.
— Z kim pani chce się widzieć? — zapytał młodzieniec.
— Czy miss Dorrit jest jeszcze?
W większem oku młodziana odmalowało się wielkie zdziwienie.
— Jest — potwierdził. Co mam jej powiedzieć?
— Jestem Clennam. Chcę się z nią widzieć.
— Matka pana Artura! — szepnął młody człowiek. — Proszę pani, miss Dorrit mieszka tu obecnie. Dyrektor wraz z rodziną wyjechał na letnie mieszkanie i prosił jej, aby zajęła pokój w jego domu. Może pani tam pójdzie, a potem sprowadzę miss Dorrit.
Pani Clennam skinęła głową. John przeprowadził ją przez podwórze i zostawił w ciemnym pokoju, sam zaś udał się po miss Dorrit.
W pokoju mrok panował; przez otwarte okna widać było na dziedzińcu przechadzających się więźniów i słychać ich rozmowy. Wtem cichy głos przemówił obok pani Clennam.
— Czy to podobna, aby zdrowie pani pozwoliło...
Umilkła, spojrzawszy na twarz pani Clennam, która odwróciła się do niej.
— Nie zdrowie pozwoliło mi przyjść tutaj — odparła. — W pani ręku są papiery, które masz doręczyć Arturowi, jeśli przed zamknięciem Marshalsea nikt się po nie zgłosi.
— Tak, mam te papiery.
— Przyszłam po nie.
Emi wyjęła dużą kopertę z za stanika i wręczyła ją pani Clennam.
— Czy wiesz, co w nich jest? — spytała staruszka.
— Nie.
— Przeczytaj.
Rozerwała kopertę, wybrała jeden z pomiędzy kilku arkuszy i podała Emi.
Było tak ciemno, że aby przeczytać, Emi musiała zbliżyć się do okna. Czytała długo. Widać, nie mogła zrozumieć odrazu. Z ust jej wyrywały się czasem okrzyki zdumienia, przerażenia, bólu. Wkońcu zamknęła oczy i stała przez chwilę, jakby zbierając myśli. Kiedy się odwróciła, spostrzegła klęczącą przed sobą panią Clennam.
— Wiesz teraz wszystko — rzekła ta ostatnia.
— Może... tak mi się zdaje... choć zaledwie mogę zrozumieć — mówiła maleńka Dorrit drżącym, wzruszonym głosem.
— Przebacz mi i uwierz, iż zawsze miałam zamiar oddać — ci to, co było dla ciebie przeznaczone. Czy możesz mi przebaczyć?
— Bóg widzi — rzekła Emi, kładąc rękę na sercu — że z całej duszy pani przebaczyłam. Niech pani wstanie! Niech pani nie całuje mojej sukni! Nie, nie... ja do pani nie mam żadnego żalu.
— Muszę cię o coś prosić.
Maleńka Dorrit podniosła panią Clennam z kolan i łagodnie trzymała ją za rękę.
— Co mogę zrobić dla pani? spytała.
— Pierwsza prośba... błagam cię o największą łaskę... bo wiem, że masz dobre i szlachetne serce... niech to wszystko zostanie tajemnicą dla Artura... aż do godziny mej śmierci.
— Tak... najchętniej — zaczęła Emi — ale... jeżeli dla dobra Artura powinnam... ja sama jeszcze nie wiem... nie mogę zebrać myśli...
— Nie wymagam od ciebie słowa natychmiast — przerwała jej pani Clennam — zastanów się i osądź, czy dobro Artura wymaga, aby o tem wiedział. A jeśli się przekonasz, że nic na tem nie skorzysta, czy przyrzekasz? Na ten krótki czas życia, jaki mi jeszcze pozostał.
— Na ten czas i na zawsze, jeśli dobro Artura nie będzie wymagało, abym mówiła o tem — rzekła Emi łagodnie.
— Niech cię Bóg błogosławi!
Maleńka Dorrit usłyszała łzy w jej głosie, a w oczach był wyraz tak im obcy, jak swoboda ruchu jej zmartwiałym członkom.
