Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Z Borowiec do Smołochowa, było drogą urzędową, szkaradną i zapuszczoną, lecz opatrzoną w wizerunki jakichś mostków i podobieństwa grobelek, mil dwie drogi, które wymagały trzech godzin czasu... bo pośpieszać po wybojach i dziurach nie było sposobu. Droga ta przed wieki jeszcze wyłożona, okrążała ogromne błota i ługi, a po lesie kręciła się fantastycznie; w istocie zaś Smołochów nie leżał tak daleko, i pani Noskowa utrzymywała, iż gdy na nabożeństwo dzwoniono w Borowcach, a czas był spokojny, doskonale słyszała dzwony z ogrodu za dworem. Mappa też, którą rozpatrywał pan Dobek, dowodziła, że na prost przez rzekę się przewiózłszy, lasem, w godzinę dostaćby się można do sąsiadki.
Wabiła go ta sąsiadka! Wróciwszy do domu, pokoju nie miał, a choć się przed córką i ciocią z odwiedzin spowiadać nie chciał, choć przed Arona badawczem okiem krył się, zupełną udając obojętność, pan Dobek zajął się mocno panią Noskową.
Pierwszym skutkiem tego była ślepota. Nie widział jej zalotności, nie z serca, ale z rachuby płynącej, niezręcznej, pośpiesznej, nie mogącej złudzić nikogo... kłamał sam przed sobą... Dom bezładny, niemiły, w którym na każdym kroku malowała się gospodyni płochość i zaniedbanie, nie wydawał mu się ani tak opuszczonym, ani tak niesmacznym jak w pierwszej chwili. Tłómaczył wszystko gwałtownie na dobre, a dobre były w istocie tylko oczy pięknej wdowy, tylko jej twarzyczka i figurka, będąca całem wyposażeniem. Nie spytał siebie, co tam tak poufale porabiał kuzynek rotmistrz, czemu w domu rządzili się niesfornie officjaliści, i więcej było elegancji niż porządku, a wytworności zbytkownej niż spokoju i ładu.
Po za temi oczyma czarnemi, omdlałemi nic widać, po za tym głosikiem dźwięcznym nic słychać nie było. Czuł, że szalał, a jak człowiek lecący z góry w pędzie, już się powstrzymać nie mógł. I to wszystko stało się tak prędko, nagle, w mgnieniu oka, jakby istotnie spadł z urwiska.
Przychodziły z razu godziny chłodnego opamiętania, głos Lorki obudzał go i wytrzeźwiał, przyrzekał sobie otrząsnąć się i oswobodzić, lecz w chwilę potem głowa mu się zapalała i rwało go ku temu nieszczęśliwemu Smołochowu... do którego wybierał się ciągle nie śmiejąc jechać... boby musiał przed Lorką kłamać, a ludziom milczeć kazać, co go upokarzało...
Ten nieszczęśliwy stan niepokoju i niepewności trwał więcej tygodnia i odbił się na twarzy pana Dobka, w jego humorze, oddziałał na zajęcia, gdyż nawet sprawy pieniężne, które go najmocniej obchodziły, teraz mu się stały znacznie obojętniejszemi.
Jednego dnia Aron przyszedłszy, zastał go przeciw zwyczajowi siedzącym w krześle z głową podpartą na ręku, wpatrzonego w okno i zadumanego dziwnie. Nigdy jako żywo nie widział go Aron inaczej tylko w regestrach, w książkach rachunkowych lub nad handlowemi listami, a co mu zostawało czasu wolnego, z córką.
Teraz i Lorka zaniedbana była.
Żyd, który przeżył z nim na stopie poufałej lat tyle, a widywał go w najrozmaitszych okolicznościach, patrzał nań z uwagą wielką. Nie trudno mu było w nim odkryć symptomata zatrucia.
Ruszył ramionami, gładząc jak zwykle brodę.
— No, co jasny pan powiada, odezwał się, że ta jejmość, ta ze Smołochowa... to jegomości – wszystko jedno! No! jakto można tego mówić! Wszak pan od tego czasu jak tam był i zmizerniał i – z pozwoleniem, zkiepściał ze wszystkiem. Toby i ślepy namacał... No! co z tego będzie? co z tego będzie?
— Cóż ma być i z czego? odparł posępnie, wstając z krzesła Dobek. Nie ma nic i przywiduje ci się — po wszystkiem... To prawda, że dałem słowo, pojechać muszę... a biedzę się z tem, że Lorce to zrobi przykrość. To cała rzecz.. cały kłopot mój...
— A po co pan tam musi jechać? po co musi? spytał Aron.
— Dla jej interesów!
— To jest kłamstwo te jej interesy! ona żadnych nie ma, rzekł Aron stanowczo: ja wszystko wiem... Ona tam ma swojego kochanka pana rotmistrza... a to nie głupi człowiek, a ma jeszcze na zapas i więcej.
