Przejdź do zawartości

Mała parafia (tłum. anonimowy)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Podwójna omyłka.

Podczas gdy się toczyły te tragiczne dociekania w cieniu drzew, rosnących na tarasie w Grosbourg, po drugiej stronie Sekwany Ryszard szedł zwolna koło matki, rozglądając się po dawno niewidzianym sadzie, staczającym się ku rzece, poniżej parku w Uzelles. Karłowate owocowe drzewa sadu, porozpinane i cięte w przeróżne kształty, przypominały chińskie ogrody; na grządkach kwitły różnobarwne kwiaty a pszczoły uwijały się ponad niemi z brzękiem, potrącając i pochylając swym ciężarem wonne ich kielichy. Pani Fenigan patrzała tylko na Ryszarda, starając się przytem osłonić wyniosłą jego postać parasolką trzymaną w ręku, zaniepokojona, jak o maleńkie dziecko, by nie przepalił głowy na słońcu. Byli sami, Lidia bowiem została w salonie i przyjmowała gości; dziś był właśnie poniedziałek, to jest dzień, w którym panie w Uzelles oczekiwać były zwykłe na wizyty sąsiadów. Z powodu dramatu zaszłego dzisiejszego ranka, wizyt było więcej, aniżeli innych poniedziałków, każdy był ciekawy, jeżeli nie dowiedzenia się jakich nowych szczegółów, to przynajmniej ujrzenia twarzy pań z Uzelles, zwłaszcza zachowania się Lidii wobec katastrofy.
Byłaby ona wolała być przy boku Ryszarda, aniżeli w salonie z gośćmi, czuła wszakże, iż należy zachować się spokojnie, by pogodą swej twarzy rozproszyć możliwość wszelkich domysłów i posądzeń. Wzburzenie, jakiemu ulegała usiłowała hamować, powtarzając sobie w myśli: „jakże drobiazgowem jest i nic nieznaczącem moje poświęcenie się w chwili obecnej w porównaniu z czynem, którego się on dopuścił w imię miłości, jaką ma dla mnie!“
Rozlegający się od czasu do czasu dzwon przy bramie pałacowej oznajmiał przybycie coraz to nowych gości a pani Fenigan po sposobie dzwonienia rozpoznawała kto nadjechał i rozmawiając z synem wśród sadu, robiła swoje spostrzeżenia:
— Teraz zajeżdża break z pałacu Frayé... a teraz jadą ładne Żydóweczki z Mérogis. Dobrze Lidia zrobiła, że się zdecydowała przyjmować gości pomimo twojego przybycia... W przeciwnym bowiem razie, ci wszyscy ludzie, tak ochoczo nas dziś odwiedzający, byliby robili Bóg wie jakie domysły...
— Cóżby oni mogli myśleć?... — zapytał się Ryszard z cicha.
Zeszli teraz w sam dół sadu i chodzili ulicą bujnie obsadzoną rabatami gwoździków i wysokich lewkonij. Cisza panowała tu zupełna a kwiaty, kąpiąc się w pałających promieniach słońca, wydawały odurzającą woń, złączonych z sobą balsamicznych zapachów.
— Pytasz, się coby mogli myśleć... sama nie wiem, moje dziecko... lecz na pewno robiliby przeróżne uwagi, że śmierć księcia zmartwiła tak dalece Lidię, iż nie chce się nikomu pokazać... że kryje się ze swemi łzami... a chcąc być złośliwym, łatwo jest zawsze coś znaleźć, by obgadać najniewinniejszego...
