Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII: ZAGADKI.

W Rozdarłem Sercu nad warsztatami pana Doyce ukazał się nowy szyld: Doyce i Clennam. Pan Meagles pośredniczył przy układaniu warunków, hamując bezinteresowność wspólników, z których każdy bał się pokrzywdzić drugiego. Daniel Doyce z całą energją mógł się teraz zabrać do pracy, wiedząc, że jego księgi i rachunki doprowadza do porządku sumienny i gorliwy towarzysz. Artur Clennam, złożywszy do wspólnego wkładu określony przez pana Meagles kapitał, pozostał osobistym właścicielem zaledwie kilkuset funtów, lecz czuł się zadowolony, że ma warsztat pracy, który otwiera pole dla jego sił, zdolności i energji.
Nie mając teraz wiele swobodnego czasu, mniej widywał znajomych i rzadziej ukazywał się w Marshalsea. Zresztą pociągała go tu głównie Emi, której los bardzo żywo go interesował. Stosunek z panem Dorrit nie miał gruntu: Ojciec Marshalsea z niezadowoleniem przekonywał się, że nowy przyjaciel mniej jest skory do upominków, niż można było sądzić po pierwszej wizycie, — Artur był skrępowany prośbą Dorrit, a samolubny starzec nie budził w nim głębszej sympatji.
Pomimo to pan Dorrit był zawsze uprzejmy, przypisując zatwardziałość gościa pod tym względem — niedomyślności, która może da się usunąć.
Pewnego dnia jednakże Clennam odwiedził Marshalsea i zdziwiło go niepomału, że odźwierny, Chivery oczekiwał widocznie, aż będzie powracał, wyszedł z nim aż na zewnętrzny dziedziniec i przyciskając do ust klucz na znak dyskrecji, zapytał tajemniczo:
— Bardzo przepraszam pana, w którą stronę pan idzie?
— W stronę mostu — odpowiedział Clennam zdziwiony.
— Jeszcze bardzo pana przepraszam, ale czyby pan nie zechciał wstąpić pod tym adresem — podał zapisaną kartkę — do sklepu z cygarami mojej żony. Bardzo pana przepraszam, ale to jest rzecz delikatna... w sprawie... przepraszam pana... w sprawie maleńkiej Dorrit.
— W takim razie najchętniej wstąpię do pańskiej żony — odrzekł Artur.
— O, bardzo będę wdzięczny, proszę pana! To dziesięć minut drogi.
Ukłonił się i wrócił pospiesznie do furtki, gdzie już paru odwiedzających oczekiwało, ażeby im otworzył.
Artur udał się pod wskazany adres. W małym. sklepiku zastał pokaźną kobietę, siedzącą za ladą i zajętą szyciem.
Oświadczył jej, że przybył od męża w sprawie Emi.
Pani Chivery odłożyła natychmiast robotę, westchnęła ciężko i potrząsnęła głową.
— Jeśli pan życzy sobie go zobaczyć, to może pan zechce rzucić okiem na podwórze.
I powiedziawszy te tajemnicze wyrazy, wyprowadziła gościa do maleńkiego pokoju za sklepem, skąd przez maleńkie okno widać było maleńkie, zawieszone bielizną podwórze. Prześcieradła, serwety i inne mokre sztuki, rozwieszone na sznurze, usiłowały wyschnąć, co połączone było z wielkim trudem z powodu braku suchego powietrza, — a pośród nich na krześle, siedział młody człowiek, niby samotny majtek pośród żagli.
— To nasz John — rzekła pani Chivery z naciskiem.
— Cóż on robi? — zapytał Clennam, pragnąc dojść do zrozumienia tej zagadki.
— To jedyna jego rozrywka — westchnęła, potrząsając głową pani Chivery. — Nie chce wyjść z domu nawet na podwórze, jeżeli tam nie suszy się bielizna. Ale między bielizną siedzi godzinami, tak, godzinami, i mówi, że mu się zdaje, iż jest w gaju.
Otarła oczy fartuchem i powróciła z gościem do sklepiku.
— Proszę, niech pan siada — mówiła. — Pan się z pewnością dziwi, co się stało z Johnem, więc powiem panu jedno słowo: maleńka Dorrit. Przez nią pęka mu serce i niech pan sam powie, kto nam wynagrodzi, jeśli mu serce pęknie?
Oczekiwała chwilę odpowiedzi, potem zaczęła znowu.
— Pan ma wpływ na tę rodzinę, panie Clennam, pan jest z nimi w przyjaźni, więc czyby pan nie zechciał pomóc nam w tem nieszczęściu ze względu na tę małą i na Johna?