— Jakto! kochanka? zrywając się zawołał Dobek: co ty pleciesz?
— A! niech się jegomość nie gniewa, że ja jego po imieniu nazywam. To wszyscy przecie wiedzą.
— To jej krewny! odparł pan Salomon.
— Może być krewny, ale oni się z sobą znają, proszę jegomości! At! co tu gadać długo... Niech pan napisze, że chory, że nie pojedzie, i raz temu koniec zrobić... rzekł Aron z pewnem rozdrażnieniem. Na co tu w bawełnę obwijać? Ona na jegomości poluje, chce się wydać... jegomość jest słaby... da się złapać, a potem co? czy panu spokój nie miły? A! co za los dla panny Lorki! a! panie!
— Ale mnie się o tem nie śni! oburzył się Salomon. Coś się ty uwziął mnie męczyć, żydzie niedobry... daj mi pokój! daj mi pokój...
Aron się skłonił, jarmułkę podniósł, głowę pogładził, palcami strząsnął.
— Aj! aj! co mnie do tego...
Zaczęto mówić o Gdańsku, o drzewie, o smole, o fasach na potasz, i na pozór skończyło się wszystko, gdy pod koniec rozmowy, Dobek obejrzawszy się w koło przystąpił do Arona.
— Mój Aronie, ty jesteś moim przyjacielem... ja wiem to i ufam ci... Słuchaj, nie bądź dziecinnym... Ja do Smołochowa parę razy dojechać muszę... a nie chcę, żeby Lorka wiedziała o tem i martwiła się, ty mnie do tego dopomożesz... dasz mi swój wózek.
Aron aż się cofnął.
— Żebym ja to zrobił! żebym ja do rozboju dopomagał! a! za żadne w świecie pieniądze, zawołał oburzony. Jaśnie panie, dodał gwałtownie: jeśli już do tego przyszło... pan jesteś zgubiony, ja panu mówię, pan zgubiony jesteś!
Zmieszał się pan Salomon, zaciął usta, snadź mu strasznie było przykro, że się niepotrzebnie wydał, lecz udał spokojnego.
— No, to dajmyż pokój temu... dajmy pokój, począł dumnie; ja nic już od was nie potrzebuję, kłaniam uniżenie.
Aron potrząsł jarmułką, i z pochmurnem czołem wyniósł się powoli.
W Borowcach słudzy nawykli byli do milczenia i zastosowywania się do woli pana z niewolniczem posłuszeństwem... Żaden z nich badać nie śmiał nigdy, dla czego pan co czynił, ani nawet rozmawiać o tem co się działo. Najmniejszy szczebiot niepotrzebny lub ciekawość bywały powodem odprawienia łagodnego i usunięcia od obowiązków. W całem domu jednak znanem to było, iż pan czasem się w swoim pokoju na klucz zamykał razy dwa i trzy na dzień, a gdy drzwi znajdowano zamknięte wewnątrz, pukać nikt nie śmiał dopóki on sam ich nie otworzył. W różnych porach dnia i nocy się to trafiało. Ludzie w największej tajemnicy mówili sobie, że stary pieniądze liczy. Wiadomo też było, że z mieszkania pana Salomona, z izby jego sypialnej, w której murze były wielkie zamczyste drzwi żelazne, prowadziły schodki do lochów, a w nich owe skarby złożone być miały zebrane przez dziadów Salomona i przez niego. Nikogo tam nigdy nie wpuszczano... Co dziwniejsza, od lat niepamiętnych, zawsze Salomon miewał w swej izbie przywożone rozmaite zapasy jadalne, a te, chociaż ich używać nie miał potrzeby, ginęły... Ludzie domyślali się, że je może ubogim rozdawano...
Tego dnia też po odejściu Arona, pan Salomon spojrzawszy na zegarek... drzwi swoje zaryglował. Dobył potem na sznurze jedwabnym wiszący błyszczący klucz z za nadrza i poszedł do sypialni, której drzwi napuszczane oliwą, cicho otworzył... Przy nich wisiała latareczka mała ze stoczkiem wewnątrz; te zapalił i zwolna po szerokich dosyć schodach kamiennych spuszczać się zaczął ku dołowi...
