Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Ksawery de Montepin

MACOCHA
POWIEŚĆ
Tom III.
WARSZAWA - KRAKÓW - LWÓW

1929


Druk Sz. Sikora




I.

— Czy ma pan list córki, pozostawiony przez nią?
— Zostawiłem go w domu.
— Potrzebuję zobaczyć go.
— W takim razie będziesz pan łaskaw zajść do mnie o wpół do czwartej.
— Dobrze. Obejrzę zarazem pokój; mogę tam znaleść wskazówki inne... A gdzież jest spinka znaleziona?..
— Oto ona — rzekł Robert, podając ją ajentowi.
Touret obejrzał ją starannie.
— Żadnej wskazówki... model pospolity... takie spinki wyrabiają tysiącami tuzinów, i naprzód odbijają litery. W sklepach jubilerów można je dostać po czterdzieści franków za parę... Dowodzi ona tylko, że właściciel jej ubierał się starannie. Jak dawno córka pańska powróciła z pensji?
— Półtora miesiąca.
— Czy bywali u państwa jacy młodzi ludzie?
— Nie. Nikt nie bywał...
— A czy na pensji nie miała czasem panna Teresa jakiego romansu, jak to się często zdarza...
— Nie umiem objaśnić pana w tym względzie.
— A na jakiej pensji była?
— W Senlis...
— Jak się nazywa przełożona pensji?
— Pani Daubief..
Touret wyjął z kieszeni książeczkę i zapisał nazwisko.
— Czy w tym samym domu nie mieszkają jacy młodzi kawalerowie.
— Nie wiem.
— Jakto?
— Rzecz naturalną... jestem człowiekiem pracy i nie zajmuję się moimi sąsiadami. Wychodzę z domu rano i wracam dopiero na obiad. Po obiedzie idę na kawę zagram, parę partji bezika, wracam do domu i idę spać. Każdy dzień tak mi schodzi, z wyjątkiem niedzieli, w którą, korzystając z wolnego czasu, idę na spacer. Ale moja żona będzie mogła dać panu objaśnienie.
— Dobrze, więc przyjdę.
— Cóż pan będziesz robił teraz?
Nic. Cóż mogę robić? Potrzebuję jeszcze niektórych wskazówek... W tej chwili przeszkodzić nie jesteśmy już w stanie... nieszczęście stało się... Córka pańska została ofiarą a nie wspólniczką, albo raczej wspólniczką bezwiedną jakiegoś nikczemnika, bo człowieka, który porywa rodzicom siedmnastoletnie dziecko, inaczej nazwać nie można. Chodzi o to, czy człowiek ten, popełniwszy taką zbrodnię, może ją naprawić, czy jest w stanie wrócić jej honor. A wkrótce będziemy o tem wiedzieć, bo przysięgam, że go odszukam! Powiedziałeś mi pan przed chwilą, że jestem ojcem; i jako ojciec pojmuję ogrom boleści pańskiej. Bo i ja mam córkę, panie Daumont... i gdyby jaki uwodziciel ją porwał i odmówił zmyć plamę małżeństwem, albo jeśliby to był żonaty i nie mógł tego uczynić, jakiem Joachim Touret, zadusiłbym go własnemi rękami!... Wiem dobrze, że nie wolno wymierzać sobie sprawiedliwości... wiem, że potrzeba odwołać się do prawa, żądać kary od sądu... Ale sąd, to rozgłos doznanej hańby, to skandal, to odkrycie własnego wstydu przed całym światem! Trzeba uniknąć tego wszelkiemi środkami... i ja w tem panu pomogę. Rachuj pan na mnie... O wpół do czwartej będę u pana i poproszę panią Daumont o szczegóły, których pan nie wie. Teraz, żegnam pana wszelkie plany bowiem byłyby przedwczesne...
Robert Daumont wyjął z kieszeni bilet bankowy i rzekł:
— Jest to sprawa osobista... zechcesz więc pan to przyjąć.
— Jestem płatny przez rząd — odrzekł ajent żywo, wstrzymując jego rękę — a czy mam robotę, czy jej nie mam, pensję pobieram. Obecnie jestem wolny, a choćbym i nie był nim, podwoiłbym moją działalność, byle panu usłużyć i nie zaniedbać interesu urzędowego... Proszę pana, niech pan nie nalega... nie przyjmę nic... prócz szacunku pańskiego jeżeli może mi pan go ofiarować...
— Dziękuję — rzekł Daumont ściskając jego rękę — posiadałeś pan zawsze mój szacunek, od tej chwili przybywa jeszcze wdzięczność... Wszakże, gdyby pan miał jakie wydatki...
— Więc mi je pan zwróci — i podawszy raz jeszcze rękę, pożegnał Daumonta.


∗             ∗

Eugenja wyszedłszy z pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie dowiedziała się o śmierci barona Rittera, jak wiemy, udała się do domu. Przechodząc około loży odźwiernej, zapytała ją, czy podczas jej nieobecności nie stało się co nowego. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, przystąpiła odrazu do kwestji zmiany lokalu.
— Kochana pani Michaud — rzekła — mieliśmy zamiar, po wydaniu córki za mąż, opuścić to mieszkanie. Przyjęliśmy pewne zobowiązania i musimy ich dotrzymać. Rozumie więc pani...
— Rozumiem. Tracąc państwa, tracę dobrych lokatorów; tak dla właściciela domu jak i dla siebie. Lecz skoro trzeba... cóż robić?
— Wyprowadzimy się już za dni kilka, nie lubię bowiem wszelkiej tymczasowości. Zechcesz więc pani już od dnia dzisiejszego wywiesić kartę... Naturalnie, że zapłacę do terminu, więc aż do lipca. Jeżeli zaś uda się pani wynająć od kwietnia, w takim razie należność za kwartał zatrzyma pani dla siebie, jako gratyfikację.
Można było być pewnym, że lokal będzie najęty do kwietnia, odźwierna też nie miała dość słów na wyrażenie swej wdzięczności i wywiesiła kartę.
— Cóż moje dziecko — rzekła Eugenja do Julji, gdy weszła do mieszkania — gotowa jesteś do podróży?
— Gotowam, proszę pani.
— Dziś wieczorem zapłacę ci należność, a ponieważ byłam z ciebie zadowoloną, więc dam ci leszcze prezent...
Nadszedł Robert. Eugenja, pragnąc dowiedzieć się, co zrobił i opowiedzieć ostatnie wypadki, wezwała go do swego pokoju.
— Przedewszystkiem wyszlij gdzieś służącę — rzekł pośpiesznie — lada chwila przyjdzie tu pewna osoba...
Pierwszy raz chyba w życiu pani Eugenia usłuchała męża, nie rzekłszy słowa. Wyszła i poleciła Julji jakiś komis, który miał ją zatrzymać czas dłuższy.
Zaledwie ta ostatnia wyszła, gdy rozległ się dzwonek u drzwi.
Pani Eugenja poszła otworzyć.
Mioduś z kapeluszem w ręku i uśmiechem na ustach zapytał na progu.
— Zapewne pani Daumont?
— Tak, panie...
— Potrzebuję widzieć się z panem Daumont... czy zastałem?
Robert usłyszawszy głos gościa, podszedł i rzekł:
— Proszę, panie Touret...

Ajent wszedł, ukłonił się po raz drugi gospodyni domu, i wprowadzony został do salonu.

II.

— Przedstawiam ci — rzekł Robert do żony — pana Joachima Touret, jednego z naszych współpracowników w ministerjum... Zgodził się on kierować poszukiwaniami, jakie mamy rozpocząć, i jestem przekonany, że dzięki jemu odzyskamy naszą córkę.
— Ach, panie — zawołała Eugenja — oby nadzieja, którą nam pan dajesz, nie była płonną.
Mioduś po raz trzeci ukłonił się pani Daumont i rzekł:
— Przyrzekłem i dotrzymam.
— Jakże my wdzięczni panu będziemy, jeżeli zdołasz pocieszyć nas w tej boleści. Bądź pan Opatrznością naszą i wróć nami to, więcej nierozsądne niż winne dziecko, które tyle łez nas kosztuje! Odszukaj pan tego niegodziwca, który całą naszą uczciwą rodzinę pogrążył w żalu... niech otrzyma zasłużoną karę za swój czyn haniebny! Wykradając naszą córkę, popełnił on zarazem morderstwo!...
— Morderstwo?... — powtórzyli naraz Robert i Joachim Touret.
— Tak, zabił człowieka, który kochał Teresę i który za kilka dni miał zostać naszym zięciem.
— Niech pani powie wyraźniej... nie rozumiem — rzekł Touret.
— Jako uczciwa kobieta, uważałam za obowiązek nic nie ukrywać przed narzeczonym Teresy... baron Ritter dowiedziawszy się o tem co sie stało, został rażony apoplekcją.
— Więc baron nie żyje!... — zawołał Robert.
— Tak, a śmierć jego domaga się zemsty. Niegodny sprawca tej katastrofy, za którą sam tylko jest odpowiedzialnym, powinien być ukarany jako zabójca... chyba, że niema już sprawiedliwości na świecie! — wydeklamowała Eugenja z najwyższem oburzeniem.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Touret — nie traćmy napróżno wyrazów i pamiętajmy, że tu potrzeba nie mówić, ale działać!... Przedewszystkiem należy odszukać córkę państwa. Być może, iż uda mi się wrócić ją wam tak czystą, jaką była, opuszczając dom... Pani sama powiedziała, iż jest ona więcej nierozsądną, niż winną. To bardzo często się zdarza... Pragnąłbym widzieć list pozostawiony przez pannę Teresę...
Eugenja podała mu go.
Touret przeczytał dwa razy, zastanawiając siej nad każdym frazesem, nad każdem słowem.
— Córka pani mogła pisać ten list, ale jestem najmocniej przekonany, że nie pisała myśli własnych. Ktoś jej dyktował...
— Z czego pan wnosisz?
— Z tonu chłodnego... żadnego zwierzenia... żadnego głosu duszy... Młoda dziewczyna, żegnająca rodziców, na zawsze, nie byłaby tak treściwą i lakoniczną. Jedynym celem tego listu było nasunąć myśl samobójstwa i uwierzylibyście w nie państwo, gdyby nie spinka, znaleziona w pokoju panny Teresy. Czyż nie prawda?
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont.
— Więc — ciągnął dalej Touret — panna Teresa nie zgadzała się na to małżeństwo.
— Prawda, ale czyż siedmnastoletnia dziewczyna może mieć swoją wolę?
— Och, nie mam pani tego za złe... Rodzice powinni rozkazywać, a obowiązkiem dzieci słuchać.
— Mieliśmy na celu tylko szczęście córki; a to małżeństwo zapewniało je.
— Nie wątpię... Z takim majątkiem, jaki posiadał zmarły baron Ritter, szczęście było zapewnione. Lecz pragnąłbym wiedzieć, czy na żadną z osób, które panią otaczają lub kogoś ze znajomych, nie ma pani podejrzenia? Czy nie przypomina sobie pani jakiego młodego człowieka, który starał się zbliżyć... poznać?...
— Nie, Teresa przed sześciu tygodniami dopiero powróciła z Senlis, gdzie była na pensji. Wychodziła tylko ze mną. Trzy lub cztery razy byłyśmy w teatrze i raz na balu w ratuszu.
— Czy nie zauważyła pani kogoś śledzącego na ulicy, w teatrze lub na balu?
— Nie.
— Więc może na pensji córka miała jaki romans z jakim młodym nauczycielem muzyki lub rysunków, bo ci panowie są niebezpieczni... może z bratem lub kuzynem jakiej koleżanki?
— Nie wiem nic o tem i nie przypuszczam...
— Ale nie jest pani pewną zupełnie?
— Nie mogę twierdzić stanowczo, o czem nie wiem.
— A w ostatnich dniach nic pani nie zauważyła?
— Wczoraj chciałam wyjść z Teresą po sprawunki, ale prosiła by ją pozostawić w domu.
— I z jakiego powodu?
— Mówiła, że jest cierpiącą i że chce napisać list do przełożonej pensji.
— Widocznie więc ucieczka była z góry obmyślaną. Spodziewała się wizyty kochanka, który miał ją uprowadzić i podczas tej schadzki ułożono plan ucieczki.
— Gdzie jej szukać? — gdzie szukać? — wołała Eugenja, podnosząc wzrok do nieba, a raczej do sufitu.
— Nie wiem w tej chwili, ale będę wiedział... Według wszelkiego prawdopodobieństwa, zbiegli nie wyjechali na prowincję, bo tam łatwo zwrócić na siebie uwagę... Musieli pozostać w Paryżu w jakimś zakątku, jak sądzę, trudnym do znalezienia... Dla tego też w Paryżu będę ich szukać, ale pierwej pojadę do Senlis i rozmówię się z przełożoną pensji.
— Jakto, pójdziesz pan do przełożonej — zawołała Eugenja przerażona.
— A dla czegożby nie?
— Ależ informacje, jakich pan zażądasz, odkryją winę Teresy.
— Niech pani będzie spokojną. Mam wprawę w takich Interesach. Przełożona nawet nie domyśli się powodu moich pytań.
— Cóż pan spodziewasz się odkryć w Senlis.
— Jakąkolwiek wskazówkę, która naprowadziłaby mnie na ślad... naprzykład nazwisko jakiego młodego człowieka, który przed kilku dniami zniknął, rysopis jego... Rozumie pani jak tego rodzaju wiadomość byłaby dla mnie ważną, zwłaszcza, gdyby imię i nazwisko jego zaczynało się od liter G. i D.
— Ufam panu w zupełności i przepraszam za moją obawę mimowolną.
— Nie dziwię się, jest ona usprawiedliwioną... Jeszcze jedno. Czy pani przejrzała dokładnie pokój panny Teresy, i czy nic nie znaiazła, co mogłoby naprowadzić na ślad jaki?
— Szukałam i nic nie znalazłam.
— Ale czy dobrze pani szukała?
— Tak mi się zdaje.
— Pani nie posiada wprawy w takich poszukiwaniach, a tu wprawa jest przedewszystkiem. Prosiłbym o pozwolenie przejrzenia.
— Owszem, proszę.
I zaprowadziła ajenta do pokoju Teresy.
Roleta była podniesiona, jak zastał Gaston, gdy wszedł do swej pracowni po odwiezieniu Teresy do Montgresin.
Rzeźbiarz, jak wiemy, nie zapominał o przyjętych zobowiązaniach i odpowiedzialności, i zabrał się natychmiast do pracy.
Teresa, udając się do niego, zrzekła się świetnej przyszłości, nie powinna więc i jednej chwili doświadczać skutków swego poświęcenia, i jego obowiązkiem było zapewnić jej wygody.
Zostawało mu jeszcze trochę pieniędzy, a po ukończeniu pracy zamówionej, miał od doktora Lorbac otrzymać nadto sumkę dość okrągłą. Posiadając ją, a nadto będąc przez kilka miesięcy swobodnym, miałby czas na wyszukanie nowej pracy, zarobiłby wiele, i wtedy z całą śmiałością mógłby rzec rodzicom Teresy:
— Jestem artystą znanym, cenionym, mam byt zapewniony i jestem na drodze do majątku. Zapomnijcie więc o przeszłości i oddajcie mi rękę swej córki.
Czyż mogliby go wtedy odtrącić? Po krótszej lub dłuższej scenie wyrzutów i łez, musieliby zgodzić się na jego prośbę.
Powracając do Paryża, Gaston miał cel podwójny. Chciał nietylko pracować nad posągiem, lecz i podpatrzeć co działo się w mieszkaniu Daumontów. Rozumiał on bardzo dobrze, iż dla odszukania córki poruszą oni niebo i ziemię, jeżeli tylko list pozostawiony przez nią nie przekona ich stanowczo o samobójstwie. W razie zaś powątpiewania, uczynią wszystko, by zemścić się nad tym, który unicestwił ich nadzieje.
— Nie można zasypiać, trzeba wszystko przewidzieć i czuwać nieustannie — mówił do siebie.
— Urabiając glinę blisko okna. Gaston od czasu do czasu zwracał wzrok na mieszkania Daumontów, w nadziei, iż spostrzeże Roberta albo Eugenję, i z wyrazu ich twarzy uchwyci jakąś wskazówkę tego co się u nich dzieje.
Nagle zadrżał.
Firanki naprzeciwko poruszyły się. Jakaś ręka kobieca rozsunęła je, by wpuścić światła do pokoju, ale wolne miejsce między dwoma krawędziami było tak wąskie, że nic dojrzeć nie mógł.
Była to właśnie chwila, w której Joachim Touret, Robert Daumont i jego żona weszli do pokoju Teresy, i ajent zabierał się do poszukiwań według przepisów sztuki policyjnej.
Rewizja ta, jak zapewne przewidują czytelnicy, nie mogła doprowadzić do żadnego rezultatu.
Po drobiazgowem przetrząśnięciu całego pokoju, zbadaniu każdego zakątka, przerzuceniu kartek każdej książki, w nadziei znalezienia może zapomnianego jakiego listu miłosnego, ajent przyznał, iż nic nie odkrył.
Chcąc na wszelki przypadek zbadać miejscowość, zbliżył się do okna i otworzył obie jego połowy.
Gaston zobaczył wtedy wyraźnie wszystkie trzy osoby.
— Och, och! — szepnął przypatrując się z nieufnością Touretowi. — Co ten ptaszek tu robi?
Mioduś wychylił się na zewnątrz i przypatrywał się sąsiednim domom. Nie znalazłszy nic szczególnego, zwrócił wzrok na okno, za którem pracował Gaston, na pozór zajęty swą gliną i nie zwracający uwagi na to, co działo się naprzeciwko.
Piękna twarz rzeźbiarza zastanowiła ajenta.
— Czy pani zna lokatorów tego domu? — zapytał Eugenję, wskazując jej mieszkanie Gastona.
— Nie.
— A nie wie pani przypadkiem nazwiska tego młodego, przystojnego artysty, który modeluje posąg?
— Nie wiedziałam nawet, że blisko nas mieszka jakiś artysta.
— A jednak matka, mająca piękną córkę, powinna wiedzieć o takich rzeczach. Mógłby nas objaśnić...
— Objaśnić nas? o czem?
— Czy nie widział przypadkiem w tym pokoju kogo podczas nieobecności pani...
— To rzecz niemożliwa.
— Dlaczego
—Jeżeli Teresa przyjmowała kogo, to z pewnością była tyle ostrożną, że zapuszczała roletę.
— To prawda — rzekł Mioduś.
Gaston nie słyszał ich słów, lecz zdawało mu się, że się ich domyśla.
— Widocznie mówił do siebie — nie wierzą w samobójstwo i szukają jakichś śladów z pomocą tego jegomościa, który musi być ajentem tajnym jakkolwiek nie wygląda na niego... Dobrze zrobiłem, zachowując ostrożność... Nie boję się ich poszukiwań...

III.