Pani Fenigan mówiła spokojnie z twarzą rozpromienioną widokiem swego syna. Ryszard odetchnął teraz swobodniej, był bowiem w obawie, że matka zwierzy mu coś straszniejszego, coś mającego łączność z własnymi jego myślami. Pani Fenigan mówiła dalej:
— Chociaż ta śmierć spadła najniespodziewaniej, upewnić cię mogę, że nie sprawiła najmniejszego wrażenia na naszej Lidii. Mam przekonanie, iż ona go nigdy nie kochała... a nikczemność charakteru Karlexisa wzbudziła w niej taki wstręt, iż tylko pozostała w jej umyśle nienawiść połączona z chęcią zemsty... Pamiętam, że w Quiberon, gdy będąc chorą, nie wiedziała, iż jestem tuż przy jej łóżku, często mówiła podczas maligny o tym nieżyjącym dziś Karlexisie, otóż nigdy nie dostrzegłam, by rzekła o nim chociażby słówko przychylniejsze... przeciwnie, złorzeczyła mu a nawet odgrażała się, że się pomści, że go zabije...
— Mamo, nie mów... nie mów o tem — szepnął Ryszard, spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który niósł oszklone ramy z inspektów a gdy chłopak już się oddalił, spytał:
— Mamo, powiedz, czy wiedziałaś o tem, że ten... ten... że Karlexis od jakiegoś czasu ciągle włóczył się w pobliżu naszego ogrodu?...
— Dowiedziałam się o tem dopiero dzisiaj rano. Lidia nic też o tem nie wiedziała. Nawet spytałam się jej i to mi najzupełniej wystarcza, przekonałam się bowiem, poznawszy ją bliżej, że zawsze można ślepo ufać wszystkiemu, co powie.
Ryszard zatrzymał się i wziąwszy matkę za rękę, spytał z prośbą w oczach:
— Mamo, kiedy znasz obecnie Lidię i powiadasz, że możesz za nią ręczyć, powiedz mi więc dlaczego ona taka jest dziś zmięszana?... Czuję w niej jakby jakiś przymus, jakby chęć zwierzenia się z tajemnicą, która jej cięży... Wpadłem na myśl, że może pomimo woli jest wzruszona tą gwałtowną śmiercią, albo też opowiadaniem o trupie, którego twarz roztoczyły robaki...
— Przecież ona tego trupa nie widziała, chyba o tem nie wątpisz?
— Tak, wiem... dlatego też ciebie, mamo, pytam się o przyczynę niepokoju Lidii... Bo szukam tej przyczyny i znaleźć nie mogę... Tylko, mamo najdroższa, nie zacznij troszczyć się o mnie, bądź przekonaną, że wróciłem zupełnie uleczony, już zazdrości śladu we mnie niema i nigdy nie będzie... Pytam się ciebie jedynie dlatego, iż nie pojmuję jasno całej tej sprawy... Ten Karlexis taki był odmienny od innych, taki niepochwytny w dziwaczności swego usposobienia... kto z nas może wiedzieć, czego się on mógł dopuście, by widzieć Lidię, jeżeli napadła go ochota spotkania się z nią na nowo... a widząc, że ona wstręt tylko ku niemu uczuwa, mógł chcieć to przełamać i dokuczać jej, naprzykrzać się jej i narzucać z całą podstępnością, na jaką zdobyć się może taki nikczemnik... Zechciej przypuścić, mamo, że pozostały u niego jakie listy Lidii, albo jaka fotografia, będąca dowodem blizkości ich stosunku... otóż za pomocą takiego dokumentu, grożąc, iż w razie odmowy prześle go tobie lub mnie, mógł wymódz na Lidii schadzkę...
— Tak, on był zdolny uczynić coś w tym rodzaju... nawet pamiętam...
Lecz pani Fenigan urwała nagle, słysząc nowe, dwukrotne dzwonienie. Tym razem dzwonek rozległ się nie przy pałacowej bramie, lecz w oficynie.
— To Lidia dzwoni. Pewnie przyśle kogoś po mnie. Musi mieć pełen salon gości i przyzywa mnie na pomoc....
Ryszard, zaniepokojony poprzednio urwanemi słowy, prosił matkę, by zechciała dokończyć zaczętego opowiadania.
— Tak, nie mogę cię pozostawić bez objaśnienia. Otóż w przeszły piątek, zabrałam z sobą Lidię, jadąc do Corbeil. Był to pierwszy jej spacer od czasu, jak wyjechałeś z Uzelles...