Szyja w grubym murze wykuta schodziła do podziemnego lochu, do którego wiodły jeszcze jedne drzwi otwierające się bez klucza, za pociśnięciem gwoździa... W tym skarbczyku dosyć szczupłym stały kufry żelazne pozamykane... i para okutych szkatuł. Jedną z nich otworzywszy pan Dobek dobył worek, który do kieszeni schował... obejrzał sklepienia, spojrzał ku wysokiemu ciasnemu okienku przez które jak przez szparę wpadała światła odrobina i podszedł w prawo kędy było ciasne w murze wgłębienie... Kryło ono jeszcze jedne drzwi otwierające się kluczem umieszczonym we framudze... Za niemi następowały ciasne schodki... a w dole widać było jakby izbę, prawie jasną w stosunku do tych co je poprzedziły... Była sklepiona... z oknami w górze tak umieszczonemi, iż chociaż przez nie wpadało światło i powietrze, z zewnątrz nic oprócz sklepień widzieć nie było można. Podziemie to wyłożone flizami gładkiemi, wązkie, puste... nie zawierało nic, oprócz złamanych krzeseł kilku i zbutwiałych drzewa kawałków... Naprzeciw drzwi wchodowych w ścianie widać było drzwi jeszcze, na podwyższeniu, do których po kilku się schodkach wchodziło... Dobek zwolna, ze spuszczoną głową, wdrapał się na nie i do drzwi zapukał przykładając do nich ucho... Nie było słychać nic... zapukał jeszcze raz... zaszeleściało coś... nie czekał już i drzwi z wolna otworzył...
Izba znowu, lecz znacznie większa ukazała się przez nie... sklepiona... lecz jakby na mieszkanie urządzona. W lewym jej rogu był mały piecyk i kominek niezgrabny... w pośrodku stół dębowy na krzyżowych prostych nogach... jedno przy nim wysiedziane skórzane krzesło... Z boku stała szafa prosta... zczerniała i opylona.. w kącie od drzwi ogromna trumna z kłód drewnianych wyciosana, spojona żelaznemi klamrami, obok niej wieko podobne oparte o ścianę. W niej widać było wysłane łoże, poduszkę... pokrycie... Na półce w ścianie stały różne ubogie sprzęty, potrzebne człowiekowi niezbędnie do życia; garczki, miski... lichtarz... dzban z wodą i szklanka... W trumnie ze zwieszonemi z niej nogami wychudłemi, nagiemi, okrytemi bujnym włosem siwym, siedział starzec z niezmiernie długą rozpuszczoną białą brodą, która mu kolana okrywała... Na nich trzymał wsparte ręce kościste, których sustawy nabrzmiałe jak węzły, żyły wydęte, skóra pomarszczona... zgrzybiałości nosił piętno... Z pod odzieży grubej sukiennej, wyglądało ciało wyschłe bez koszuli... kości i skóra tylko... Z pośrodku ramion przygarbionych... wystawała głowa z wierzchu łysa, po bokach długiemi srebrnemi osłoniona włosami, z twarzą ascety lub derwisza... żółtym pargaminem ociągnięta.
Długie zamknięcie w tem podziemiu na wpół strawiło tego człowieka... był to żyjący trup tylko... Na czaszce i licu wszystkie kości rysowały się wyraźnie, oczy głęboko były wpadłe, a dwoje brwi rozrosłych, nasuniętych, osłaniało je niemal całkowicie... Dolna warga ust sina wisiała drżąca... Na obliczu nie było innego wyrazu oprócz ponurego, dzikiego, obojętnego zamyślenia.
Słysząc wchodzącego starzec, siedzący w trumnie z wolna podźwignął głowę z trudnością... rękę jedną poruszył... opadła zaraz bezsilna...
Dobek zbliżył się na palcach, ostrożnie, nic nie mówiąc.
Ponury, słaby głos dobył się z piersi siedzącego...
— Salomon?..
— Tak, ojcze...
— Dawno nie byłeś?
— Wczoraj...
Stary zamilkł... rękę podniósł...
— Daj mi kroplę... kroplę wina z wodą, siły nie mam... Koniec blizki...
Dobek w murze znalazł z łatwością butelkę... wlał do kieliszka nieco wina, trochę wody i podał je starcowi, który chwycił z trudnością szkło i poniósł do ust z widocznym wysiłkiem... Wychyliwszy napój, oddał kieliszek Dobkowi... Jakiś czas siedział jeszcze z głową spuszczoną, chwycił się za piersi, potarł jakby się z odrętwienia chciał rozbudzić i czoło podniósł rzeźwiej nieco. Naówczas z pod brwi nawisłych ukazało się dwoje oczu siwych, jakby zeszklonych... które starzec wlepił w Salomona...
— Co tobie Salomonie?
— Nic, ojcze...
— Ty inny jakiś jesteś!
Dobek lekko się wstrząsnął.
— Nie wiem.
— Ty przychodzisz mi coś powiedzieć, rzekł stary, — ja wiem... wiedziałem, że przyjdziesz i że mnie będziesz pytał... ja wszystko widzę, gdy oczy zamknę...
Salomon snadź był nawykł do takich pytań, milczał.
— Ja czasem widzę was chodzących po zamku... ciebie — Lorkę... Słyszę jej głos i śpiew... i latanie.
Mówiąc starzec się coraz rozgrzewał... głowę podnosił wyżej.