— Jestem tak zadziwiony — odezwał się nakoniec Artur — tak nie mogę tego wszystkiego zrozumieć, że... przynajmniej muszę zadać kilka pytań. Czy miss Emi zna syna pani?
— Ależ, panie! wychowywali się razem, bawili się od dziecka na podwórzu.
— Czy wie, że syn pani ją kocha?
— Zdaje mi się! — odpowiedziała z przekonaniem. — Widuje go co niedziela i chyba dosyć spojrzeć na laskę, jaką sobie kupił. Taki John nie kupiłby przecież laski z rączką ze słoniowej kości! Skądżebym ja wiedziała, gdyby nie to?
— Może miss Dorrit nie zrozumiała tego?
— No, to zrozumiała, kiedy jej powiedział.
— Czy pani jest tego pewna?
— Proszę pana — przemówiła zacna matka głosem, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości — własnemi oczami patrzyłam na niego, kiedy wychodził z domu, i własnemi oczami widziałam, kiedy wrócił. To już chyba wystarczy panu?
— Niezupełnie. Pragnąłbym wiedzieć, jak pani to sobie tłumaczy.
— Bardzo prosto, proszę pana, i każdy mi przyświadczy. Wszyscy wiedzą, że John był najporządniejszym chłopcem, i że od dziecka zawsze wodził za nią oczami. Tej niedzieli ubrał się pięknie i wiedziałam, że idzie się oświadczyć. Ale cóż? Brat i siostra patrzą na niego z góry. Ojciec myśli o sobie i nie chce się pozbyć córki, która mu jest potrzebną, więc jakgdybym słyszała jej odpowiedź: „Nie, Johnie, nie wyjdę nigdy zamąż, zapomnij o mnie, znajdziesz lepszą żonę“. I naturalnie serce pęka biedakowi!
Biedna kobieta znów otarła oczy i zaklinała Artura, aby zajął się szczęściem młodych, nie pozwolił marnie zginąć jej synowi i wybawił maleńką Dorrit z niewoli samolubstwa.
Clennam słuchał uważnie i nie wiedział, co o tem myśleć. Czy podobna, żeby Emi była zakochana w Johnie, który z miłości naraża się na srogi katar? A z drugiej strony, stosunki rodzinne były istotnie takie, że pani Chivery mogła zgadywać podobną odpowiedź.
Po namyśle obiecał tej troskliwej matce pomówić z Emi i zbadać tę sprawę, radził jej wszakże, aby ze swej strony postarała się również zyskać zaufanie syna.
Pani Chivery uważała to za trud zbyteczny, lecz obiecała zrobić, co będzie w jej mocy, i raz jeszcze gorąco polecając swą prośbę, pożegnała wreszcie Artura.
Clennam po tej rozmowie pragnął zebrać myśli i unikając zgiełku ulicznego, skierował się na most wiszący. Ale zaledwie uszedł po nim kilka kroków, ujrzał przed sobą Emi w pewnem oddaleniu. Przed godziną zostawił ją w pokoju ojca, ale widocznie wyszła, aby odetchnąć świeżem powietrzem. Uznał to za pomyślny zbieg okoliczności, który może mu pozwoli zrozumieć lepiej tę sprawę, więc przyśpieszył kroku, żeby ją dogonić.
Ale Emi stanęła i odwróciła się ku niemu.
— Czy panią przestraszyłem? — rzekł, nadchodząc.
— Nie, ale rozpoznałam pana kroki.
— Tak? przecież pani nie spodziewała się mnie spotkać?
— Nie spodziewałam się spotkać nikogo, lecz skoro usłyszałam, że ktoś idzie, zdawało mi się... poznałam, że to pan.
— Pani daleko idzie?
— Nie, tu tylko przyszłam.
Szli obok siebie czas jakiś w milczeniu, Artur myślał, jak zacząć drażliwą rozmowę, Emi spokojnie patrzyła na szeroką przestrzeń.
— Czasem wydaje mi się — przemówiła pierwsza — że jest to egoizmem z mojej strony przychodzić tutaj na przechadzkę...
— Egoizmem? — powtórzył Artur zdziwiony.
— Tak. Oddychać swobodnie świeżem i czystem powietrzem, patrzeć na rzekę, na błękitne niebo, tak daleko, na tyle widoków ruchu, a potem wracać tam, gdzie w tej ciasnej celi... zamknięty murami...
— Powracając, przynosi mu pani odbicie tej przestrzeni, ruchu i rozmaitości, jest pani powiewem świeżego powietrza, który go rozwesela.