Dobierając słów, z wielką ostrożnością pani Fenigan opowiadała o spotkaniu księcia w sklepiku jubilerskim; położyła nacisk, opisując bladość i przerażenie Lidii; wszystko świadczyło, iż ujrzała tam Karlesisa zupełnie niespodziewanie, wreszcie jest to kobieta wyższa nad podobne wybiegi, podejrzywać ją byłyby niegodziwie.
— Jeżeli Lidia nic ci o tem nie doniosła w swoich listach, to wiedz, moje dziecko, że postąpiła tak jedynie skutkiem mojego nalegania... Słyszysz, Ryszardzie... ja uprosiłam ją, by o tem nic nie wspominała pisząc do ciebie... Więc nie miej do niej urazy, nie posądzaj o brak szczerości, bo ja jedna tylko zawiniłam...
Ale Ryszard nie posądzał bynajmniej, ani niewątpiło prawdomówności swej matki i o szlachetności charakteru swej żony. Milczał przez chwilę, bo wspomniał o przykrej scenie, jaka wybuchła pomiędzy nim i matką w tymże sadzie po nad Sekwaną i to niedalej, jak przed kilku miesiącami. Ileż rzeczy zmieniło się od tej chwili, jaka olbrzymia zaszła zmiana w sercu jego własnem i jemu najbliższych! Ryszard przystanął i, ująwszy matkę za obie ręce, ucałował je z czcią i najwyższą synowską miłością, nie zwróciwszy nawet uwagi, iż dbała o siebie pani Fenigan miała długie rękawiczki, bez których nie wychodziła nigdy po za próg pałacu.
— Mamo moja najdroższa, nie tłómacz się i nie uniewinniaj Lidii! Wierzę jej zarówno jak tobie... i nie lękaj się powrotu mojej zazdrości. Lecz twoje opowiadanie, droga mamo, przeraża mnie do pewnego stopnia... bo potwierdza słuszność moich przypuszczeń. Tak, teraz zdaje mi się, że wiem już wszystko...
— Co takiego?... co przypuszczasz?... Naprawdę nie rozumiem was, moje dzieci... Ty i Lidia wypowiadacie dziś jakieś zagadkowe słowa... To mnie przeraża...
Lecz znów rozległ się dzwonek w stronie pałacu i prawie równocześnie nadbiegł służący, wzywający panią Fenigan do salonu przepełnionego gośćmi. Niechętnie przerwała gawędkę ze swoim jedynakiem tak dawno niewidzianym, przemagąjąc wszakże niepokój, jaki budzić się poczynał w jej sercu, rzekła z wesołym uśmiechom na pożegnanie:
— Pozostań tutaj, przyślę ci Lidię, staraj się ją wybadać...
Po odejściu matki, Ryszard oparł się o nizki murek, oddzielający sad od pola staczającego się aż do Sekwany i zasianego dojrzewającym teraz owsem. Stał tak długo w głębokiem zamyśleniu. Matka mu rzekła: „staraj się ją wybadać!“ — Po co?... Wszak on wie bez tego. Nie warto więc męczyć Lidii drażliwością pytań. Tak, pomiędzy nią a Karlexisem musiało pozostać cos wspólnego, coś ciążącego Lidii zbytecznie. Karlexis używał tego czegoś jak pogróżki, zmuszając nieszczęsną kobietę do naznaczania schadzek. W ten tylko sposób Ryszard mógł sobie tłómaczyć obecność Karlexisa w pobliża parku w Uzelles. Lidia, nie mogąc się wyswobodzić ze szponów tego nikczemnika a spodziewając się lada dzień powrotu męża, zgodziła się na oznaczenie ostatniej schadzki, chcąc nareszcie wejść w posiadanie listów czy portretu, które pozostając w rękach księcia, stanowić mogły bezustanny dla niej postrach. Lecz Karlexis musiał się okazać zbyt wymagającym, chcąc się obronić pomściła się zarazem, tylko strzeliła celniej, aniżeli do siebie w Quiberon, widocznie ręka jej nie drgnęła nawet w ostatniej chwili... Zabiła a ujrzawszy