— Mów Salomon... ty chcesz coś powiedzieć...
— Tak jest, odezwał się w końcu Dobek, zdobywszy się na męztwo: tak jest, przyszedłem po radę...
— Do trumny! do umarłego, przerwał starzec... A co mnie do żywych choćby oni dziećmi byli mojemi? Albo ja wiem co się ze świata zrobiło teraz?.. Ja umarły!... jam skazany, jam bannita i infamis... któremu katby głowę ściął... Po co ścinać? sama lada chwila spadnie... jak owoc dojrzały... Co mi powiesz Salomonie?
— Ojcze... drżącym głosem począł Dobek: czy rodowi i imieniowi naszemu gasnąć na mnie?
— Gasnąć? a córka twoja? rzekł stary...
— A imię?
— Imię? Cóż znaczy imię? co znaczy ród? prochu garść! a ile ich rozniosły wiatry po gościńcach? Wszyscy ludzie jeden ród... jeden człowiek, jedna nędza i jedno robactwo...
Podniósł głowę jeszcze wyżej, aż szyję opasaną sznurami żył zczerniałych widać było... i zaśmiał się śmiechem zapomnianym, nieumiejętnym, podobniejszym do płaczu niż do ironicznego pośmiewiska.
— Co ci jest? zapytał po chwili — popatrzawszy na syna... Ażali ci mało było kobiety jednej w życiu, która ci przyniosła wiele łez, żalu i troski... a chcesz drugiej, która ci przyniesie może hańbę, srom, rozpacz...?
To mówiąc starzec otulając się sukiennym płaszczem, który mu z bark spływał, wstał na nogi drżący i rozprostował się, chudą rękę wyciągnął ku Salomonowi... Z zagasłych oczu iskry strzelały.
— Pamiętaj na mnie! rzekł stłumionym głosem... pamiętaj na mnie! a nie powiem ci więcej nic... Jam musiał być zbójcą, aby plamy na tarczy białej nie było... i muszę nosić na rękach krew i położyć się z nią w trumnie, aby cała spadła na mnie jednego... Ja także chciałem szczęścia i rodowi potomków... a ta, którąm ja zabił, była matka twoja, a ten, którego ty więzić musisz, aby go nie kaźnili ludzie, to jest ojciec twój! Pamiętaj na mnie! pamiętaj na mnie...
Kończąc starzec się zsunął z wolna i siadł znowu w swej trumnie.
— Czego ty chcesz? mówił spocząwszy zdyszanym głosem — żony? Tyś stary — ty masz dziecię — ty chcesz macochy w domu? ty chcesz tu wprowadzić obcą niewiastę, szpiega, którego oko podpatrzy wszystkie tajemnice i kąty... wywlecze ci twoje złoto i zrobi z ciebie podściółkę pod nogi? Ja codzień bałem się tego i myślałem, że nie dożyję — a dożyłem...
Salomon stał w myślach pogrążony i milczał... Nie odbierając odpowiedzi, starzec kościstą dłonią uderzył po kolanach:
— Mów!
— Nie mam nic do powiedzenia, cicho odparł syn. Ojciec z trumny patrzysz na świat... a jam żywy... ja chcę żyć...
— Czemużeś nie opamiętał się wprzódy, gdyś młodszym był?
— Bom bolał po tamtej...
— Bolał! zawołał ojciec śmiejąc się... a tyś Bogu powinien był dziękować, że ci ją wziął, gdyś jeszcze kochał... gdy z tego miodu serdecznego nie wyrodził się ocet! Głupi człowiecze! głupi! Pamiętaj na mnie! mówię ci raz jeszcze, pamiętaj na mnie... Patrz na pokutę moją. Za co? Za to, żem ja pan i głowa domu i najwyższy sędzia w rodzinie mej, osądził i ukarał... Ty słaby, ani sędzią, ani mścicielem być nie potrafisz... będziesz ofiarą, a za sobą powleczesz dziecko, i ród, i mnie.
Salomon ręce załamał, stał i drżał.
— Z trumny mówicie, powtórzył głosem dzikim prawie od namiętności, która w nim kipiała. Dla tego, że wam życie odjęto, wy mnie je odebrać chcecie? Dla czego ja mam być najnieszczęśliwszy... i trafić na zło, i za miłość być zapłacony zdradą?..
— Coć rzec więcej? szepnął jakby do siebie mówiąc starzec... tyś oszalał! do szalonego jak do ściany mowy nie ma... Idź, a kręć kark... jać zemrę lada dzień, po co się oglądać na mnie? Czyń co chcesz! Rodowi naszemu może za tę krew przelaną napisano jest zginąć... niech ginie... Ja ci nie rozkazuję nic i nie radzę nic, bo przeciw wyrokom bożym niema rady, ani rozkazu... Łamią sklepienia i druzgoczą skały... a cóż człowieka?.. Mówisz, że mówię z trumny i patrzę z trumny. A wiesz ty, jak jasno, jak daleko widzi człowiek z takiego grobu... z takiej pustki i milczenia?... Wszystko w nim gaśnie, wzrok, słuch... siła umiera, otwierają się oczy duszy i promień ich strzela, sięga przez mury i serca, w głąb pieczar, w przepaści dusz...
