Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom drugi/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



X.

Od kilku dni już na Powązkach przyspasabiano niespodziankę. Było to wprawdzie tak w obyczajach dziedziców i nawyknieniach wieku, iż niemal codzień gdzieś czekała podobna, siurpryza. W salonie rozłamywała się ściana... niewidzialna muzyka dawała się słyszeć gdzieś z góry, światło mdłe w alabastrowych lampach łagodnie opromieniało ołtarz przyjaźni, świątynie wdzięczności, panie w greckich strojach deklamowały lub śpiewały kantatę, dzieci z przyprawnemi skrzydełkami rzucały kwiaty... U księcia ex-podkomorzego stół występował nakryty z pod podłogi... na Powązkach wszystko było nieustanną niespodzianką...
Historja także, jakby była w spisku, darzyła wcale nieprzyjemnemi ze swej strony...
Nikt się więc nie dziwił na Powązkach, że w lasku z darni robiono amfiteatrzyk między drzewami, o którym nikt a nikt nie miał wiedzieć, oprócz gospodyni domu i jakich trzydziestu ludzi, którzy około tego pracowali... Osoby wyższego towarzystwa były zawsze tak dobrze wychowane, iż gdy im chciano sprawić niespodziankę, udawały aż do końca, że o niej wcale nie wiedzą.
Król był proszony na wiejski skromny podwieczorek, na którym oprócz niego miały być tylko osoby do familii należące lub niedające się pominąć, wybór wyższego towarzystwa. Nic nie miało zwiastować ani osłabiać wrażenia, jakie teatr powinien był sprawić.
Wieczorem powozy dworskie z Łazienek przywiozły króla na Powązki. Herbata i owoce czekały nań pod wielkim tureckim namiotem zdobytym na wezyrze w ostatniej wojnie Rossji z Osmanlisami. Król był w owym miłym humorze, w jakim zawsze prawie ukazywał się publicznie, i który stanowił jedną z cech jego charakteru. W najcięższych do przebycia chwilach nawet, umiał wymódz na sobie uśmiech, dla najnieprzyjaźniejszych był uprzejmym, dla wszystkich grzecznym, a w dobranem towarzystwie, jak go Coxe zowie, najdoskonalszym gentlemanen swego wieku. Oprócz książąt, gospodarzy i kilku osób do familii należących, z królem przybyło dwóch szambelanów, książę Stanisław synowiec jego i kilka osób ze dworu. Mrok zaczynał padać i rozmowa ożywiała się coraz, gdy mostek rzucony na kanale oświecono lampami, a te odbite w wodzie, wydały się o mroku jakby wieńcem zawieszonym w powietrzu. Ten rodzaj illuminacji często się powtarzał dla gości przybywających do Powązek. Był on zwykle znakiem do przechadzki po ogrodzie, w którym się zawsze znajdowała ukryta muzyka lub jakieś zręcznie obmyślane widowisko.
I tym razem księżna wstała, podając rękę królowi, który z chęcią zgodził się na miłą po parku przechadzkę. Rozmowa już od pół godziny toczyła się o teatrze.
Król wzdychał, mówiąc o nim.
— Mamy już literaturę wskrzeszoną, dzięki ludziom, którzy się jej chcieli poświęcić.
— I waszej królewskiej mości, dodała księżna, któryś ich zachęcił i wprowadził na tę drogę.
— Mamy dzięki księciu szkołę wojskową, rzekł król obracając się do gospodarza z uśmiechem — nie tylko obiecującą piękne owoce, lecz już nas darzącą niemi. Teatru nam braknie, a tego stworzyć pono wola, rozkaz, ani prośba nie mogą... Rodzi się on z potrzeby, z cywilizacji, rozwija w błogim pokoju razem z innemi sztukami. U nas grunt jeszcze dlań nie wykarczowany... pisarzy nie mamy, artystówby brakło...
— Zkądżebyśmy ich u nas wzięli? odezwał się cicho jeden z szambelanów. W. K. Mość dozwolisz uczynić uwagę, iż u nas dotąd klassy tej nie ma, z którejby się mogli rekrutować artyści. Tam, gdzie średni stan jest już wykształcony, daje on zwykle najcelniejsze talenta scenie. Szlachcic u nas jak nie nawykł być kupcem, tak nie ważyłby się wynijść na scenę, boby jutro przed nim obrusy krajano. Cóż dopiero mówić o kobietach, dla których deski teatralne uważają się za miejsce zatracenia! Gdybyśmy nawet jaką garderobianę znaleźli, ładną, roztropną i niezważającą na przesądy... nie będzie miała wykształcenia, jakiego scena wymaga...
— Wszystko to wielka prawda, rzekł król potakując; lecz co najgłówniejsza, pisarzy nam brak. Mamy, księdza Bohomolca...
Rozśmiano się po cichu.
— Język dramatu musi się wyrobić, mówił król, giętkim się stać, nie tracąc szlachetności i majestatu... Nie pisał nim nikt, oprócz Kochanowskiego, który uroczystą grecką naśladował tragedję... Nawet tłómaczyć jeszcześmy nie zaczęli, bo księżnej Radziwiłłowej prób dobrej woli a małego talentu, nie liczę.
— Mnie się jednak zdaje, odezwała się księżna, ciągle wiodąc króla po parku i zwracając się ku laskowi, że artyści z prawdziwym talentem, nawet z miernego tłómaczenia rzecz przynajmniej znośną uczynićby mogli. A dla czegożby kiedy nie spróbować?
— Tak, ale z kim? uśmiechając się mówił król, z kim? Nie mamy teatru, bo nie ma pisarzy, bo artystów nie ma, cercle vicieux, z którego wynijść niepodobna.
— Trzebaby od czegoś jednak zacząć, rzekła księżna.
— Najgorzej, że tu należy od wszystkiego razem zaczynać, odezwał się Stanisław August; że zaś pozaczynanych mamy zbyt wiele rzeczy, choć mi teatr bardzo na sercu leży, wątpię, bym do niego przyszedł.
— Ja zaś bynajmniej, odpowiedziała księżna, bo W. K. Mość umiesz tworzyć ludzi, gdy ich nie ma; świadkiem ta plejada poetów, którzy tchem jego stworzeni, chwałę swojego pana śpiewają.
— Są niektórzy co niekoniecznie tym tylko tonem nócą, westchnął król.
