Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Czy ma pan list córki, pozostawiony przez nią?
— Zostawiłem go w domu.
— Potrzebuję zobaczyć go.
— W takim razie będziesz pan łaskaw zajść do mnie o wpół do czwartej.
— Dobrze. Obejrzę zarazem pokój; mogę tam znaleść wskazówki inne... A gdzież jest spinka znaleziona?..
— Oto ona — rzekł Robert, podając ją ajentowi.
Touret obejrzał ją starannie.
— Żadnej wskazówki... model pospolity... takie spinki wyrabiają tysiącami tuzinów, i naprzód odbijają litery. W sklepach jubilerów można je dostać po czterdzieści franków za parę... Dowodzi ona tylko, że właściciel jej ubierał się starannie. Jak dawno córka pańska powróciła z pensji?
— Półtora miesiąca.
— Czy bywali u państwa jacy młodzi ludzie?
— Nie. Nikt nie bywał...
— A czy na pensji nie miała czasem panna Teresa jakiego romansu, jak to się często zdarza...
— Nie umiem objaśnić pana w tym względzie.
— A na jakiej pensji była?
— W Senlis...
— Jak się nazywa przełożona pensji?
— Pani Daubief..
Touret wyjął z kieszeni książeczkę i zapisał nazwisko.
— Czy w tym samym domu nie mieszkają jacy młodzi kawalerowie.
— Nie wiem.
— Jakto?
— Rzecz naturalną... jestem człowiekiem pracy i nie zajmuję się moimi sąsiadami. Wychodzę z domu rano i wracam dopiero na obiad. Po obiedzie idę na kawę zagram, parę partji bezika, wracam do domu i idę spać. Każdy dzień tak mi schodzi, z wyjątkiem niedzieli, w którą, korzystając z wolnego czasu, idę na spacer. Ale moja żona będzie mogła dać panu objaśnienie.
— Dobrze, więc przyjdę.
— Cóż pan będziesz robił teraz?
Nic. Cóż mogę robić? Potrzebuję jeszcze niektórych wskazówek... W tej chwili przeszkodzić nie jesteśmy już w stanie... nieszczęście stało się... Córka pańska została ofiarą a nie wspólniczką, albo raczej wspólniczką bezwiedną jakiegoś nikczemnika, bo człowieka, który porywa rodzicom siedmnastoletnie dziecko, inaczej nazwać nie można. Chodzi o to, czy człowiek ten, popełniwszy taką zbrodnię, może ją naprawić, czy jest w stanie wrócić jej honor. A wkrótce będziemy o tem wiedzieć, bo przysięgam, że go odszukam! Powiedziałeś mi pan przed chwilą, że jestem ojcem; i jako ojciec pojmuję ogrom boleści pańskiej. Bo i ja mam córkę, panie Daumont... i gdyby jaki uwodziciel ją porwał i odmówił zmyć plamę małżeństwem, albo jeśliby to był żonaty i nie mógł tego uczynić, jakiem Joachim Touret, zadusiłbym go własnemi rękami!... Wiem dobrze, że nie wolno wymierzać sobie sprawiedliwości... wiem, że potrzeba odwołać się do prawa, żądać kary od sądu... Ale sąd, to rozgłos doznanej hańby, to skandal, to odkrycie własnego wstydu przed całym światem! Trzeba uniknąć tego wszelkiemi środkami... i ja w tem panu pomogę. Rachuj pan na mnie... O wpół do czwartej będę u pana i poproszę panią Daumont o szczegóły, których pan nie wie. Teraz, żegnam pana wszelkie plany bowiem byłyby przedwczesne...
Robert Daumont wyjął z kieszeni bilet bankowy i rzekł:
— Jest to sprawa osobista... zechcesz więc pan to przyjąć.
— Jestem płatny przez rząd — odrzekł ajent żywo, wstrzymując jego rękę — a czy mam robotę, czy jej nie mam, pensję pobieram. Obecnie jestem wolny, a choćbym i nie był nim, podwoiłbym moją działalność, byle panu usłużyć i nie zaniedbać interesu urzędowego... Proszę pana, niech pan nie nalega... nie przyjmę nic... prócz szacunku pańskiego jeżeli może mi pan go ofiarować...
— Dziękuję — rzekł Daumont ściskając jego rękę — posiadałeś pan zawsze mój szacunek, od tej chwili przybywa jeszcze wdzięczność... Wszakże, gdyby pan miał jakie wydatki...
— Więc mi je pan zwróci — i podawszy raz jeszcze rękę, pożegnał Daumonta.


∗             ∗

Eugenja wyszedłszy z pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie dowiedziała się o śmierci barona Rittera, jak wiemy, udała się do domu. Przechodząc około loży odźwiernej, zapytała ją, czy podczas jej nieobecności nie stało się co nowego. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, przystąpiła odrazu do kwestji zmiany lokalu.
— Kochana pani Michaud — rzekła — mieliśmy zamiar, po wydaniu córki za mąż, opuścić to mieszkanie. Przyjęliśmy pewne zobowiązania i musimy ich dotrzymać. Rozumie więc pani...
— Rozumiem. Tracąc państwa, tracę dobrych lokatorów; tak dla właściciela domu jak i dla siebie. Lecz skoro trzeba... cóż robić?
— Wyprowadzimy się już za dni kilka, nie lubię bowiem wszelkiej tymczasowości. Zechcesz więc pani już od dnia dzisiejszego wywiesić kartę... Naturalnie, że zapłacę do terminu, więc aż do lipca. Jeżeli zaś uda się pani wynająć od kwietnia, w takim razie należność za kwartał zatrzyma pani dla siebie, jako gratyfikację.
Można było być pewnym, że lokal będzie najęty do kwietnia, odźwierna też nie miała dość słów na wyrażenie swej wdzięczności i wywiesiła kartę.
— Cóż moje dziecko — rzekła Eugenja do Julji, gdy weszła do mieszkania — gotowa jesteś do podróży?
— Gotowam, proszę pani.
— Dziś wieczorem zapłacę ci należność, a ponieważ byłam z ciebie zadowoloną, więc dam ci leszcze prezent...
Nadszedł Robert. Eugenja, pragnąc dowiedzieć się, co zrobił i opowiedzieć ostatnie wypadki, wezwała go do swego pokoju.
— Przedewszystkiem wyszlij gdzieś służącę — rzekł pośpiesznie — lada chwila przyjdzie tu pewna osoba...
Pierwszy raz chyba w życiu pani Eugenia usłuchała męża, nie rzekłszy słowa. Wyszła i poleciła Julji jakiś komis, który miał ją zatrzymać czas dłuższy.
Zaledwie ta ostatnia wyszła, gdy rozległ się dzwonek u drzwi.
Pani Eugenja poszła otworzyć.
Mioduś z kapeluszem w ręku i uśmiechem na ustach zapytał na progu.
— Zapewne pani Daumont?
— Tak, panie...
— Potrzebuję widzieć się z panem Daumont... czy zastałem?
Robert usłyszawszy głos gościa, podszedł i rzekł:
— Proszę, panie Touret...
Ajent wszedł, ukłonił się po raz drugi gospodyni domu, i wprowadzony został do salonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.