leżącego na ziemi trupa, zapomniała o nienawiści, o zemście, lecz stała się kobietą przerażoną wielkością popełnionej przez siebie zbrodni, pilno jej być musiało zwierzyć się o tem zwłaszcza przed mężem, który jeden tylko był w stanie zrozumieć pobudki, usprawiedliwiające najzupełniej jej postępek. Dlatego też dziś rano, skoro tylko się powitali, tuliła się ona trwożnie do jego boku a patrząc mu prosto w oczy, zdawała się mówić: „Boję się... wstydzę się... schowaj mnie... ukryj, uratuj!“
Co począć?... Jak przyjąć straszliwe wyznanie, które mu złoży?... Uściskiem przytuli ją do swego serca, bo jeżeli stała się zbrodniarką, to jedynie przez miłość dla niego. Ileż razy słyszała ona z jego ust rozpaczliwe okrzyki: „Dopóki ten człowiek będzie żył, nie możemy być szczęśliwymi... bo zawsze myśleć będę, iż on także miał ciebie w swych objęciach... i dokuczać mi nie przestanie obawa, że on cię pożąda i że ty gotowa jesteś uledz mu kiedykolwiek“. Tak, Lidia nasłuchała się podobnych wyrzekać, jakże więc mógł mieć jej za złe, iż postanowiła usunąć przeszkodę tamującą im możność zbliżenia się, którego tak bardzo oboje pragnęli?... Czyż wreszcie ta wielka radość, rozsadzająca mu piersi w chwili obecnej, nie wypływała za świadomości, iż nareszcie on jeden tylko jej pożąda, iż on jeden ma do niej prawo i niepodzielnie poić się będzie słodyczą jej pieszczoty. Ryszard patrzał na łany zboża, ścielące się szeroko u stóp swoich, patrzał na piękność rzeki i zakręt jej ozłocony promieniami słońca, i chociaż znał tu nieledwie każde źdźbło trawy, wszystko wydało mu się piękniejsze, szersze, wspanialsze, bo wszystkiemu udzielał własnego zachwytu i radości wprawiających go w stan tkliwości i podniecenia.
Posłyszał lekkie i przyśpieszone kroki, wionęła letnia, muślinowa suknia. Lidia stała tuż obok niego, lecz bardzo blada i trwożna.
— Delcrous przyjechał — szepnęła, opierając się o mur i prawie nie patrząc na męża. — Podobno, że zmieniło się zapatrywanie, co do tej śmierci...
posądzają, że został zabity... i są na tropie wykrycia prawdy...
Jakże pobladły usta Lidii! Szepcząc te słowa, stara się uśmiechać, lecz przychodzi jej to z trudem... Ryszard patrzy teraz na nią, pragnąłby pochwycić ją w ramiona i pocałunkami przywrócić życie tym ustom ukochanym, lecz w sąsiednich ulicach sadu, ogrodnicy poczęli polewać grzędy, słychać brzęk blaszanych polewaczek, gracowanie spieczonej ziemi; patrzy więc tylko na nią pałającemi oczami a głos stara się hamować, by spytać z obojętnością:
— Na jakim tropie?... Cóż oni mogą wiedzieć?... Czy Delcrous co powiedział?..
— Nie. Sędzia nic nie chce powiedzieć, chociaż wszyscy w salonie otoczyli go i gwałtem się dopytają.
— Wreszcie cóż to nas może obchodzić — rzekł Ryszard, pieszcząc rękę Lidii i zabierając ją w swoje posiadanie, po za brzegi szerokiego muślinu rękawa.
Słońce poczynało się chylić ku zachodowi a zroszone wodą kwiaty napełniały powietrze wonią wzmocnionych zapachów. Różnobarwne rabaty sadu lśniły się i promieniały orgią kolorów a wilgocią zwabione drobniutkie przezroczo niebieskie motylki, tumanem krążyły po nad wspaniałością rozkwitłych gwoździków i lewkonij. Mikroskopijne skrzydełka owadów połyskiwały w wonnym oparze, jakby roje gwiazdek niebieskich.