— Upadli aniołowie! to stare dzieje, szepnął szambelan...
— Wracając do teatru, mówił Stanisław August... szambelan Wojda przedstawił mi przed kilku miesiącami młodego jegomości, zdaje mi się, Bogusławskiego, który był paziem u ks. Siewierskiego, a potem podobno w gwardji litewskiej służył. Ten czuje w sobie inspirację do sceny, i po nim spodziewaćby się można czegoś, gdyby sobie towarzyszów mógł dobrać.
Towarzystwo całe, idąc tak wolnym krokiem wśród drzew, które jakby czarodziejską laską dotknięte oświecały się w miarę jak się ku nim zbliżano, unosiło się nad pięknością widoku... Z dala po za drzewy już znikało miasto zupełnie, wiejska cisza panowała w tej ustroni, do której gwar nie dochodził... Przechadzka o tej godzinie rosy i wieczornego wietrzyku wiejącego od pól, prawdziwą była rozkoszą...
Nagle na zakręcie ścieżki wśród lasu... z za klombów ukazał się zieloną darniną wysłany mały amfiteatrzyk... cały obwieszany wieńcami z zieleni i kwiatów... Po dwóch jego bokach na białych podstawach stały godła Talii i Melpomeny... ale teatrzyk był pusty, zielona draperja osłaniała scenę...
— Otoż i teatr gotowy! zawołał król; niestety! podobien jest naszemu, natura dała wszystko... ludzi na nim nie ma tylko...
Księżna uśmiechnęła się.
— Wnidźmy choć usiąść i spocząć, odezwała się do króla. W. K. Mość znajdziesz tam wygodniejsze siedzenie dla siebie, niż wilgotną ławę darniową, a może też cud jakiś zeszle nam i artystów...
Przewidując już nieochybną a miłą niespodziankę, do której rozmowa poniekąd przygotowała, król spojrzawszy na księżnę, poszedł do przygotowanego fotelu przed sceną. Żadnego jednak przygotowania do widowiska widać nie było...
Ukryta tylko muzyka, którą sztuczna ściana zielona zasłaniała oczom, odezwała się poważnemi tony, zwiastując jakby scenę tragiczną. Wśród cichej nocy słabe z razu tony, rosnąc coraz w potęgę, westchnieniami i jękami zdawały się napełniać powietrze... Wszyscy z wezbraną ciekawością oczekiwali... Muzyka podwoiła siłę, rozlała się jakby wielkiem marszem żałoby razem i zwycięztwa... Ostatnie akordy nastroiły ducha widzów... milczenie uroczyste...
Niewidzialna zasłona, której zielone fałdy tonęły, wśród gałęzi drzew, rozsunęła się na dwie strony...
Na scenie stały już dwie osoby w rzymskich strojach starannie naśladowanych, mężczyzna z twarzą pełną uroczystej powagi i religijnego uniesienia, nieco dalej cudnie udrapowana, piękna jak posąg starożytny, szlachetnych rysów młoda niewiasta...
Król i widzowie dostrzegli na karcie nad sceną napis:

POLYEUKT.

Wszyscy spodziewali się wszakże oryginału Corneille’a, a nikt, król nawet, nie posądzał, ażeby się kto ośmielił targnąć nań innym językiem. Wśród ciszy... Polyeukt podniósł czoło posępne i począł scenę trzecią czwartego aktu...

Pani! jakiż cel twego był do mnie wezwania?
Czy dłoń wzywa co walczy, czy dłoń co osłania?...


Wyrazy te na twarz króla wywołały rumieniec; wstał z krzesła widocznie wzruszony, chcąc lepiej słyszeć, ocenić i wyrazu jednego nie tracić.
Bogusławski grający Polyeukta, mimo chwilowego pomieszania, już ostatnie słowa wyrzekł z tą trwogą, jaką powinien był w nim obudzić widok Pauliny... w chwili, gdy nie wie jeszcze z jakiem uczuciem i zamiarem przychodzi do niego...
Budził zajęcie aktor, lecz nieszkończenie większe nieznajoma artystka.
Wszyscy spoglądali na siebie, wzrokiem się badając, czyliby kto nie znał, nie wiedział, kto była ta majestatyczna Paulina, z rozpaczliwym, ponurym, pełnym boleści wyrazem, powolnemi kroki zbliżająca się do Polyeukta, przed chwilą jej męża, teraz prawie nieprzyjaciela, bo chrześcianina... bo przeniewiercy...
Z samego ruchu znawcy sceny wnosić mogli, że nieznajoma pani, która się roli podjęła, pojęła ją i weszła w nią duszą całą... Postawa, twarz, chód... natchnione były temi uczuciami, tych uczuć walką, którą widok odstępcy wzbudzić musiał w sercu żony...

Nie masz tutaj w kim innym, w sobie tylko wroga...

Od tych wyrazów poczyna Paulina rozmowę z mężem, usiłując go zniewolić, aby dla jej miłości, dla szczęścia wyrzekł się przyjętej wiary... Jest to, pomysłem, jedna z najwznioślejszych scen tego chrześciańskiego dramatu, rozwinięta szczęśliwie przez poetę i kończąca się gniewem nieszczęśliwej, której mąż opiera się z całą siłą głębokiej wiary...
Rola Polyeukta jest jedną, pełną powagi, ale nieugiętą, niewzruszoną; w Paulinie cała niemal skala tonów, wywołanych nadaremnem błaganiem się odzywa.
Wrażenie, jakie uczynił Bogusławski deklamacją szlachetną, dźwięczną, głęboko uczutą, było ogromne; podniosła je gra niezrównana Pauliny, która wlała ogień niespodziany, siłę potężną w wyrazy poety nie zawsze szczęśliwe a często zachłodne... Znać było może młodą artystkę, której konwencjonalna pantomina sceny obcą być musiała, lecz ją zastąpiło uczucie wielkie, wyrażające się naturalnie i przemawiające jak każda prawda do dusz słuchaczów...
Król był w uniesieniu, po kilkakroć kończącej swój ustęp Paulinie chciał przyklasnąć i lękał się wyrazu utracić... Cały dwór słuchał zachwycony. Pierwszy to raz w tym języku występowały na scenie uczucia, myśli, których sądzono, że wydać nie potrafi.
