Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Od chwili opowiedzianych dopiero przez nas wypadków, ubiegł rok jeden.
Rok jeden to niemały przeciąg czasu, jeżeli idzie o odzyskanie sił fizycznych, chwilka jedna jeżeli moralne cierpienie dręczy duszę, która nie pragnie być uleczoną. Teresa na pozór wyglądała dobrze. Jasne jej czoło przyciągało ku sobie oko bladością marmuru, a smutny wyraz twarzy zawsze pięknej, budził współczucie. Długie godziny przepędzała w swoim pokoju, nie dając się wyciągnąć na żadną zabawę, na przechadzkę żadną.
Zaczynało to być niepokojącem dla pani Daumont, która bądź co bądź postanowiła na małżeństwie Teresy zrobić dobry interes. Wezwany doktór, zawsze ten sam Loiset, poradził wyjazd na wieś. Pani Daumont myśl tę przyjęła chętnie... Powietrze wiejskie wpłynie korzystnie na zdrowie Teresy, a potem... I w wykonaniu zamiaru wynajęła w Meudon lokal w Villa de Tilleuls, będącej własnością p. de Lorbac, profesora paryskiego fakultetu lekarskiego, któremu Gaston robił posąg na grób familijny.
Sprowadzono się tam bez żadnego planu z góry, na miesiąc może przedtem, nim właściciel swój apartament zajął, gdy jednak przez ten czas Eugenja zdążyła się dowiedzieć, że profesor jest wdowcem i posiada przeszło sto tysięcy rocznej renty, z niecierpliwością oczekiwała jego przybycia.
Zobaczywszy go wreszcie, jednym rzutem oka osądziła, iż nie może sobie pragnąć nic lepszego.
— Wygląda bardzo dobrze ten doktór — myślała — rysy regularne i dystyngowane, fizjognomja inteligentna i łagodna, postawa gentelmana, a w dodatku sto tysięcy liwrów renty, to właśnie mąż, jakiego potrzeba Teresie. Ma wprawdzie dziecko, ale cóż to szkodzi, to tylko jeden więcej powód, żeby się ożenił po raz drugi,.. Kto wie?...
I od tego dnia zmieniły się jej zwyczaje zupełnie.
Całe dni pragnęłaby spędzać w parku, a dla Teresy stała się tak słodką, uważającą, prawie czułą, że młoda kobieta nie mogła tego nie zauważyć i zadawała sobie pytanie, co może być za przyczyna tej zmiany nieoczekiwanej. Doktór aczkolwiek przebywający na letniem mieszkaniu, wyjeżdżał rano do Paryża i wracał dopiero o g. 4-ej po południu. Eugenja, która na wszystko baczną zwracała uwagę, nie mogła nie spostrzedz, iż profesor przez łatwą do zrozumienia delikatność, nie przechadza się w tej części parku, do której dotyka ich pawilon. Należało zmienić taktykę.
Pewnego popołudnia pani Daumont usiadła z córką w tej stronie parku, gdzie zwykł się przechadzać profesor, wkrótce go też zobaczyła zbliżającego się z synem, siedmioletnim Renem.
Malec biegł, trzymając w ręku balonik, na kilka kroków przed swoim ojcem, od chwili do chwili zwracając się doń i uśmiechając czule. Słysząc ten głos dziecięcy a wesoły, Teresa zadrżała, zbladła i podniosła się nagle. Głos ten wskrzesił w jej sercu bóle niezapomniane... Chciała odejść, lecz matka ją zatrzymała...
Malec tymczasem przybiegł do Teresy.
— Lubisz pani kwiaty? — zapytał ze szczerotą właściwą dzieciom. — Poczekaj, zaraz ci urwę bukiet...
Pierwsze lody zostały złamane, dalej już było łatwiej sobie poradzić tak wytrawnej mistrzyni intrygi, jaką była Eugenja. Z jednej strony uczyniła z Teresy pacjentkę doktora, z drugiej starała się, by dziecię jego uczynić wspólnikiem swoich planów.