Gdy już zmierzchało i zbliżał się czas powrotu do Montgrésin, Gaston wstał od roboty, włożył do podróżnej torby ręcznej kilka książek, parę sztuk bielizny i opuścił pracownię. Zeszedłszy na dół, rzekł do odźwiernej?
— Jadę na obiad do mego kolegi w Fontainebleau i powrócę dopiero jutro.
Wyszedł i udał się na dworzec kolei północnej.
Po drodze porobił niektóre sprawunki i przybył na kolej przed samem odejściem pociągu.
W mieszkaniu Daumontów Joachim Touret prowadził dalej poszukiwania.
— Czy badała pani odźwiernę? — zapytał Eugenję.
— Badałam.
— I cóż powiedziała?
— Że dzisiejszej nocy około godziny trzeciej ktoś pukał w okienko loży i żądał otworzenie drzwi.
— A nie zauważyła żadnej osoby obcej, wchodzącej do domu podczas nieobecności pani?
— Gdyby była zauważyła, z pewnością by mi powiedziała. To uczciwa kobieta.
— Więc nie mam żadnej wskazówki, trzeba szukać na oślep, bez punktu wyjścia. Będzie trudno! Jednak nie tracę nadziei... będę szukał nieznajomego i znajdę go!
— Według pana, jakże to się stało? — zapytał Robert Daumont.
— Mojem zdaniem, godzina ucieczki naznaczona była wcześniej przez uwodziciela, który musiał oczekiwać blisko domu, w powozie. Niema wątpliwości, że jeśli nie jest on bogatym, to musiał nająć mieszkanie w tak zwanych pokojach umeblowanych Jeżeli zaś przeciwnie posiada majątek, to uprowadził córkę państwa do jednego z tych pałacyków, które zawsze można znaleźć wolne, a nad któremi policja nie może mieć nadzoru dobrego...
Jak widzimy. Joachim Touret nie odgadnął prawdy, ale był blisko niej.
— Czemże się pan teraz zajmie? — zapytała Eugenja.
— Przedewszystkiem przejrzę wszystkie zakłady, czyli tak zwane pokoje umeblowane, od największych aż do najmniej znanych...
— To praca ogromna!
— Wielka... mniejsza wszakże, niż pani sądzi. Zawezwę do pomocy jednego z moich kolegów w prefekturze, którego specjalnością właśnie jest nadzór nad pokojami umeblowanemi. On to najlepiej zrobi...
— Czy nie obawiasz się pan jego niedyskrecji?
— Nie. Przedewszystkiem jest to człowiek pewny, a po drugie nie wymienię przecież ani nazwiska ani imienia córki państwa. Zresztą można twierdzić napewno, że jeśli panna Teresa znajduje się w hotelu, to uwodziciel nie podał jej nazwiska.
— Jakże dowiedzieć się więc w takim razie?
— Sposobem bardzo prostym. Chwila przybycia i rysopis wystarcza w zupełności. W razie potrzeby można pokazać fotografję. Zresztą powtarzam, niech pani się nie obawia. Gdy mój towarzysz zajmie się hotelami, ja zwrócę się w inną stronę, mianowicie do fiakrów.
— Wszystko to wymaga wiele czasu.
— To trudno, lecz ręczę, że nam się uda...
— Pokładamy w panu całą ufność i nadzieję, a nie potrzebuję dodawać, jak wdzięczność nasza będzie szczerą i wielką...
— Postaram się zasłużyć na nią... Zapewne jutro pojadę do Senlis, prosiłbym więc panią o adres przełożonej pensji.
— Pani Dubief, ulica Okopowa 76.
Ajent zanotował w książeczce.
— A teraz — rzekła pani Eugenja — powiem panu, co postanowiłam i zdaje mi się ze się pan na to zgodzisz.
— Słucham.
— Odprawiłam służącę, gdyż obawiałam się by nie rozgadała...
— Bardzo dobra przezorność. Czy już odeszła?
— Odjeżdża na prowincję jutro rano.
— To jeszcze lepiej. A odźwierna?
— To kobieta dyskretna.
— Hm... Odźwierne w ogóle nie odznaczają się dyskrecją... za wiele mają sposobności do wygadania się...
— To też i względem niej przedsięwzięłam ostrożności... Pojutrze wyprowadzamy się z tego mieszkania...
— Wyprowadzamy się! — zawołał żałośnie Robert Daumont.
— Musimy!
— Gdzież będziemy mieszkali?
— Przy ulicy de Verneuil nr 17. Już najęłam.
— Zanotuję to sobie — rzekł Joachim Touret.
— Jutro umówię się z przedsiębiorcą transportowym — ciągnęła dalej pani Daumont — zażądam ludzi na popołudniu dla spakowania rzeczy, a pojutrze rano przejedziem do nowego lokalu. Skoro stąd wyjedziemy, przestaną się nami zajmować.
— Bardzo słusznie — rzekł ajent — pochwalam tembardziej postanowienie pani, iż może nam ono posłużyć...
— Do czego?
— Bardzo prawdopodobne, że panna Teresa zechce zasięgnąć wiadomości. Z czasem ośmieli się i zechce dowiedzieć się co państwo przedsięwzięliście po jej ucieczce i gdzie zamieszkaliście. Przybędzie sama lub przyszle swego kochanka. Porozumiem się więc z odźwierną. I urządzę dla siebie w jej loży kryjówkę.
— Ach!... co za wyobraźnia obfita w pomysły.
— Fach wymaga tego — odrzekł skromnie Mioduś.
— Ale pan będziesz mieć wydatki...
— Mówiłem już o tem z szanownym mężem pani.
— Pan Touret nic nie chce przyjąć, zupełnie nic rzekł Robert.
— Nigdy na to nie pozwolę — odparła Eugenja — i proszę pana na wszystko polikwidować sobie przynajmniej koszta... Pracować dla nas darmo... no, jeszcze, ale ponosić wydatki nigdy!.. Pozwolisz więc pan wrócić sobie koszta, albo zrzekamy się pomocy pańskiej.
— Ależ pani...
— Nie przyjmuję żadnych tlómaczeń — przerwała pani Daumont. — Czego kobieta chce, Pan Bóg tego chce... wiesz pan o tem dobrze. Ustąp więc dobrowolnie.
Robert na dany znak przez Eugenję wyjął z pularesu bilet bankowy.
— Oto tysiąc franków, kochany panie, które zechcesz przyjąć na rachunek. Będziesz pan zapisywać wydatki, później jej uregulujemy. Chcę być zobowiązaną panu, lecz tylko przez wdzięczność.
Touret zrozumiał, iż dalszy opór był niemożliwym. Ustąpił, zapewne bez żalu, i schował bilet do kieszeni.
— A teraz — rzekł Robert Daumont — uczynisz nam pan przyjemność i pozostaniesz u nas na obiedzie. Przy stole pogawędzimy.
— Rondel się wywrócił — pośpieszyła dodać pani Eugenja — pójdziemy więc do restauracji.
— Nie mogę odrzucić tak pochlebnego dla mnie zaproszenia...
— O tak, to rozumiem...
I w kilkanaście minut później wszyscy troje siedzieli już w gabinecie restauracji przy bulwarze Clichy.


∗             ∗
Teresa ucieszyła się niezmiernie zobaczywszy wieczorem powracającego Gastona.

Kilka godzin odpoczynku powróciło jej siły wyczerpane przez podróż pieszą i wzruszenia. Oczekując na powrót tego, który był dla niej teraz wszystkiem, z pomocą Anusi, służącej z oberży, uporządkowała ostatecznie swoje nowe mieszkanie.
Gdy Gaston wszedł, rzuciła mu się na szyję, następnie po wymianie wiele pocałunków, zapytała:
— Nie wiesz, co tam się stało u matki mojej?
Na to naiwne zapytanie, rzeźbiarz mógł odpowiedzieć tylko domysłami, i zdał jej sprawę z tego co widział przez okno.
— A więc, nie przypuszczasz, że rodzice uwierzyli w śmierć moją?
— Jestem pewny, że nie wierzą, jak również, że przedsiębiorą wszystko, by odszukać cię i zabrać do siebie.
Dziewczę zbladło i zaczęło drżeć.
— Wrócić do nich... by mnie zmuszono do tego małżeństwa... nigdy!
Gaston usiłował uspokoić ją rozumowaniem bardzo loicznem:
— Cóż cię to obchodzi, że szukają, byle cię tylko nie odkryli. Otóż zdaje mi się, że im się to nie uda.
Uspokojona cokolwiek, siadła z Gastonem do stołu.
Ale jeżeli ona czuła w sobie powrócone siły, przeciwnie działo się z Gastonem. Był on na nogach od czterdziestu ośmiu godzin, nie zasnąwszy ani na chwilę. To też upadał ze znużenia. Z tem wszystkiem po obiedzie zajął się rozpakowaniem przywiezionych rzeczy, otworzył walizkę i wyjął książki kupione dla Teresy. Zaopatrzył się nadto w mały zapas bielizny dla siebie i dla niej, gdyż dziewczę nic nie zabrało z sobą, uchodząc z domu rodziców.
Zmieniając koszulę, Gaston spostrzegł brak spinki u mankieta, i zwrócił na to uwagę Teresy.
— Musiałeś zgubić u siebie albo w drodze.
Przypuszczenie było prawdopodobne, zresztą rzeźbiarz nie przywiązywał do tej straty żadnej wagi.
Nazajutrz umówili się, iż Gaston aż do zupełnego ukończenia pracowni w ogrodzie, codziennie będzie udawać się do Paryża tak dla dalszej pracy nad zamówionym posągiem, jak również dla przypatrywania, co się dzieje w mieszkaniu rodziców Teresy.
Nie była ona ani niedowierzającą ani zazdrośną, nie wiedziała nawet co to jest zazdrość. Dziecko, z którego miłość nie miała jeszcze czasu uczynić kobiety, nie przypuszczała, by człowiek ukochany i który przysiągł kochać ją zawsze, mógł dzielić się i oddawać innej swe serce lub przynajmniej część jego.
Zdrada odnośnie do Gastona jak i do niej samej, wydawała się jej niemożliwą i z tego powodu była dla Gastona uległą i posłuszną we wszystkiem. Wola jej zgadzała się w zupełności z wolą kochanka.
I Gaston nie myślał oszukiwać drogiej mu istoty, która z całą ufnością w prawość jego charakteru oddała mu się, pewna, iż skoro tylko okoliczność pozwolą, zostanie jego żoną; z każdą chwilą uczuwał w swem sercu wzrastającą dla niej miłość.
Odjechał do Paryża, i gdy wieczorem powrócił, Teresa powiedziała mu, że nie nudziła się ani chwili przez cały dzień bowiem czytała książkę i myślała o nim.
Następnego dnia powtórzyło się znowu to samo.
Skoro tylko przybywał do swej pracowni, brał się natychmiast do pracy.
Trzeciego dnia, gdy wszedł na ulicę Bochard-de-Saron, uwagę jego zwróciły dwa wozy z meblami, stojące w alei Trudainie przed domem, w którym mieszkali rodzice Teresy.
Pani Daumont sama wydawała rozkazy ludziom.
— Co to ma znaczyć? — zapytywał siebie rzeźbiarz, wchodząc do swego mieszkania.
Z okna w pokoju Teresy już odjęte były firanki, na środku posadzki leżało łóżko rozebrane i materace, przygotowane do zabrania. Nie ulegało wątpliwości, że Daumontowie przeprowadzali się. Lecz dla czego? co się stało? Napróżno snuł różne domysły, w końcu rzekł:
— Lękają się gawęd sąsiadów i zmieniają dzielnicę, w nadziei, że przestaną o nich mówić. Potrzeba będzie dowiedzieć się o ich adresie.
I zamiast wziąć się, jak zwykle, do pracy, Gaston na ten raz postanowił śledzić Daumontów.
Była przy alei Trudaine mała, skromna restauracja, położona na wprost obserwowanego przezeń domu. Udał się do niej, siadł za stolikiem blisko drzwi oszklonych, i kazał podać sobie śniadanie. W chwili gdy je kończył, pani Daumont ubrana elegancko, wyszła z domu, wydała woźnicom polecenia i oddaliła się. W kilka minut wozy ruszyły w drogę.
Gaston pośpiesznie zapłacił należność i w pewnej odległości postępował za wozami. Gdy po godzinie woźnice zatrzymali się na ulicy de Verneuil i ludzie zaczęli wnosić meble do domu. Gaston zanotował w pamięci nr 17 i rzekł do siebie:
— Im więcej będą oddaleni od mego mieszkania, tem mniej potrzebuję ich się obawiać. Nie zmienię go nawet, jak miałem zamiar. Jestem teraz zupełnie bezpieczny.
Pragnąc czemprędzej zakomunikować Teresie tak ważną wiadomość, nie wrócił już do domu, lecz udał się wprost do dworca kolei północnej, i pierwszym nadeszłym pociągiem odjechał do Chantilly.
Teresa spostrzegłszy go wracającego w dzień, zamiast, jak oczekiwała, w nocy, nie wiedziała z początku, czy ma się radować lub smucić. Widocznie coś się stało nadzwyczajnego, lecz co? rzecz pomyślna czy groźna?
Kilka słów Gastona uspokoiło ją.
— Gdy zamieszkają z dala od miejsca, w którem popełniłam błąd, opuszczając ich — myślała — może prędzej ułagodzi się ich gniew... a za kilka miesięcy zgodzą się przyjąć w swoje objęcia i do swego serca nie córkę, która zawiniła, lecz żonę sławnego artysty...
Dzień był prześliczny, i zakochani nasi korzystając z pogody, całe popołudnie przepędzili w lesie, spacerując, gawędząc i płosząc króliki i bażanty.
Teresa nigdy nawet nie marzyła o szczęściu, jakiego doświadczała w towarzystwie Gastona, swego męża, w naiwności swej bowiem uważała się za prawą jego żonę.
Szczęście tryskało z jej oblicza.
Ale Joachim Touret, o którym czas sobie przypomnieć, nie tylko nie mógł się nazwać szczęśliwym, ale przeciwnie gryzł się niepowodzeniem. Zaraz nazajutrz po rozmowie z Daumontami udał się do Senlis, gdzie nic nie dowiedziawszy się od pani Dubief, przełożonej pensji, powrócił zły, nie domyślając się, że był tak blisko miejsca, w którem ukrywali się poszukiwani.
Wypadało zwrócić się w stronę inną.
W prefekturze inspektor pokoi meblowanych przyrzekł natychmiast wysłać na poszukiwania całą brygadę i rzeczywiście sprawy nie zwlekał.

Najważniejsze i najtrudniejsze zadanie, a mianowicie wybadanie woźniców karet i fiakrów, czy w wiadomą noc który z nich nie odwoził z alei Trudaine lub z bliskich jej ulic młodej dziewczyny i mężczyzny, wziął Mioduś na siebie. Zabrał się do tej pracy bez zwłoki. Nadto porozumiał się z odźwierną domu opuszczonego przez Daumontów, która przyrzekła obserwować i w razie, gdy coś zauważy, zawiadomić go natychmiast.

∗             ∗

Dwu miesiące już upłynęło od czasu ucieczki Teresy, a rodzice jej nie wiedzieli nic jeszcze ani o losie, ani o miejscu jej ukrycia.
Mioduś wyczerpawszy wszystkie pomysły, czuł się bezsilnym.
Zaczynał wierzyć, iż znalezienie spinki w pokoju Teresy nie miało żadnego znaczenia i związku z jej zniknięciem. Przypuszczał, iż zgubiła ją Julja, służąca odprawiona, mogła zaś ją dostać w prezencie albo i ukradła.
Słowem Touret doświadczył niepowodzenia, tem większego, że woźnica, który odwoził Gastona i Teresę do Saint-Denis, nie został odszukany.
Dodajmy, że woźnica, zastępujący owej nocy swego kolegę, właśnie przed jego uwolnieniem się ze służby, wkrótce zachorował i leżał w szpitalu.
— Oświadczenie w liście panny Teresy, które wydawało się pani manewrem, może jest prawdziwem — mówił do pani Eugenji. — Córka pani w przystępie rozpaczy prawdopodobnie odebrała sobie życie.
— Lecz w takim razie znalezionoby jej ciało — odpowiadała matka, ocierając łzy, które płynąć nie chciały.
— Nie każde ciało znajdują...
Wobec argumentów Toureta, Daumontowie zaczynali również wierzyć w śmierć swego dziecka.
Tymczasem szef wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych otrzymał posadę dyrektora więzienia w Nimes, a na jego miejsce zamianowany został Robert Daumont. Dzięki tej posadzie i podwyższeniu pensji, a jeszcze bardziej baronowi Ritter, który przysłał czek na wydatki dla Teresy, państwo Daumont prowadzili życie wygodne, choć na obliczach ich znać było smutek głęboki. Marzona przyszłość świetna zdawała się być utraconą na zawsze.
— Starzejemy się, czas emerytury Roberta zbliża się — mówiła do siebie Eugenja — i skończymy życie nędznie, głupio, prawie w biedzie i wszystko przez ucieczkę tej podłej Teresy. Od niej tylko zależało i moglibyśmy być bogatymi i szczęśliwymi.
Nie chciała... przeklęta! Ach, gdyby ta matka bez serca, ta macocha, wiedziała, że jej córka żyje, jest szczęśliwą i ukrywa się zaledwie o kilka mil od Paryża, jakież tworzyłaby plany zemsty strasznej, nieubłaganej na człowieku, który zniszczył jej świetne nadzieje.
Ani Gaston, ani Teresa nie przeczuwali, nie domyślali się nawet burzy huczącej w tej duszy zranionej.
Czas upływał im szybko bez troski, bez niepokoju.
Gaston zatrzymał mieszkanie przy ulicy Bochard-de-Saron, ale odwiedzał je rzadko, nie chciał bowiem Teresy zostawiać samej, tembardziej, że wiele robót mógł dokonywać w pracowni ogrodowej.
Zwykle też siadała ona obok niego z jakąś robótką lub książką, i czas im upływał niepostrzeżenie.
Posąg, tak hojnie zapłacony, udał się Gastonowi doskonale i był rzeczywiście dziełem sztuki bez zarzutu. Zamówienia, otrzymywane w pracowni paryskiej, były coraz częstsze i dawały dochód, który zapewniał młodej parze wygody i byt zamożny.
Nadeszła wiosna a z nią ciepłe wieczory i noce jasne, długie spacery pod konarami drzew okrytych zielonością, serdeczne i nigdy nieskończone rozmowy, wymiany przysiąg wiecznej miłości, zawsze te same a zawsze jednak nowe.
Miłość Gastona dla Teresy wzrastała z dniem każdym i przechodziła w egzaltację.
Ona, jakkolwiek więcej zamknięta w sobie, ogrzewała się od jego zapału i upajała się jego miłością.
Do tych węzłów, które łączyły ich na pozór nierozerwalnie, przybył nowy — odmienny stan Teresy. W warunkach, w jakich się znajdowali, był on wypadkiem opłakanym, ale oni nie czuli tego. Owszem, widzieli w nim nowe źródło największego szczęścia.
— Czyż rodzice twoi będą mogli nie przyjąć mnie za syna i odmówić mi ręki twojej, skoro pokażemy im nasze dziecię? — mówił rzeźbiarz, który uważał ją więcej za narzeczoną, niż za kochankę.
Ona podzielała tę ufność i patrzała na przyszłość przez pryzmat powleczony kolorami świetnemi.
Na tym horyzoncie jasnego nieba nie dostrzegali czarnej chmury, z której miał wypaść piorun.
Tak minęła wiosna, minęło lato i nastąpiła jesień. Las dotychczas zielony, zaczął przybierać kolor złoto-purpurowy, liście zaczynały opadać i zbliżała się słabość Teresy.
Za kilka dni miała zostać matką dziecięcia, które nie miało prawa przychodzić na świat.
Pomoc z Chantilly była zamówioną, i miała przybyć na wezwanie.
Pewnego rana, wybierając się do Paryża dla oddania roboty zamówionej, Gaston zapytał:
— Jak czujesz się dzisiaj, droga?
— Dobrze, jestem tylko strasznie ociężałą i strudzoną...
— Mam wielką ochotę pozostać dziś w domu.
— Nie rób tego! — odrzekła Teresa — pamiętaj, że masz umówione widzenie się... Będą czekać na ciebie... Jeżeli nie dotrzymasz słowa, stracisz na tem wiele... Zresztą nie masz się czego obawiać. Powtarzam ci, że czuję się dobrze...
Gaston dał się przekonać, przed odejściem jednak wyprawił posłańca do Chantilly z zawezwaniem pomocy lekarskiej.
Przybywszy do Paryża, oddał zamówioną pracę, odebrał należność, i jakkolwiek pragnął wracać jak najśpieszniej, wstąpił do mieszkania przy ulicy Bochard-de-Saron Na biurku zastał kilka listów, między niemi jeden od Pawła Gaussin.
Przyjaciel jego pisał;

„Jestem w Paryżu, przybyłem zaś wczoraj wieczorem. Moja biedna ciotka umarła. Nie mogę odwiedzić cię jutro rano, ale przyjdę
o godzinie czwartej popołudniu, by pójść razem z tobą na obiad. Mam wiele do powiedzenia ci. Twój zawsze. Paweł Gaussin.“

Dauberive, jak wiemy, szczerze kochał Pawła i miał dla niego szacunek. Otrzymany od niego list ucieszył go.
— Ja także — mówił do siebie, uśmiechając się — będę miał wiele do powiedzenia mu, ale nigdy nie zgodzę się pozostać z nim na obiedzie w Paryżu i opuścić Teresę, która niespokojna oczekuje tam na mnie. Przeciwnie, zaproszę go na obiad do Montgrésin. Zobaczy Teresę i przekona się, jak jestem szczęśliwym. Przepędzi u mnie kilka godzin, chciałbym bowiem, by został ojcem chrzestnym mego dziecięcia...
O godzinie trzeciej ktoś zadzwonił u wejścia, Gaston otworzył i powitał Pawła Gaussin, ubranego czarno i z krepą u kapelusza.

IV.