Do końca piątej sceny Paulina zwracała oczy i króla, i wszystkich widzów... gdy wyszła po danej wymownej odpowiedzi Sewerusowi, który grał mniej dobrze od innych, ale zawsze z talentem... następująca ostatnia scena akt kończąca, której dosłuchać musiano, wstrzymała tylko od pytań natrętnych o Paulinę...
Scena między Sewerusem a Fabianem, choć skrócona nieco, długą się wydała... Gdy kurtyna wreszcie zaczynała się zsuwać wśród grzmotu oklasków, którym król przewodniczył, łzy mając na oczach, ze wszech stron zasypano księżnę zapytaniami:
— Ale któż jest ta śliczna i pełna talentu Paulina?
— Kto jest? rzeczywiście nie wiem! wynalazła ją kasztelanowa... uprosił Bogusławski...
Król prosić kazał Bogusławskiego, który nie mając czasu zrzucić ubioru rzymskiego, przyszedł w nim przed N. Pana, zarumieniony i szczęśliwy.
— Mości panie Bogusławski, rzekł wzruszony, dowiodłeś mi waćpan, żem ja słuszności nie miał, i że jemu przeznaczono stworzyć teatr... Olbrzymi masz talent, a rodzimy, boś go sam z siebie czerpał.
— N. Panie! odparł kłaniając się Bogusławski, nie mogę sobie sam przyznać powodzenia tego dnia, winienem ją głównie Paulinie... której gra moją podnosiła i natchnęła...
Ze wszech stron domagano się owej Pauliny, wszyscy nie wyjmując gospodarstwa chcieli ją widzieć z blizka, kasztelanowa sama się potoczyła ku scenie, ale Pauliny już nie było...
Po piątej scenie, w swym rzymskim stroju, rzuciła się do powozu, któremu czekać kazała, i natychmiast odjechała do domu.
Gdyby ta ucieczka nie była skutkiem niewieściej trwogi, lecz rachubą, nie mogłaby lepiej celu dopiąć obudzając ciekawość gorącą. Kasztelanowa otoczona ciekawymi opędzała się im śmiechem... i pół słówkami. Naostatek król do niej przystąpił, biorąc ją na stronę i o tłómaczenie prosząc, bo mu szło o taką dla teatru artystkę, w której czuć było ogień święty...
Elle a le feu sacré! powtarzano na wszystkie strony.
Bojąc się być podsłuchaną, kasztelanowa żądała audjencji na osobnej ławce darniowej... a król spełnił jej życzenie, usuwając się na bok, ciekawym będąc coś się dowiedzieć o zagadkowej aktorce, o której nikt nic nie wiedział.
— N. Panie! odezwała się kasztelanowa... muszę trochę znudzić opowiadaniem, bo ja sama nie dobrze wiem co to za szatanek z tej istoty... która tak pięknie heroinę grała. Idąc Saskim ogrodem wieczorem, samiuteńka jedna, N. Panie, a znudzona okrutnie, bo około starej baby jak ja żywego ducha nie ma oprócz sukcesorów...
— O! o! przerwał król, który był nadewszystko grzecznym, waćpani dobrodziejka wyglądasz jak różyczka...
— N. Panie! nawet z ust waszych nie uwierzę w to... Lecz... oczy wszystkich zwrócone na nas, muszę kończyć. Spotkałam starego koczkodana guwernantkę, idącą z ładnym młodym chłopakiem... Zaczepiłam ich...
Chłopak, szlachcic z Polesia, nazwał mi się Dobkiem Borowieckim.
— Jak? jak? podchwycił król, który znał dobrze szlacheckie procedencje.
— Dobek Borowiecki...
— Dalipan! tej familii nie wiem; ale cóż dalej? mówił król.
— Wciągnęłam sobie tego Dobka i ja, i pani kasztelanowa Kamieńska... Otóż zrobiła się znajomość. Gdy pan Bogusławski szukał artystów, mój Dobek więc się nastręczył za Paulinę...
Król się począł śmiać serdecznie.
— Pani kasztelanowo dobrodziejko! zawołał, czy pani już jesteś tak święta, że różnicy płci widzieć i wiedzieć o niej nie chcesz? Toć przecię niepodobna się na chwilę złudzić. To była kobieta... a do tego bardzo piękna i wielce zdolna!
— Wierz wasza królewska mość, że w istocie, gdy się ubierze po męzku i na koniu hasa...
— Jakto! na koniu hasa?
— A! bo jeździ, i doskonale... gdy siedzi na koniu, każdyby przysiągł, że ładny chłopiec, a jak się po kobiecemu ubierze... najśliczniejsza panna. Doprawdy, że ja sama nie wiem...
— To coś bardzo dziwnie i zagadkowo wygląda, rzekł król, mogę jednak pani zaręczyć, iż tu nikt z nas mężczyzn ani może na chwilę powątpiewać, iż piękna Paulina ma pełne prawo do tego stroju, który włożyła...
— Ale i ja patrząc dziś na nią, nie wątpiłam widząc ją na scenie, odpowiedziała kasztelanowa, że jest niewiasta; zbałamuciła mi siostrzeńca nawet... a jednak...
— To tylko pewna, że artystka doskonała, dokończył król; a że jej powinszować ani podziękować sam nie mogę, bądźże pani tłómaczem wysokiej estymy, jaką dla niej powziąłem, i chciej w mojem imieniu prosić, by rodzącej się nie opuszczała sceny.
— To tylko bieda, N. Panie, rozśmiała się tłuściuchna pani, wstając, bo już króla niespokojne oczy ścigały, domagając się powrotu jego do towarzystwa, to bieda, że z taką główką płomienistą, trudna rada... Chłopak czy dziewczyna, okrutnie to snadź samowolnie i niecierpiące przymusu...
— Lecz na pociechę naszą... znać, że ją teatr ciągnie i że scenę lubi... więc choćby uciekła od niej, powróci, a od czegóż Bogusławski? To jego rzecz... uprosić tak szacowny subjekt...
To mówiąc, król do towarzystwa powrócił, wśród którego słychać było tylko krzyżujące się zdania o grze artystów, o Polyeukcie, o pięknej Paulinie, i o najmilszej niespodziance, jaką księztwo uczynili królowi, który im całą swą wdzięczność oświadczał.
Wieścią najgłówniejszą tego wieczoru było, iż skutkiem próby tak świetnej, król niezmiennie postanowił dopomódz do założenia teatru, który na placu Krasińskich w wyrestaurowanym gmachu miał się osiedlić.