Mnie oczu nie potrzeba cielesnych, tamtemi widzę wskroś ciebie, a nawet los twój przyszły... Zgaśniecie wszyscy... Nie pomoże nic... a tamtą zabitą pomści żywa...
Tchu starcowi zabrakło. Głowę zwiesił, milczał i oddychał ciężko, piersi mu całe z kośćmi poruszały się jak miech kowalski... na policzki wystąpił pomarańczowy, ceglany rumieniec... Dobek jak skazany stał i słuchał nie słysząc... Pomiędzy owym starcem co żywego dawno nie widział świata, a nim, nie było nici, coby łączyła myśli i zbliżała pojęcia... Mówili jakby dwoma odmiennemi językami... Zrozumieć się nie mogli.
— Mów zawołał z wysiłkiem ojciec.
— Cóż powiem?.. odparł Salomon: niech będzie jak Bóg zrządzi... ja już nie wiem sam gdzie i jak się obrócić mam. Życie mi zbrzydło...
— I dziecko, dziecko, którego głos mnie tu, w tym grobie, gdy je posłyszę, poi i koi... zawołał stary, i to dziecko ci zbrzydło, Salomonie? Grzeszny jesteś. To jedyna miłość na świecie prawdziwa, ze krwi i wnętrzności płynąca... to jedyna pociecha życia... a ty, odpychasz co karmi i chcesz tego co truje? Tyś oszalał, Salomonie.
— Uleczże mnie z mojego szaleństwa? zawołał Dobek, ulecz, wyrwij mi to z serca co się w nie wpiło jak kleszcz...
— Kleszcza gdy się wpił nie wyrwiesz... czas był dawno! rzekł stary. Uleczyć? jak ciebie leczyć? gorzkim lekiem!.. Patrz... tam, na stole to lekarstwo, którem ja się leczę od żywota — choroby... Weźmiej tę Biblję... i czytaj ją... a czytaj nieustannie... a nędzę człowieka i marność rzeczy ludzkich pojmiesz, i nie będzie ci żal rodu, ani imienia, ani pożądasz niewiasty... ani ślubów powtórnych... Wnijdź cały w księgę i osłoń się nią, a przyoblecz... nie tkną cię pociski...
— Ja ją czytam... codzień! odparł Dobek. Przecie żem nie stał się niewiernym wierze moich dziadów, anim odstępcą się stał od prawdziwego wiernych kościoła... od kościoła braci mej żywej a umarłej...
— Cóż potem? czytasz usty! rzekł starzec. Rękę mi daj! chodź! toć będzie lekarstwem... pójdź do tych, z któremi ja żyję i obcuję codzień... oni ci powiedzą za mnie co czynić masz... Chodź zemną!
Posłuszny staremu, acz z widocznym wstrętem, Salomon rękę podał ojcu... który się zwiesił na jego ramię... za framugą w głębi było lekkiemi drzwiami ledwie przemkniętemi zakryte wnijście... Po za niem ciemniej było... Okna mniejsze wpuszczały od góry tylko trochę słabego światła... Daleko w mrok ciągnęły się sklepienia oparte na grubych nizkich słupach...
Tu nie było posadzki, tylko gruba warstwa piasku, w której nogi tonęły głęboko. W lewo i w prawo przy ścianach stały trumny, sarkofagi i monumenta rzeźbione z marmuru i porfiru, tablice z napisami... urny z popiołami... od małej trumienki dziecięcia aż do olbrzymiej rycerza pierwszych wieków, stały rzędami coraz inne, na pół rozsypane... całe... rozbite i kośćmi sterczące... Niektórych otwartemi boki sypały się kostki i reszty zbutwiałych sukień.. Nad jednym z grobowców wykuty z białego marmuru kościotrup z kosą i klepsydrą zdawał się panować górując po nad cmentarzem...
Szli w milczeniu... Starzec oglądał się i mruczał imiona i pozdrawiał śpiących towarzyszów a praojców; czasem uśmiech prześliznął mu się po wargach... Doprowadził tak powoli syna aż do drugiej izby oddzielnej, gdzie trumny nowe były... Przy jednej z nich na ziemi wyklęczane dwa doły, wytarte dwóch dłoni na aksamicie znaki wskazywały miejsce rozmyślań i pokuty...
Starzec doszedłszy do trumny, padł na kolana, dłonie oparł na niej, głowę przyłożył do desek i po chwili cicho rzekł synowi:
— Idź! idź... dosyć dla ciebie... idź z Bogiem!