Chłopczyk okazał się podatnem narzędziem w ręku przebiegłej. Maleństwo, którego matka odumarła w niemowlęctwie, miało wprawdzie guwernantkę w osobie pani Brigaud, bardzo zacnej i starszej już wiekiem matrony, uczuwało jednak potrzebę delikatnej pieszczoty niewieściej, jaką tylko matka ukochanemu przez siebie drobiazgowi dać może. Tulił się więc jak małe ptaszę w objęcia Teresy, która okrywała go pocałunkami zmieszanemi ze łzą gorzką, myśląc o córce swej, utraconej na zawsze. Malec i młoda kobieta sami o tem nie wiedząc, zapłonęli ku sobie sympatją najżywszą, a gdy pani Daumont pewnego razu podsunęła mu myśl, czy chciałby mieć Teresę za drugą mateczkę, dziecko opuściło oczy i zamyśliło się nie na żarty. Podobała mu się jednak ta nazwa, bo w chwilę potem ściskając ją za szyję, powtórzył kilkakrotnie: Mateczko, matuchno!
Pani Brigaud, obecna przytem podczas lekcji, zapytała Renego.
— Dlaczego nazywałeś pannę Daumont mateczką?
Dziecko odparło bez wahania.
— Bo kocham ją, jakby na prawdę była moją matuchną.
— Nie myślisz już więc o twojej prawdziwej mamie, po której tak płakałeś?
— Czy myślę o niej? Ależ naturalnie. Będę ją kochał zawsze i nie zapomnę nigdy. Ale zdaje mi się, że ją mam przy sobie, gdy widzę moją młodą przyjaciółkę Teresę. Wtedy jestem taki szczęśliwy... i gdyby się tata zgodził...
— Na co?
— Wziąć pannę Teresę na mateczkę dla mnie, a za drugą żonę dla siebie.
— Spróbuj.
Rene w ten sam sposób wyraził swoje uwielbienie dla nieszczęsnej kochanki Gastona i przed ojcem, a ten ustępując prośbom malca, a może nawet i własnemu życzeniu, którego potąd wyznać przed sobą, nie śmiał, oświadczył się państwu Daumont.
— Droga pani — rzekł do macochy Teresy — odwiedziny moje nie są wyrazem prostej grzeczności jedynie, mają one także powód daleko ważniejszy
— Czy być może?
— Nie inaczej, będę bowiem mówił z panią o rzeczach, których usłyszeć może nie jesteś przygotowana...
— Niemniej jednak słuchać będę — przerwała pani Daumont — z zainteresowaniem, o którem pan nie powinieneś wątpić...
— Nadto chciałbym, ażeby rozmowa nasza mogła się odbyć w obecności pana Daumont.
— Mąż mój powrócił z Paryża przed pięciu minutami... Pan pozwoli, że pójdę go uprzedzić.
Po chwili ukazał się i pan Daumont, doktór uścisnął mu rękę serdecznie.
— Mój drogi — rzekła Eugenja — pan de Lorbac życzy sobie pomówić z nami o rzeczach bardzo ważnych.
Robert z powagą wskazał mu krzesło, a następnie i sam usiadł.
— Zmuszony jestem mówić państwu o sobie, postaram się jednak być jak najzwięźlejszym. Wiadomo państwu zapewne, iż jestem wdowcem od lat czterech. Kochałem moją żonę, i gdy ją utraciłem, sądziłem iż rana w sercu mojem nie zabliźni się nigdy... Czas jednak przyniósł mi ukojenie, a nadto rozsądek mi powiada, że powinienem memu synowi dać drugą matkę. Mam obecnie lat czterdzieści trzy... własnym zasługom zawdzięczam, iż nazwisko moje jest szanowane powszechnie. Jestem nadto bogatym? majątek mój przynosi mi sto tysięcy litrów renty... Mógłbym się tedy ożenić po raz drugi.
— Ależ naturalnie! — zawołała pani Daumont, nie mogąc ukryć już swojej radości. — Ta, którą pan wybierze, będzie się mogła nazwać szczęśliwą prawdziwie!...
— Ma się rozumieć — dodał ze swej strony Robert.
— Kiedy tak sądzicie szanowni państwo, nie będę już ukrywał przed wami nazwiska tej, którąbym zaślubić pragnął — jest to panna Daumont.