Chciwi wszelkiej zabawy dworacy, zawczasu się tą dobrą cieszyli nowiną i przyklaskiwali szlachetnej myśli królewskiej.
Obok tego, zagadkowa Paulina była przedmiotem najrozmaitszych domysłów... W niedostatku rzeczywistych wiadomości, krążyły najniedorzeczniejsze przypuszczenia i przeróżne odgadywania. Hrabia Artur, który winien był cioci kasztelanowej, że przedstawieniu mógł być przytomny, wygadawszy się z tem, że osobę widział, że ją — niby znał, został oblężony... Widocznie jednak najmniejszej nie miał ochoty udzielać tego co wiedział lub raczej czego się domyślał tylko. Gra dzisiejsza podwoiła wrażenie, jakie na nim uczyniła Paulina; nie przyznawał się do tego, lecz był mocno nią zajęty, czego się sam nawet przed sobą wstydził.
— A zatem, kochany hrabio, mów, podziel się z nami? Któż ona? kto? zapytywano do koła.
— Tyle tylko wiem ze spotkania z nią u ciotki, odparł hrabia Artur, który nie bardzo innych chciał zaciekawiać, sam będąc nią mocno zajęty: tyle wiem, że panna piękna, śmiała, dowcipna... i oryginalna bardzo.
— A więc panna! a nazwisko?
— Doprawdy zapomniałem, rzekł hrabia, zdaje się, że jest na opiece brata, który do niej podobny jak dwie krople wody.
— W każdym razie niezbyt ostra to opieka, jeżeli siostrze dozwala grywać na teatrze.
— U mojej ciotki i u księżnej, toć przecie niczem nie grozi, przerwał hrabia.
— Więc bywała u kasztelanowej?
— Tam ją spotkałem...
Rzucono się z pytaniami na ciocię, lecz ta, pod sekretem opowiedziawszy co wiedziała królowi, przed innymi najmniejszej nie miała ochoty wygadywać się i żartami ich zbywała.
Resztę wieczoru więcej mówiono o tej uroczej Paulinie, niż o Bogusławskim i teatrze; piękne panie trochę były zazdrosne. Uspakajało je to, że do ich świata nienależała i rywalką być nie mogła... choć! gdzież naówczas nie znajdowały rywalek!
Najzręczniejsi z tych panów, którym głowy twarz i postać Pauliny pozawracała, pobiegli na wzwiady za kulisy, do Bogusławskiego, do Georges’a.
Georges sam zakochany mówić nic nie chciał; Bogusławski był człowiekiem poważnym, dla którego scena miała wyższe cele, chciał dla niej zachować artystkę i oburzał się, gdy kto w niej chciał widzieć tylko piękną kobietę. Odprawiał ruszeniem ramion i gniewem.
Do liczby oszalałych dla Laury przybył stary książę... znany ze swych niedorzecznych miłostek, który dosyć mając powodzenia na wielkim świecie, sądził, że tem mniej trudności spotykać był powinien w innych sferach. Niegdyś piękny mężczyzna, zawsze pamiętający o tem wielce, zużyty, zwiędły, ekscentryczny i zapalający się szczególniej do wszystkiego co było dziwaczne lub nadzwyczajne.
Książę Andrzej zachwycony w czasie przedstawienia, powiedział sobie, że gdyby miał — zrujnować się lub ożenić, tę cudną piękność musi zdobyć. Uwielbienie ogólne wzmagało tę chorobliwą passję, mieszkającą w głowie tylko. Lecz stare takie zachcianki, których siedliskiem mózg, są może najniebezpieczniejsze z tych, które pozór namiętności przybierają. Książę już pod koniec teatru wzdychał, po zapuszczeniu zasłony wybiegł za kulisy, chcąc uprzedzić wszystkich, i nie znalazł tam nikogo... Laura właśnie uchodziła ciągnąc za sobą panią Lassy...
Na nieszczęście, była ona od bardzo dawna księciu znajoma... Pośpieszając za Laurą, miała tylko czas zapewnić starego, iż jutro go odwiedzi.
Z tą pociechą wrócił książę Andrzej do towarzystwa, uśmiechając się złośliwie ku tym, którzy szukali środków przybliżenia się do Pauliny. On swego już był pewien...
Późno całe towarzystwo dziękując księżnie za tak uroczy wieczór u niej spędzony, rozjechało się roznosząc o nim opowiadania po całem mieście.
Książę pojechał też do swych pałaców i ogrodów, które jemu się wydawały czarownemi, czasem i pobłażliwym cudzoziemcom sprawiały wrażenie czegoś bardzo szczególnego, ale w istocie były tylko dowodem złego smaku a niezmiernych pretensji księcia jegomości, by go nikt ekscentrycznością nie prześcignął.
Książę Andrzej należał do niezbyt wybitnych osobistości swego czasu, ale jako charakter ciekawą był jego próbą. Natura nie obdarzyła go nadzwyczajnym geniuszem, wyścignięty przez innych członków rodziny talentami i szczęściem, przekonany, że od nich gorszym być nie może, wspinał się całe życie do sławy a przynajmniej do hałasu i ściągnięcia oczu na siebie. Niewiele przez swoich szacowany, książę Andrzej tem mocniej starał się wyjść na pierwszy plan i czemś się odznaczyć... Nie udawało mu się to całe życie, lecz niezrażony, nie ustawał. Nie mogąc inaczej, szedł przynajmniej w ślady braci i krewnych, to czyniąc co oni, z większą przesadą. Nie pomogło mu to do nabycia wziętości, lecz że ludzie ze słabości chętnie korzystają, zbiegła się do niego zgraja zauszników, pochlebców, pomocników, posiłkująca mu dzielnie do utraty majątku i głosząca nieśmiertelne jego — śmieszności. Zadowolona nawet najgrubszem kadzidłem miłość własna księcia, opłacała je drogo...
W małym będąc u swoich szacunku, cieszył się tym dworem, w którego sztucznej atmosferze mógł oddychać wonią przyjemną. Stary już udawał młodego, grał rolę eleganta, a nie mogąc inaczej, wsławiał swój dom osobliwościami wszelkiego rodzaju, chwytał cudzoziemców, przywabiał sławne imiona, słynne piękności, najciekawsze wynalazki, najkunsztowniejsze dzieła sztuki, wszystko co było rzadkie, a kosztowało drogo.