— Odnoszę ci twój zegarek — rzekł Paweł Gaussin — i nie potrzebuję chyba dodawać, jak jestem ci wdzięcznym.
— Ach, mój stary przyjacielu, tyle wdzięczności, za rzecz tak bagatelną. Kwituję cię z niej.
— Daruj mój drogi, uczyniłeś dla mnie wiele.
— Dajmy temu pokój!...
— Owszem, mówmy o tem. Bez twego zegarka, który mi ofiarowałeś tak szlachetnie, a raczej bez pieniędzy, jakie zań dostałem, nie mógłbym pojechać do Joigny, nie widziałbym mojej ciotki, nie pielęgnowałbym jej w chorobie, i nie dostałbym sukcesji. Otóż sukcesja ta, większa niż przypuszczałem, wynosi czterdzieści tysięcy franków. Suma ta pozwoli mi urzeczywistnić powzięte oddawna marzenie. Widzisz więc, że obowiązany ci jestem wiele i nigdy nie przestanę być wdzięcznym...
— Dobrze, dobrze... nie mówmy już o tem, mój drogi, i chodźmy, bo możemy się spóźnić.
Paweł spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Zapewne że nie, ale czas udać się na pociąg.
Gaussin z niedowierzaniem spojrzał na niego, jakby powątpiewał o zdrowym umyśle swego przyjaciela.
— Na pociąg?
— No, rozumie się...
— Ależ po co?
— Nie ty prosisz mnie na obiad, ale ja cię zapraszam i zawiozę do siebie na wieś.
— Wcale nie osobliwa myśl! — zawołał Paweł — mam już po uszy pobytu na wsi!
— Z tem wszystkiem pojedziesz, by mi zrobić przyjemność.
— Jakąż ty przyjemność w tem widzisz? Nie wiedziałem, że lubisz wieś... I dokądże mnie zawieziesz?
— Do siebie, gdzie poznasz moją żonę...
Zdziwienie Pawła zmieniło się w osłupienie.
— Do ciebie?.., twoją żonę?... Więc jesteś żonatym?...
— Prawie... zanim stanę się nim zupełnie. Ale to cała historja, bardzo zwyczajna, lecz zarazem romantyczna. Opowiem ci ją w drodze... Tymczasem jedźmy... Jesteś wolny i możesz przepędzić kilka dni u mnie. Zresztą nie odmówisz, bo potrzebuję twojej pomocy.
— Powinieneś był od tego zacząć. Ponieważ jestem ci potrzebnym, zgadzam się więc najchętniej. Lecz, niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem co się stało...
— Zrozumiesz niedługo...
Mówiąc to Paweł Gaussin, spojrzał machinalnie przez okno na dom przeciwległy.
— A cóż twoja piękna sąsiadka, zawsze tam mieszka?
— Nie... Ale idźmy, na miłość Boga, bo się spóźnimy!
Wyszli i wsiedli do fiakra.
— Do dworca kolei północnej! — zawołał rzeźbiarz. — Dwa franki na piwo, ale poganiaj, bo się spóźnimy!
Obietnica wywarła skutek, woźnica zaciął konie biczem i popędził.
— Powiedz mi więc...
— Nie teraz jeszcze — odrzekł Gaston — w wagonie będziemy mieć na to prawie całą godzinę.
— Gdy przybyli do dworca, miano już zamykać kasę. Gaston zdążył jednak kupić jeszcze dwa bilety pierwszej klasy i zająć miejsca w oddziale pustym.
Pociąg ruszył.
— Pytasz się co to wszystko znaczy? Rozumiem twoje zdziwienie — rzekł Gaston, biorąc ręce Pawła i ściskając je serdecznie. — Nie umiesz sobie wytłumaczyć i jestem pewnym, że w tej chwili myślisz iż w mojej biednej głowie utworzyła się jakaś szczelina, przez którą ulatnia się i ta odrobina zdrowego rozsądku, jaką jeszcze posiadałem? Bądź szczerym i powiedz, czyż mówię nieprawdę?
— Na honor, nie śmiem zaprzeczyć — odrzekł śmiejąc się Paweł.
— Otóż, uspokój się. Zapytywałeś się o moją piękną sąsiadkę...
— Blondynkę, której biust robiłeś przed nią w ukryciu, a ona, nie wiedząc o tem, pozowała ci.
— Tak.
— No więc?...
— Właśnie to ją poznasz...
— Ją? gdzie?
— U mnie, w Montgrésin, gdzie usłałem małe, skromne gniazdko, ale bardzo przyjemne. Tam mieszkamy, jesteśmy szczęśliwi, i powiem ci więcej za kilka dni zostanę ojcem...
— Tyl ojcem?
— Tak, i wierz mi, że będę ubóstwiać to dziecię jak ubóstwiam jego matkę.
— Więc ta młoda dziewczyna została twoją kochanką?
— Bluźnisz, mój drogi! Jest moją żoną, albo raczej będzie nią, skoro tylko uda się nam otrzymać zezwolenie jej rodziców.
— Słuchając cię, zdaje mi się, że marzę...
— Wcale nie marzysz. Opowiem ci historję naszej miłości i naszego połączenia się. Mogłaby być doskonałym tematem dla romansu bardzo dramatycznego, gdyż do tej chwili rodzice Teresy przekonani są, że ona nie żyje.
— Nie żyje!... Jakto?...
— Słuchaj.
I Gaston rozpoczął opowiadanie znanych czytelnikom wypadków.
Paweł Gausin z natężoną uwagą słuchał słów przyjaciela.
— Do licha! — zawołał, gdy Gaston skończył mówić. — Nie uspokoiłeś mnie wcale. Czy wiesz, żeś ty się wplątał w kabałę fatalną i niebezpieczną.
— Więc cóż? Nie żałuję tego.
— Ależ to pachnie kryminałem!
— Wiem o tem.
— Uwiedzenie małoletniej to nie bagatela!...
— Ba!... Ale są okoliczności łagodzące... Zresztą, nie obawiam się... Zachowałem wszelkie ostrożności.
— Prosty wypadek może zepsuć wszystko i oddać ją w ręce rodziców.
— Być może! ale przypuszczenie twoje jest tak nieprawdopodobne, że nie zdaje mi się, by to nastąpiło...
— Twoja pozycja względem tej młodej dziewczyny jest strasznie fałszywą... dziecię, które mu przyjść na świat, będzie nieprawem...
— Uznam je...
— To nie dość!
— Uprawnię je przez małżeństwo.
— Kiedy? skoro napewno spodziewać się można, że rodzice odmówią swego zezwolenia.
— Jeśli okoliczności tak się złożą, będziemy więc czekali dopóki Teresa dojdzie do pełnoletności a wtedy obejdziem się bez ich zezwolenia.
— Nim to nastąpi wiele lat upłynie, a kto wie, co przez ten czas stać się może?
— Napróżno mówimy, mój drogi. Nie chcę myśleć o niczem; wiem tylko, że kocham i ubóstwiam jego anioła, który uczynił mię najszczęśliwszym z ludzi, a wkrótce uczyni mię najszczęśliwszym z ojców. Liczę, że zostaniesz ojcem chrzestnym mego syna.
— Skądże wiesz naprzód, że to będzie syn?
— Nie wiem, lecz spodziewam się.
— A jeśli to będzie córka?
— Będzie również bardzo pożądaną i nie mniej kochaną, przysięgam ci!
Dojechali do stacji Orry-la-Ville i pociąg zatrzymał się.
Obaj przyjaciele wyszli z wagonu i udali się przez las drogą znaną już czytelnikom.
— Powiedzże mi, mój drogi Pawle, jakież ty masz zamiary?
— Znasz je przecież. Chciałbym urzeczywistnić moje marzenia, i za dwa tygodnie puszczam się już w podróż.
— I dokąd?
— Do Indji.
— Więc porzucasz kraj.
— Tak, Indje mnie nęcą... przedstawiają mi się jak ziemia zaczarowana. Odjeżdżając będzie mi żal ciebie tylko. Jesteś jedynym moim przyjacielem. Zresztą mam nadzieję, że powrócę, a przez ten czas będziemy do siebie pisywać.
— No, i gdy dostaniesz się do Indji?...
— Och, możesz mi wierzyć, nie będę tracić czasu. Po mojej ciotce dostałem czterdzieści tysięcy franków. We Francji, w Paryżu zwłaszcza, nicbym z taką sumą nie mógł przedsięwziąć, przynajmniej niczegobym się nie dorobił, tymczasem tam mogę z nią dojść do rezultatów wielkich. Ten kraj słońca jest krajem pełnym skarbów ukrytych. W wielu okolicach istnieją pod ziemią nieznane pokłady złota i kamieni drogich. Cały rok poświęcę na badanie kraju i ziemi, a wiesz, że posiadam wiadomości specjalne. Gdy znajdę ślady pewne, rokujące powodzenie, zakupię ziemię i wezmę się do pracy. Będę pracować własnemi rękami jak górnik, jak prosty wyrobnik a odwaga i wytrwałość dokonają reszty. Iluż przedemną wyjechało biedniejszych niż ja, nie posiadających środków na opłacenie nawet podróży, a powrócili miljonerami! Wyjeżdżam z dość znaczną sumą nie będę więc walczyć z niedostatkiem i przeszkodami. Jeżeli nie zdołam zbogacić się, to chyba sam djabeł mi przeszkodzi. Ale czegóżby miał mi przeszkodzie? Mam wielkie wymagania, to prawda... Marzę o majątku, wielkim, który mi pozwoli kiedyś, jeżeli go osiągnę, używać życia na wielką skalę, pańską jak ja je pojmuję... Mam lat dwadzieścia sześć. Przypuśćmy, że przez lat dwadzieścia będę ciężko pracować, i w końcu powiedzie mi się... Licząc lat, czterdzieści sześć, będę w samej sile wieku, i dość mi jeszcze pozostanie życia...
Widzisz więc, że nie będę pracować napróżno.
— Życzę ci powodzenia z całego serca.
— Ale nie uwierzysz.
— Twoja ufność wydaje mi się zbyt wielką. Mówiłeś przed chwilą o pokładach złota, drogich kamieni... Bądź ostrożnym!
— Dlaczego?
— Bo praca na tem polu wiedzie najczęściej do rozczarowania i nędzy.
— Dajże pokój! Jestem zupełnie przeciwnego zdania. Słuchaj i zapamiętaj to sobie! Spodziewasz się dziecięcia, którego mam być ojcem chrzestnym. Otóż, czy to będzie syn czy córka, zobowiązuję się, gdy dojdzie lat dwudziestu, uposażyć je po książęcemu! Wierzę w moją gwiazdę!
— W każdym razie dziękuję ci za dobre chęci — odrzekł rzeźbiarz, ściskając rękę przyjaciela. — Z całej duszy życzę ci powodzenia, i nie w nadziei egoistycznej, że spełnisz twą obietnicę, lecz by za powrotem do nas widzieć cię szczęśliwym.
Tak rozmawiając doszli do miejsca, z którego widać było wioskę Mongrésin.
— Daleko jeszcze? — zapytał Gausin.
— Za kwadrans będziemy na miejscu.
I rzeczywiście w kilkanaście minut stanęli przed domkiem Gastona.
— Teresa mająca rankami wiele czasu, zwykle po odjeździe Gastona, z pomocą matki Pascal i służącej, zabierała się do przygotowania obiadu, i od dwóch miesięcy, pod ich kierunkiem sama zajmowała się kuchnią. Oberżystka i Anusia pokochały ją szczerze. Obie ulegały jej z chęcią i spełniały wszystkie kaprysy dziewczęcia, które nazywały Pieszczotką, wyrażając przez ten przydomek niezmierny powab i łagodność jej charakteru.
Teresa, spostrzegłszy wchodzącego z Gastonem nieznajomego młodego człowieka, nie mogła w pierwszej chwili zapanować nad przestrachem, i żywo podniosła się z siedzenia.

— Moja droga — rzekł Gaston, który spostrzegł jej obawę — przedstawiam ci mego przyjaciela, serdecznego i prawdziwego przyjaciela, który zabawi u nas dni kilka i będzie ojcem chrzestnym naszej dziecięcia... Jestto mój towarzysz od lat najmłodszych, prawie brat... Teresa Daumot... moja żona.

V.

Teresa uspokojona temi słowy, podeszła do Pawła i podała mu rękę.
— Ponieważ jesteś pan przyjacielem Gastona, będziesz i moim — rzekła swym głosem melodyjnym. — Skoro on pana kocha, więc i ja będę kochać. Jesteś pan dla niego bratem, ja będę pańską siostrą.
Głos i twarz Teresy od pierwszej chwili oczarowały Pawła.
— Brat ma prawo uścisnąć swą siostrę — rzekł — czy pozwalasz Gastonie?
— Pozwalam!
Gaussin objął młodą kobietę, i na jej bladych policzkach złożył dwa pocałunki. Od tej chwili lody były złamane i zniknął wszelki przymus.
— Więc zgodziłeś się pan zostać ojcem chrzestnym naszego dziecięcia?
— Bez wahania i z całego serca. Chodzi teraz o jedną rzecz i dość ważną... Któż będzie matką i chrzestną?
W tej chwili weszła Anusia, niosąc na rękach drwa do komina.
— Oto matka chrzestna — odrzekł Gaston, wskakując na dzielną dziewuchę, która usłyszawszy to, zachwycona i zarazem zdziwiona takim zaszczytem, zarumieniła się jak piwonia.
— Dobrze! — zawołał Gaussin — poznam się z nią i uścisnę, jeżeli pozwoli.
— I owszem — odrzekła Anusia, kłaniając się niezręcznie i nadstawiając oba policzki pełne i rumiane jak jabłka.
Poczem złożyła obiad przed kominkiem.
— Moja Anusiu, bądź tak dobra, pójdź do oberży i poproś matkę Pascal, by do obiadu dodała nam jeszcze kurczę.
— W tej chwili... wybiorę je sama, najlepsze...
— I przygotuj mi pokój — rzekł Gaussin — wątpię bowiem — dodał zwracając się do Gastona — byś chciał mnie pomieścić w swoim.
— Rzeczywiście, bardzo żałuję... — ale stąd do oberży kilka kroków zaledwie, i w każdej chwili możemy być z sobą. Przez kilka dni pozostanę w domu, będziemy więc dość mieli czasu do pomówienia o przeszłości i przyszłości.
— Nie wyjedziesz? A jednak musisz pojechać ze mną do Paryża.
— Po co?
— Interes bardzo ważny... potrzebuję kupić co do chrztu i trochę podarków dla mojej nowej siostry! i dla matki chrzestnej.
— Masz rację... Pojadę wiec.
Porozmawiali jeszcze chwil kilka, poczem Gaston zaprowadził Pawła do ogrodu i pokazał mu swoją pracownię.
Siedli do obiadu o godzinie zwykłej. Nie potrzebujemy dodawać, jak cały wieczór przeszedł im wesoło...
Obaj przyjaciele chętnie gawędziliby przez noc całą, ale ponieważ około godziny dziesiątej Teresa uczuła się strudzoną, Gaston więc odprowadził Pawła do jego pokoju do oberży.
Nazajutrz Teresa była cierpiącą i nie podniosła się już z łóżka.
Wezwana do pomocy z Chantilly kobieta, oczekiwała od rana, umówiono również i mamkę. Ta ostatnia była to młoda wieśniaczka, żona leśnika, mieszkająca w Commelle. W południe posłano po nią Anusię.
Teresa chciała karmić sama, ale że była za młodą i dość wątłą, niebezpieczeństwo więc mogło grozić nietylko jej, lecz i dziecięciu. Choć z żalem, uległa radom wezwanej kobiety, a jeszcze więcej prośbom Gastona, który nie chciał narażać zdrowia jej i ukochanej istoty, której miał zostać ojcem.
Przewidywania spełniły się i o godzinie siódmej wieczorem Teresa została matką.
W pokoju przyległym Paweł z niecierpliwością oczekiwał wiadomości, czyim ojcem chrzestnym zostanie: syna czy córki?
— Jak najpomyślniej — zawołał wchodząc Gaston, promieniejący radością — jestem najszczęśliwszym z ludzi!
— No cóż? Syn czy córka?
— Córka... Spodziewałem się syna, ale szczęśliwym jestem i z córki.
I obaj przyjaciele uścisnęli się.
Teresa przebyła przesilenie zwycięsko, lecz była bardzo osłabioną.
Potrzeba było teraz przedewszystkiem sporządzić akt prawny. W tym celu Gaston w towarzystwie Pawła i ojca Pascal udał się do merostwa j w Orry-la-Ville, gdzie dziecię zostało zapisane do ksiąg pod imieniem Pauliny Łucji Dauberive, córki Gastona Dauberive i matki nieznanej. Z proboszczem umówiono się o chrzest za tydzień, i dopełniono go w dzień oznaczony. Zebrane u drzwi kościoła dzieci wiejskie dostały masę cukierków i groszaków, i głośnemi okrzykami wyrażały swą radość.
Wieczorem matka Pascal podała obiad, na przyrządzenie którego wysiliła cały swój talent kucharski, przyczem biesiadnicy wypili wiele butelek wina za zdrowie matki i dziecka.
Małgorzata Poulet, tak nazywała się mamka, zabrała z sobą dziecię do Commelle, a w dwa dni później Paweł Gaussin, uściskawszy Gastona i Teresę, odjechał do Hawru, gdzie wsiadł na statek i popłynął do Indji.
W domku rozpoczęło się znowu dla Gastona i Teresy życie jednostajne, samotne, a jednak pełna szczęścia i uroku.
Zamówienia napływały, i rzeźbiarz pracował Z podwójną energją.
Teresa stawała się coraz piękniejszą. Bez żadnej przesady można było powiedzieć o niej, że macierzyństwo jeszcze bardziej wzmogło urok jej oblicza.
W trzy miesiące nadszedł list z Kalkuty, w którym Paweł donosił, iż odbywszy podróż pomyślnie, zakupuje pewną przestrzeń gruntu, którą zbadał dokładnie i przekonał się, że zawiera w sobie pokłady cennych kamieni. Ale ponieważ nie posiada dostatecznych kapitałów dla tak wielkiego przedsięwzięcia, ma zamiar wejść do spółki z pewnym francuzem, osiedlonym tam oddawna, wdowcem i ojcem bardzo pięknej córki. Nawzajem żądał Paweł wiadomości o swojej córce chrzestnej i jej matce.
Gaston opisał mu natychmiast i zawiadomił, iż mała Paulinka prześliczną jest jak cherubinek, zdrowa i rozwija się tak prędko, iż ma już dwa ząbki.
Upłynęło półtora miesiąca i nadszedł drugi list od Pawła, datowany już nie z Kalkuty, a z Lahory. Emigrant donosił, że już podpisał akt spółki i rozpoczął roboty. Wśród szczegółów technicznych unosił się nad przymiotami córki swego wspólnika, i dawał do zrozumienia, iż ma zamiar z nią się ożenić. Naturalnie przesyłał serdeczne życzenia swej córce chrzestnej i rodzicom.
Gaston i Teresa od czasu osiedlenia się w Montgrésin, nie mieli żadnych wiadomości o Daumontach, wiedzieli tylko, iż mieszkają przy ulicy Verneuil.
Dla czegóżby on nie mógł zobaczyć się z niemi teraz, jak dawniej postanowił i nie miał im opowiedzieć:
— Córka wasza, którą opłakiwaliście jako umarłą, żyje... Jedynem jej pragnieniem jest wrócić do was i kochać was... Oddajcie mi ją za żonę... Nazwisko moje jest szanowane i znane... jestem prawie bogatym przez pracę, a majątek mój wzrasta na równi ze sławą... Dajcie mi ją... przyprowadzę ją wam, a wraz z nią prześliczne dziecię, waszą wnuczkę.
Dla czegóż jednak tak nie postąpił?
Bo nie dowierzał, obawiał się...
Jak odpowiedzieliby na jego postępek, ten ojciec egoista i ta matka chciwa, zawiedzeni przez niego?
Kto wie, czy opierając się na swem prawie rodzicielskiem, nie odebraliby mu Teresy, zamiast zgodzić się na uprawnienie ich miłości?
Kto wie, czy zaślepieni gniewem i niewzruszeni w swej zemście, nie zaskarżyliby go przed sądem i nie domagali się ukarania za zbrodnię uwiedzenia małoletniej?...
Gaston nie miał odwagi narazić się na takie niebezpieczeństwo.
Upłynęło znowu kilka miesięcy.
Robert i Eugenja nie wątpili już o śmierci córki. Wspominali już o niej tylko z przekleństwem i często powtarzali, że nigdy nie przebaczą jej krzywdy, jaką im uczyniła przez stratę majątku.
Były to wtedy najświetniejsze czasy cesarstwa.
Dwór przyjeżdżał często do Compiègne, a za każdym takim wyjazdem, można było w okolicy rezydencji cesarskiej spotykać wszędzie niezliczoną liczbę ajentów tajnych, czuwających nad bezpieczeństwem naczelnika państwa, dwa razy już cudem tylko ocalonego od ręki morderców.
Joachim Touret, jako jeden z ajentów starszych i do tego zaszczycony zaufaniem wyjątkowem, miał powierzoną sobie brygadę, której obowiązkiem był bezustanny nadzór w okolicach Compiègne, w promieniu mil kilku.
Ludność wiejska znała dobrze manewra policji i nikt nie dziwił się, spotykając w najmniejszych nawet wioskach osobistości nieznane, krążące bezustannie raz w takiem, drugi raz w innem ubraniu, i przesiadujące całemi godzinami w oberżach. Szczególniej pełno ich było na drodze między Paryżem i Chantilly, i podwładni Miodusia często pokazywali się w Chapelleen-Serval, Orry-la-Ville, Pontarmè i w Montgrèsin. Wyjątkowy zaś nadzór miano nad lasem Chantilly, gdzie jak przypuszczano, ajenci Orleanów, przybyli z Londynu, zbierali się sekretnie i organizowali spiski — co zresztą pozbawione było wszelkiej podstawy.
Praca takich, jak ich nazywano ciekawych, nie była uciążliwą. Polegała ona na ciągłych spacerach, odwiedzaniu oberż, gawędzie ze spotykanemi w nich osobami, i wyciąganiu ich na rozmowę. Czasami bawili oni po kilka dni w jakiej miejscowości, udając ludzi spokojnych, przebywających na wsi dla świeżego powietrza. Niektórzy przebywali w towarzystwie kobiet, należących również do cechu policyjnego.
Ajenci i ajentki urządzali wycieczki do lasu Chantilly i wesoło bawili się pod cieniem drzew lub nad brzegiem stawu Commele. Miejscowy nadleśny często miewał wizyty tych gości tajemniczych, którzy dobrze opłacani z funduszów sekretnych, urządzali u niego śniadania i obiady, zamawiane naprzód, na których nawet w czasie, w którym polować nie było wolno, figurowała zwierzyna, jak zające i bażanty, oblewane dobrze wybornem winem białem i prawdziwym burgundem. Rozumie się, wszystko to działo się w tajemnicy, leśnik bowiem nie opłacał patentu na prawo restauracji.

VI.