— Jak tutaj dobrze — szepnął Ryszard.
— O tak, dobrze jest być razem — westchnęła Lidia, pochylając głowę na ramię męża i z figlarną kokieteryą spojrzała mu w oczy, chociaż serce miała strwożone niepewnością, obawą. Zdziwiła się spokojem jego twarzy. „Więc on jest nieułękniony?... Nie boi się, chociaż niebezpieczeństwo mu zagraża?... Co on myśli?... Zkąd czerpie tyle odwagi?... Bo gdyby to niebezpieczeństwo groziło nam na równi, byłoby słodko cierpieć i pokutować razem... Drogi, kochany mój Ryszard... on w miłości dla mnie czerpie swoją siłę!“ W tejże samej chwili Ryszard oddany był cały uczuciu radości. Śmierć Karlexisa zwalniała jego serce z przygniatającego je ciężaru, zdawało mu się, że poraz pierwszy widzi w całej pełni piękność tej ukochanej, będącej jego żoną, jego wyłączną własnością, poił się ogromem swego szczęścia. Lecz Lidia znów cichutko westchnęła i dostrzegł po za jej uśmiechem, głęboki smutek szarych oczów miłośnie ku niemu zwróconych.
— Czego ty wzdychasz, Lidio moja najmilsza?... Powiedz, co tobie?... Powiedz, teraz kiedy jesteśmy razem, tuż przy sobie i sami...
— Nie mogę... jeszcze niedość sami i niedość blizko jesteśmy, bym mogła powiedzieć... byśmy mogli szczerze porozmawiać z sobą...
— A więc kiedy?... Dziś wieczór... albo w nocy?
— Tak, w nocy, powiemy sobie wszystko.
Ręce ich splotły się w pałającym uścisku, natchnieniem swem pili się wzajemnie. Ryszard pytał ją z cicha:
— Więc się nie boisz, bym ci dokuczał, jak owej nocy poprzedzającej mój wyjazd? Czy pamiętasz?...
— Pamiętam, lecz nie boję się, bo to się teraz nie może już powtórzyć.
— Dlaczego?...
Szarpnęła się gwałtownie i jakby spychając z siebie ciężar zbyt dokuczliwy, rzekła z pewnością przekonania:
— Bo teraz nie rozdziela nas, lecz przeciwnie łączy nas sprawa...
Udawał, że jej nie rozumie, więc spytał szeptem:
— Jaka sprawa?...
Wzrok ich krzyżował się, palił wzajemnie i napawał dreszczem najwyższej namiętności. Po za nią połyskiwała purpura wspaniale zachodzącego słońca, którego promienie, przeświecając przez puszyste, jasne jej włosy, tworzyły aureolę dokoła delikatnych linij wytwornej jej główy, on stał naprzeciw i konające słońce ognistemi blaskami napełniło mu oczy, złotą łuną krasząc ogorzałe, męzkie jego rysy. Nie widzieli się jeszcze nigdy w podobnej chwale piękności i jeszcze nigdy nie doznali tak niezmiernego i wzajemnego nad sobą podziwu, łączącego się z żądzą najwyższej pieszczoty. Lecz apoteoza światła, która ich oblewała przemieniając postacie ich w nadziemskie istoty, była tylko tłem piękna olśniewającego ich wzajemnie. Piękno to biło od nich oddziaływująco skutkiem owej sprawy, tej dramatycznie okrutnej sprawy, o którą posądzali się wzajemnie, sprawy dokonanej w imię miłości i tylko dla wspólnej im miłości. Litowali się nad trwogą jedno drugiego, wielbili się całą potęgą swych serc rozkochanych...
— Ryszardzie, Ryszardzie, gdzie jesteś?! Donośny i ostry głos wzywał Ryszarda prawie rozkazująco, dochodząc od strony pałacu.
— To Delcrous cię woła — rzekła Lidia, z przerażeniem odskakując o kilka kroków w bok od męża.