Ciasnej głowy, miał ten takt książę, że niewiele mówił, śmiał się, mruczał, poruszał, nucił, a gdy dłuższego coś wyłożyć potrzebował, miał zawsze pod ręką ze swojego dworu wyręczyciela...
Ponieważ cała rodzina stała wysoko stosunkami, kolligacjami, majątkiem, książę też rujnował się na życie okazałe... Pałac księcia dosyć oddalony od miasta... na wzgórzu, nieopodal od Wisły, z ogrodem doń przytykającym, należał nie do najpiękniejszych, lecz z pewnością do najdziwaczniejszych kreacji epoki. Było tam wszystko czego natura dać nie mogła, zacząwszy od sztucznych skał, sztucznej wody, aż do drzewek karłowatych i pieczar fabrykowanych...
Książę przybył do domu z myślą pełną uroczej postaci, która mogła na niego ściągnąć oczy stolicy, gdyby potrafił zawiązać z nią stosunki i uczynić królową swych sławnych wieczornych balików...
Znał szanowną Lassy z tak dobrej strony, iż sama jej przytomność przy nieznajomej, dobre mu dawała nadzieje. Spodziewał się być tylko odartym ze skóry, écorché vif, jak się wyrażał, lecz nie mieć wiele trudności w zrobieniu dobrej znajomości. Zdało mu się też, że imię i tytuł jego mogły być także przynętą.
Oczekiwał Lassy z wielką niecierpliwością. Kilka razy przed jej przybyciem posyłał zapytywać, czy nie widać? a nakazał wpuścić natychmiast jak tylko się ukaże. Wreszcie najęta dorożka wyrzuciła w ganku pałacowym straszliwie przystrojoną Lassy, w tak ciasnych trzewiczkach, iż ledwie chodzić mogła, z wytwornie utrefionemi włosami i całą zlaną wonnościami. Przychodziło jej na myśl, a nuż się książę Andrzej zachwyci jej talią i nóżką? Ze strony księcia wszystko było możliwe, nawet tego rodzaju fiksacja, gdyby wiedział tylko, że o tem wiele i głośno mówić będą.
Służący tak pośpiesznie otwierali jej drzwi i prowadzili z takim respektem, iż Lassy doprawdy spodziewać się mogła... jakiegoś cudu. Książę oczekiwał na nią w wytwornym buduarze swym chińszczyzn pełnym, ubrany w przepyszny ranny strój szyty złotem tak grubo, iż ciężki był a twardy jak skóra.
Dzieło to chińskiej cierpliwości kosztowało kilkaset dukatów, a miało ten przymiot wielki, iż nad kilka godzin nikt go w świecie dłużej nosić nie mógł.
Drzwi gabinetu natychmiast się zawarły. Książę, który nie zaniedbywał żadnej zręczności, by choć przed najmniej znaczącą istotą popisać się z czemś osłupiającem, zaczął od tego, że posadziwszy Lassy, zaprosił ją na czekoladę... Żadnego nigdy smacznego napoju ani jadła stara jejmość nie odmawiała... lecz owej czekolady — nie było... Książę Andrzej kazał jej usiąść na kanapce w kątku... Zaledwie zajęła miejsce, wnet w posadzce otworzyła się tafla i stoliczek z całym do śniadania przyborem zjawił się wychodząc czarodziejsko z pod stóp zadziwionej jejmości.
Książę spojrzał na nią, osłupienie jej pochlebiało mu.
— A widzisz! rzekł, a co?
— Cudo mości książę.
— Nigdzie tego nie ma, tylko u mnie....
To mówiąc, zasiadł z drugiej strony stoliczka...
— Mówże ty mi, moja Lassy, co to za jedna? ale — otwarcie.
Stara niepłonną mając nadzieję, że darmo mówić nie będzie, rozpoczęła historję Laury do swojego pobytu w Borowcach. Jako bardzo utalentowana improwizatorka, trochę owoców swej imaginacji przydała do wspomnień. Opowiadanie przez to tem więcej kolorytu nabrało.
Książę słuchał.
— Więc istota... niewinna, skromna, cnotliwa.... rzekł, tylko rozbujana! Ja to lubię... młodość i wielką fantazję. Lecz — czem ją przywabić? czem się jej przypodobać? jak ją sobie ująć? czy nie możnaby skłonić, aby się u mnie ukazała? Dałbym dla niej taką fetę z fajerwerkiem, illuminacją, wieczerzą w grocie... jakiej jeszcze nie widziano.
— Mości książę, odezwała się Lassy: jest to tak niezwalczony, energiczny charakter, że namówić jej na nic w świecie nie można... Niech się książę stara sam, pozna, prosi. Któż wie?
— A tak podejściem ją ściągnąć? zapytał książę Andrzej.
Lassy kiwnęła głową.
— Proś pan kasztelanowej chyba, ażeby ją z sobą przywiozła, rzekła po chwili. Wczorajsze przedstawienie może księciu dać pretekst do odwiedzenia jej.
— Z prezentem? ale jakim? zapytał książę; ja nie pożałuję!
— Ale ona i szpilki nie przyjmie! rozśmiała się Lassy.
— To źle! Cóż ma pieniądze?
— Zdaje się, że z domu ich zapas wziąć musiała, bo wcale nie oszczędza.
— Lubi wspaniałość?
Lassy potrząsła głową.
— Nie można tego wiedzieć co ona lubi, co się jej podoba a co nie. Raz przepada za czemś, potem gotowa za okno wyrzucić...
— Artystka! wzdychając rzekł książę; a czy i po dniu taka piękna?
— Po dniu świeższą i jeszcze może piękniejszą się wydaje dla tych, co tego rodzaju piękności lubią.
Stary książę przejrzał się w lustrze i rzekł z westchnieniem:
— Ja wszelkiego rodzaju piękności lubię, orjentalne, południowe, północne, byle były oryginalne...
— Więc jakże myślisz moja Lassy, będzie co z tego? nie?
— Z czego mości książę?
— Z bliższej z tą czarodziejką znajomości, tłómaczył książę; bo widzisz asindźka, całe miasto goreje ciekawością i zapałem dla niej, a jabym chciał innych wyprzedzić — i — popisać się.
Lassy się rozśmiała.
— Za nic nie ręczę; mówię jak jest; książę niech sam szuka środków...
— Ale mi pomagać będziesz, przerwał książę wsuwając jej w dłoń jakiś pakiecik, który Lassy prędko skryła pod płaszczykiem — i nikomu więcej.