Czytelnicy nasi zapewne zapominają sobie, że córeczka Teresy znajdowała się w fermie Commele i że córka leśnika, której mąż był także leśnikiem, była jej mamką.
Każdego dnia, skoro tylko pogoda sprzyjała, Teresa zwykłe po południu przychodziła odwiedzać swe dziecię, i wziąwszy je na ręce, wraz z mamką, przechadzała się pod cieniem rozłożystych drzew nad brzegiem stawu. Czasami usiadłszy na gęstym mchu, miękkim jak aksamit, bawiła się z swą pieszczoszką, wyciągającą do jej ust swe rączyny drobne, albo śpiewając piosnki, kołysała ją i usypiała na rękach.
Zbliżał się koniec października. Jesień była prześliczna i wyjątkowo ciepła, słońce rzucało na czyste niebo swe jasne promienie, i lekki wietrzyk orzeźwiał powietrze. Gaston dla załatwienia interesów odjechał do Paryża.
Teresa, korzystając z jego nieobecności, postanowiła wcześniej niż zwykle udać się do Commelle, dla odwiedzenia swej córeczki. Budynek, stanowiący fermę, składał się z parteru, zajmowanego przez ojca leśnika, i piętra będącego mieszkaniem mamki i jej męża. Do parteru przylegały obszerne szpichlerze. Budynek stał pośrodku wielkiego dziedzińca, otoczonego murem, za którym w odległości dwudziestu pięciu kroków, nad brzegiem strumyka, wznosiła się kępa starych wiązów i jesionów, tworząc po środku miejsce puste, jak gdyby wielką salę otoczoną zielenią. Pośród nich na pniach po ściętych, drzewach urządzony był stół z desek.
Gdy Teresa przybyła do fermy, siedziało właśnie przy tym stole kilku mężczyzn, ubranych starannie i zabawiających się rozmową. Pomiędzy zebranemi wyróżniał się jeden, którego towarzysze słuchali ze czcią prawie religijną. Człowiek ten spostrzegłszy przechodzącą o kilkanaście kroków osobę, zwrócił wzrok ku niej machinalnie, lecz nagle urwał rozpoczęty frazes i powstawszy z krzesła, śledził ją oczyma, dopóki nie znikła po za drzwiami budynku.
Zdziwienie jego zwróciło na się uwagę to warzyszy.
— Co pana tak zajęło, panie Touret? — zapytał jeden z gości.
— Nic... nic... — odrzekł Mioduś, siadając.
Ale wrażenie wywołane na twarzy jego, nie zgadzało się z tą odpowiedzią.
— Nie... nie mylę się... — myślał. — Nie mogę się mylić! Ta młoda kobieta, która weszła do fermy, jest właśnie tą samą, której fotografję mam w pugilaresie. To ona... a ja ją miałem za umarłą... Tak, to córka Roberta Daumonta... Trudno, by inna osoba była tak podobna... To ona...
— No, wypijmy jeszcze po kieliszku i rozejdźmy się — rzekł głośno. — Mamy jeszcze kilka godzin do zachodu słońca, skorzystajmy więc z nich... i każdy w swoją stronę. Z raportami przyjdziecie do Compiégne o godzinie dziewiątej.
Słowa Toureta były rozkazem; powstali pożegnali się i każdy udał się w swoją stronę. Jeden Joachim nie opuścił stołu.
W kilka godzin później Teresa, niosąc Paulinkę na rękach w towarzystwie mamki wyszła z fermy i skierowała się na drogę ciągnącą się wzdłuż stawu.
Touret po raz drugi miał sposobność przypatrzeć się jej z całą uwagą.
— Nie, nie mylę się — mówił do siebie, wyjąwszy z kieszeni daną mu przez Daumontów fotografję, i wpatrując się w nią z uwagą. — To Teresa. Co za szczególne spotkanie! Będę miał dobrą nowinę dla jej rodziców. Idąca z nią mamka jest żoną leśnika, przez nią łatwo dowiem się o wszystkiem.
Zastukał trzonkiem w stół, i za chwilę nadbiegła matka Małgorzaty.
— Pan mnie wołał?
— Tak, kochana pani. Chciałbym zapłacić należność i zapytać się o rzecz jedną...
— Jaką?
— Wszak to wasza córka przeszła dopiero z jakąś młodą panią?
— Tak, to Małgorzata.
— A dziecko, co ta pani niosła na ręku, czy to jest córki waszej?
— Nie, to tej pani.
— Czy ta pani mieszka w tej okolicy?
— Tak, w Montgrèsin, z mężem. Bardzo dobrzy i uczciwi ludzie, wszyscy ich tu kochają i szanują.
— Czy kupili tam dom?
— Nie zajmują domek oberżysty Pascala.
— Czy ta młoda pani nie ma czasem na imię Teresa?
— Tak. Czy pan ją może zna?
— Zdaje mi się, że gdzieś ją spotykałem. A czy nie wiesz pani czasem jej nazwiska?
— Nie wiem.
— To może nazwisko męża?
— Gaston Dauberive.
— Czy dawno już tu mieszkają?
— Chyba nie więcej niż rok...
— W takim razie omyliłem się... Wprowadziło mię w błąd podobieństwo... Ile się należy?
— Czterdzieści ośm franków.
Touret wyjął pieniądze, i płacąc, zapytał z udaną obojętnością:
— Czy ta młoda pani często tu przychodzi?
— Codzień. Gdyby nie widziała swej córeczki rozchorowałaby się. To dobra matka.
— Do widzenia, kochana pani — rzekł Touret i odszedł w stronę stawu.
— No teraz już jestem pewnym — mówił do siebie, zacierając ręce z zadowoleniem — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że odszukałem nareście Teresę Daumont. Ten Gaston Dauberive jest właścicielem spinki znalezionej w jej pokoju i oznaczonej cyframi G. D.
Doszedł do stacji Orry-la-Ville, wsiadł do pociągu i odjechał do Paryża. O godzinie czwartej dzwonił już do mieszkania Daumontów. Eugenja, usłyszawszy z przedpokoju głos jego, podeszła i zaprosiła go do salonu.
— Cóż za wypadek szczęśliwy sprowadza pana do nas? — zawołał Robert Daumont, Witając Toureta.
— Zaraz powiem, lecz przedewszystkiem poproszę panią, by raczyła się przekonać, czy drzwi są zamknięte; tego bowiem co mam powiedzieć nikt nie powinien słyszeć.
Eugenja zaintrygowana temi słowami, poszła przekonać się, poczem wróciwszy do salonu, zapytała:
— Cóż się stało więc? dlaczego taka tajemnica?
— Dlatego, że wyznanie, jakie mam uczynić, jest bardzo przykre dla mojej miłości własnej.
— Wyznanie?
— Tak. Jestem głupcem, idjotą, kretynem i zaczynam się przekonywać, że nie znam nawet abecadła mojego fachu. Ta myśl przejmuje mię wstydem... Rzecz była jasna jak słońce, że córka państwa, po ucieczce z domu, nie mogła pozostać w Paryżu bez narażenia się na niebezpieczeństwo spotkania z wami lub z kimś znajomym, jeśli tylko nie chciała pozostawać ciągle w ukryciu. Musiała więc wyjechać z Paryża... to było widoczne, a jednak ja, głupie bydlę nawet nie pomyślałem o tem. Nie przyszło mi na myśl, że pierwszem pragnieniem zakochanych było ukryć swą miłość i szczęście w jakimś zakątku spokojnym, w jakiejś chatce w lesie, i jak osieł, zamiast poszukiwać na prowincji, przetrząsałem cały Paryż.
I wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, na chwilę umilkł.

VII.

Daumontowie ze zdziwieniem słuchali ajenta, nie rozumiejąc tych mea culpa przeszłości, od wielu bowiem miesięcy nie wątpili już o śmierci swej córki.
— Zapewne — odezwał się z pewnem wahaniem Robert Daumont — można było początkowym poszukiwaniom dać kierunek inny, ale po upływie tak długiego czasu rozpoczynać je na nowo, to rzecz bezużyteczna. Wszak pan sam zapewniałeś nas, że biedne dziecko nasze musiało odebrać sobie życie.
— Tak, zapewniałem, bo wierzyłem, i to właśnie dowodzi mojej głupoty.
— Jak to, więc to nie miałoby być prawdą? — zapytał żywo Robert.
— Masz pan może jakie wiadomości? — przerwała mu Eugenja, poruszona ostatniemi słowami ajenta.
— Tak, córka państwa żyje!...
— Nasza córka żyje! — zawołali naraz Daumontowie. — Nie mylisz się pan?
— Nie mylę się, widziałem ją własnemi oczyma.
— Widziałeś pan Teresę? Kiedy?
— Przed dwiema godzinami.
— Gdzie?
— Na folwarku Etangs de Commelle.
— Ależ pan nie znasz naszej córki...
— Znam ją z fotografji, którą mam przy sobie.
— Zdaje się, że musiało pana złudzić podobieństwo...
— Nie! Osoba którą widziałem, jest napewno panną Teresą.
— A więc żyje... — wycedziła przez zęby Eugenja.
— Gdzież to leży ten folwark.
— W lesie Chantilly, o dwadzieścia minut drogi od stacji Orry-la-Ville.
— Musiała się przez ten czas zmienić bardzo... zauważyła Eugenja.
— Zmieniła się i do tego na korzyść. Wydała mi się jeszcze piękniejszą, niż na fotografji.
— Lecz cóż ona tam robi?
— Zmuszony jestem zadać państwu cios bardzo boleśny — rzekł ajent głosem rzewnym. — Uzbrójcie się w odwagę.
— Mamy jej dość, przecież wierzyliśmy, że nie żyje...
— Zresztą, wszystkiego spodziewamy się po tej córce bez serca, która nam tyle cierpienia sprawiła — dodała Eugenja. — Mów pan śmiało i nie ukrywaj nic przed nami.
— Kiedy tak... więc... szła odwiedzić...
— Kogo?
— Swoje dziecko...
— Swoje dziecko! — zawołali naraz Daumontowie.
— Więc ma dziecko, nikczemna! — syknęła Eugenja groźnie.
— Tak... prześliczną córeczkę...
— Więc skoro pan znasz jej hańbę, to musisz znać i sprawcę...
— Znam.
— Jakże się nazywa?
— Gaston Dauberive.
— Gaston Dauberive — powtórzyła Eugenja — pierwszy raz słyszę to nazwisko. Zepewne człowiek jeszcze młody.
— Młody i przystojny.
— Ach, nikczemni! podli! — wybuchnęła z wściekłością Eugenja. — A więc zahańbiła się na zawsze. Tysiąc razy wolałabym, żebyśmy ją byli odnaleźli nieżywą, aniżeli zahańbioną. Nieprawe dziecko w takiej rodzinie jak nasza! Co za okropność, co za poniżenie! Nie przeżyję tego, ale chcę żyć, żeby ukarać, żeby się zemścić!...
— Uspokój się — rzekł Robert, przestraszony jej namiętnym wybuchem.
— Ja mam się uspokoić!... Alboż to rzecz możliwa? Chcesz, żebym obojętnie słuchała tak strasznej wiadomości? Czyż ty jesteś spokojny? Czy nie czujesz nienawiści dla tych nikczemnych, którzy zatruli całe życie nasze? Więc może jeszcze litujesz się nad nimi i chcesz przebaczyć tej córce wyrodnej i bezwstydnej i temu zbrodniarzowi, który hańbiąc Teresę, zniszczył całą przyszłość świetną jej i naszą?... Więc dobrze! Skoro jesteś takim niedołęgą i nie masz krwi w sobie, przebaczaj!... lecz ja nie przebaczę im nigdy!...
— Bardzo dobrze rozumiem gniew pani — zaważył Touret — jest on słusznym, i pan Daumont podziela zapewne chęć zatarcia wszelkiemi środkami plamy... lecz, aby dojść do tego celu, potrzeba zastanowić się z zimną krwią i rozwagą.
— Wiem o tem równie dobrze — odparła Eugenia — lecz pojmujesz pan, że trudno mi było zapanować nad uczuciem oburzenia, dowiedziawszy się że córka moja, którą uważałem za najlepszą istotę, była przewrotną, hipokrytką, i czuje się szczęśliwą pomimo swej hańby. Opanowała mnie zgroza, silniejsza nad moją wolę i rozum... Daruj pan i wróćmy do pańskiego odkrycia. Cóż to za jeden jest ten Gaston Dauberive?
— Spieszyłem się, by zakomunikować państwu tę ważną wiadomość, nie chciałem bowiem stracić ani chwili i dlatego nie miałem jeszcze czasu zasięgnąć objaśnień. O Gastonie Dauberive nic nie wiem więcej. Mogę tylko państwa zapewnić, że panna Teresa od chwili ucieczki, mieszkała z nim ciągle w Monfgrèsin, niedaleko od folwarku Commelle.
Po kilku chwilach milczenia, pani Daumont, której twarz zaczęła się rozjaśniać pod wpływem jakiejś myśli, rzekła głosem już łagodniejszym.
— Powiedziałeś pan, że Teresa jest jeszcze piękniejszą, aniżeli była nią w chwili fotografowania się?
— Tak rzeczywiście...
— Więc powiedz mi — przerwała Eugenia, zwracając się nagle do męża — cóż myślisz teraz przedsięwziąć? Twoja córka żyje i jest w rękach nikczemnika, który ją wykradł i zhańbił... Taki stosunek nie może trwać dłużej... jakże więc myślisz postąpić?
— Zdaje mi się, że przedewszystkiem trzeba dowiedzieć się, co to za człowiek ten Gaston Dauberive, skąd pochodzi, czem się zajmuje, a jeżeli należy do rodziny uczciwej, zgodzić się na małżeństwo jego z Teresą, choćby tylko dla uniknięcia skandalu...
Pani Daumont gniewnie uderzyła nogą o ziemię.
— Więc to takiej kary pragniesz dla zbrodniarza który sprawił nam tyle złego! — zawołała gwałtownie. — Wiesz, co zabrał nam ten człowiek wykradając nasze dziecko i zgadzasz się przyjąć go za zięcia? I ty nie wstydziłbyś się nazywać swym synem tego, który zamordował barona Rittera? I ty chciałbyś bym pieściła dziecko zrodzone z takiego błędu, a raczej zbrodni! Ależ ty jesteś zupełnym wariatem! Robercie, albo nie znasz mnie dotąd. I ty myślisz, że ja byłabym zdolną zapomnieć i przebaczyć? Nie!... nigdy!... Słyszysz mię?... Nigdy! Małżeństwo to jest niemożliwie!...
Robert, pragnąc w obecności Toureta okazać pewną samodzielność, ośmielił się zaoponować.
— Czy tylko postanowienie to nie będzie za pośpieszne? Zdaje mi się, że trzebaby najprzód dowiedzieć się co za jeden... a nuż będzie on w stanie zastąpić nam barona Rittera?
Eugenia miała znowu wybuchnąć gniewem, lecz Touret, uprzedzając ją, rzekł:
— Czy pani pozwoli mi wypowiedzieć moje zdanie?...
— Po przysłudze, jaką nam pan uczyniłeś, nie mogę panu odmówić.
— Otóż pan Daumont mówi bardzo rozsądnie, skoro żąda chłodnego zastanowienia się...
— Tak pan sądzisz? — przerwała Eugenja z ironją — i z jakich powodów, jeśli mogę zapytać?
— Pragniecie państwo uniknąć skandalu, wszak tak?...
— Naturalnie... za wszelką cenę.
— Więc nie może być nawet mowy o zapozwaniu Gastona Daubierive przed sądem o uwiedzienie małoletniej. Zapewne, byłby on w takim razie napiętnowany publicznie, lecz jednocześnie i hańba córki państwa stałaby się głośną. Otóż, po cóż myśleć o zemście, jeżeli winowajca, pomimo swego błędu czy zbrodni, jest człowiekiem uczciwym, jeżeli działał pod wpływem miłości, i gotów jest naprawić swą winę? Nie mamy wcale dowodów, że nie należy do rodziny uczciwej, i że nie jest w stanie zapewnić pannie Teresie wygodnego bytu i szczęścia...
Touret zaczynał pojmować, że źródłem gniewu Eugenji był żal z utraty marzonej przyszłości świetnej, nie chcąc się więc jej narazić, dodał tylko: — Dlatego też, niech pani pozwoli mi zebrać o nim wiadomości...
— Owszem... proszę — odrzekła niechętnie. — Zobaczymy później.
Ale w myśli już postanowiła, że jeżeli Gaston Dauberive nie posiada majątku tak wielkiego, by mogła zeń korzystać i sama, w takim razie musi być potępiony bez wahania.
— Czy mogę mieć w panu zaufanie zupełne? — zapytała ajenta, utkwiwszy weń swój wzrok przenikliwy.
— Najzupełniejsze...
— Otóż, postaraj się pan dowiedzieć, jaka jest rzeczywiście pozycja tego Gastona Dauberive, a jeżeli nie jest taką, jakiej mamy prawo wymagać, przyrzeknij, że pomożesz mi zemścić się... Och, bądź pan spokojny — dodała żywo, spostrzegłszy w nim pewne zdziwienie — zemsta moja będzie cichą, nikomu nieznaną, nie wywoła skandalu i nie narazi pana w niczem...
— Jeżeli tak, przyrzekam pomoc najchętniej.
— W chwili, w której będziemy mogli powiedzieć sobie, iż hańba nasza w oczach świata w jakikolwiek sposób została zatratą, i lepsza przyszłość nasza zapewnioną, w chwili takiej ofiaruje panu dziesięć tysięcy franków.
— Przyjmuję je w przekonaniu, iż zasłużę na nie — odrzekł Mioduś z uśmiechem.
— Więc nie zwlekaj pan. Kiedy zobaczymy się?
— Muszę wrócić do Compiégne, gdzie znajduje się dwór, i dokąd powołuje mię obowiązek. Dopiero więc jutro będę mógł zająć się tą sprawą. Przyjdę wieczorem, a najpóźniej pojutrze rano.
— Będę na pana czekać.
I pożegnawszy Daumontów, udał się śpiesznie na dworzec kolei północnej.
— Więc cóż zamyślasz uczynić? — zapytał Robert żonę, gdy zostali sami.
— Powiedziałam to przed chwilą. Chcę zatrzeć przeszłość i przygotować przyszłość. Jak się okazuje, Teresa jest piękniejszą, niż była przedtem... nic więc niema straconego. Gdy będzie znowu przy mnie, gdy zostanie oddzieloną na zawsze od swego uwodziciela, gdy będzie w moich rękach, musi mi być posłuszna i zrobi wszystko co zechcę!
— Mówisz głosem, który mnie przeraża — rzekł Robert, czując dreszcz przechodzący po ciele.
Eugenja nic nie odpowiedziała i jak zwykle, tylko pogardliwie wzruszyła ramionami.
Służąca weszła z oznajmianiem, iż podany już obiad.

VIII.