Ryszard spochmurniał i mruknął:
— Czego on chce od nas i po co aż tutaj za na nami przychodzi?
Prawie pomimo woli wyciągnął ramiona ku Lidii, jakby chciał ją uspokoić: „nie lękaj się, jestem przy tobie i nic ci się złego przy mnie nie stanie”.
A ona, widząc go tak spokojnym i pełnym miłości, myślała: „Jaki on odważny, jakże bardzo go kocham!“. Ryszard patrzał na strwożoną Lidię i rozkoszował się nietylko jej pięknością, lecz jej strachem teraz widocznym; jakże tkliwą i miłą była ta wiotka postać kobieca, nieulękniona i z zimną krwią spełniająca czyn w obronie swej miłości a teraz po jego dokonaniu słaba, zdenerwowana i w swej niemocy garnąca się do jego boku.
— Przepraszam cię, mój kochany Ryszardzie — rzekł Delcrous, zbliżając się drobnemi i szybkiemi krokami — rozumiem, że nie w parę przerywam ci pierwsze twoje godziny po powrocie do domu, ale chciałbym jaknajprędzej dostać się do Corbeil, więc przychodzę cię prosić, abyś mnie tam odesłał swojemi końmi.
— I owszem, zaraz każę zaprządz.
— Ja pójdę do stajni — rzekła pośpiesznie Lidia, uradowana myślą: „jeżeli Delcrous zaraz odjedzie, to na dziś niema żadnego niebezpieczeństwa“.
Ryszard roześmiał się, patrząc na rozjaśnioną twarz żony i rzekł:
— Chodźmy razem do stajni... nie odchodź bez nas...
Zwrócili się w górę sadu, kierując się ku pałacowi. Jaskółki uwijały się po nad drzewami rozłożonemi w wachlarze lub wielkie kielichy a słońce skośnemi promieniami przeszywało powietrze, złocąc je i ożywiając falami swych blasków. Delcrous skorzystał z pierwszej okazyi, by módz szepnąć do Ryszarda bez zwrócenia uwagi Lidii:
— Pojedź ze mną chociażby kawałek drogi, potrzebuję być z tobą sam na sam chociażby przez te chwilę. Muszę cię zapytać o kilka szczegółów.
Najwidoczniej chciał się czegoś dowiedzieć o stosunkach Lidii z Karlexisem; musiano mu dać jakieś wskazówki w Grosbourg, Ryszard musiał uczynić wysiłek woli, by pokryć wewnętrzne swe wzburzenie.
— Dobrze, pojedziemy razem — odrzekł również tajemniczo.
Gdy powóz zajechał i Lidia ujrzała Ryszarda wsiadającego wraz z sędzią, nagle pobladła, ogarnięta złowrogiem przeczuciem, iż uwożą jej męża i że nieprędko go zobaczy z powrotem. Zapanowała wszakże nad swojem wzruszeniem i rzekła z uśmiechem:
— Panowie, kochani moi panowie, poczekajcie chwilkę, włożę kapelusz i pojedziemy razem!
Lecz Ryszard zrozumiał mrugnięcie sędziego i rzekł do żony:
— Nie warto, ja zaraz wrócę... zobaczysz za chwilkę będę z powrotem... tylko do skraju wioski odprowadzę sędziego.
A wychyliwszy się z powozu i przesyłając jej ręką pocałunek, dodał ciszej:
— Wróć do salonu i pomóż mamie bawić gości.
Lidia zawróciła się, by iść do pałacu, lecz przystanęła na ganku, by popatrzeć za odjeżdżającym mężem. Z tyłu po za nią, przez otwarte okna pałacu dolatywały dźwięczne głosy i śmiechy kobiecego gwaru, bawiono się wybornie i rozmowa bardzo była ożywiona. Gdy powóz dojechał do bramy i konie miały skręcać na gościniec wiodący do Corbeil, Ryszard odwrócił się raz jeszcze i zdaleka zawołał:
— Do widzenia, zaraz wrócę!