— Czy się to zda na co? nie wiem; lecz że gorliwie będę popierała...
— A innych staraj się, usunąć. Któż tam jest?
— Nie ma nikogo! rozśmiała się Lassy; dzika jest. Rozkochała swego stryjecznego brata i odpędziła go precz. Oszalał dla niej chevalier Georges, wychowaniec hetmana, odprawiła go z niczem. Z hrabiego Artura w oczy się śmieje.
Książę ręce załamał.
— To okropna kobieta!
Po namyśle dołożył:
— Asindźka jej naprzód wytłómaczysz, kto i co za jeden jestem, bo gotowa i tego nie wiedzieć; potem ja będę z wizytą i przyniosę z uwielbieniem, bukiet... lub wieniec opleciony złotym łańcuchem... hę?
— Ja księciu radzić ani odradzać nie mogę; wy mężczyzni lepszy instynkt macie!
— Tak! gadanoby po całej Warszawie o tem zwycięztwie, toby mi było bardzo przyjemnie... dodał jakby sam do siebie książę.
Lassy ruszyła się na kanapce, stoliczek zaimprowizowany drgnął i poszedł się schować pod posadzkę.
Ta pierwsza sztuczka naśladowana z tysiąca nocy, nie zadowoliła księcia... Z okna gabinetu widać było ogród.
— Widziałaś mój ogródek? spytał książę.
— Dawniej...
— A! bo teraz bardzo wiele ładnych inwencji przybyło... Chcesz wyjść trochę zobaczyć, hę?
Lassy odmówić nie mogła, wiedząc jaką przyjemność czyniły księciu pochwały... Zaledwie się zgodziła, książę pocisnął guzik w ścianie od ogrodu i ściana posłuszna rozsunęła się zostawiając wolne przejście.
Tuż była galerja ostawiona kwiatami, schodki kamienne wiodły z niej ku ogrodowi najdziwaczniej pokrajanemu, na sypane wzgórki i kopane sadzawki... Na nich pływały mikroskopijne okręty, stały domki chińskie dla Lilliputów i mostki filigranowe... Drzewa skarłowacone okrywały je cieniem chudym...
— Szczególniej chcę ci się moją wodą pochwalić, rzekł książę, bo mi ją od Wisły machina hydrauliczna djabelnie mądra prowadzi... Chodźmy na wysepkę, ztamtąd ją obejrzymy najlepiej.
Ścieżka właśnie wiodła ku mostowi... Lassy szła przodem... Książę Andrzej wpuścił ją na most, dał jej go przejść, i w chwili, gdy sam miał na nim stawić nogę, mostek, zachwiał się, ugiął i pod wodą zniknął.
Lassy została się na bezludnej wyspie trochę przelękła, sama jedna, książę się śmiał stojąc u brzegu.
— Otóż to, rzekł, jak to oni budują. Musisz być ciężka, mostek pod tobą zatonął... Cha! cha! chyba łódź po asindźkę poszlę... lecz przejdźże się dalej po wyspie, są tam ładne rzeczy do widzenia. Lassy na wpół śmiejąc się, pół przestraszona, ruszyć się nie miała odwagi.
— Mości książę, to bardzo niemiła siurpryza! zawołała...
— A cóżem ja temu winien!
Chwilę jeszcze zabawiwszy się jej zakłopotaniem, książę Andrzej znalazł jakiś sposób na wskrzeszenie mostku, który z pod wody wypłynął. Z przestrachem przebiegła po nim na powrót stara jejmość.
— Jeszcze nie widziałaś groty! rzekł książę... chociaż do niej wprowadzam tylko młodsze osoby... lecz...
— Mości książę, ależ ja stara przecież nie jestem...
— No, zapewne że nie, a jednak... bodaj czyś trzeciej dwudziestówki nie zaczęła? rozśmiał się gospodarz... Chodź do groty... Kosztuje mnie tysiące... drą mnie ci panowie jak chcą, znając tę moją słabość, że coś szczególnego mieć lubię. Takich grot jest tylko dwie w Europie... u Pallavicinich i u mnie, a moja piękniejsza...
Gdy to mówił książę, wchodził właśnie do pieczary z kamienia sztucznego, naśladującego stalaktyty... W środku stał darniowy świeżemi wieńcami ubrany ołtarz przyjaźni, a po za nim piękna ławeczka dla dwojga tylko dobrych przyjaciół snadź przeznaczona, ze względu na to, że od czasów greckich, zawsze ich liczba bywała bardzo mała. Zaprosiwszy Lassy, by spoczęła... książę zabierał się zająć przy niej miejsce, gdy łoskot dał się słyszeć u wnijścia, i otwór groty, którym weszli, został cały zasłoniony szeroką kaskadą spadającej z góry wody, tak, że wyjście stało się niemożliwe.
— A co? spytał książę, a co? jest tu gdzie co podobnego?...
Zastanowiono jednak wodę wprędce, bo igraszka ta była zbyt kosztowna i zapasy wiślane oszczędzano.
Po wschodkach jeszcze zaprowadziwszy książę wielce ucieszoną tą gościnnością Lassy na górę po nad salę balową, i zaprosiwszy ją, by siadła na krzesło, które się zaraz zamknęło, śmiał się wielce, widząc ją mimo woli spuszczającą się na dół z nim razem...
W końcu przebrało się zabawek, a zacny gospodarz był pewien, że wypuszcza ją zachwyconą, pożegnał więc polecając swą sprawę łaskawej opiece...
Lassy rada, że się staremu dziwakowi przypomnieć i coś utargować od niego mogła, opuściła pałac w bardzo dobrym humorze...
Było z południa, gdy powróciła na Długą ulicę... Zdziwiła się niemało postrzegłszy przed domem stojący bardzo wytworny powóz i służącego w herbowej liberji. Wbiegła co najprędzej na górę, i nie zrzucając nawet ubrania rannego, chcąc co najrychlej ciekawość gorączkową zaspokoić, otworzyła drzwi saloniku.
Laura w męzkiem ubraniu stała w nim wsparta na poręczy krzesła; przed nią z bukietem w ręku, wystrojony, tylko co przybyły hrabia Artur, prawił dosyć pomieszany, niewiadomo komplement czy orację. Otwierające się drzwi mu przerwały... Lassy dygnęła... spojrzawszy na Laurę, która twarz miała ironicznie uśmiechniętą.