Jadąc do Compiégne, Joachim Touret myślał:
— Pani Daumont jest egoistką, chciwą, pragnącą używać życia i zbytków. Serca w niej niema ani odrobiny... W całym tym opłakanym wypadku najwięcej jej żal było śmierci barona Rittera, przez nią.
„Ta szanowna mama nie cofnie się przed niczem by tylko dojść do celu, i jeżeli Gaston Dauberive zachce jej przeszkodzić, zgniecie go bez litości. Mąż jest zupełnem zerem, daje się rządzić, widzi tylko jej oczami i spełnia tylko jej wolę... Mój interes osobisty nakazuje mi pomagać jej, rozumie się bez narażenia się... Najprzód, przyrzekła mi dziesięć tysięcy franków i dotrzyma słowa, a powtóre przez nią zyskuję protekcję jej męża szefa biura, a to coś znaczy... Jeżeli tylko zechce, może mi wyrobić wyższą pensję, a nawet posadę wice-dyrektora lub coś podobnego... Dość będzie, dla mnie tego... Należy skorzystać kiedy z właściwej chwili i wspomnieć jej o tem...
„Ciekawy jestem, jak też ona poprowadzi tę sprawę... Tęga kobieta... ale strasznie niebezpieczna. Lepiej być jej sprzymierzeńcem, aniżeli nieprzyjacielem... Wolę z nią trzymać“...
Nazajutrz Touret, zdawszy raport o bezpieczeństwie w okolicy rezydencji cesarskiej, dowiedział się, iż dnia następnego dwór miał opuścić Compiègne i że ówczesny dyrektor policji pałacowej, Hyrvoix, polecił większą część ajentów wyprawić do Paryża. Zawiadomiony o tem Touret, wydał swym podwładnym odpowiednie rozkazy, mając zaś do wieczora czas wolny, postanowił z niego korzystać i zasięgnąć wiadomości o Gastonie Dauberive. Przedewszystkiem należało udać się do Montgrésin, co też uczynił natychmiast i przybył tam około godziny pierwszej po południu.
Zaszedł do oberży, lecz został tylko Anusię, gdyż matka Pascal nie wróciła jeszcze z Chantilly, dokąd udała się dla zakupienia prowizji. Siadł przy stole i kazał podać sobie butelkę wina. W myśli szukał sposobu zawiązania rozmowy ze służącą, gdy drzwi otworzyły się i Gaston Dauberive wszedł do oberży.
— Zdaje mi się, że go znam — myślał ajent, wpatrując się ukradkiem w przybyłego.
Gaston, nie zwróciwszy uwagi na samotnego gościa, podszedł do Anusi i rzekł;
— Idę z panią na folwark odwiedzić małą i przynoszę ci klucz od mieszkania. Nie śpiesz się zbyt z obiadem, bo powrócimy może trochę później.
— Dobrze, proszę pana. Jak tylko gospodyni powróci, zrobię porządek w mieszkaniu, a obiad mogę przyrządzić na godzinę siódmą.
— Dobrze, moje dziecko — rzekł Gaston i wyszedł, by połączyć się z Teresą, oczekującą go na drodze.
— Tak, to on — myślał Touret — to ten sam rzeźbiarz, którego widziałem w pracowni przy ulicy Bochardde-Saron, podczas gdy przeglądałem pokój córki Daumontów.
— Czy ten pan nie jest czasem malarzem? — zapytał Anusię.
— Czasami maluje, ale jest rzeźbiarzem, przynajmniej tak sam siebie nazywa. Czy pan go zna.
— Nie znam osobiście, ale często spotykałem go w Paryżu, w dzielnicy, w której mieszkam... Dawno już on tutaj przebywa?
— O, już chyba z pięć kwartałów.
— Ci artyści, nie odmawiają sobie niczego — rzekł Touret, śmiejąc się — mieszkanie w mieście, dom na wsi...
— Dla czegóż nie mogą sobie pozwolić, skoro mają pieniądze.
— A ten pan Duberive czy dużo zarabia?
— Nie rachowałem jego dochodów, ale zapewne że wiele, skoro regularnie wypłaca za mieszkanie, za życie i pensję mamce.
— Więc on musi mieć majątek?
— Chyba nie, bo słyszałem jak mówił, że żyje tylko z pracy.
— W takim razie dobry musi być z niego robotnik, szanuję go za to. Jego córeczka jest zapewne bardzo mała jeszcze, skoro trzymają mamkę. W jakim też jest wieku?
— Ma już sześć miesięcy, a ładna jak aniołek.
— Tutaj się urodziła?
— Tak, w Montgrésin, chrzczona zaś była w Orry-la-Ville. Ja ją trzymałam do chrztu...
— Ty!... — zawołał Touret z pewnym zdziwieniem.
— Ja i do tego z jakimś wielkim i ładnym panem. Szkoda, że w tydzień potem wyjechał on daleko, do jakiegoś kraju, co go nazywają Indje...
Anusia byłaby zapewne długo opowiadała o swoim kumie, gdyby nie matka Pascal, która powróciwszy z miasteczka, weszła do oberży, obładowana dwoma koszami prowizji. Zresztą Touret wiedział już co mu było potrzeba.
Ponieważ dziecko było ochrzczone w Orry-la-Ville, więc zapisano je do ksiąg ludności miejscowej. Gaston zaś, jako artysta żyjący z pracy, nie mógł być mężem, o jakim marzyła pani Eugenja. Touret zapłacił więc należność i udał się prosto do Orry-la-Ville Przybywszy na miejsce, zaszedł od razu do urzędnika stanu cywilnego.
— Przyszedłem prosić pana o kopję aktu urodzenia dziecka, zapisanego przed sześciu miesiącami do ksiąg ludności tutejszej gminy.
— Bardzo dobrze. Na kiedy panu potrzeba!
— Jeżeli można, prosiłbym natychmiast.
— Dobrze, lecz potrzebuję wiedzieć datę urodzenia imię i nazwisko dziecka i jego rodziców.
— Otóż właśnie nie wiem dokładnie daty ale mniej więc pół roku temu. Jest to dziewczynka zapisana zapewne pod nazwiskiem Dauberive.
—Aha, wiem już, wiem; to córka artysty, rzeźbiarza, który mieszka w Montgrèsin.
— Właśnie ta sama...
W pół godziny Touret otrzymał dokument urzędowy i przebiegłszy go wzrokiem, schował do kieszeni, hojnie wynagrodził mera i opuścił miasteczko.
— Doskonale idzie — myślał Touret — pani Daumont będzie zadowoloną... dziecko zapisane jest w księgach jako córka Gastona Dauberive i matki nieznanej. Jacyż ci młodzi ludzie niedoświadczeni... nie zastanawiają się nad niczem... Jeżeli mają zamiar, a to bardzo prawdopodobne, połączyć się węzłem małżeńskim i rozpocząć walkę z rodzicami, to nie będą mieli żadnej broni, bo w akcie niema wyrażonego nazwiska matki.
Ponieważ Touret miał jeszcze tegoż dnia otrzymać rozkazy od dyrektora policji pałacowej, nie mógł więc wieczorem być u Daumontów i pozostał w Compiègne.
Następnego dnia dwór odjechał do Tuilerjów, a w tygodniu następnym miał przyjechać do Fontainebleau.
Touret znalazł czas wolny dopiero o godzinie szóstej wieczorem i udał się natychmiast na ulicę de Verdeuil.
Daumontowie oczekiwali go.
— Ach, mów pan prędzej — zawołała Eugenja, spostrzegłszy wchodzącego ajenta.
Robert zmęczony i znudzony przejściami, które zburzyły jego spokojne życie egoistyczne, miał minę bardzo zbiedzoną i byłby dał wiele, byle Touret nie odszukał Teresy. Przyzwyczaiwszy się uważać ją za umarłą, szanowny ten ojciec nie doświadczył wcale radości dowiedziawszy się o jej życiu.
— Otóż, droga pani — rzekł Joachim głosem o ile mógł najsłodszym — powiodło mi się wybornie.
— Więc dowiedziałeś się pan?
— Wszystko, co potrzebowaliśmy wiedzieć...
— Więc ten Gaston Dauberive?...
— Człowiek młody i bardzo elegancki...
— A cóż mnie to obchodzi! Ja chcę wiedzieć jaka jest jego pozycja.
— Jak dotąd, dość skromna. Jest rzeźbiarzem, i całym jego majątkiem jest talent...
— Artystą! — zawołała Eugenja z wyrazem najwyższej pogardy — artysta! Więc to jest po prostu cygan, człowiek wykolejony, jedna z tych istot nierozsądnych i śmiesznych, co, gdy mają przypadkiem pieniądze, rzucają je przez okno, a czasami umierają z głodu!... Gdzie i jakim sposobem ta nieszczęśliwa dziewczyna mogła go poznać?
— U pani... pod okiem pani...
— U mnie?... — powtórzyła Eugenja z najwyższem zdziwieniem.
— Tak, w domu naprzeciwko.
— Co pan mówisz?
— Najzupełniejszą prawdę. Jest to właśnie ten sam młody człowiek, którego widziałem z mieszkania państwa przy ulicy Trudaine, a który modelował wówczas glinę. Okna jego pracowni znajdowały się naprzeciwko okien pokoju panny Teresy. Szukaliśmy winowajcy daleko, gdy tymczasem mieliśmy go pod ręką.
— I Teresa uciekła z tym artystą bez znaczenia, bez grosza!
— Niestety!...
— I ten nędzarz jest ojcem dziecka Teresy?
— Tak jest na nieszczęście... Ale są okoliczności pocieszające...
— Jakie? W obec świata niema żadnego dowodu, by dziecko istniało... absolutnie żadnego...
— Z tem wszystkiem musiało być zapisane do ksiąg ludności jakiejś gminy?
— Tak, lecz ojciec był tak nierozsądnym, że podał dziecko jako zrodzone z niego, Gastona Dauberive i matki nieznanej.
Eugenja nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Czyż to być może? — zawołała, Napewniej... W tej chwili dam pani dowód.
I Touret wyjąwszy z portfelu kopję metryki urodzenia, wręczył ją pani Daumont.
— Prawda rzekła, przebiegłszy ją wzrokiem — — Widzi więc pani na własne oczy, zresztą mogła mi pani wierzyć nawet na słowo. Jakiż cel miałbym zwodzić panią?
— Tym sposobem — odezwał się Robert — hańba naszej córki może pozostać nieznaną. Dowodu na piśmie niema żadnego.
Jest to ważna pociecha w waszem nieszczęściu — rzekł Touret. — Było dwadzieścia cztery szanse przeciw jednej, że Gaston Dauberive podał imię matki, i nie mogę zrozumieć, dlaczego tak uczynił.
— Masz pan rację. Niezręczność tego człowieka daje mi do ręki broń nieprzewidywaną...
— Wszystko, na co niema dowodu, może być zaprzeczonem. Przyszłość Teresy może być jeszcze świetną, ponieważ niema żadnego śladu przeszłości.
— Cóż więc teraz zamyślasz uczynić? — zapytał Robert Daumont.
— Potrzeba, aby nim tydzień upłynie, córka nasza powróciła do nas.
— Strzeż się...
— Czego?
— Zaplączesz się w sprawę zagmatwaną i więcej skandaliczną, niż była ucieczka Teresy.
Pani Eugenja wzruszyła ramionami.
— Potrafię tak urządzić, że nie będzie skandalu.
— Teresa będzie się opierać.
— Jest w takim wieku, w którym wszelki opór musi ustąpić przed prawem.
— Ten Gaston Dauberive nie cofnie się przed niczem, byłe tylko nie oddać Teresy.
— Ach! — zawołała Eugenja, wzruszając pogardliwie ramionami — chciałbym go widzieć walczącym ze mną!... Zaprawdę, ale radziłabym mu!... Źleby na tem wyszedł...
— Jeżeli kocha Teresę rzeczywiście, nie cofnie się przed niczem... uczyni wszystko, by z nią zobaczyć się i porwać...
— Potrafię nie dopuścić do tego.
— Ale jak?...
— Bądź spokojnym... Nie lubisz kłopotów, przyrzekam, że ich mieć nie będziesz. Tylko ty się nie wdawaj, a ja z panem Touretem damy sobie radę.
— Jestem cały na rozkazy pani — odezwał się ajent.
— Nie wątpię o tem. My we dwoje ułożymy plan kampanji.
— Pomogę najchętniej.
Joachim Touret i Eugenja Daumont dwie godziny spędzili nad ułożeniem scenarjusza dramatu, który wkrótce miał się rozpocząć. Ajent pozostał u nich na obiedzie, i dopiero o godzinie jedenastej opuścił ich mieszkanie.
Wszystko przewidzieli, skombinowali, pozostało tylko działać.
Nazajutrz Eugenja była, albo przynajmniej zdawała się być w humorze okropnym. Wstała wcześnie i korzystając z byle pozoru, łajała najniesłuszniej służącą. Ta ostatnia odpowiadała śmiało, zuchwale, a tego właśnie pragnęła jej pani. W dwie godziny służąca opuściła służbę, jak jej poprzedniczka Julja, nie domyślając się nawet, że cała ta scena była komedją, odegraną w celu pozbycia się jej.
Potrzeba było odprawić Julję dla uniknięcia komentarzy o ucieczce Teresy; teraz pozbyto się Marji, by nie dać powodu do gawęd o powrocie córki, o której ona nie słyszała nigdy.
Pole było oczyszczone, świadków nie było żadnych, Daumontowie nie potrzebowali obawiać się niczyjej niedyskrecji.
Dzień przeszedł spokojnie Robert rano udał się do biura, i wrócił o godzinie zwykłej. Zdziwił się nie zastawszy służącej, lecz nie powiedział ani słowa. Po obiedzie, przyniesionym z bliskiej restauracji, odważył się uczynić żonie kilka zapytań.
— Jutro wieczorem Teresa będzie już tutaj... oto wszystko, co mogę ci powiedzieć. Wyjdź wcześniej z biura, zjedz obiad w restauracji i wracaj prędko... Na mnie nie czekaj, bo mogę powrócić późno w nocy.
— Więc na mnie zwalasz przyjęcie Teresy! — zawołał Robert przestraszony. — Dziękuję ci!
— Mój kochany, potrzebaż nareszcie, byś przydał się kiedy na co! — odrzekła Eugenja. — Pamiętaj, że nadzieja którąśmy utracili, wraca nam znowu. Nadzieja, rozumiesz to? Posiadając Teresę w rękach, możemy dojść do upragnionego celu, do majątku! Pamiętaj być surowym z tem dzieckiem krnąbrnem, i przestań być ślamazarnym, jak jesteś zwykle. Zbytek gniewu nie zawodzi, owszem wywrze skutek jak najlepszy. Potrzeba, aby Teresa wracając do domu rodzicielskiego, była wprost przerażoną, potrzeba by czuła nad sobą wolę żelazną, gotową w każdej chwili zgnieść ją... Niech wie występna, że między nią i Gastonem Dauberive wszystkie węzły zerwane i na zawsze! Zresztą zdaje mi się, że nawet nie będzie probować oporu.
— Dobrze... — odrzekł szef biura z westchnieniem — będę surowym, dramatycznym, strasznym... Ale mój Boże, co tu kłopotów i ile subiekcji!
Eugenja odwróciła się od niego i wyszła, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Robert udał się do kawiarni na partję pikiety, i o zwykłej godzinie wrócił na spoczynek.
Nazajutrz już o godzinie ósmej rano, Eugenja była na nogach. Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny, lecz silny wiatr wiejący z północy, czynił temperaturę prawie mroźną.
— Trzeba będzie ubrać się ciepło — mówiła do siebie.
W pół godziny była gotową, lecz za nim wyszła, wyjęła z toaletki sztylecik zachowany w futeraliku i włożyła go za gorset.
— A teraz w drogę... los rzucony!
I wyszła, nie pożegnawszy się nawet z mężem.
Na stacji fiakrów wzięła powóz i kazała się zawieść do dworca kolei północnej. O godzinie dziewiątej siedziała już w pociągu, który ruszył natychmiast.
Przed samą dziesiątą zakrywszy twarz gęstą woalką koronkową, wysiadła z wagonu na stacji Orry-la-Ville i skierowała się na drogę wiodącą do Coye. Ale zaledwie uszła kroków kilkanaście, gdy jakiś człowiek nad brzegiem rowu pod lasem, powstał i zbliżył się ku niej.
Miał on na głowie, obfite włosy ryże i gęstą, długą brodę, niski, z wielkiem rondem jedwabny kapelusz, i ubrany był w siwe długie palto.
Eugenja, spostrzegłszy tę dziwną postać, nie mogła powstrzymać obawy i chciała się cofnąć.
— Czekam na panią — rzekł nieznajomy, zdejmując kapelusz i kłaniając się z wyszukaną grzecznością.

IX.

— Ależ przebrałeś się znakomicie, panie Touret — rzekła Eugenja. — Pomimo, iż spodziewałam się tu cię zostać nigdybym jednak nie poznała, gdybyś nie przemówił. Czy są powozy?
— Są i czekają nad stawem Commelle pod nadzorem jednego z moich podwładnych.
— Czy możemy być pewni woźniców?
— Najzupełniej. I oni i mój podwładny przekonani są, że chodzi o aresztowanie prawne i że posiadam na to upoważnienie od dyrektora policji. Przytem woźnice również należą do policji tajnej, i zwykle przez prefekturę są używani.
— A moja obecność czy nie wyda się im podejrzaną?
— Wcale nie. Myślą oni, że pani także należy do policji i pomaga mi, i nie dziwi ich to bynajmniej, gdyż kobiet między nami jest prawie tyleż co i mężczyzn. Chodzi tylko o to, by pani się nie zdradziła...
— Bądź pan spokojny, jestem pewną siebie.
— Przypuszczam, że pani jeszcze na czczo.
— Rzeczywiście, nie jadłam nic...
— Przewidując to, kazałem w restauracji w Coye przygotować śniadanie.
— Ale nie straćmy wiele czasu?
— Nie, mamy go dość.
— W jakim czasie Teresa chodzi zwykle do fermy Commelle?
— Pomiędzy godzina pierwszą i czwartą, nigdy wcześniej, ani później.
— A o której przystąpimy do czynności.
— Jak tylko panna Teresa opuści fermę.
— A jeżeli ten Dauberive będzie z nią razem?
— Nie przypuszczam. Byłem w Montgrèsin i dowiedziałem się, że oczekiwany jest dziś w Paryżu, dokąd ma zawieść zamówioną pracę.
— Widzę, że jesteś pan przewidującym.
— Takim być należy...
— Czy konie będą mogły zrobić ten sam kurs po raz drugi?
— Po kilku godzinach odpoczynku i dobrem nakarmieniu — napewno. Niech pani będzie spokojną, wszystko pójdzie jak najlepiej. Czy zastanę męża pani, gdy przybędę z pannę Teresą?
— Kazałam mu na pana czekać... a wiesz pan, że on jest dość posłusznym.
Tak rozmawiając doszli do Coye, wioski, położonej wśród lasu Chantilly.
— Teraz — rzekł Joachim Touret — rozmawiajmy już tylko o rzeczach obojętnych.
W kilka minut później weszli do oberży i siedli do stołu, na którym przygotowane już było nakrycie na dwie osoby. Zjedli śniadanie i o godzinie dwunastej puścili się znowu w drogę. W kwadrans doszli do miejsca, w którem oczekiwały ich powozy już zaprzężone. Woźnica i podwładny Toureta siedzieli na progu oberży i palili fajki. Spostrzegłszy nowoprzybyłych, powstali i zbliżyli się ku nim.
— No, ruszajmy... — rzekł Touret.
— A dziecko? — zapytała Eugenja.
— Niech pani będzie o nie spokojną, dostaniemy je jak i matkę. Mój podwładny złoży je pani do rąk.
— Czy odchodzisz już pan? — zapytała Eugenja, widząc, że Touret wysiada z powozu.
— Idę zająć moje stanowisko obserwacyjne. Niech pani uzbroi się w cierpliwość, przyjdzie bowiem czekać ze trzy kwadranse, jeżeli nic nie przyśpieszy chwili działania.
— Pragnęłabym, by to skończyło się już tak najprędzej. Pamiętaj pan, że mam dziś jeszcze tak wiele do zrobienia.
Joachim Touret wysiadł z powozu, okrążył mur otaczający fermę i wszedł na wąską spadzistą ściężkę, wiodącą do drogi przy stawie. Następnie opuścił ją i uszedłszy paręset kroków przez las, wszedł na drogę równoległą do tej, która prowadziła do Montgrésin. Doszedł do miejsca gdzie stał wyprawiony naprzód powóz, i w którym siedział jego podwładny, następnie zwrócił się na zwiady ku Montgrésin, idąc między drzewami niedaleko od drogi.
Chociaż był to listopad, słońce przygrzewało mocno, sinawa mgła otaczała las i przyległe pola, a duszące i przesycone elektrycznością powietrze, zapowiadały na wieczór burzę.
Joachim, postępując ciągle w kierunku Montgrésin, od czasu do czasu zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła. Spojrzał na zegarek, który wskazywał trzecią bez kilku minut.
— Do licha! — mówił do siebie — jeśli nie pójdzie dzisiaj do fermy dla zobaczenia swego dzieciaka, to cały mój plan spełznie na niczem. Trzeba będzie jutro rozpoczynać na nowo.
Zaledwie domawiał tych słów, gdy przez krzaki na wpół ogołocone z liści dostrzegł Teresę.

— Zawcześnie zaczynałem wątpić — pomyślał, uśmiechając się — oto i nasza panienka... więc wszystko dobrze.

X.

Teresa przybywszy do fermy, weszła natychmiast na pierwsze piętro, zajmowane przez młodego leśnika i jego żonę Małgorzatę, mamkę Paulinki.
Dziecina ujrzawszy matkę, wyciągnęła do niej rączki, wymawiając te oderwane, nieokreślone sylaby w których tylko rodzice mogą dopatrzeć się jakiejś myśli.
— Ma... ma... ma... ma...
— Pieszczoto moja droga, jak ja kocham ciebie! — zawołała Teresa, cisnąc ją do serca i osypując pocałunkami.
Dziecię wesołym śmiechem, jakby się chciało wywdzięczyć za pieszczoty matki.
— Możebyśmy się przeszli trochę — rzekła Teresa do Małgorzaty.
— Jak pani chce... ale pogoda jakaś niepewna. Lada chwila może upaść deszcz, a jeśli zastanie nas w lesie, to zmoczy nam dziecinę.
— Masz słuszność, Małgorzato. Więc nie pójdziem nad staw, ale możemy wyjść na dziedziniec. Usiądę w altance i będę bawić Paulinkę.
— Jeśli pani pozwoli, to pozostałabym w izbie, mam tu trochę do szycia...
— Zostań, gdy będę miała wracać, sama odniosę małą...
Usiadła, i postawiwszy Paulinkę, bawiła się ucząc ją chodzić. Dziecina przebierała swemi drobnemi nożynami, chwiała się za każdym krokiem, chichotała i pobudzała do śmiechu Teresę, która przerywając od czasu do czasu zabawę, przyciągała ją do siebie i okrywała pocałunkami.
Nagle usłyszała szelest i drgnęła.
Drzwi w murze otworzyły się i zaskrzypiały w zawiasach. Teresa obejrzała się i spostrzegła jakiegoś człowieka, który skierował się do domu leśnika przechodząc około altany, nie zwracając na nią uwagi, a przynajmniej udając, iż jej nie widzi. Był to podwładny Toureta.
Teresa nie miała powodu niepokoić się i przewidywać niebezpieczeństwa, sama więc zapytała;
— Czy pan szuka kogo?
— Tak, pani.
— Kogo?
— Być może, że pani...
— Mnie?... — zapytała Teresa, która ogarnięta nagle jakiemś przeczuciem, zaczęła drżeć.
— Tak, pani — rzekł nieznajomy — a utwierdza mnie w tem przekonaniu dziecko, które pani trzyma na rękach. Zresztą pani sama objaśni mnie najlepiej. Czy pani jest żoną Gastona Dauberive.
— Tak jest — odrzekła zmieszana. — Co pan sobie życzy?
— Przychodzę z Montgrésin, dokąd przybyłem przed pół godziną z panem Dauberive, moim przyjacielem i jeszcze jedną osobą. Gaston prosi panią przezemnie o przybycie do domu i wzięcie z sobą córeczki.
— Paulinki? — zapytała zdziwiona, — Gaston chce bym przybyła do Mongrésin z dzieckiem? Nie mogę wziąć dziecka od mamki.
— Mamka przyjdzie wieczorem i zabierze je; tak kazał Gaston.
— Dobrze... kiedy mąż mój... tak kazał. Niech pan będzie łaskaw zatrzyma się kilka minut, ja tymczasem uprzedzę mamkę, że zabieram dziecko z sobą i powiem jej, by przyszła po nie wieczorem.
Pośpiesznie podeszła do domu, i z przed progu wezwała Małgorzatę, której powtórzyła polecenie przyjścia...
Paulinka, chociaż miała zaledwie pół roku, ale była dość ciężką; przy tem matka nie przywykła nosić jej długo. Wskutek tego, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się, by odpocząć.
— Naprawdę, jestem bardzo niegrzecznym i nie wiem co pani o mnie pomyśli! Pozwalam, by pani niosła dziecię na rękach, i nie zwracać uwagi, jak to panią męczy. Zasługuję na surową wymówkę od mego przyjaciela Gastona. Niech pani pozwoli mi wziąć tego aniołka, a przyrzekam, że będę je niósł tak zręcznie, jakbym całe życie był niańką.
— Zgadzam się, bo czuję się zmęczoną... Wstyd mi, że mam sił tak mało... Ale czy tylko Paulinka zechce pójść do pana, nie znając go...
— Spróbujemy... Przeczuje, że bardzo lubię dzieci..
I wyciągnął ręce do dziecka, usiłując mówić głosem jak najsłodszym:
— Chodź aniołku... chodź do mnie ptaszyno...
Dziecię cofnęło się i przytuliło do matki. Zdawało się, że jakiś tajemniczy instynkt ostrzegał je przed grożącem niebezpieczeństwem.
— Idź do pana... idź aniołku — namawiała Teresa, pieszcząc je i całując, pójdziemy do taty...
— Ta... ta... ta... ta... — szczebiotała dziecina i zwróciła się do ajenta, który wziąwszy ją na ręce, zabawiał i do końca odgrywał haniebną swą rolę, całując ją w twarzyczkę z udaną czułością.
Ruszyli w drogę.
Touret ukryty za krzakami, oczekiwał.
— Żeby mu się choć udało! — mówił do siebie.
Nagle zadrżał z radości.
Spostrzegł Teresę i ajenta, niosącego na rękach Paulinkę.
Obejrzał się w koło, wytężył słuch, i przekonawszy się, iż nikogo niema w bliskości, rzekł z uśmiechem: Trzeba kończyć... najtrudniejsza rzecz zrobiona... reszta pójdzie jak z płatka...
I wyszedłszy z za krzaków, stanął nagle przed Teresą.
— Przepraszam państwa — rzekł skłoniwszy się lekko — prosiłbym o chwilkę rozmowy...
Teresa, spostrzegłszy tę postać wstrętną, z ryżemi włosami, zadrżała.
— Niech pani się nie obawia zawołał jej towarzysz — pod moją opieką może być pani spokojną.
I stosując się do danej mu instrukcji — rzekł wyniośle:
— Czego pan chcesz?
— Czy pan jesteś Gaston Dauberive? — zapytał Touret.
— Nie, panie.
Teresa przejęta strasznem przeczuciem, zbladła i zachwiała się.
— Przypuśćmy, lecz pani zapewne jest córką Roberta Daumont, szefa biura w ministerjum spraw wewnętrznych?
Teresa przerażona, by nie upaść, oparła się o ramię swego towarzysza.
— Co znaczą te pytania? — zapytał ten ostatni.
— Nie do pana mówię — odrzekł Joachim sucho — poczem głosem rozkazującym i brutalnym, niezgodnym z własnym przydomkiem Miodusia, dodał:
— Tak czy nie, pani czy panna, nazywasz się Teresą Daumont! Uprzedzam, że wszelkie kłamstwo będzie bezskuteczne.
Młoda kobieta zgnębiona do reszty, wyjąkała:
— Tak, panie... jestem Teresą Daumont...
— Wiedziałem o tem, lecz chciałem to słyszeć od pani samej.
— Cóż pan sobie życzysz?
— Byś pani nie wracała do Montgrésin.
— Ależ panie... tam na mnie czekają...
— Wiem o tem, czeka Gaston Dauberive i właśnie dla tego, byś do niego nie wróciła, aresztuję cię w imię prawa!
Uderzenie piorunu nie wywarłoby straszniejszego skutku nad te słowa Toureta. Teraz dopiero Zrozumiała całą tę scenę, i jakby po rozdarciu zasłony, spostrzegła niebezpieczeństwo groźne, nieuniknione...
— Mój Boże... mój Boże... jestem zgubioną!... — zawołała głosem stłumionym, — Gaston... moja córka...
Zabrakło jej tchu, usta poruszały się tylko, nie wydając żadnego dźwięku, a na twarzy wyrył się wyraz przerażenia. Zadrżała jakby w agonii, wzniosła ręce do góry, zachwiała się i gdyby Joachim nie uchwycił w ramiona, byłaby nieprzytomna runęła na ziemię.
— Spodziewałem się tego — rzekł Touret, zachwycony tym obrotem rzeczy. — W podobnych wypadkach trafia się to dziewięć razy na dziesięć. Omdlenie ułatwia mi doskonale robotę.
I wziąwszy ją na ręce, zaniósł do powozu.
Mała Paulinka upojona świeżem powietrzem, senna, spoczywała spokojnie na rękach ajenta.
— Jestem zadowolony z ciebie — rzekł Touret do niego. — Odegrałeś swą rolę bardzo dobrze... postaram się, byś otrzymał gratyfikację. A teraz ruszaj z dzieckiem, bo pani Daumont musi się niecierpliwić.
Ajent oddalił się, Touret zaś posadziwszy Teresę, usiadł obok niej, zamknął drzwiczki i kazał ruszyć w drogę.