Wyrazy te, jakkolwiek ich już domyślała się Eugenja, sprawiły na obojgu małżonkach wrażenie piorunujące... Doktór patrzył na nich zadziwiony, nie wiedząc co ma sądzić o tem. Nareszcie pierwsza przytomność odzyskała pani Daumont.
— Propozycja pańska czyni nam zaszczyt prawdziwy. Ale między ludźmi takimi jak my, nie powinno istnieć wcale nieporozumień żadnych. Za obowiązek tedy uważam uprzedzić pana, że aczkolwiek stanowisko męża mojego nie jest ostatnie, wszakże jego pensja stanowi nasz dochód jedyny, jesteśmy biedni i Teresa nie będzie miała żadnego posagu.
— Ależ pani droga, cóż to znaczy, kiedy ja jestem bogaty!
— I czy nie obawia się pan — ciągnęła dalej Eugenja, pragnąc swoją delikatność posunąć aż do zenitu — żeby syn pański René, nie wyrzucał kiedyś córce naszej tego, że zaślubiła pana?
— Oh tego niema się wcale potrzeby obawiać. Przecież to René mi podsunął tę myśl, bym dał mu córkę państwa za mateczkę... Zresztą on posiada majątek po matce. Co się tyczy mojego osobistego mienia, wynosi ono około trzech miljonów, z tych połowę przyznałbym w intercyzie jako posag wniesiony przez pannę Teresę, a państwu szanownym uważałbym za obowiązek zapewnić rentę dożywotnią w kwocie czterdziestu tysięcy franków.
— Ach panie, pan nas doprawdy zawstydzasz, i doprawdy nie wiemy, jak podziękować za tyle ofiar.
— Przyjmujecie więc to wszystko wraz ze mną i z Renem?
— Bez wahania i z wdzięcznością najwyższą...
Targ był zawarty. Wypadało tylko przedmiot sprzedany uprzedzić o tem. Eugenja, skoro tylko doktór ich pożegnał, nie czekała długo. Zawołała córkę i oświadczyła jej prośbę p. de Lorbac.
— Ośmielacie się więc jeszcze myśleć o małżeństwie dla mnie — próbowała się bronić Teresa.
— Dlaczegóżby nie? Pan de Lorbac jest jeszcze młody, przystojny, posiada trzy miljony, z których połowę ci jako posag zabezpieczy... Przyjęliśmy jego propozycję z wdzięcznością.
— A czy zna on moją przeszłość, mój błąd, to, co nazywacie moją hańbą, i czy pomimo tego wszystkiego chce wziąć mnie za żonę?
— Nie wie o niczem i nigdy o tem nie będzie wiedział.
— I czy myślicie, że zgodzę się oszukać tego zacnego człowieka, który myśli, iż zaślubia uczciwą dziewczynę?
— Deklamacje te na nic się nie zdadzą, małżeństwo to musi przyjść do skutku, rozumiesz?...
— Nie przyjdzie. Pójdę do doktora i powiem mu: Kochałam, należałam do tego, który zabrał moje serce i należę do niego dotąd wspomnieniem... Jesteś zacnym i szanowanym powszechnie, nie możesz więc dopuścić do tego, byś się rumienił za tę, która została twoją żoną...
Pani Daumont na wyrazy te osłupiała, a następnie ledwie powstrzymać mogąc swoją wściekłość, zbliżyła się ku Teresie, a przeszywając ją wzrokiem pełnym nienawiści, szepnęła:
— Nieszczęśliwa, chcesz więc naszej niesławy.
— Szczytem niesławy byłoby słuchać cię matko!
— A jednak będziesz posłuszną — zawołała Eugenia, chwyciwszy córkę za rękę inaczej wypędzimy cię z domu i każemy zamknąć razem z temi dziewczętami złego prowadzenia się, które nie są jeszcze pełnoletnie, a tarzają cześć swoich rodziców w błocie... Postępowanie twoje daje nam prawo do tego; nie bój się, świadkowie się znajdą... Wybieraj więc, albo życie pełne wstydu, albo małżeństwo z panem de Lorbac...
Teresa bez sił upadła na krzesło.