— Bardzo mi żal, że pan hrabia siostry mojej nie znalazłeś w domu! Lecz w jej imieniu muszę oświadczyć, że wdzięczna za sympatję dla jej gry okazaną, byłaby wielce skłopotana, gdyby jej miano oddawać wizyty... Mieszkamy... sami.
Hrabia słuchał, patrzał, widocznie walcząc z powątpiewaniem...
— Gdyby też kiedy można, odezwał się, choć na minutę pana z siostrą razem zobaczyć! zawołał. To osobliwsze podobieństwo...
— I twarzy i charakterów, rzekła Laura, myślimy, czujemy, sądzimy jednakowo... oboje lubimy samotność, i żałujemy ilekroć rozstać się z nią jesteśmy zmuszeni.
— To szczęście dla ludzi, rzekł hrabia, iż oboje państwo unikacie ich, bobyście im głowy pozawracali.
— Te zawroty zwykle krótko trwają i nie bywają niebezpieczne... przerwała Laura.
— Ale czasem... mogą przyprawić nawet o szaleństwo... nawet o życie! zawołał hrabia.
— Moja siostra powiada często, rzekła Laura, iż radaby bardzo, żeby się kto też dla niej raz utopił lub zastrzelił...
— Tak jest okrutna!
— Nie, tylko niedowierzająca i ciekawa.
— Kiedyżbym mógł jej złożyć moje uszanowanie? spytał hrabia.
— Siostra i ja nie przyjmujemy nikogo, odparła Laura.
— Czy to prawidło bez wyjątku?
— Bez żadnego i dla nikogo.
— I najgorętsze uwielbienie... nie zdoła przełamać...
— To co u panów nazywa się uwielbieniem, jeszcze mocniej drzwi zamyka...
— Lecz...
— Przepraszam hrabiego, że go muszę pożegnać, odezwała się Laura.
Hrabia ciągle wpatrzony w nią, stał.
— A! to trzeba oszaleć! zawołał. Będęż miał przyjemność widzieć pańską siostrę choćby u kasztelanowej?
— Za to ręczyć nie mogę, odezwała się Laura, ja i siostra mamy nieobrachowane dziwactwa i nic nigdy nie przyrzekamy na — jutro.
Skłoniła się po raz drugi.
Hrabia bukiet, nie mając snadź go gdzie złożyć, powoli patrząc w oczy Laury, rzucił u jej stóp na podłogę... Pochwyciła go z niej żywo...
— Śliczne kwiaty... mój Boże! za godzinę umrą... a ta woń, to ich konanie... im bliższa śmierć, tem silniej wyziewają tego ducha... zawołała Laura jakby do siebie. Panie hrabio, tak i z nami, im więcej blasku, uroku, woni, tem bliższa śmierć. Bądź pan pewien!
Ukłoniła mu się jeszcze.
Hrabia Artur stał wyjść nie mogąc, oczarowany.
Ukłon jeszcze jeden żegnał go raz ostatni, i Laura widząc, że się go nie pozbędzie... wyszła szybko do swego pokoju...
Hrabia na palcach zbliżył się do Lassy...
— Potrzebuje się z panią widzieć i pomówić! szepnął. O trzeciej jestem w Saskim ogrodzie...
Poznał z twarzy z kim miał do czynienia...
Lassy wskazała mu palcem drzwi, potem położyła go na ustach i szepnąwszy: — Będę! — śpiesznie uciekła do swego pokoju.
Wszystko to co się koło niej działo, uszczęśliwiało miłą towarzyszkę Laury, była w swoim żywiole... Sieć ta drobnych intryżek mogła doskonale posłużyć w końcu do zgubienia dziewczyny, czego sobie właśnie życzyła macocha, a tymczasem posługiwała osobistym interesom pani Lassy. Dla niej było zupełnie obojętnie, w jaki sposób zgubi się Laura, byle puściła się w życie, do którego jej pomoc doświadczonej, starej intrygantki mogła być użyteczna.
Nierychło ukazała się znowu Laura w saloniku, z książką w ręku, zamyślona, zniecierpliwiona i jakby na coś wyczekująca. Snadź nie mogąc wytrzymać dłużej, sama poszła otworzyć drzwi pokoju Lassy, która była zajęta rozmyślaniem i poprawą nadwerężonej fryzury.
— Szanowna Herminio! odezwała się przybierając szyderski ton teatralny, mamy z sobą do pomówienia...
Lassy odwróciła się cała w najsłodszych uśmiechach.
— Tylko dwa słowa, jakie między dwiema dobremi przyjaciółkami są potrzebne...
— A! słucham...
— Jest to przestroga z serca, moja Lassy, mówiła Laura. Ja mam niegodziwy charakter, podejrzliwam i porywcza... Bruliony listów, które zostawiasz na stoliku i robisz z nich papilloty... jakby do kochanej mojej macochy pisane... mogłyby mnie do ciebie zniechęcić i zrazić. Dla czego ich nie palisz?
Lassy zbladła i twarz jej wykrzywiła się straszliwie z trwogi...
— Ja to wiem dobrze, mówiła Laura spokojnie, że ty, choćbyś nawet przez przyjaźń dawną dla niej chciała mnie pchnąć w błoto i zgubić, dokazać tego nie potrafisz... lecz, moja Lassy, zawsze mieć szpiega za rękawem nie jest rzecz przyjemna...
Au nom de tout ce qu’ily a de plus sacré! poczęła drżącym głosem stara, wywijając rękami, je vous...
— Stój! przerwała Laura dobywając z kieszeni papier. Służąca mi go przyniosła na papilloty... ja mam zwyczaj czytać zawsze, gdy mi głowę zawijają...
— Proszęż cię, po obiedzie, moja Lassy, każ sobie sprowadzić dobrą dorożkę i jedź... gdzie ci się podoba. Nie mogę znieść takich papillotów...
Skłoniła się i wyszła.
Lassy stała jak wryta w miejscu czas długi, pozbierała papierki leżące na ziemi, rzuciła na nie okiem, wyciągnęła pięść zaciśniętą ku zamkniętym drzwiom i ze wściekłością zaczęła się pakować.
Au diable votre diner! je ne veux pas de votre diner!
Pakowanie jednak przerywane rzucaniem się rozpaczliwem na krzesła i kanapy, porywaniem się, chodzeniem, mdłościami, płaczem, nie szło tak prędko, jakby sobie Lassy była życzyła... Podano obiad...