XI.

Ajent niosący Paulinkę okrążył mur otaczający fermę, wszedł na ścieżkę, po której przed dwiema godzinami postępował Touret po rozstaniu się z panią Daumont, i wkrótce doszedł do wzgórka, gdzie stał drugi powóz.
Od chwili gdy zaczęło się ściemniać, Eugenja nie mogła już widzieć co działo się dalej, a tym sposobem i zdawać sobie sprawy z powodzenia podwładnego ajenta. Wychylona w drzwiczkach powozu, przysłuchiwała się, czy nie usłyszy jakiegoś szmeru lub kroków człowieka, którego przybycia oczekiwała z gorączkową niecierpliwością.
Nagle jakiś szelest zwrócił jej uwagę. Był to pomocnik Toureta, który biegiem zbliżał się szybko do powozu.
Eugenja spostrzegłszy na jego rękach dziecię, nie mogła przytłumić dzikiego okrzyku radości.
— Nakoniec!... — szepnęła, otwierając drzwiczki powozu.
Ajent podał jej Paulinkę. Przestraszone dziecko zaczęło płakać. Nie zważając na to, iż mogła je zadusić, zakryła mu usta ręką.
— Wszystko już skończone? — zapytała.
— Wszystko — odrzekł ajent, zamykając drzwiczki powozu — i udało się tak doskonale, jak tylko można było sobie życzyć.
Więc mogę już odjechać...
Ajent zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Ruszaj, a żwawo!
Powóz potoczył się szybko w kierunku Orry-la-Ville.
Paulinka przestraszona, leżała spokojnie.
Eugenja od czasu do czasu spoglądała na nią wzrokiem pełnym nienawiści.
Gdybym szła tylko za uczuciem, jakie mam dla ciebie, przeklęte dziecko! — mówiła głosem syczącym udusiłabym cię i rzuciła w rów przy drodze; ale jakkolwiek byłby to tylko czyn sprawiedliwości, mogłabym być za to odpowiedzialną. Więc będziesz żyć, ale przysięgam, ze nigdy nie poznasz matki swojej, ani matka nie zobaczy cię nigdy! Co do ojca... och, czekam go, niech się pojawi tylko... Nie ja przed nim, ale on zadrży przedemną!...
Chwilę myślała, lecz znowu pod wpływem przejmujących ją myśli, mówiła prawie głośno:
— Tak!... to, co postanowiłam, jest rzeczą możliwą i łatwą... Ten ksiądz, który znał naszą rodzinę, który widywał mnie młodą i dawał mi ślub z Robertem, jest człowiekiem uczciwym, dobrym i dyskretnym... jest biedny, lecz cóż to szkodzi? Takie serce jak jego, nie liczy... Wychowa to dziecko, nie wiedząc czyje i nie domyślając się jego pochodzenia hańbiącego...
„Ksiądz Dubreuil jest oddawna proboszczem w Sucy-en-Brie, pod samym Paryżem... Przyjadę w nocy i zostawię dziecko u progu... Płacz jego zwróci uwagę księdza albo służącej, a gdy je wezmą do siebie, to już nie opuszczą. A jeżeli kiedyś — bo nic niema niemożliwego na świecie — byłoby mi ono na co potrzebne, będę wiedzieć przynajmniej, gdzie go szukać...”
Narzuciła na dziecko połę swego futra, usunęła się w kąt powozu i przymknęła oczy.
Konie biegły wciąż z jednostajną szybkością. O godzinie wpół do siódmej woźnica zatrzymał się u wjazdu do Paryża.
— Dokąd pani każe jechać?
— Do dworca kolei żelaznej Vincennes.
W pół godziny była na miejscu. Zadowolona z powodzenia, dała woźnicy sto franków, poczem z dzieckiem na ręku podeszła do kasy i kupiła bilet do stacji Varenne-Saint-Hilaire, w owym czasie bowiem linja ta dalej nie sięgała.
O godzinie ósmej pociąg się zatrzymał. Odległość od stacji Varennes-Saint-Hilaire do wioski Sucy-en-Brie wynosiła prawie sześć kilometrów, Eugenja jednak nie przestraszyła się jej. Interes wymagał przebyć ją i dla niej było to dostatecznem. Nie dbała o utrudzenie. W kobiecie tej siła woli zastępowała fizyczną wytrwałość.
Noc byłą ciemna. Gęste, czarne chmury pokrywały horyzont, a burza, grożąca już od południa w promieniu dziesięciu mil od Paryża, zdawała się wyczekiwać tylko sygnału, Głuchy huk dochodził zdala i blade światło błyskawic migało na horyzoncie.
Eugenia była zaledwie w połowie drogi, gdy burza wybuchła z całą gwałtownością...
Jeżeli czytelnicy nie zapomnieli pierwszego rozcdziału naszego opowiadania, to wiedzą, jak pani Daumont ogłuszona przez grzmoty piorunów, oślepiona światłem błyskawic i przemokła od deszczu przybyła do Sucy, i szukając przytułku, przestąpiła próg chaty dróżnika. W chacie tej, którą spodziewała się zastać pustą, znalazła się w obec księdza Dubreuil, Weroniki, służącej z folwarku Róż i Carona dróżnika. Opowiedzieliśmy o tem spotkaniu i skutkach z niego wynikłych.
Teraz, gdy jesteśmy już w porządku z przeszłością, wróćmy do Toureta uwożącego Teresę.
Godzina już upłynęła, a młoda kobieta, pomimo wstrząśnięć powozu, nie odzyskała przytomności. Joachim zaczynał się niepokoić tak długiem omdleniem...
Co będzie, jeśli ten straszny cios ugodził ją w serce śmiertelnie?
Jakaż odpowiedzialność ciążyłaby na nim!
Co zrobić? Jakim sposobem wytłomaczyć obecność trupa w powozie? jak tu oddać ojcu młodą kobietę martwą, który oczekiwał żyjącej?
W pół godziny później zatrzymał się na ulicy de Verneuil, która była zupełnie pustą.
Joachim wysiadł przed domem nr, 17-ty. Odźwierna zapytała go z loży?
— Do kogo pan idzie?
— Do pana Daumont.
— Dobrze. Właśnie wrócił przed godziną...Na drugiem piętrze...
Po tych słowach odźwierna zamknęła lożę na klucz, włożyła go do kieszeni, i mając zapewne kupić w bliskości, wyszła, zostawiwszy drzwi od ulicy na wpół otwarte.
Zamiast iść na górę, Touret zatrzymał się i myślał:
— Nieobecność jej przychodzi mi w pomoc... trzeba skorzystać z tak szczęśliwego zdarzenia...
Wrócił się do powozu, wziął Teresę na ręce, i w kilka minut przebywszy wschody, zadzwonił do mieszkania Daumontów.
Robert, posłuszny jak zwykle rozkazom żony, wrócił tego dnia z biura wcześniej o całą godzinę. Oczekiwał ze złością przybycia Teresy i przeklinał narzucone mu wzruszenia, pozbawiające go ulubionego spokoju.
Usłyszawszy dzwonek, wstał z fotelu, na którym siedząc, dla pocieszenia się i zabicia czasu palił fajkę, i poszedł otworzyć.
Na progu stanął Touret z Teresą na rękach, podobniejszą do zmarłej, niż do żyjącej.
Robert Daumont przerażony, cofnął się o parę kroków...


XII.

— To ja — rzekł Touret, odpychając łokciem ręki drzwi. Przecież pan wiedział, że mam przybyć. Gdzież złożyć córkę pańską? Pokaż pan łóżko, prędzej — wołał, zapominając zniecierpliwiony, iż w hierarchji urzędniczej od Daumonta stał o wiele niżej... Szef biura spełniał polecenia machinalnie.
— Ależ — zawołał przybliżywszy się do Teresy — ona nie żyje! Posłać trzeba czemprędzej po doktora!
— Zemdlała tylko, przedewszystkiem trzeba ją rozebrać i położyć do łóżka, a potem pomyślimy i o tem...
Obaj mężczyźni zaczęli rozbierać Teresę, wciąż bez życia leżącą, rozdzierając na niej suknię i przecinając gorset.
— Co do doktora — mówił tymczasem ajent — sprowadzimy go... Tymczasem poczekajmy jeszcze omdlenie zbliża się ku końcowi. Widzi bo pan — ciągnął po chwili — są lekarze i lekarze. Niektórzy mają nader brzydkie usposobienie, i pod nadzorem djagnozy zadają bardzo wiele pytań niedyskretnych, na które trzeba by im odpowiadać; a to chyba nie leży w zamiarach pani Daumont, która teraz zajmuje się umieszczeniem dziecka; lepiej więc zaczekać jej powrotu...
Czekali dosyć długo, bo pani Eugenja powróciła do Paryża dopiero o północy.
W dwadzieścia minut dzwoniła do swego mieszkania.
— Nakoniec! — przywitał ją Robert.
— Co nakoniec? — było odpowiedzią strudzonej małżonki. — Uprzedziłam cię przecież, że powrócę późno... Powinieneś był spodziewać się tego. Nie dla przyjemności bawiłam tak długo. Czy jest już Teresa?
— Jest — odrzekł Robert, ogłuszony tym wybuchem złości.
— Cóż mówiła, co robiła przez ten czas?
— Nic nie mówiła, leży w łóżku. Przyniesiono ją tu nieprzytomną. Na chwilą otworzyła oczy, lecz zaraz dostała silnej gorączki... Nie poznaje mnie... Wymówiła tylko dwa wyrazy: Moja córka!
— Jej córka — powtórzyła Eugenja z wściekłością — nie istnieje już dla niej! Nie zobaczy jej już nigdy!... Wzięła świecę i udała się do Teresy.
— A pan Touret?
— Jest w salonie i czeka na ciebie...
— Poproś go o kilka chwil cierpliwości jeszcze będę mu służyć w tej chwili.
Poszła do swego pokoju, zdjęła zmoczone ubranie, włożyła kaszmirowy peignoir i udała się do salonu, gdzie oczekiwali na nią Robert i Joachim.
— No i jakżeż się to odbyło? — zapytała.
Touret w krótkości opowiedział wypadki znane już czytelnikom, zwłaszcza o tem, iż Teresa leży bezprzytomnie, i że wypada czemprędzej wezwać lekarza.
— Czekaliśmy z tem jednak na panią. Wybór tutaj jest ważną rzeczą, potrzebny człowiek pewny...
— Co pan przezto rozumiesz?
— Czyż pani zapomniała o swojem postanowieniu względem Gastona Dauberive?
Twarz pani Daumont przybrała wyraz nienawiści.
— Oh nie zapomniałam o nim! Ale czy to będzie możliwe?...
— Jest konieczne, to gorzej. Nadto ten sam lekarz, który ma uratować córkę pani, musi nas uwolnić od tego przeklętego rzeźbiarza...
Roberta ostatnie słowa zaniepokoiły nie na żarty.
— Jakto uwolnić? — zapytał z energją większą, niż się u niego można było spodziewać.
— Niech cię o to głowa nie boli — odrzekła pani Eugenja. — Nie zajmuj się już zupełnie tem, co ja z panem Tauretem ułożę... Zresztą nie masz się czego obawiać. Usunięcie Gastona Dauberive odbędzie się z taką zręcznością, że nie narazi nikogo.
Robert schylił tylko głowę i umilkł, z kolei przemówił Touret:
— Szanowny panie Daumont, wkrótce pawinieneś otrzymać wizytę pana Gastona.
— Jego wizytę? Ależ on nie zna naszego adresu.
— Wynajdzie go. Nie zapominaj pan, że mieszkał i mieszka dotychczas naprzeciw dawnego lokalu, państwa... Jutro zgłosi się z pewnością.
— Ależ to byłoby zuchwalstwo niesłychane.
— Wcale nie... Będzie to czyn bardzo naturalny, musi bowiem teraz prosić o rękę córki pańskiej, wreszcie upomnieć się o dziecko swoje... Widzenie to jest konieczne.
— Konieczne? — powtórzył Robert.
— Tak jest... A pan przyjmujesz go oburzeniem, z pogardą, jak psa... Przyjęcie takie doprowadzi go do rozpaczy, od tej niedaleko do wściekłości, a my skorzystamy z niej, by zadać mu cios stanowczy.
— Jaki?
— Doktór, który leczyć będzie pannę Teresę ukryty za zasłoną, znajdzie się w chwili właściwej i oświadczy, że Gaston Dauberive cierpi na pomieszanie zmysłów, a w dodatku nie może być pozostawionym na wolności, ponieważ obłęd jego grozi niebezpieczeństwem dla innych.
Robert Daumont zadrżał, zdawało mu się, że waha się przez chwilę, nie dała mu jednak zastanowić się Eugenja.
— Plan doskonałe ułożony — zaczęła — lecz dla wykonania go potrzeba lekarza pewnego, a nadto usługa podobna nie przychodzi darmo, a my nie jesteśmy bogaci...
— Niech pani będzie spokojną, lekarz, którego mam na myśli nie ma wielkiego powodzenia i w interesach stoi nieszczególnie, nie przebiera więc w środkach. Za tysiąc lub parę tysięcy franków zrobi wszystko, podpisze świadectwo, a gdy Gaston znajdzie się w domu obłąkanych, już nie wyjdzie stamtąd nigdy. Zakłady te rzadko pomagają prawdziwie chorym, ale za to zdrowych przyprawiają niechybnie o utratę rozumu...
— Ale probował się jeszcze opierać Robert — utrzymanie w takich domach kosztuje wiele. Któż będzie płacić za niego?
— To już dotyczy pana — odrzekł Joachim.
— Mnie?
— Bezwątpienia.
— A skądże ja wezmę pieniędzy.
— Nie chodzi tu wcale o to... Można to zrobić inaczej. Jako szef biura w ministerjum, masz pan pod swojem rozporządzeniem i domy obłąkanych... Znajduje się pomiędzy niemi jeden, który chociaż jest prywatnym, nie mniej przecie ulega kontroli rządowej... Jeżeli dyrektor zakładu tego, który jest człowiekiem pewnym, otrzyma urzędowy rozkaz zamknięcia, nie zawaha się wziąć pod klucz osoby, która mu będzie wskazaną.
— Ależ ten rozkaz nie odemnie zależy?..
— A papiery, które pan dajesz codzień do podpisania swemu zwierzchnikowi, czyż on je czyta kiedykolwiek? Nie na to się przecie zajmuje wysokie stanowisko, ażeby się trudzić podobnemi drobiazgami... Pomiędzy innemi papierami poślij pan rozkaz zamknięcia ptaszka i wszystko będzie skończone.
— Zawsze jednak...
— Uczynisz to — zawołała Eugenja groźnie. Robert niezdolny się opierać, machnął tylko ręką i poszedł.
— Uczyni to powtórzyła Touretowi, płacąc mu umówioną cenę dziesięciu tysięcy franków, i wręczając jeszcze tysiąc na lekarza.
— W takim razie idę po doktora Loiset.


XIII.