Głos, którym to wymówił, był tak słaby, że tylko w pośród ciszy grobowej Dobek mógł go pochwycić... przystąpił do ojca, aby mu dłoń pocałować... stary nie drgnął, nie powiedział już słowa, zatopił się we wspomnieniach...
Poczekawszy chwilę, Salomon cofnął się przez groby i drogą którą przyszedł do izby ojcowskiej. Tu opatrzył pułki czy mu czego nie brakło, odemknął szafę, wsunął do niej co przyniósł w kieszeniach, i począł wracać zamykając drzwi za sobą.
Wszedł znowu do skarbczyka... po którym wzdłuż i wszerz odbył małą przechadzkę, spróbował wiek swoich kufrów i zamknąwszy przedostatnie drzwi, po schodach dostał się do swej sypialni... Zgaszoną latarkę powiesił na miejscu, wzięty worek złota wsunął do szuflady i zamykając za sobą, powrócił wreszcie do jasnej swej izdebki, której drzwi odryglował.
Pomimo oswojenia z temi widokami, z mową ojca, którą słyszał codziennie, dzisiejsze z nim widzenie uczyniło na Dobku wrażenie silne. Siadł zadumany w krześle. Jeszcze przed oczyma jego suwały się mary trumien i szkieletów, gdy już promienny dzień przynosił mu inne obrazy... w mrokach wyobraźni nikły grobowe, wstawały jakby we mgłach poranka wykwitłe obrazy życia i szczęścia... Piersią oddychał wolniej...
Zapukano do drzwi... po chwilce otworzyły się one i Lorka na pół po męzku ubrana, w stosownym kapelusiku z galonem na główce... wbiegła wesoła, aby się ojcu pokazać i uściskać go! Na białej kazimirkowej spódniczce miała fraczek także galonami oszywany, na piersiach żaboty męzkie, kamizeleczkę, na szyi chustkę koronkową; a było jej w tym zresztą dosyć naówczas praktykowanym stroju tak pięknie... iż się ojcu aż ponure lice uśmiechnęło.
W jej osobie występowało doń to życie, którego wołał i pragnął, pod postacią młodością kwitnącą, a zdającą się na wieki panią życia i młodości... Któżby patrząc na to zjawisko mógł przypuścić istnienie starości, konieczność śmierci? Wyglądała jak nieśmiertelność żywota na ziemi... odradzającego się wiecznie w tysiącach postaci... W oku, w ustach, na czole brylantowa świeciła dziewicza wesołość.
— Patrzcie ojczulu, zawołała, jak mi to ładnie w tym męzkim stroju! patrzałam w zwierciadło, i poznać się i nacieszyć sobą nie mogłam! Jaki zemnie tęgi mężczyzna!
— To prawda! ależ ty jeszcze jesteś piękniejsza jako kobieta! rzekł uradowany ojciec.
— A — nie! o! wcale nie! ojczulu, wołała potrząsając główką, na której umocowała kapelusik, aby nie spadł co nie to nie! Jako kobieta jestem sobie pospolita dziewczyna... i — jak tatka kocham, najmłodsza córka Arona daleko odemnie piękniejsza... wygląda jak Rebeka na obrazku, który mi darowałeś... a po męzku... nikt mi nie dorówna. Ja bardzo męzki strój lubię.
— I — dosyć niepotrzebne a niewłaściwe masz gusta męzkie, odparł ojciec: te dziewczęciu nie przystoją!
— O! o! gderz sobie, gderz... rozśmiała się: ja nawet wiedziałam z góry, że ty musisz pogderać... A co to pomoże? Konie lubię... a tak mi się chce na którego siąść...
Figlarną zrobiła minkę.
— Ale ty tatku, nie pozwolisz? rzekła.
— Niech Bóg uchowa! a! toby było ślicznie.
Lorka przechadzała się po pokoju nucąc, a z miny poznać było można, że tego pozwolenia nie czekając pono, musiała już cichaczem konia próbować... Ojciec prawie to przeczuł czy odgadł, zafrasował się jakoś.
— Coś ty mi masz minę jakbyś... jakbyś nieposłuszne dziecko... rzekł, pozwoliła sama sobie? hę?
— E! co tam! przerwała Lora: nie mówmy o tem... Ale co prawda to prawda, że na konika siąść i z chartami polecieć w pole.... z wiatrem w przegony... ha! ha! ach! aż się serce raduje... Czemu ja nie urodziłam się mężczyzną!
— Lorko! na miłość Boga! co ci jest? do rozpaczy mnie przyprowadzasz! zawołał ojciec... dość tego.
— Zatem — czy mam tatka pożegnać? spytała stając przed nim podparłszy się w boki i naśladując męzką postawę... podała mu do uścisku rękę...