— Tak pan myśli? A mnie się czasem zdaje, że pan mi przypisuje siły, których nie mam. Gdyby pan się znajdował tam zamknięty, czy pan sądzi, iż powrót mój z takiej przechadzki byłby dla pana jaką przyjemnością?
— Tak, maleńka Dorrit, jestem tego pewny.
A widząc na jej twarzy głębokie wzruszenie, milczał przez chwilę, aby odzyskała spokój. W tej chwili przypuszczenia zacnej pani Chivery straciły dla niego prawdopodobieństwo.
Doszli do końca mostu i odwrócili się w przeciwną stronę. Wtedy spostrzegli Maggi, która zmierzała ku nim.
— Maggi — rzekła Emi, gdy stanęli przed nią — obiecałaś mi pozostać przy ojcu?
Maggi była zakłopotana. Poznała ich dopiero teraz i zdawała się zaskoczona tem spotkaniem.
— Zostałam, matusiu — zaczęła się tłumaczyć — ale on nie chciał. On sam mię posłał. Powiedział: Maggi, zanieś ten list zaraz, a jak przyniesiesz mi dobrą odpowiedź, dostaniesz pensa. Sam mi tak powiedział, więc cóż miałam robić? I pan Tip spotkał mię także na schodach, zapytał, dokąd idę, i powiedział: — Zaczekaj, Maggi, dam ci drugi list, a jeśli przyniesiesz mi dobrą odpowiedź, dostaniesz dziesięć pensów. — Więc cóż miałam zrobić, matusiu?
W oczach Dorrit odbiło się wyraźnie, że zgaduje, do kogo listy są adresowane:
Maggi mówiła dalej.
— Muszę oddać listy, ale ty, matusiu, nie powinnaś o tem wiedzieć, więc odejdź sobie trochę, albo niech pan ze mną odejdzie, to oddam panu, jak mi przykazali.
Clennam spokojnie przeszedł na drugą stronę mostu, szybko przeczytał listy, których treści mógł się domyślić. Pan Dorrit prosił go o pożyczenie trzech funtów, ponieważ pieniądze, których się spodziewał, nie przyszły na czas z miasta, a on, nieszczęsny więzień, nic na to poradzić nie może. Tip zawiadamiał pana Clennam, który jest tak życzliwy dla jego rodziny, iż znalazł wreszcie miejsce, dające widoki na świetną przyszłość, lecz tymczasem skromne, które jednak może utracić skutkiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, jeżeli przed upływem sześciu godzin nie będzie w posiadaniu ośmiu funtów sterlirigów. Dlatego najuprzejmiej prosi o pożyczenie tej sumy, zobowiązując się zwrócić ją w ciągu miesiąca.
Clennam odpowiedział na listy natychmiast przy pomocy swojego notatnika. Przesłał ojcu żądaną sumę, Tipowi odpowiedział grzecznie, lecz odmownie. Doręczył Maggi listy i dał jej szylinga, przewidując, że jej fatyga nie będzie wynagrodzona.
Kiedy znowu złączył się z Emi, łatwo zauważył, że jest głęboko smutna i zdenerwowana.
— Wrócę do domu — rzekła. — Powinnam powrócić.
— Nie sądzę — odparł. — Na listy już odpowiedziałem i wszystko załatwione. Niema o czem mówić.
— Lepiej wrócę — powtórzyła drżącym głosem — nie powinnam zostawiać go samego... Ani Tipa... Tam moje miejsce... To egoizm z mojej strony... nie powinnam od nich odchodzić...
Miała prawie łzy w głosie i Artur zrozumiał, że istotnie powrócić musi. Było to jej potrzebą.
— W takim razie przypomnę tylko, maleńka Dorrit — rzekł serdecznie — że obiecałaś mi pamiętać o mnie, gdybyś w czem potrzebowała pomocy.
— Nie zapomnę — załkała cicho. — Niech mię pan nie odprowadza. Do widzenia. Bóg z panem.
Uczuł, że powinien zastosować się do jej życzenia, więc pozostał na miejscu, i oparty o poręcz, patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu. A potem myślał o niej, patrząc na bieg rzeki i myślał, powróciwszy wieczorem do domu.
W tem drobnem, wątłem ciele widział wielką duszę.
Lecz nazajutrz od rana zabrał się do pracy, myśli o maleńkiej Dorrit musiały ustąpić, i on miał teraz obowiązek, który spełniać powinien sumiennie.
