Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Tualety matki i córki były gotowe i powóz został najęty.
O godzinie dziesiątej pani Daumont i Teresa zupełnie ubrane, nakładały już rękawiczki.
Robert Daumont tymczasem, według zwyczaju, grał w kawiarni w bezika i obiecywał sobie wrócić do domu nie wcześniej, aż garsoni gasząc światło, zaczną usuwać opóźniających się gości.
Gaston Dauberive, dzięki jednemu ze swych przyjaciół, członkowi instytutu, otrzymał również zaproszenie.
O godzinie dziewiątej zasiadłszy w powozie na rogu ulicy, czekał na wyjazd matki i córki.
Po godzinie wyczekiwania, spostrzegłszy ich powóz, rzekł do woźnicy:
— Do ratusza... i tuż za powozem, który nas mija.
O godzinie jedenastej, pomimo wielkich rozmiarów salonów ratuszowych, tłok był już niezmierny.
W tłumie tym ludzie młodzi stanowili mniejszość, ale liczący się do drugiej młodości, w średnim wieku starsi, wśród których pani Daumont spodziewała się znaleźć męża, tłoczyli się literalnie.
Między kobietami, które się również licznie zebrały i postroiły, bardzo niewiele było rzeczywiście pięknych. Lecz za to na wielu połyskiwały rzadkiej piękności brylanty.
,Nareszcie weszły nasze znajome.
Pani Daumont miała gust bardzo dobry i jej kokieterja nigdy nie objawiała się w ekscentryczności kroju i koloru ubrania.
Jej tualeta trochę poważniejsza i strój Teresy odpowiadający jej młodemu wiekowi, odznaczały się naturalnością, dobrym smakiem i harmonją.
Gdy przechodziły, pomiędzy mężczyznami się słyszeć szmer zachwytu, co zresztą nie było dziwnem, ale co było rzeczą nieskończenie rzadszą i prawie bezprzykładną, że i obóz kobiecy powstrzymał się od krytyki.
Tylko ponieważ nikt nie znał nowoprzybyłych, więc naturalnie i nikt się do nich nie zbliżył.
Pani Daumont nie martwiła się tem, widząc bowiem sprawione wrażenie, rachowała na wypadek.
Wśród tego wspaniałego i zupełnie nowego widowiska, Teresa nic nie widziała i nie umiała odróżnić. Płomienie tysiąca świec, których ilość zwiększała się przez odbicie w zwierciadłach, odbłyski różnokolorowych kamieni drogich, oślepiały ją i sprawiały zawrót głowy. Uwielbienie i szmer pochlebny dochodzący jej uszu, zamiast przejmować radością, sprawiał jej cierpienie. Szukała wzrokiem młodego rzeźbiarza i nie znalazłszy go, rzekła do siebie:
— Jeżeli nie mógł otrzymać zaproszenia i jeśli nie przyjdzie, ten bal stanie się dla mnie męczarnią!...
Nasi czytelnicy wiedzą już, iż nie potrzebowała obawiać się tego.
Ale dlaczego młody człowiek, który przybył współcześnie z niemi i tuż za niemi wysiadł z dorożki, nie znajdował się na galonach i nie szukał ze swej strony wzroku Teresy?
Przyczyna bardzo prosta.
Gaston Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych, kilkakrotnie nagradzany na wystawach, miał wielu znajomych. Zaledwie wszedł do salonu, spotkał kilku z nich, a nie mógł minąć ich obojętnie, nie przywitawszy się chociaż podaniem ręki. Mogli mu w danym razie być użyteczni; unikać zaś ich, było to stworzyć sobie nieprzyjaciół, co rzeczą smutną jest wszędzie, a zwłaszcza w karjerze artysty.
Zamieniwszy z każdym po kilka wyrazów, zdołał się uwolnić bez okazania niegrzeczności, i rozpoczął poszukiwania Teresy i jej matki, poszukiwania trudne, bo chociaż od ich wejścia niewiele upłynęło czasu, dość wszakże, by pomiędzy nim a poszukiwanemi utworzyła się tama trudna do przebycia.
Wtem orkiestra zaintonowała wstęp do pierwszego kadryla.
— Mamo — rzekła Teresa — słyszysz... będą tańczyć... Chodźmy w tamtą stronę.