— Róbcie, co chcecie — rzekła — dla mnie już dziś wszystko jest obojętne, tak żyć czy inaczej, bylebym piętno wstydu dźwigała tylko sama...
Pani Daumont z kolei opuściła ręce. Jakto, ofiara pana de Lorbac, a razem z nią i majątek dla niej miałyby być odrzucone?... Nie, nigdy!... raczej na wpół żywą zawlec ją do ołtarza... Niech robi potem co chce, byle milczała teraz. Co jednak w tym celu uczynić należy?... Nagle myśl szatańska zabłysła jej w głowie, uśmiech złośliwy przemknął po zaciśniętych ustach.
— A Paulinka? — rzekła. — A gdybym ci dała możność, jeżeli będziesz mi posłuszną, zobaczenia swojej córki?...
— Mojej... Więc ona żyje... i ja będę mogła ją zobaczyć, uściskać... Oh, Boże! Boże....
Teresa łkając z radości, upadła na kolana...
Twarz macochy zajaśniała blaskiem tryumfu...
— Masz ją w ręku — rzekła — oddalając się od Teresy, pierwszy raz po roku łez i smutku szczęśliwej. — Oh, już teraz nie wątpię, że zostaniesz żoną pana de Lorbac!
W kilka tygodni potem zamiary przewrotnej macochy spełnione zostały rzeczywiście. W ustronnym kościołku wiejskim Teresa, przekonana, iż ukochany jej Gaston nie żyje, a cała pogrążona w oczekiwaniu tej chwili radosnej, w której zdaleka choć będzie mogła zobaczyć Paulinkę swoją, zaprzysięgła wiarę małżeńską profesorowi, który nie wątpił ani na chwilę, że w drugiej jego małżonce René zyska prawdziwą matkę.
Po ślubie państwo młodzi wjechali do Włoch, a Robert i Eugenja pozostali we wspaniałej posiadłości doktora, który szlachetność swoją posunął do tego stopnia, iż niezależnie od wypłacania im znacznej renty dożywotniej rodzicom żony, zaprosił ich, by dom jego uważali za swój własny. Wygoda i zbytek — wiemy już jakim uzyskane sposobem, otaczały czułą parę. Robert wszakże dobrobytem nie cieszył się długo. Zmarł w kilka miesięcy po ustaleniu losu córki, nie odzwyczaiwszy się od swego nałogu, przepędzania wieczorów w drugorzędnych kawiarniach, i nie postradawszy na chwilę obojętności na wszystko co się koło niego działo, byle jemu samemu było dobrze.
Nie lepszy los stał się udziałem doktora Loiset. Zapłacony przez Eugenję za usługi, jakie na żądanie Joachima Touret wyświadczył, pojechał do Monaco... Tu ruleta zabrała mu wszystko. Doktór znalazł się więc znowu bez środków, dających mu możność zadosyćuczynienia namiętnościom życia bez jutra i wczoraj; staczając się coraz niżej po szczeblach drabiny społecznej, związał swoją istność z jedną z tych dam, których pełno było w Paryżu, podczas gdy dogorywało drugie Cesarstwo, tych dam, płaconych z tajnych funduszów zagranicznych rządów. Doszedł do tego stopnia upodlenia iż on, francuz, zdradzał Francję, i w chwili gdy wojska niemieckie opasały sznurem żelaznym stolicę, zabity został przy przenoszeniu wieści do nieprzyjacielskiego obozu. Notatki jego, w których pomiędzy innemi został i ślad ohydnej tranzakcji, wtrącającej Gastona Dauberive do domu obłąkanych pozbawiającej go zdolności pamiętania nazw jakichkolwiek, stały się owej damy spuścizną.
Teresa po powrocie z podróży poślubnej, została wkrótce matką rozkosznej córeczki, i ta druga kazała jej, jeżeli nie zapomnieć o pierwszej, to przynajmniej pamięć o niej przytłumiła...
Eugenja Daumont — jak się domyśleć można, nie spieszyła się ze spełnieniem obietnicy. Nowe stosunki, nowe obowiązki, jakie zamążpójście włożyło na Teresę, kazały zamilknąć na chwilę uczuciu jej macierzyńskiemu.