Zostawiliśmy Gastona w koleżeńskim gronie. Młodzi pustacy postanowili spoić koniecznie tego, który się im od bibek koleżeńskich od pewnego czasu systematycznie wymykał. Jakoż udało się to im wybornie. Artysta podczas hulanki posłał telegram, iż na noc nie przybędzie do Montgrésin, gdy jednak znalazł się wieczorem w swojem mieszkaniu w Paryżu, zdjął go niepokój jakiś. Chwiejąc się jeszcze na nogach, podążył na ostatni pociąg, który go miał zawieść do ukochanej.
W Montgrésin już wiedziano o zniknięciu Teresy i Paulinki, przypuszczano, że może znajdują się u Gastona, niepokojono się jednak również, a służąca z oberży, Anusia, która maleństwo kochała nad życie, postanowiła na wszystkich czekać w mieszkaniu zakochanej pary.
Tu przebiegła raz jeszcze wszystkie pokoje, ale napróżno. I ta nadzieja zawiodła tak samo, jak poszukiwania Małgorzaty, leśnika i oberżystki...
Gaston przybywszy na miejsce, pytał wszystkich wymienionych dopiero, ale bezskutecznie. Śladu Teresy nie było, wszyscy natomiast opowiadali mu szczegóły znane z poprzednich rozdziałów, a które świadczyły, iż Teresa i malutka stały się ofiarą porwania. Instynkt podszepnął mu, kto się dopuścił w obec niego tak ohydnej zbrodni.
Skoro tylko świt nastał, po nocy spędzonej w pośród najstraszliwszych męczarni, udał się do Paryża.
Opuścimy opis poszukiwań Gastona, zanim zdołał dowiedzieć się rzeczywistego adresu państwa Daumont, oraz wyprawy Taureta po doktora dosyć zdolnego, by ocalić Teresę, a nikczemnego dosyć, by zgubić jej kochanka. Nie zatrzymamy się także przy scenie podsuwania rozkazu aresztowania młodego rzeźbiarza, jako obłąkanego.
Rzecz cała odbyła się zupełnie w ten sam sposób, jak z góry obliczali zacny pan Joachim i godna jego towarzyszka.
— Czego sobie pan życzysz? — rzekła do zrozpaczonego Eugenja, gdy się ten tylko ukazał. — Ja pana nie znam...
Chmura przebiegła po obliczu Gastona.
— Czego ja chcę? — zawołał, nie mogąc zapanować nad oburzeniem i żalem... — Mojej żony i mojego dziecka. — Pani Daumont cofnęła się przed wyrazami młodego zapaleńca, wyrywając ręce, które uchwycił i weszła do salonu.
Tu już czekał Joachim Touret i jego pomocnik.
— Ratunku, ratunku — zaczęła krzyczeć Eugenja, zobaczywszy ich obu... — Ten człowiek, którego nie znam, chciał się rzucić na mnie, żądając oddania mu jego dziecka, bezwątpienia jest to jakiś warjat...
— Nie, nie jestem warjatem — zawołał z kolei Gaston, któremu tymczasem powróciła cała przytomność. Jestem jak najprzytomniejszy i zaraz tego dowiodę.
— I wskazując na Joachima dodał:
— To bezwątpienia ci panowie pomagali w porwaniu Teresy, którzy skradli nasze dziecko... Ale ja tu jestem i nie wyjdę, dopóki nie odbiorę Teresy i mojej Paulinki, ukradzionej, ukradzionej, ukradzionej!
— Mówiąc to, młody człowiek podnosił głos, chcąc być usłyszanym w głębi apartamentu i pragnąc się wedrzeć dalej, ale na drodze swojej znalazł Joachima.
— Spokojniej, szanowny panie — mówił ten zimno — zdaje się, że jesteśmy w błędzie... Państwo Daumont mieli wprawdzie córkę, ale ta umarła...
— Umarła, a więc wy zabiliście ją nikczemnicy. Ha, ale odpowiecie mi za to.
I z temi wyrazami posunął siu ku Eugenji.
— Na pomoc, na pomoc — ta zawołała raz jeszcze — ten człowiek jest szalony!
— Szalony — dodał jak echo jego pomocnik.
W tej chwili tak krytycznej pojawił się się ukryty dotąd doktór Loiset, przeszył Gastona wzrokiem właściwym hypnotyzerom i powtórzył;
— Szalony!
Pomiędzy czworgiem tych ludzi, których ręce zwracały się ku niemu z groźbą, Gaston mimowoli przeczuwając coś strasznego, kierował się ku wyjściu.
W chwili jednak gdy krok zaledwie w tył zrobił, stało się coś niesłychanego. Loiset postąpił krok jeden, wzrok jego stał się jeszcze bardziej jasnym pochłaniającym uwagę i nakazującym posłuszeństwo. W tejże chwili w drzwiach, prowadzących z salonu do pokoju, ukazała się postać blada z rozpuszczonemi włosami. Była to Teresa.
Nieświadoma tego co czyni, posuwała się zwolna, a za rozkazem Loiseta wyciągnąwszy ku Gastonowi rękę, wyrzekła podane sobie przez sugestję wyrazy:
— Ten człowiek szalony!
Tego było już nadto — Gaston upadł na ziemię bez przytomności.
Teraz tylko sznurów, prędzej sznurów, a za chwilę ptaszek przestanie być niebezpieczny. Zajmijcie się tem, a ja tymczasem podpiszę świadectwo szaleństwa i ułożę do łóżka naszą drogą chorą...
To mówiąc Loiset zapalił najspokojniej cygaro.
— A teraz dodał — jedźcie zawieść nowego pacjenta doktorowi Surdat. Tymczasem ja będę czuwał nad Teresą i zrobię wszystko, ażeby ją ocalić.
Ajent i jego pomocnik po tych słowach wynieśli Gastona, ciągle nieprzytomnego, do oczekującej przed domem karety. Pani Daumont towarzyszyła im. W przeciągu godziny znaleźli się w Bonneuil przed domem zdrowia, oddalonym od innych domów, umieszczonym w głębi obszernego ogrodu, otoczonym wysokim murem, przed jednym z tych, które wyglądem samym zapowiadają zarówno szpital jak więzienie. Napróżno byś stamtąd chciał uciec przez okratowane okna, ręce twe zbyt słabe by połamać sztaby żelazne, próżno byś wołał pomocy, nikt nie usłyszy.
To też nie bez pewnej słuszności doktór Surdat do pani Eugenji rzekł z uśmiechem zadowolenia pełnym, ułożywszy się o dosyć wygórowane koszta utrzymania pacjenta.
— Teraz już pani możesz być spokojną. Już nie ma na świecie Gastona Dauberive... Ja sam, dyrektor zakładu, znam odtąd tylko numer 572-gi, który, zaręczam, nie wyjdzie stąd, dopóki ma się rozumieć, regularnie będą wypłacane zań koszta leczenia.
— Oh, to mi wystarcza. Żegnam pana.
— Raczej do widzenia, od dziś za rok, jeżeli pani nie uznasz za stosowne rachuneczku naszego załatwić wcześniej...
Za chwilę Gaston pod tuszem z zimnej wody odzyskał przytomność, lecz tylko na kilka sekund zaledwie, poczem gwałtowna gorączka w połączeniu z napadami szaleństwa opanowała jego ciało i umysł, nie mogący znieść ciosów tak niespodzianych, a tak strasznych.
Pozostawało tylko zniszczyć zarówno w Montgrésin jak i przy ulicy Bochard-de-Saron wszystkie papiery, mogące skompromitować rodzinę Daumont. Joachim wziął się do tego po swojemu, i odtąd zniknął wszelki ślad stosunku Teresy z Gastonem, dwóch lat prawie przeżytych w słodkiem niezapomnianem szczęściu...
Tymczasem choroba młodego rzeźbiarza przybrała zatrważające rozmiary. Przejścia, jakie się stały jego udziałem, nie pozostały bez śladu głębszego, niczego na razie spodziewać się nie było można Doktór-Surdat nie potrzebował już pomagać naturze; wystarczało pozostawienie rzeczy w stanie, w jakim były. Po trzech tygodniach cierpienia, gdy artysta wreszcie wstał z łóżka i odzyskał siły fizyczne, dyrektor domu zdrowie mógł mu zadawać następujące pytania:
— Jak się pan nazywa?
Osłabiony przez długą dietę Gaston, zwrócił nań oczy, jakby zamglone, bez wyrazu. Słyszał lecz nie mógł zrozumieć o co idzie. Surdat powtórzył pytanie.
Młody człowiek uczynił straszną wysiłek, ażeby sobie przypomnieć, lecz wysiłek ten nie dał żadnego rezultatu.
Doktór zapytał znowu.
— Coś pan robił?
Odbłysk przytomności przemknął po twarzy Gastona, odpowiedział prawie bez wahania, głosem mniej drżącym.
— Posągi!
— Gdzieś mieszkał?
Chory zaczął sobie przypominać...
— Gdzieś mieszkał? No dalej! — wołał tonem rozkazującym Surdat.
— W wiosce... na wsi...
— Nazwa tej wsi!
— Nie wiem... doprawdy...
— Czyż żonaty?
Nagle wzruszenie odmalowało się na twarzy Gastona, zapowiadając nowy atak szaleństwa.
Surdat zmuszony był przerwać zapytania, i kazał włożyć kaftan bezpieczeństwa na biedaka, który się z całych sił swoich wyrywał stróżom.
— Doktorze — zapytał jeden z jego pomocników — co myślisz o pacjencie?
— Widzę tu godną uwagi utratę częściową pamięci, odnoszącą się do nazwisk, podczas gdy pamięć rzeczy pozostała.
— Czy pamięć ta powróci mu kiedy?
— Zdaje mi się to nieprawdopodobnem.
— A długo subjekt żyć może?
— Pięćdziesiąt lat, a może i więcej, jeżeli nie dołączy się jaka inna choroba, której teraz przewidzieć trudno.
— A rozum mógłby odzyskać?...
— Wątpię, tembardziej, iż nikt tu nie zamierza się starać, by mu go powrócić...
— Ależ w każdym razie powrót ten jest możliwym?
— Byłby niebezpiecznym, więc go... nie będzie!
Biedny Gaston!
„Zostawmy go, a sami przejdźmy do Teresy, tej drugiej prawdziwej męczenniczki. Choroba jej dzięki staraniom doktora Loiset, przybrała przebieg normalny. Przez dni piętnaście Teresa nie będąc już w niebezpieczeństwie, wyglądała raczej na umarłą niż żywą, nie słyszała nic, nie widziała i nie rozumiała tego wszystkiego, co koło niej się działo. Młodość jednak wreszcie wzięła górę nad cierpieniem, pamięć odzyskiwała swoją dawną władzę, chora świadoma już swojego stanu, zaczynała sobie przypominać.
Macocha nie przestawała otaczać jej najczulszą opieką, przepędzając koło jej łoża wszystkie noce, i nie czując się, a przynajmniej nie mówiąc, że jest zmęczoną. Eugenja pragnęła gorąco ocalić córkę, która następnie dostarczyłaby jej środków do życia wygodnego i pełnego zbytków. Chciała ją widzieć wyleczoną i ładniejszą jeszcze niż przedtem, ażeby rozpocząć na nowo tym razem już z zupełnemi widokami powodzenia olbrzymią spekulację, która przez ucieczkę Teresy i śmierć barona Rittera już raz się nie udała.
Doktór Loiset lękał się kryzysu. Pani Daumont ze swej strony oczekiwała chwili, w której młoda kobieta przyjdzie do posiadania władz umysłowych.
Dzień oczekiwany nadszedł. Pewnego poranku po nocy spokojnej Teresa uczuła się mniej słabą niż zwykle, Odbłysk inteligencji ukazywał się od czasu do czasu w jej źrenicach. Spojrzenia jej padały z ciekawością na przedmioty ją otaczające. Nie przypominały jej one ani atelier Gastona, ani ich schronienia w Mentgrésin. Gdzież więc znajduje się teraz? Co stało się z Gastonem, co się stało z Pauliną?
— Zgubieni dla mnie, zgubieni na zawsze... Nie zobaczę ich nigdy więcej — łkała, każde uderzenie zranionego serca sprawiało jej ból dotkliwy, a jednocześnie czuła rosnącą w sobie energję do walki z niebezpieczeństwem. Gaston — myślała — przecie dowie się gdzie jestem i przyjdzie mnie uwolnić.
W tejże samej chwili do pokoju chorej wszedł doktór Loiset i pani Daumont. Widząc swoją matkę, której przez tyle dni nie poznawała, Teresa uczuła zimno przenikające ją do szpiku kości. Podniosła się, szepcząc:
— Miłosierdzia, matko, nie bądź bez litości, oddaj mi moją córkę.
Zamiast odpowiedzieć Teresie, Eugenja spojrzała na doktora.
Ten postąpił nagle do chorej.
— Widzę, że jesteś pani już dosyć silną, ażeby mnie słuchać i rozumieć... Słuchaj więc, tak trzeba. Uspokój się i słuchaj, ja tak chcę — rozkazał, topiąc w rekonwalescentce wzrok ostry, owo spojrzenie magnetyczne, o którego mocy wiedzą już czytelnicy. — Uspokój się i słuchaj.
— Niebacząc na wstyd, opuściłaś dom rodzicielski, szczęściem, iż dzięki Bogu, hańba ta już cię nie plami.
— Dzięki Bogu?
— Tak jest... Ów nikczemnik, który skorzystał z twojego niedoświadczenia, kryminalista, któregoby sądy ścigały i skazały za porwanie nieletniej, nie odniesie już kary, na jaką zasłużył... już nie żyje...
— Umarł! Gaston — zawołała z głębi piersi młoda kobieta... Czyż to możliwe?...
— To więcej niż możliwie, bo pewne. Nie chcąc oczekiwać na wyrok hańbiący, odebrał sobie życie w więzieniu.
— Nieszczęśliwy! A moja córka?
Pani Daumont zbliżyła się do łóżka i głucho powtórzyła:
— Umarła także... Nie pozostaje ci nic tedy tylko zapomnieć i podziękować niebu, iż samo zerwało więzy, które skazywały cię na życie wstydu pełne... Z przeszłości nie istnieje już nic, nic, nawet wspomnienie. Ojciec twój i ja możemy nareszcie podnieść głowy... Przeszłość zniknęła, przyszłość oczekuje...
Teresa nie słyszała jej dobrze, niema, z oczami zapatrzonemi w punkt jeden powtarzała:
— Nie żyją, nie żyją... Jakżebym chciała się połączyć z niemi.
— Będziesz żyła — zawołała gwałtownie Eugenja — żeby naprawić złe, któreś nam wyrządziła. Będziesz żyć, ażeby mi być posłuszną.
Teresa utraciła przytomność, przywrócono ją jednak do życia, które było dla niej ciężarem. Wyzdrowiawszy szukała ulgi w modlitwie i wspomnieniu.

XIV.

Od chwili opowiedzianych dopiero przez nas wypadków, ubiegł rok jeden.
Rok jeden to niemały przeciąg czasu, jeżeli idzie o odzyskanie sił fizycznych, chwilka jedna jeżeli moralne cierpienie dręczy duszę, która nie pragnie być uleczoną. Teresa na pozór wyglądała dobrze. Jasne jej czoło przyciągało ku sobie oko bladością marmuru, a smutny wyraz twarzy zawsze pięknej, budził współczucie. Długie godziny przepędzała w swoim pokoju, nie dając się wyciągnąć na żadną zabawę, na przechadzkę żadną.
Zaczynało to być niepokojącem dla pani Daumont, która bądź co bądź postanowiła na małżeństwie Teresy zrobić dobry interes. Wezwany doktór, zawsze ten sam Loiset, poradził wyjazd na wieś. Pani Daumont myśl tę przyjęła chętnie... Powietrze wiejskie wpłynie korzystnie na zdrowie Teresy, a potem... I w wykonaniu zamiaru wynajęła w Meudon lokal w Villa de Tilleuls, będącej własnością p. de Lorbac, profesora paryskiego fakultetu lekarskiego, któremu Gaston robił posąg na grób familijny.
Sprowadzono się tam bez żadnego planu z góry, na miesiąc może przedtem, nim właściciel swój apartament zajął, gdy jednak przez ten czas Eugenja zdążyła się dowiedzieć, że profesor jest wdowcem i posiada przeszło sto tysięcy rocznej renty, z niecierpliwością oczekiwała jego przybycia.
Zobaczywszy go wreszcie, jednym rzutem oka osądziła, iż nie może sobie pragnąć nic lepszego.
— Wygląda bardzo dobrze ten doktór — myślała — rysy regularne i dystyngowane, fizjognomja inteligentna i łagodna, postawa gentelmana, a w dodatku sto tysięcy liwrów renty, to właśnie mąż, jakiego potrzeba Teresie. Ma wprawdzie dziecko, ale cóż to szkodzi, to tylko jeden więcej powód, żeby się ożenił po raz drugi,.. Kto wie?...
I od tego dnia zmieniły się jej zwyczaje zupełnie.
Całe dni pragnęłaby spędzać w parku, a dla Teresy stała się tak słodką, uważającą, prawie czułą, że młoda kobieta nie mogła tego nie zauważyć i zadawała sobie pytanie, co może być za przyczyna tej zmiany nieoczekiwanej. Doktór aczkolwiek przebywający na letniem mieszkaniu, wyjeżdżał rano do Paryża i wracał dopiero o g. 4-ej po południu. Eugenja, która na wszystko baczną zwracała uwagę, nie mogła nie spostrzedz, iż profesor przez łatwą do zrozumienia delikatność, nie przechadza się w tej części parku, do której dotyka ich pawilon. Należało zmienić taktykę.
Pewnego popołudnia pani Daumont usiadła z córką w tej stronie parku, gdzie zwykł się przechadzać profesor, wkrótce go też zobaczyła zbliżającego się z synem, siedmioletnim Renem.
Malec biegł, trzymając w ręku balonik, na kilka kroków przed swoim ojcem, od chwili do chwili zwracając się doń i uśmiechając czule. Słysząc ten głos dziecięcy a wesoły, Teresa zadrżała, zbladła i podniosła się nagle. Głos ten wskrzesił w jej sercu bóle niezapomniane... Chciała odejść, lecz matka ją zatrzymała...
Malec tymczasem przybiegł do Teresy.
— Lubisz pani kwiaty? — zapytał ze szczerotą właściwą dzieciom. — Poczekaj, zaraz ci urwę bukiet...
Pierwsze lody zostały złamane, dalej już było łatwiej sobie poradzić tak wytrawnej mistrzyni intrygi, jaką była Eugenja. Z jednej strony uczyniła z Teresy pacjentkę doktora, z drugiej starała się, by dziecię jego uczynić wspólnikiem swoich planów.
Chłopczyk okazał się podatnem narzędziem w ręku przebiegłej. Maleństwo, którego matka odumarła w niemowlęctwie, miało wprawdzie guwernantkę w osobie pani Brigaud, bardzo zacnej i starszej już wiekiem matrony, uczuwało jednak potrzebę delikatnej pieszczoty niewieściej, jaką tylko matka ukochanemu przez siebie drobiazgowi dać może. Tulił się więc jak małe ptaszę w objęcia Teresy, która okrywała go pocałunkami zmieszanemi ze łzą gorzką, myśląc o córce swej, utraconej na zawsze. Malec i młoda kobieta sami o tem nie wiedząc, zapłonęli ku sobie sympatją najżywszą, a gdy pani Daumont pewnego razu podsunęła mu myśl, czy chciałby mieć Teresę za drugą mateczkę, dziecko opuściło oczy i zamyśliło się nie na żarty. Podobała mu się jednak ta nazwa, bo w chwilę potem ściskając ją za szyję, powtórzył kilkakrotnie: Mateczko, matuchno!
Pani Brigaud, obecna przytem podczas lekcji, zapytała Renego.
— Dlaczego nazywałeś pannę Daumont mateczką?
Dziecko odparło bez wahania.
— Bo kocham ją, jakby na prawdę była moją matuchną.
— Nie myślisz już więc o twojej prawdziwej mamie, po której tak płakałeś?
— Czy myślę o niej? Ależ naturalnie. Będę ją kochał zawsze i nie zapomnę nigdy. Ale zdaje mi się, że ją mam przy sobie, gdy widzę moją młodą przyjaciółkę Teresę. Wtedy jestem taki szczęśliwy... i gdyby się tata zgodził...
— Na co?
— Wziąć pannę Teresę na mateczkę dla mnie, a za drugą żonę dla siebie.
— Spróbuj.
Rene w ten sam sposób wyraził swoje uwielbienie dla nieszczęsnej kochanki Gastona i przed ojcem, a ten ustępując prośbom malca, a może nawet i własnemu życzeniu, którego potąd wyznać przed sobą, nie śmiał, oświadczył się państwu Daumont.
— Droga pani — rzekł do macochy Teresy — odwiedziny moje nie są wyrazem prostej grzeczności jedynie, mają one także powód daleko ważniejszy
— Czy być może?
— Nie inaczej, będę bowiem mówił z panią o rzeczach, których usłyszeć może nie jesteś przygotowana...
— Niemniej jednak słuchać będę — przerwała pani Daumont — z zainteresowaniem, o którem pan nie powinieneś wątpić...
— Nadto chciałbym, ażeby rozmowa nasza mogła się odbyć w obecności pana Daumont.
— Mąż mój powrócił z Paryża przed pięciu minutami... Pan pozwoli, że pójdę go uprzedzić.
Po chwili ukazał się i pan Daumont, doktór uścisnął mu rękę serdecznie.
— Mój drogi — rzekła Eugenja — pan de Lorbac życzy sobie pomówić z nami o rzeczach bardzo ważnych.
Robert z powagą wskazał mu krzesło, a następnie i sam usiadł.
— Zmuszony jestem mówić państwu o sobie, postaram się jednak być jak najzwięźlejszym. Wiadomo państwu zapewne, iż jestem wdowcem od lat czterech. Kochałem moją żonę, i gdy ją utraciłem, sądziłem iż rana w sercu mojem nie zabliźni się nigdy... Czas jednak przyniósł mi ukojenie, a nadto rozsądek mi powiada, że powinienem memu synowi dać drugą matkę. Mam obecnie lat czterdzieści trzy... własnym zasługom zawdzięczam, iż nazwisko moje jest szanowane powszechnie. Jestem nadto bogatym? majątek mój przynosi mi sto tysięcy litrów renty... Mógłbym się tedy ożenić po raz drugi.
— Ależ naturalnie! — zawołała pani Daumont, nie mogąc ukryć już swojej radości. — Ta, którą pan wybierze, będzie się mogła nazwać szczęśliwą prawdziwie!...
— Ma się rozumieć — dodał ze swej strony Robert.
— Kiedy tak sądzicie szanowni państwo, nie będę już ukrywał przed wami nazwiska tej, którąbym zaślubić pragnął — jest to panna Daumont.
Wyrazy te, jakkolwiek ich już domyślała się Eugenja, sprawiły na obojgu małżonkach wrażenie piorunujące... Doktór patrzył na nich zadziwiony, nie wiedząc co ma sądzić o tem. Nareszcie pierwsza przytomność odzyskała pani Daumont.
— Propozycja pańska czyni nam zaszczyt prawdziwy. Ale między ludźmi takimi jak my, nie powinno istnieć wcale nieporozumień żadnych. Za obowiązek tedy uważam uprzedzić pana, że aczkolwiek stanowisko męża mojego nie jest ostatnie, wszakże jego pensja stanowi nasz dochód jedyny, jesteśmy biedni i Teresa nie będzie miała żadnego posagu.
— Ależ pani droga, cóż to znaczy, kiedy ja jestem bogaty!
— I czy nie obawia się pan — ciągnęła dalej Eugenja, pragnąc swoją delikatność posunąć aż do zenitu — żeby syn pański René, nie wyrzucał kiedyś córce naszej tego, że zaślubiła pana?
— Oh tego niema się wcale potrzeby obawiać. Przecież to René mi podsunął tę myśl, bym dał mu córkę państwa za mateczkę... Zresztą on posiada majątek po matce. Co się tyczy mojego osobistego mienia, wynosi ono około trzech miljonów, z tych połowę przyznałbym w intercyzie jako posag wniesiony przez pannę Teresę, a państwu szanownym uważałbym za obowiązek zapewnić rentę dożywotnią w kwocie czterdziestu tysięcy franków.
— Ach panie, pan nas doprawdy zawstydzasz, i doprawdy nie wiemy, jak podziękować za tyle ofiar.
— Przyjmujecie więc to wszystko wraz ze mną i z Renem?
— Bez wahania i z wdzięcznością najwyższą...
Targ był zawarty. Wypadało tylko przedmiot sprzedany uprzedzić o tem. Eugenja, skoro tylko doktór ich pożegnał, nie czekała długo. Zawołała córkę i oświadczyła jej prośbę p. de Lorbac.
— Ośmielacie się więc jeszcze myśleć o małżeństwie dla mnie — próbowała się bronić Teresa.
— Dlaczegóżby nie? Pan de Lorbac jest jeszcze młody, przystojny, posiada trzy miljony, z których połowę ci jako posag zabezpieczy... Przyjęliśmy jego propozycję z wdzięcznością.
— A czy zna on moją przeszłość, mój błąd, to, co nazywacie moją hańbą, i czy pomimo tego wszystkiego chce wziąć mnie za żonę?
— Nie wie o niczem i nigdy o tem nie będzie wiedział.
— I czy myślicie, że zgodzę się oszukać tego zacnego człowieka, który myśli, iż zaślubia uczciwą dziewczynę?
— Deklamacje te na nic się nie zdadzą, małżeństwo to musi przyjść do skutku, rozumiesz?...
— Nie przyjdzie. Pójdę do doktora i powiem mu: Kochałam, należałam do tego, który zabrał moje serce i należę do niego dotąd wspomnieniem... Jesteś zacnym i szanowanym powszechnie, nie możesz więc dopuścić do tego, byś się rumienił za tę, która została twoją żoną...
Pani Daumont na wyrazy te osłupiała, a następnie ledwie powstrzymać mogąc swoją wściekłość, zbliżyła się ku Teresie, a przeszywając ją wzrokiem pełnym nienawiści, szepnęła:
— Nieszczęśliwa, chcesz więc naszej niesławy.
— Szczytem niesławy byłoby słuchać cię matko!
— A jednak będziesz posłuszną — zawołała Eugenia, chwyciwszy córkę za rękę inaczej wypędzimy cię z domu i każemy zamknąć razem z temi dziewczętami złego prowadzenia się, które nie są jeszcze pełnoletnie, a tarzają cześć swoich rodziców w błocie... Postępowanie twoje daje nam prawo do tego; nie bój się, świadkowie się znajdą... Wybieraj więc, albo życie pełne wstydu, albo małżeństwo z panem de Lorbac...
Teresa bez sił upadła na krzesło.
— Róbcie, co chcecie — rzekła — dla mnie już dziś wszystko jest obojętne, tak żyć czy inaczej, bylebym piętno wstydu dźwigała tylko sama...
Pani Daumont z kolei opuściła ręce. Jakto, ofiara pana de Lorbac, a razem z nią i majątek dla niej miałyby być odrzucone?... Nie, nigdy!... raczej na wpół żywą zawlec ją do ołtarza... Niech robi potem co chce, byle milczała teraz. Co jednak w tym celu uczynić należy?... Nagle myśl szatańska zabłysła jej w głowie, uśmiech złośliwy przemknął po zaciśniętych ustach.
— A Paulinka? — rzekła. — A gdybym ci dała możność, jeżeli będziesz mi posłuszną, zobaczenia swojej córki?...
— Mojej... Więc ona żyje... i ja będę mogła ją zobaczyć, uściskać... Oh, Boże! Boże....
Teresa łkając z radości, upadła na kolana...
Twarz macochy zajaśniała blaskiem tryumfu...
— Masz ją w ręku — rzekła — oddalając się od Teresy, pierwszy raz po roku łez i smutku szczęśliwej. — Oh, już teraz nie wątpię, że zostaniesz żoną pana de Lorbac!
W kilka tygodni potem zamiary przewrotnej macochy spełnione zostały rzeczywiście. W ustronnym kościołku wiejskim Teresa, przekonana, iż ukochany jej Gaston nie żyje, a cała pogrążona w oczekiwaniu tej chwili radosnej, w której zdaleka choć będzie mogła zobaczyć Paulinkę swoją, zaprzysięgła wiarę małżeńską profesorowi, który nie wątpił ani na chwilę, że w drugiej jego małżonce René zyska prawdziwą matkę.
Po ślubie państwo młodzi wjechali do Włoch, a Robert i Eugenja pozostali we wspaniałej posiadłości doktora, który szlachetność swoją posunął do tego stopnia, iż niezależnie od wypłacania im znacznej renty dożywotniej rodzicom żony, zaprosił ich, by dom jego uważali za swój własny. Wygoda i zbytek — wiemy już jakim uzyskane sposobem, otaczały czułą parę. Robert wszakże dobrobytem nie cieszył się długo. Zmarł w kilka miesięcy po ustaleniu losu córki, nie odzwyczaiwszy się od swego nałogu, przepędzania wieczorów w drugorzędnych kawiarniach, i nie postradawszy na chwilę obojętności na wszystko co się koło niego działo, byle jemu samemu było dobrze.
Nie lepszy los stał się udziałem doktora Loiset. Zapłacony przez Eugenję za usługi, jakie na żądanie Joachima Touret wyświadczył, pojechał do Monaco... Tu ruleta zabrała mu wszystko. Doktór znalazł się więc znowu bez środków, dających mu możność zadosyćuczynienia namiętnościom życia bez jutra i wczoraj; staczając się coraz niżej po szczeblach drabiny społecznej, związał swoją istność z jedną z tych dam, których pełno było w Paryżu, podczas gdy dogorywało drugie Cesarstwo, tych dam, płaconych z tajnych funduszów zagranicznych rządów. Doszedł do tego stopnia upodlenia iż on, francuz, zdradzał Francję, i w chwili gdy wojska niemieckie opasały sznurem żelaznym stolicę, zabity został przy przenoszeniu wieści do nieprzyjacielskiego obozu. Notatki jego, w których pomiędzy innemi został i ślad ohydnej tranzakcji, wtrącającej Gastona Dauberive do domu obłąkanych pozbawiającej go zdolności pamiętania nazw jakichkolwiek, stały się owej damy spuścizną.
Teresa po powrocie z podróży poślubnej, została wkrótce matką rozkosznej córeczki, i ta druga kazała jej, jeżeli nie zapomnieć o pierwszej, to przynajmniej pamięć o niej przytłumiła...
Eugenja Daumont — jak się domyśleć można, nie spieszyła się ze spełnieniem obietnicy. Nowe stosunki, nowe obowiązki, jakie zamążpójście włożyło na Teresę, kazały zamilknąć na chwilę uczuciu jej macierzyńskiemu.
Gdy uczuła pod sercem nową istotkę, troska o nią kazała unikać jej wzruszeń... Zanadto dobrze znała swoją macochę, by spodziewać się mogła, iż cośkolwiek wskóra z nią bez walki, a potem gdy płacz drugiego dziecięcia, także jej własnego, ześrodkowała całe uczucie swoje na tem drobniuchnem maleństwie... Siostra starsza znalazła rywalkę w młodszej, rywalkę tem niebezpieczniejszą, że zawsze obecną podczas gdy o tamtej pozostało tylko wspomnienie.
Gaston, na półprzytomny pędził długie a jednostajne życie w domu obłąkanych, nad biedną sierotką więc, wychowywaną pod przybranem imieniem Róży Madoux na folwarku w pobliżu Montgresin, czuwał jeden Bóg tylko — rodzice nie mogli widzieć jej uśmiechów i igraszek dziecięcych, ani też pierwszych lat życia i otaczać czułą opieką. Obie jednak dziewczynki rosły i chowały się zdrowo... Zobaczymy je wkrótce...
Wypada nam jeszcze powrócić na chwilę do jednej z osób występujących na początku naszego opowiadania, a mianowicie do Pawła Gaussin, ojca chrzestnego Paulinki, który udał się do lndji, ażeby tam dojść do majątku.
Jeden list jego adresowany do rzeźbiarza, a datowany z Lahory, doszedł do rąk właściwych, na inne jednak, które nastąpiły już znacznie później, nie było żadnej odpowiedzi. Przerwę w korespondencji spowodowały częścią interesa, częścią ożenienie się Pawła z córką właściciela bogatych kopalni. Przyjaciel Gastona zyskał to, czego pragnął, niezależność i znaczny majątek.
Pomyślał wtedy o przyjacielu swoim, zamieszkałym we Francji, nie odbierając żadnych wiadomości drogą prywatną, postarał się o nie drogą urzędową... Jak wiemy, nie mogły być one pocieszające.
Odpowiedź mera z Orry-la-Ville, na zapytanie, co się stało z Gastonem Dauberive, który w roku 1866-ym zamieszkiwał w Montgrésin, i dziecięciem zapisanem w księgach stanu cywilnego pod imieniem Pauliny Dauberive, brzmiała, iż tak ojciec jak i maleńka znikli nagle bez pozostawienia najmniejszych ślądów...
Poczciwy Gsussin ze łzami w oczach pokazał ten list żonie swojej i intendentowi, także francuzowi, nazwiskiem Michał Bernard. Niestety, nie spodziewał się wtedy jeszcze, że wkrótce inny cios go uderzy. Ukochana przezeń nad wszystko żona zgasła nagle, jak kwiat lilji kosą podcięty. Paweł przepędzając po jej śmierci dni całe na cmentarzu, opanowany został chorobą, na którą medycyna nie znalazła jeszcze ratunku.
Łudził się z początku, iż złe może nie przybrało rozmiarów zatrważających.
Często wieczorem rozmawiał z jedynym przyjacielem swoim intendentem o Francji, którą obaj opuścili, a którą kochali obaj.
— Chwila powrotu się zbliża. Powrócimy i zobaczymy znów Paryż po dwudziestu latach rozłąki.
— I wtedy rozpoczniesz pan znowu poszukiwania?
— Tak, albo ty za mnie, gdy mnie już nie stanie.
Wiedząc wszakże, iż umrzeć musi, miał jeszcze tyle czasu, iż zrealizował swój majątek, wynoszący olbrzymią cyfrę piętnastu miljonów franków, i powierzył ją Bernardowi, wraz z testamentem, mocą którego spadkobiercami naznaczył Paulinę Dauberive i jej ojca Gastona.
Bernard, spełniając wolę swojego pana, udał się niezwłocznie do Francji... W kilka miesięcy atoli w Marpour, miejscu ostatniego pobytu Pawła Gaussin, dowiedziano się, iż padł ofiarą morderstwa, w jednym z hoteli w Lyonie.
Papiery, które wiózł ze sobą, wskazówki mogące posłużyć do odszukania zaginionych, i testament miljonera zniknęły bez śladu...