Pani Eugenja nie chciała, by córka brała udział w tańcach. Tancerzami bywają ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi, a ona nie rachowała na młodych, którzy z małym wyjątkiem, nie są bogaci i przytem się nie żenią.
Pani Daumont weszła więc z córką do salonu małego, w którym ludzie poważni, zbliżający się do sześćdziesiątki lub przechodzący ją, prawie wszyscy dekorowani, łysi i dobrej tuszy, wymieniali między sobą dwuznaczne uwagi i robili przegląd przechodzących kobiet.
Eugenja, widząc oczy wszystkich skierowane ku Teresie, i błyski źrenic po za szkłami okularów i binoklów, pomyślała:
— Potrzeba tutaj zostać i sieć zarzucić.
Lecz na nieszczęście, nie znała w tej grupie ludzi poważnych nikogo, któryby mógł przedstawić jej wielbicieli Teresy, oni zaś zanadto dobrze znali formy towarzyskie, by mieli przedstawić się sami.
Nagle oczy pani Daumont się uśmiechnęły.
Spostrzegła człowieka lat około pięćdziesięciu, powierzchowności dystyngowanej, który kilka razy był gościem w jej domu. Był to kolega jej męża, szef biura w ministerjum spraw wewnętrznych, i którego postawa i zachowanie miały nieskończenie więcej godności, aniżeli postać Roberta Daumonta.
Poznał żonę swego kolegi i pospiesznie zbliżył się ku niej.
— Ależ to prawdziwy wypadek spotkać panią tutaj; rzekł kłaniając się — pani tak rzadko się pokazuje...
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont, bawiąc się wachlarzem — pędzę życie domowe. Ale obecnie muszę zadać gwałt moim usposobieniom i bywać w świecie częściej, niż pragnęłabym... Nie jestem matką myślącą tylko o sobie... należę do mojej córki... którą panu przedstawiam. Dzisiejszy jej występ w świecie jest pierwszym...
Szef biura skłonił się przed Teresą.
— Niech pani pozwoli powinszować sobie — rzekł do Eugenji — córka pani jest zachwycającą... zresztą nie może być inaczej... jest bowiem córką pani.
— Tereso, weź ty na siebie podziękowanie panu za nas obie — odrzekła pani Daumont, śmiejąc się.
Dziewczę zarumieniło się i wymówiło kilka słów niezrozumiałych.
— Więc to pierwszy raz córka pani jest no balu?
— Pierwszy. Przybyła z pensji dopiero przed kilku tygodniami.
— I odtąd zapewne panią nie opuści?
— Aż do wyjścia za mąż...
— To wkrótce nastąpi, gdyż córka pani jest tak piękną, iż prędko zrobi partję świetną.
— Dziękuję za wróżbę.
W tej chwili Teresa spostrzegła Gastona, który przecisnąwszy się przez tłum, zbliżał się ku niej. Zadrżała, pochyliła głowę i zarumieniła się jeszcze więcej.
— Bal w ratuszu jest bardzo szczęśliwym wyborem na pierwsze wejście w świat... Jak paniom się podoba ten przepych?
— Podobałby się nam więcej, gdybyśmy nie były tak samotne... — odrzekła pani Daumont. — Nie spotkałyśmy nikogo znajomego, oprócz pana. Jeszcze przed chwilą, wśród tego mnóstwa osób, zdawało się nam, iż jesteśmy biednemi rozbitkami na jakiejś wyspie bezludnej. Im bal świetniejszy, tem więcej godne są litości kobiety, nie mające znajomych...
Szef biura, de Loigney, był człowiekiem dobrze urodzonym i dobrze wychowanym, a więc i wytwornie grzecznym.
— Osamotnienie pani ustanie natychmiast, jeśli pani sobie tego życzy — odrzekł. — Raczy pani pozwolić mi poddać ramię swej córce i przedstawić moich przyjaciół, których spotkamy i którzy będą szczęśliwi z poznania pań.
— Przyjmuję z chęcią łaskawą propozycję pańską, a Teresa będzie dumną ze swego protektora.
I w tej chwili rozkazującem spojrzeniem zaleciła córce przyjąć ramię szefa biura.
Zmieszanie Teresy i jej zakłopotanie było widoczne...