Ojciec ją czule pocałował...
— Już cię korci wylecieć? westchnął.
— Kiedy mi mówić nie dajesz co jabym chciała? zasmucona niby zawołała Lorka.
— Pleć już sobie, dziecko moje...
Dziewczyna ośmielona przysunęła mu się do ucha i zaczęła pół głosem:
— Prawda, że ja za mąż pójść muszę? widzisz! wybiorę sobie pięknego mężczyznę, rycerza, myśliwca... a jak będę miała ślub z nim brać, powiem mu: inaczej nie, tylko musimy razem jeździć na polowanie! Chłopiec będzie bardzo rozkochany, bo rozkochać go wprzódy muszę, padnie na kolana i na wszystko się zgodzi... Nazajutrz po ślubie... na koń i w pole... to będę hasała!
Ojciec patrzał i zasępił się.
— Skaranie Boże, rzekł, co za myśli! Gdzie się to one tam w tej ślicznej główce rodzić mogą?
Lorka się śmiała; poszła do małego zwierciadła w drugim pokoju, w którym były drzwi żelazne, aby się przejrzeć...
— Tatkuniu! zawołała, a kiedyż mnie poprowadzisz do skarbca? Zawsze obiecujesz... przyrzekasz... a nigdy dotrzymać nie chcesz... Ja jestem strasznie ciekawa... lochy... groby... skarby... Często przez zamurowane okienko zaglądam, nic nie widać! nic a nic... Chodzę, szukam... gdzieby co zobaczyć! Jużciż mnie tam zaprowadzisz kiedyś? obiecałeś...
— Po co ci to? — chmurno mruknął ojciec. Wiesz dobrze, że tam nie ma nic, tylko groby... i mój tam skarbczyk... na... papiery...
— Papiery! a to dobre! papiery! przecież tam masz kupami jak w stodole pszenica i żyto leżące złoto... osobno holenderskie... osobno portugały... i... chodzisz szuflować, żeby to nie zatęchło. Widzisz, ja wszystko wiem!
Stary już się śmiał...
— Kiedyś mi musisz to pokazać! Przecież jabym i te groby nasze raz chciała zobaczyć... Jakie to musi być straszne! Ha!
Zamyślony już siedział pan Dobek, nie odpowiadając nic. Lorka pomiarkowała, że go tem zasmucić może, i zamilkła.
— Jeszczebym tatkowi powiedziała, odezwała się; ale boję się mu zrobić przykrość... mówiąc o tych lochach...
— Cóż takiego?
— Bo to może przewidzenie, ale raz w nocy, gdym poleciała na ogródek słuchać słowika, który w bzie prześlicznie śpiewał... jak tatkę kocham... w jednem okienku od grobów świeciło się...
Trochę wylękły obejrzał się Dobek...
— Cóż? co? nic szczególnego, mogłem ja chodzić w nocy do skarbczyka, bo to się często zdarza, po papiery...
— O! to dobrze! niby ja nie wiem, które okno od skarbczyka, przerwała Lorka... a świeciło się dopiero w trzeciem... Ja się nic a nic nie boję umarłych, dodało dziewczę, nic a nic, i nawetbym była ciekawa z którym z nich pomówić... Więc — przykradłam się do samego okna. Najwyraźniej ze środka się świeciło... jakby od świecy... przyłożyłam ucho... nic, tylko głuchy szelest jakiś...
Dobek pobladł, lecz wprędce zebrał myśli, i przybierając minę spokojną, rzekł:
— I nie ma nic szczególnego, że tak było... Za skarbczykiem są jeszcze dwie izby pod moim kluczem, gdzie trzymam różne papiery, klejnoty stare... rupiecie. Musiałem tego dnia pójść czegoś szukać.
— Jak drugi raz zobaczę światło, to przez okienko huknę: Tatku! dobra noc... a ty mi, proszęż cię, odpowiedz: Dobra noc... Zgoda?
Pan Salomon ruszył ramionami...
— At, o tych tam lochach nie paplałabyś, z tego się niedorzeczne tylko rodzą baśni... proszę cię...
Lorka natychmiast umilkła, pocałowała ojca i wesołym kroczkiem podparta w boki poczęła znowu się przechadzać po pokoju...
Cała ta z nią rozmowa poruszyła Dobka i odjęła mu tę odrobinę wesołości, którą był z razu przy niej odzyskał... Spoglądała na niego córka napróżno, badając czy się nie rozchmurzy; wreszcie coś zobaczywszy z okna, zawinęła się nagle i pobiegła jak strzała...
Pozostawszy sam, rozmyślał stary. Ojcowskie wyrazy wracały mu na pamięć ciągle, a obok nich śmieszek wesołej wdówki i figlarne jej spojrzenia...