XV.

Od wypadków opowiedzianych poprzednio minęło lat kilkanaście.
W połowie października, podczas jednego z pięknych dni jesieni, powóz nieposzlakowanej elegancji wyjechał z pałacyku przy ulicy Linné. Tylne siedzenia landa zajmowały dwie kobiety. Jedna z nich mogła mieć około lat trzydziestu sześciu do trzydziestu dziewięciu, zawsze jednak powabna i piękna jeszcze. Druga od szesnastu do siedmnastu lat licząca, bardzo również ładna, lecz szczupła i delikatna. Naprzeciw nich zajmował miejsce młody człowiek, mający lat dwadzieścia sześć lub siedm, w kostjumie ciemnym ale z uśmiechniętą twarzą.
— No i cóż, siostruniu — mówił ten ostatni — czy jesteś szczęśliwą, że wracasz na pensję?
— Jesteś niegodziwym bratem, panie adwokacie — odrzekła panienka, szczęśliwą jestem, wiesz dobrze o tem, tylko w domeczku naszym przy ulicy Linné przy moim ojcu, przy mateczce ukochanej i przy panu, aczkolwiek nie zasługujesz na to wcale, Ale ponieważ moje wykształcenie jeszcze nie ukończone, ponieważ muszę jeszcze dopełnić studjów, musiałam ukryć mój smutek w głębi serca i... — W każdym razie przyznaj się, iż wolisz pensję?
— Kiedy mnie zmuszasz, ażebym ci to powiedziała, więc tak! Wolę być raczej, niegodziwcze jakiś, pomiędzy mojemi przyjaciółkami, które są dla mnie grzeczne, aniżeli przy tobie, który drażnisz mnie co chwilę. Ale poczekaj, dam ci, na coś zasłużył, nie będę mówiła o tobie ani słówka w listach do mamy.
— A ja nigdy za to nie przyjdę cię odwiedzić.
— W takim razie sam siebie ukarzesz... Bo nie przychodząc do mnie, nie zobaczysz także mojej przyjaciółki... która jest zarówno piękną jak dobrą, która ma złote serduszko... jednem słowem Róży Madoux.
— Róży?
— Nieinaczej, a gdybyś wiedział, jak to imię dla niej właściwe... Mieszka wraz ze swoją matką w folwarku Rosiers niedaleko Sucy. Matka jej jest wdową i utrzymuje się ze sprzedaży płodów ogrodniczych...
— Ależ jak widzę, siostrzyczko, znasz najdrobniejsze szczegóły życia rodziny Madoux.
— Nic niema w tem dziwnego — przerwała rozmowę dwojga młodych ludzi matka. — Ja sama się dowiedziałam o tem od przełożonej pensjonatu, od której zasięgałam wiadomości, widząc, jak nasza Reginka przylgnęła do Róży. Powtarzam, że jest czarującą i że ja sama czuję dla niej nieprzepartą sympatję.
Powóz się zatrzymał, a z niego wysiadły, jak to już zapewne czytelnicy odgadli, Teresa de Lorbac z synem jej męża z pierwszego małżeństwa, i drugą własną córką.
Widzimy także, iż traf zdarzył, że na tej samej pensji znalazła się Paulina, córka Gastona Dauberive, znana pod imieniem Róży Madoux. Na pensji tej wychowywano dziewczynki od lat pięciu do dwudziestu, a wychowanki, które kończyły kurs nauk, otrzymywały patenta na nauczycielki. Przybywszy do bramy pensjonatu, Reginka zadzwoniła i wszyscy troje nowoprzybyli zaprowadzeni zostali do przełożonej. Dziewczynka, zobaczywszy zakonnicę, rzuciła się jej na szyję.
— Ach moja matko, jakże jestem szczęśliwą — zawoła — że cię znowu widzę.
— I ja również moja malutka — odpowiedziała przełożona. — Więc jeszcze zostajesz się pomiędzy nami?
— Jeszcze na rok, moja matko powiedziała Teresa de Lorbac, — Mąż mój zgodził się, acz nie bez żalu, na to nowe rozłączenie. Poświęcił się dla dobra Reginki...
— Wszak prawda, matko, że moje koleżanki już przyjechały wszystkie? — pytało młode dziewczę.
— Jeszcze nie, dziecię, wakacje kończą się dopiero jutro, dzień ten więc i słusznie, większa część uczennic uważa jako termin powrotu.
W tejże chwili siostra furtjantka dała znać, że Róża Madoux przybyła w towarzystwie starej piastunki swojej.
— Róża — zawołała Reginka. — Co za szczęście, przybyła w tymże samym czasie co i ja. Czyż potrzeba większego dowodu sympatji...
— Wprowadź tutaj Różę i Weronikę — rozkazała przełożona.
Obie panienki rzuciły się sobie na szyję.
— Moja dobra Rózieczko, miałam przyjechać cię odwiedzić, a tymczasem nie napisałam ani słowa nawet, ale trzeba mi to przebaczyć...
— Już ci przebaczyłam, najdroższa, wiem że mnie kochasz, i że mnie nie zapomniałaś.
Z kolei Teresa zwróciła się do nowoprzybyłej.
— Reginka obiecała ci wizytę, moje dziecię — rzekła z uśmiechem. — Nie dotrzymała słowa, jak oskarżyła się w tej chwili. A jednak to ja jestem winną więcej od niej, ponieważ nie mogłam pomimo chęci zawieść jej do ciebie.
— Zbyt pani jesteś dobrą, ja to sama powinnam była wybrać się do państwa, i gdyby nie choroba mojej matki...
— Pani przełożona w tej chwili mówiła nam, iż twoja mateczka ma się lepiej.
— Dzięki Bogu. Doktór, który ją leczy, uspokoił mnie, że niema już niebezpieczeństwa. Potrzeba tylko troskliwej opieki, ale Weronika już się o nią postara.
Róża nie zauważyła dotąd obecności młodego człowieka w pokoju. René skorzystał z tego braku uwagi, ażeby przypatrzeć się młodej dziewczynie i skonstatować, że matka i siostra nie przesadzały wcale mówiąc o jej piękności i powabie.
Przybrana córka Joanny Madoux, spostrzegłszy wreszcie Renégo, ukłoniła mu się, zarumieniona cokolwiek...
— To mój brat, mój wielki brat, pan adwokat...
René zbliżył się z uśmiechem.
— Siostra moja mówiła często o pani. Kocha panią z całego serca, i bez kwestji nie mogła nigdzie lepiej umieścić swojego uczucia. Zrozumiałem to, odkąd patrzę na panią.
Słysząc wyrazy powyższe tak pochlebne, chociaż tak skromne, Róża nie mogła się oprzeć wzruszeniu.
— Dziękuję panu — wyszeptała, podnosząc oczy na brata swojej przyjaciółki.
Spojrzenia młodych ludzi spotkały się na chwilę, potem oczy zwróciły się na stronę, lecz chwili tej wystarczyło, by wywołać iskrę elektryczną, która w ich serc dwojgu zapaliła płomień dotąd im nieznany...
Przełożona w tej chwili poprosiła z sobą panią de Lorbac i Różę. Reginka pozostała z bratem.
— No i cóż, jakżeż ci się podoba moja przyjaciółka?
— Czarująca, siostrzyczko, doprawdy czaruGodzina odjazdu zbliżyła się. Teresa ujęła ramieniem kibić Róży.
— Kochaj moją Reginkę, drogie dziecię, czule i wiernie. Zdaje mi się, że to jej szczęście przyniesie.
— O pani — odrzekła Róża — gdyby Reginka była moją siostrą, nie mogłabym jej kochać więcej...
— Dziękuję za nią i za siebie, czy chcesz, żebym cię uściskała?
— O pani! czy ja chcę?...
Przybrana córka Joanny Madoux podała swoje czoło pani de Lorbac.
— Do widzenia moje dziecię, spodziewam się, że zobaczymy się wkrótce.
Z kolei podał jej rękę René.
— Pani — rzekł wzruszonym głosem — będę cię prosił jak moja matka. Kochaj moją siostrzyczkę, kochaj ją bardzo, a wzamian i my cię bardzo będziemy kochali, a nawet kochamy już teraz...
Ręce dwojga młodych ludzi zadrżały we wspólnym uścisku, poczem pensjonarki odeszły w głąb zabudowań klasztornych, a Teresa i René powrócili do domu. W piętnaście dni potem jednak zadzwonili u furty pensjonatu Saint-Maur, a następnie przez całą jesień i początek zimy, co dwa tygodnie René sam przypominał...
— No i cóż mateczko, wartoby odwiedzić naszą Reginkę.
Nie trzeba mówić, że i Róża zawsze przychodziła z przyjaciółką. Dziewczęta stawały się coraz bardziej nierozłącznemi... René witał je obie z równą radością, a Teresa po każdej wizycie powtarzała sobie:
— Zdaje mi się, że on kocha Rózię.
Toż samo myślała i panna de Lorbac, ale myśli swoje trzymała w sekrecie, co nie przeszkadzało jej wszakże mówić ciągle ze swoją przyjaciółką o ukochanym bracie.
Tak przyszły święta Bożego Narodzenia, a z niemi razem kilka dni wakacji dla pensjonarek. Przybrana córka Joanny Madoux, w której serduszku spoczywał już obraz Renégo i jego siostry, udała się do folwarku Rosiers.
Niestety, biedne dziecko nie miało już więcej powrócić na pensję Saint-Maur Joanna Madoux którą już lekarze uważali za wyleczoną, zapadła nagle na zdrowiu.
Weronika, kochająca nad życie swoją panią a zarazem ubóstwiająca Różę, w opłakanem zaiste była położeniu. Jakże tu powiedzieć pani swojej. Słuchaj, koniec twój się zbliża, a co się stanie z małą, którą przyjęłaś za swoją przed kilkunastu laty?
Zdobyła się jednak na odwagę, wezwała notarjusza, a ten zgodnie z wolą matki przybranej zapisał Różę, jako spadkobierczynię folwarku i skromnej renty. Za kilka dni poczciwej żony dzierżawcy nie stało. Przedtem jednak wręczyła Róży kopertę, na której wielkiemi zgłoskami skreślone były słowa: „Dla mojej najukochańszej córki Róży, w dniu kiedy będzie miała zostać narzeczoną...“
Cios nagły, a zarazem kłopoty nieodłączne od zajęcia się pogrzebem, nie pozwoliły Róży napisać do Reginki o swojem nieszczęściu, mogła zaledwie jej posłać kartę żałobną, zarówno jak przełożonej pensji i pani de Lorbac...
Do tej ostatniej smutna wieść nadeszła podczas śniadania.
— Karta żałobna, kto umarł? — zapytał René.
— Przyjaciółka twojej siostry straciła matkę.
— Biedne dziecię, jak ono musi cierpieć — zawolał młody człowiek, blednąc jak marmur.
— Czy znacie zmarłą? — zapytał z kolei pan de Lorbac.
— Oh nie — odpowiedziała Teresa — lecz znam i kocham jej córkę Różę Madoux. Mówiłam ci przecież o niej.
— Ah prawda, zapomniałem.
Poczciwy doktór z temi słowy podniósł się i wyszedł do swoich chorych, a matka i syn postanowili udać się na pogrzeb, który miał odbyć się nazajutrz.
Pani Daumont, matka Teresy, nic nie mówiła, słuchała jednak wszystkiego oboma uszami, a gdy została się w pokoju samą, z chciwością rzuciła się na klepsydrę, a przeczytawszy nazwisko i nazwę miejscowości, powiedziała do siebie:
— No, teraz trzeba być uważną.
Nazajutrz Teresa, Regina i Réne uczestniczyli na pogrzebie zacnej wieśniaczki, i jeszcze następnie znaleźli się w mieszkaniu Róży, którą ten dowód współczucia wzruszył do głębi, a zarazem napełnił nieznanem dotąd uczuciem.
— Więc ona, choć sierota, nie będzie samą, więc istnieją jeszcze ludzie, którzy pragną jej dłoń podać w nieszczęściu, którzy na jej cierpienia nie są obojętni, którzy wreszcie w każdym razie gotowi są przyjść jej z pomocą...

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.