Wzrok Gastona Dauberive nie schodził z niej, czuła go, nie patrząc nań. Niepodobieństwem było wahać się..
Podała rękę swemu kawalerowi, narzucającemu się tak nie w porę, i poszła z nim do salonu, w którym tańczono.
Idąc, szef biura zatrzymywał się przy spotkaniu znajomych i przedstawiał ich pani Daumont i jej córce.
Oczy wszystkich z zachwytem zwrócone były na Teresę.
Gaston Dauberive postępował na nimi o kilka kroków i tłumił gniew w sobie.
Pragnąłby wyzwać tych wszystkich ludzi, których wzrok wyraźnie mówił młodej dziewczynie, jak ją znajdują piękną i powabną.
W tem czyjaś ręka dotknęła się ramienia szefa biura. Zwrócił się i przywitał. Nowy znajomy był człowiekiem lat około pięćdziesięciu, słusznego wzrostu, szczupły, dość brzydki, trochę łysy, dystyngowany, z długiemi ryżemi bokobrodami, w których mięszały się włosy białe, z wstążeczką oficera legji honorowej i u gorsu koszuli z trzema wielkiemi brylantami, z których każdy miał wartość kilku tysięcy franków.
— Dzień dobry, Loigney — rzekł, kłaniając się jego towarzyszkom. — Czy to orkiestra ciągnie cię w tę stronę? Kadryl się już kończy... wkrótce zacznie się walc.
— Niestety, oddawna już nie tańczę — odrzekł szef biura, śmiejąc się. — Moje siwe włosy zabraniają mi.
Co do kadryla, zgoda, ale walc jest właściwym dla każdego wieku, a na dowód, jeżeli zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i przedstawić paniom, zapraszam panią — dodał zwracając się do Teresy — do pierwszego walca.
— Droga pani Daumont — rzekł szef biura — mam zaszczyt przedstawić pani pana barona Jerzego Rittera, bankiera... Panie Ritter, pani Daumont, żona jednego z najlepszych moich kolegów w ministerium spraw wewnętrznych... panna Teresa Daumont.
Baron Jerzy Ritter, którego nazwisko znane było w całej Europie, był jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu.
— Czy pani pozwoli na jeden walc? — zapytał.
— Bardzo chętnie.
Ritter ukłonił się.
— Dziękuje więc — dodał — i mam nadzieję, że i córka nie odmówi mi walca, dozwolonego przez panią.
I w tejże chwili ofiarował ramię Teresie.
Młoda dziewczynka nie wiedziała jak postąpić, jak się zachować.
Gaston o kilka kroków od niej stał nieruchomy, blady ze wzruszenia.
Eugenja widząc córkę wahającą się, rzekła głosem łagodnym, lecz zarazem stanowczym!
— Idź, moje dziecko, pozwalam.
Teresa spełniła rozkaz.
— Gdzie się znajdziemy? — zapytał bankier.
— Tutaj, wszak dobrze, pani — odrzekł de Loigny.
Pani Eugenja skinęła głową zezwalająco.
Bankier i Teresa oddalili się.
Gaston Dauberive poszedł za nimi.
Eugenja zostawszy samą, odezwała się do kolegi swego męża.
— Nazwisko pańskiego przyjaciela, pana Ritter, było mi znane.
— Kto go nie zna?
— On uchodzi za bardzo bogatego.
— Jest jednym z książąt bankowych. Posiadł miljonów już nie wiem nawet ile!
— Zapewne żonaty i ma rodzinę?
— Od wielu lat jest wdowcem i bezdzietnym.
Pani Daumont zadrżała.
— W dodatku bardzo gorący adorator młodych I pięknych kobiet i łatwo zapalny. Jeżeli pani jeszcze nie rozporządziła losem swej córki, w takim razie zesłała mię sama Opatrzność, bym mógł przedstawić pani barona Rittera.
Eugenja udając zdziwienie, zapytała:
Opatrzność?
— Bezwątpienia.
— Dlaczego?
— Panna Teresa jest piękną, powabną, i jestem pewien, że Ritter pomimo swoich pięćdziesięciu przeszło lat, nie zawahałby się ożenić z nią gdyby się tylko zakochał; a powtarzam: serce jego jest bardzo zapalne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.