Pomieszczenie warsztatów w tej taniej dzielnicy było względnie wygodne, gdyż dawało dosyć przestrzeni i każdemu ze wspólników zapewniało osobny kącik. Clennam miał tuż przy wejściu dosyć duży pokój o niskiem i szerokiem oknie, które z powodu otwartej przestrzeni dostarczało mu dużo światła. Był więc zadowolony, zwłaszcza, że mimo wielkich zaległości w książkach nie znalazł plątaniny, łatwo mógł się orjentować i widział z przyjemnością rezultat swej pracy, która obiecywała mu w przyszłości cokolwiek więcej swobodnego czasu.
Właśnie siedział przy swojem biurku, zagłębiony w skombinowanych obliczeniach, gdy cień jakiś przesunął mu się koło okna, a w chwilę potem drzwi się uchyliły i na progu stanął niski i czarny mężczyzna, drobny, o kruczych włosach, ciemnej cerze i czarnych obwódkach przy końcu paznogci.
— Dzień dobry, Pancks — rzekł Artur — dawno pana nie widziałem.
Usłyszał rodzaj rżenia czy chrapania, które było — jak wiedział teraz — śmiechem tego pracowitego człowieczka, i zaraz potem usłyszał żywe zaprzeczenie.
— Codzień się tu kręcę. Trzeba pilnować budy.
— Do mnie jednak pan nie zachodził.
— A nie, nie miałem czasu. Ale dziś przyszedłem: potrzebuję od pana pewnych informacyj.
— Co do warsztatów?
— Nie, to inna sprawa. To moja sprawa. Chodzi o nazwisko Dorrit.
Artur spojrzał zdziwiony.
— Nie rozumiem — rzekł — o co panu chodzi.
— Niech mi pan powie wszystko, co pan wie o tej rodzinie.
— Wie pan, że to cokolwiek dziwne żądanie. I dlaczego pan zwraca się do mnie?
— Może i dziwne — odparł Pancks ze rżeniem — ale to jest interes. Jestem człowiek od interesów. To rzecz moja. Cóżbym na świecie robił, gdybym nie miał interesów?
Artur spojrzał uważnie na tego człowieka, któremu praca wypełniała życie i który gardził wszystkiem, co nie było pracą. Brudny dziwak tylko „interes“ traktował poważnie.
— To mój interes — powtórzył z naciskiem. — Byłem już tu i ówdzie, przyszedłem do pana. Muszę zebrać, co mi potrzebne.
Przegarnął zwichrzone włosy rozstawionemi palcami i zwrócił na Artura badawcze spojrzenie bystrych czarnych oczu.
— Nie chcę się wdzierać w pańskie tajemnice — przemówił wreszcie Artur — pozwolisz pan jednakże, iż zanim odpowiem, zadam panu także pytanie.
— Bah! — zarżał Pancks, podnosząc w górę palec — chcesz pan wiedzieć naturalnie, w jakim celu?
— Tak jest: w jakim celu.
— Mój cel jest dobry. Tyle tylko mogę powiedzieć. Byłbym śmieszny, gdybym mówił dzisiaj więcej. Ale cel jest dobry. Chcę oddać przysługę tej małej osobie, która się nazywa Dorrit. Może pan być zupełnie pewny, że mój cel jest dobry.
— Więc co pan chcesz wiedzieć?
— Wszystko, co panu wiadomo.
Po chwilowym namyśle Clennam przyszedł do przekonania, że to, co powiedzieć może, Pancks z pewnem opóźnieniem zawsze wiedzieć będzie, nie popełnia więc niedyskrecji, — a po wtóre, pomimo wszystko, Pancks budził w nim zaufanie.
— Zaproponują panu pewien układ — rzekł poważnie. — Powiem panu wszystko, co wiem o tej rodzinie, ale pan zobowiąże się nawzajem mnie powiedzieć wszystko, co pan się z innych źródeł o niej dowie. I druga rzecz, ponieważ pan potrafi dotrzeć wsządzie, proszą, ażeby w domu mojej matki jak najmniej o tej rodzinie było mowy.
Pancks kiwał głową na znak zupełnej zgody i wkrótce został panem tych wszystkich szczegółów, jakie Artur mógł zebrać w ciągu krótkiej znajomości. Zanotował je szybko i już śpieszył dalej, bo interesy przecież nie czekają.
— Ale, ale! — zawołał, już prawie odchodząc. — Pański znajomy, ten kulawy cudzoziemiec ze szpitala, chce tu nająć poddasze. Czy ma on czem płacić?
— Odpowiadam za niego — odparł Artur.
— To wystarczy. Kto wychodzi ze szpitala, wiadomo, jest goły. Takich mi przyjmować nie wolno. Ale skoro pan odpowiada...
Zarżał znowu, skinął głową i zniknął za drzwiami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.