Odmówiła go heroicznie Herminia. Laura sama usiadła do stołu, przynosząc książkę tylko. Była zupełnie spokojna.
Kończyła jeść, gdy zaszła dorożka po Lassy... która wahała się jeszcze, czy ma odjechać z milczącą pogardą, czy zakończyć imprekacją dramatyczną. Szczęściem dla siebie przypomniała sobie gwałtowny charakter swej wychowanicy, który próbę czynił niebezpieczną. Wolała więc dusząc się gniewem i złością, ujść w milczeniu, postanowiwszy korzystać z księcia i hrabiego Artura, a szkodzić Laurze na każdym kroku. Zrzuciwszy rzeczy swe w izdebce na Marywilu, o godzinie trzeciej znalazła się w Saskim ogrodzie.
Po ciemnej bocznej alei przechadzał się już niespokojny hrabia Artur.
— Wiesz pan hrabia co mnie spotkało? zawołała zbliżając się do niego, wiesz? Ta niegodziwa dziewczyna wypędziła mnie! Tak jest! warjatka! przywidziało się jej... zdrada! Lecz teraz — obowiązki moje względem tego stworzenia zerwane, stosunki, przyjaźń, wszystko... Wojna, więc wojna!
— Jakto? jakto? spokojnie spytał hrabia, nic nie rozumiem...
— A ta! ta wasza admiracja! ta śliczna Laura! szatan wcielony wypędziła mnie...
— Imię tedy ma Laura... a brat?
— Nie ma żadnego brata! przebiera się po męzku!
— Byłem tego pewien! krzyknął hrabia. Cóż to? kto to? zkąd?
Już po raz drugi tego dnia, tylko złośliwiej teraz poczęła Lassy opowiadać histoję swej ex-wychowanicy.
Hrabia słuchał z wielką uwagą.
— Hm! odezwał się, pani już z nią nie będziesz?
— Z nią nie, ale jak cień za nią włóczyć się będę, aby jej zawadzać, dokuczać... szkodzić, mścić się.
— Wiesz pani, rzekł hrabia chłodno, rola to przykra, ciężka i prowadząca do żółtaczki. Jabym nie radził.
— Ja panu być mogę pomocną, przerwała Lassy... Hrabia skrzywiony popatrzał na nią.
— Za informację składam pani dzięki, odezwał się hrabia Artur, ściskając jej rękę tajemniczo. Co się tycze pomocy, przepraszam panią, ja nie zwykłem jej żądać od nikogo w niczem. Byłem ciekawy tej egzystencji dwu-osobowej... nic więcej...
Ukłonił się grzecznie: — Żegnam panią.
Pozostawszy wśród alei, Lassy pogniewała się na niegrzecznego hrabiego, gniewała się na cały świat... a wreszcie domyśliwszy się, iż to do niczego nie prowadzi, zawróciła nazad do swych tłomoczków na Marywilu.
Tu w podwórzu spotkała się z bryką, w której siedział Honory Dobek... Oczy jej błysnęły podwójny radością i gniewem...
Dobek wychylił się zdziwiony spotkaniem.
— Co pani tu robisz?
— A pan? do kochanej kuzynki? rozśmiała się szydersko. Bardzo w porę, bo właśnie mnie dziś wypędziła, zapewne żebym państwu do ich czułych braterskich wynurzeń nie przeszkadzała... Ha! ha! kuzyneczka zawraca tu głowy, i kochanków, admiratorów jak maku! Po cóżeś pan się tu zjawił? Jest dosyć zastępców... bawimy się doskonale! Grała na teatrze wczoraj publicznie, grzmi o tem cała Warszawa... A! a! ślicznych się tu pan napatrzysz i nasłuchasz rzeczy...
Tego szczebiotania złośliwego, pośpiesznego, które jak jad bryzgało z ust starej jejmości, Dobek słuchał ze ściśniętem sercem, zbladły i pomięszany... Choć czuł, że przez nią mówił gniew i chęć zemsty... nie mógł się obronić smutkowi, jaki te wyrazy weń wlewały.
— Dość, zawołał, dość! nie wstrzymuję pani...
— Ani ja... pana! Życzę mu szczęścia!
Dygała na bruku, nie zważając na ludzi obcych, którzy się jej śmiejąc przypatrywali i przysłuchiwali...
— Szczęścia z kuzyneczką, życzę... Żona o tem wiedzieć nie będzie, ja nie napiszę! Niech pan wierzy! Cha! cha! Szczęścia życzę!
Piekielniejsze zjawisko nie mogło biednego Dobka spotkać na Warszawskim bruku. Wzburzył się cały i potrzebował opamiętać, że z kobietą miał do czynienia, by nie wybuchnąć gniewem.
Lassy odchodziła dygając... widocznie upojona swoim nieszczęśliwym losem...
Honory zostawiwszy ludziom rzeczy i polecając im pilność koło nich, dopókiby nie wrócił, nie czekając chwili, pośpieszył na ulicę Długą. Drzwi zastał zamknięte... dobijanie się do nich sprowadziło nareszcie służącą.
Chciał wnijść, zaparto mu drogę.
— Niemożna! nie wolno! zawołała sługa przestraszona.
— Pani jest?
— Pani nie ma...
— Gdzież jest pani?
— Ja nie wiem... ja nie mogę... ja nie puszczę! rozpaczliwie poczęła obraniając wnijścia, snadź odprawą Lassy przestraszona sługa... Pani nigdy i nikogo nie przyjmuje! Tak powiedziała...
— Ale ja jestem jej bratem! ja wnijść muszę, nie ustąpię! zawołał Honory...
Głosy u drzwi wreszcie stały się tak wrzawliwe, że z całego domu poschodzili się ciekawi. Drzwi od saloniku otworzyły się, i w progu z groźnym twarzy wyrazem, stanęła Laura...
Zobaczywszy Honorego, z okrzykiem rzuciła się ku niemu, mimo woli... jakby na wszystko zapomniawszy...
Rzuciła mu się na szyję.
— To ty! mój Honory! a! jakżem szczęśliwa!
— Tak, ja jestem, zawołał wzruszony chorążyc, i przybywam, Lauro — po ciebie...
— Po mnie?
— Tak jest, po ciebie! Musimy jechać, musimy ojca ratować!

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.