— Nie koniecznież dla tego się mam zaraz żenić, że tam dwa razy będę? rzekł w sobie. Albo to mi świeżego powietrza przy niej zaczerpnąć nie wolno?.. Mój Boże! Życie spędziłem jak pustelnik... trochę weselszej myśli ma mi być wzbroniono!
Ruszył ramionami.
— Aron powiada, że rotmistrz... ale Żyd bredzi! Przyjaciel jej matki, sama mi to mówiła — krewny... zaraz ludzkie języki oszczerstwo uplotą... Stare, nudne Żydzisko...
Pan Dobek począł myśleć a myśleć, i w końcu wpadł na postanowienie utorowania sobie drogi na prost przez rzekę do Smołochowa. Do uczynienia tego tak, aby nikt we dworze o tem nie wiedział, posługiwała ta okoliczność, że ludzie do milczenia i ślepego spełniania rozkazów byli nawykli. Któżby go miał szpiegować lub czynności jego sobie tłómaczyć? Bywało bardzo często, że się na znaczną część dnia oddalał, dla widzenia potaszarni, liczenia sążni łuczywa, na biudiugę i t. p. Mógł więc i teraz pojechać sobie do Smołochowa... bo wprost miał godzinę drogi... dwie tam i napowrót, a parę jeszcze na miłą konwersację z wdową pozostawało...
Starego Eljasza zawołał.
— Słuchaj mój stary, rzekł: trzeba, żeby mi było naprzeciw... krzyża, około mogiły tatarskiej, zawsze dobre czółno lub obijanik do przewozu... dzień w dzień, bo niewiadomo kiedy go będę potrzebował. Przewoźnikowi policzy się za każdy dzień dwa dni... Za rzeką mieszka Fedor leśniczy zaraz od skraju, ma on konie?
— Dwa, dwa i dobre... rzekł Eljasz potakując sobie starą głową, którą muskał gdy mówił.
— Fedorowi nakazać, żeby konie miał zawsze gotowe do wózka... Rozumiesz... to mu się zapłaci... Mnie tam po lasach kradną, trzeba się pilnować. A Fedor milczeć umie?
— A jakżeby nie umiał? odparł Eljasz; u nas to przecie zaprowadzenie takie.
— I powinno być, język trzymać za zębami, rzekł Dobek gorączkowo jakoś. Eljasz mi to urządzi tak, aby we dworze żywa dusza nie wiedziała... Żywa dusza! aby się nikt nie domyślił! ani Aron, ani panienka, ani panna Henau... nikt.
— A jak nikt, to już nikt! powtórzył Eljasz.
— Kiedy to może być? zapytał Dobek.
— Od jutra, jaśnie panie...
— Pewno?
— Niezawodnie, tylko ja dziś w wieczór służyć nie będę, a proszę powiedzieć, że poszedłem do zięcia na sioło...
Eljasz wysuwał się już.
— Słuchaj stary, cicho zapytał Dobek: czy przewożąc się czółnem naprzeciw mogiły tatarskiej, widać będzie z zamku?
Stary podumał i głową pokręcił, i głowę pogładził.
— Ot — nie wiem, rzekł; a no, popróbuję rano...
— Gdyby z zamku widać było, potrzeba, rzekł Salomon, dobrać na obijanik miejsce takie, żeby go z zamku nie widziano. A że panna czasem po brzegu biega... i daleko... niechże schowają czółno w łozy... żeby widać nie było... bo ona zaraz dostrzeże i pochwycić gotowa... Czółno musi mi zawsze być... A no, bez koni czółen nic nie wart, a konie bez czółna na nic się też nie zdały...
To się rozumie! wtórował Eljasz, to już się rozumie.
— Gdy pewien będziesz, iż wszystko gotowo jak się należy, to mi nic nie mówiąc jutro rano dasz nowy kontusz i buty, a powiesz, że się stary poprół i że go do krawca odesłałeś.
Eljasz zrozumiał, lecz zarazem posmutniał, głowę schylił, zamiast ją pogładzić, podrapał się nieboraczysko i sapnął ciężko.
— No, co ci to?
— No — nic.
— Cóż ci tam znowu?
— Et! co ma być?
— A no, mów!
— Hm! panisku mój! wpół go ściskając rzekł Eljasz: jeśli to do Smołochowa... będę miał na sumieniu! Dobrodzieju! ojcze! mnie ten kontusz naprowadza... Po co ci tam? biedy szukać...
Mówił cichusieńko... Dobek oczy trzymał spuszczone...
— No, już tam troskę o to zostaw mnie... a nie lękaj się.
Poklepał po ramieniu kłaniającego się nizko sługę...
— Zrób jak mówiłem, reszta moja rzecz... nie ma się czego obawiać... Ja wiem co robię...
Eljasz wyszedł milczący, lecz w duszy sobie mówił: — Żebyżeś ty wiedział, co robisz!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.