— Dziwisz się pewnie — mówiła znów pewniejszym głosem — że wolałam upokorzyć się przed tobą, wyznając ci tę straszną prawdę, niż przed nim. Ale przypomnij sobie, że on nie jest moim synem. Że pozbawiłam go matki, a matką dla niego być nie mogłam. Nie. Między nami stała ta krzywda, którą mi wyrządzono, choć bez jego winy. Bo pomyśl, czemże było moje życie? Co ja miałam? Lecz mniejsza o to, niech nas Bóg rozsądzi. Tylko ze wszystkich ludzi najbardziej boję się sądu Artura. On nie zrozumie mię i nie uwierzy. Nie, nie! Gdy się przekonasz, że nic nie straci na tem, jeśli nie pozna tej bolesnej tajemnicy, niech nie wie o tem nigdy!
— Obiecałam to pani.
Rozległ się głos dzwonka, zapowiadającego bliskie zamknięcie więzienia i pani Clennam drgnęła.
— Już! — zawołała. — Jeszcze jedna prośba. W moim domu czeka człowiek, posiadający oryginały tych papierów. Żąda za nie sumy, jakiej zapłacić nie mogę. Grozi, że w takim razie uda się do ciebie. Czy nie poszłabyś ze mną powiedzieć mu, że wiesz o wszystkiem? Czy nie zechcesz mię wybawić z jego szponów? Nie śmiem prosić cię w imię Artura.
Maleńska Dorrit zgodziła się natychmiast i zarzuciwszy płaszczyk, wyprowadziła panią Clennam na ulicę wprost z mieszkania dyrektora, omijając wewnętrzne podwórze.
Był śliczny wieczór letni. Na niebie migotały jasne gwiazdy, po dziennym skwarze powietrze stawało się orzeźwiające. Ludzie siadali na progach swych domów, odpoczywając po pracy i upale. Nikt teraz nie zwracał uwagi na panią Clennam, ponieważ nie szła sama i mniej było ludno.
Idąc pośpiesznym krokiem, znalazły się nakoniec obie przed ponurym domem Clennamów. Ale właśnie w tej chwili, gdy stanęły przed nim, rozległ się jakby grzmot.
— Co to jest? zawołała pani Clennam, śpieszniej podążając do drzwi.
Nagle Emi chwyciła ją za ramię. Dom zakołysał się, skrzywił jeszcze bardziej i z hukiem gromu runął, zasypując obie kobiety tumanem pyłu i gruzów.
Emi i pani Clennam krzyknęły z przerażenia. W chmurze pyłu ujrzały na chwilę sterczący komin, lecz i ten zachwiał się i runął także z ogłuszającym łoskotem.
Pani Clennam po raz ostatni cofnęła się z tłumionym jękiem. Chciała biec przed siebie, lecz upadła na ulicy.
Efri, która czekała na nią przed Marshalsea, a następnie podążała za swą panią, podbiegła teraz do niej. Pani Clennam żyła, ale nie mogła zrobić żadnego ruchu, nie mogła wydać żadnego dźwięku. Efri załamała ręce.
Dokoła gruzów zburzonego domu zebrał się tłum, nadbiegli strażacy, kopacze, zajęto się poszukiwaniem pogrzebanych. Rozpowiadano sobie, że zginęło stu ludzi, potem liczba malała, wyjaśniło się wreszcie, że mogło być dwóch tylko.
Lecz daremnie kopano przez noc całą i dzień następny, i znowu noc, dopiero po 36 godzinach odnaleziono zwłoki cudzoziemca, który niegdyś nazywał się Rigaud-Blandois.
Flintwincha wciąż nie było. Rozchodziły się wprawdzie wieści, że poszedł po butelkę wina do piwnicy, że został tym sposobem ocalony, że się odzywa, że przez rurę żywią go mlekiem i wódką, że podobno obojczyk tylko ma złamany.
Tymczasem straż odeszła, zaprzestano kopać, Jeremjasza Flintwincha pod gruzami nie znaleziono.
Zaczęły wówczas krążyć inne wieści: w ciągu ostatniego tygodnia wymienił na gotówkę wiele weksli. Efri przypomniała sobie, iż wybierał się jakby w podróż, chociaż o tem nie wspomniał ani razu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.