Gdy uczuła pod sercem nową istotkę, troska o nią kazała unikać jej wzruszeń... Zanadto dobrze znała swoją macochę, by spodziewać się mogła, iż cośkolwiek wskóra z nią bez walki, a potem gdy płacz drugiego dziecięcia, także jej własnego, ześrodkowała całe uczucie swoje na tem drobniuchnem maleństwie... Siostra starsza znalazła rywalkę w młodszej, rywalkę tem niebezpieczniejszą, że zawsze obecną podczas gdy o tamtej pozostało tylko wspomnienie.
Gaston, na półprzytomny pędził długie a jednostajne życie w domu obłąkanych, nad biedną sierotką więc, wychowywaną pod przybranem imieniem Róży Madoux na folwarku w pobliżu Montgresin, czuwał jeden Bóg tylko — rodzice nie mogli widzieć jej uśmiechów i igraszek dziecięcych, ani też pierwszych lat życia i otaczać czułą opieką. Obie jednak dziewczynki rosły i chowały się zdrowo... Zobaczymy je wkrótce...
Wypada nam jeszcze powrócić na chwilę do jednej z osób występujących na początku naszego opowiadania, a mianowicie do Pawła Gaussin, ojca chrzestnego Paulinki, który udał się do lndji, ażeby tam dojść do majątku.
Jeden list jego adresowany do rzeźbiarza, a datowany z Lahory, doszedł do rąk właściwych, na inne jednak, które nastąpiły już znacznie później, nie było żadnej odpowiedzi. Przerwę w korespondencji spowodowały częścią interesa, częścią ożenienie się Pawła z córką właściciela bogatych kopalni. Przyjaciel Gastona zyskał to, czego pragnął, niezależność i znaczny majątek.
Pomyślał wtedy o przyjacielu swoim, zamieszkałym we Francji, nie odbierając żadnych wiadomości drogą prywatną, postarał się o nie drogą urzędową... Jak wiemy, nie mogły być one pocieszające.
Odpowiedź mera z Orry-la-Ville, na zapytanie, co się stało z Gastonem Dauberive, który w roku 1866-ym zamieszkiwał w Montgrésin, i dziecięciem zapisanem w księgach stanu cywilnego pod imieniem Pauliny Dauberive, brzmiała, iż tak ojciec jak i maleńka znikli nagle bez pozostawienia najmniejszych ślądów...
Poczciwy Gsussin ze łzami w oczach pokazał ten list żonie swojej i intendentowi, także francuzowi, nazwiskiem Michał Bernard. Niestety, nie spodziewał się wtedy jeszcze, że wkrótce inny cios go uderzy. Ukochana przezeń nad wszystko żona zgasła nagle, jak kwiat lilji kosą podcięty. Paweł przepędzając po jej śmierci dni całe na cmentarzu, opanowany został chorobą, na którą medycyna nie znalazła jeszcze ratunku.
Łudził się z początku, iż złe może nie przybrało rozmiarów zatrważających.
Często wieczorem rozmawiał z jedynym przyjacielem swoim intendentem o Francji, którą obaj opuścili, a którą kochali obaj.
— Chwila powrotu się zbliża. Powrócimy i zobaczymy znów Paryż po dwudziestu latach rozłąki.
— I wtedy rozpoczniesz pan znowu poszukiwania?
— Tak, albo ty za mnie, gdy mnie już nie stanie.
Wiedząc wszakże, iż umrzeć musi, miał jeszcze tyle czasu, iż zrealizował swój majątek, wynoszący olbrzymią cyfrę piętnastu miljonów franków, i powierzył ją Bernardowi, wraz z testamentem, mocą którego spadkobiercami naznaczył Paulinę Dauberive i jej ojca Gastona.
Bernard, spełniając wolę swojego pana, udał się niezwłocznie do Francji... W kilka miesięcy atoli w Marpour, miejscu ostatniego pobytu Pawła Gaussin, dowiedziano się, iż padł ofiarą morderstwa, w jednym z hoteli w Lyonie.
Papiery, które wiózł ze sobą, wskazówki mogące posłużyć do odszukania zaginionych, i testament miljonera zniknęły bez śladu...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.