Delcrous stoczył z sobą pewną walkę, lecz ostatecznie chęć szybkiego awansu przemogła w nim nad miłością dla Elizy i poświęcił Uzelles dla zadośćuczynienia wymaganiom Grosbourg. Po rozmowie z księciem, długo się namyślał i idąc pieszo do Uzelles nie mógł się zdecydować; przechodząc przez most jeszcze nie powziął stanowczego postanowienia. Gdyby Eliza mogła była przed nim stanąć w ponętnej swej postaci, ponętny uśmiech byłby na pewno odniósł tryumf nad wahaniem się sędziego; spojrzawszy na uroczą i figlarną buzię Elizy, byłby natychmiast zaniechał myśli o swej karyerze i potędze wpływów takiego człowieka, jak książę generał. Lecz Eliza była daleko i sędzia Delcrous, przeszedłszy most na Sekwanie, powziął postanowienie zgodne ze zwykłą oschłością swego serca; poświęcił projekt małżeństwa, dla dobra przyszłego awansu. Uśpiona chwilowo ambicya ozwała się teraz nagląco, dopominając się, by „należycie spełnił swój obowiązek wysokiego urzędnika przy trybunale w Corbeil“. Ułożył sobie plan postępowania. Postara się najpierw o poufną rozmowę z „kochanym Ryszardem“ a ztąd otrzymane zwierzenia posłużą mu i dopełnią zeznanie „obwinionego“ gdy stanie przed kratkami sądowemi.
Skoro tylko wyjechali na gościniec, po którym konie rączo biegły, tocząc za sobą lekki powozik, sędzia przystąpił do wykonania pierwszej części swego planu. Tłomaczył „przyjacielowi“, iż nie chciał z nim mówić o śmierci księcia d’Olmütz przy Lidii, tembardziej, że cała ta sprawa przybiera obecnie inny obrót, aniżeli myślano z początku. Młody książę nie umarł naturalną śmiercią, lecz został zabity. Lekarze pomylili się w pierwotnem swem orzeczeniu.
— Czy są na to dowody — spytał Ryszard z nieukrywaną gwałtownością.
A Delcrous, poczekawszy chwilę i patrząc nań badawczo rzekł:
— Mamy na to niezbite dowody.
Ryszard już teraz nie wątpił. Tak, wiedzieć coś musieli o Lidii. Lecz za kogóż go brał ten sędzia, przypuszczając, iż on wyda swoją żonę, że ją rzuci na pastwę ich sprawiedliwości! Bez namysłu postanowił zmylić posądzenia i w razie potrzeby całą winę wziąć wyłącznie na siebie.
Delcrous, chociaż nie odznaczał się subtelnością i sprytem, odczuł niepokój Ryszarda i, ucieszony, ciągnął dalej:
— Jednym z dowodów jest okoliczność następująca: książę d’Olmütz miał zwyczaj noszenia przy sobie listów i fotografij młodych kobiet, z któremi był w stosunkach, a nawet jak wielu młodych ludzi mających szczęście do podobania się płci pięknej, pokazywał znajomym, posiadane pamiątki. Nosił te relikwie swoje w małym pugilaresie, oprawnym w szyldkret, wszyscy mniej więcej jego znajomi widzieli ów sławny pugilares i chociażby cząstkę tego, co zawierał. Otóż wyobraź sobie, że przy trupie nie znaleziono ani pugilaresu ani żadnej z owych pamiątek. Ten właśnie drobny na pozór fakt dał początek nowemu poglądowi na śmierć księcia d’Olmütz... i jesteśmy już na tropie... wiemy, kto dopuścił się morderstwa...
Opowiadanie sędziego odtwarzało tenże sam przebieg sprawy, jaki poprzednio powstał w główne Ryszarda, uprzytamniającego sobie całą dramatyczność schadzki Lidii z Karlexisem. Chciała odzyskać listy niegdyś do niego pisane, lecz on kładł swoje warunki... Zdawało się Ryszardowi, iż każde zdanie wypowiedziane przez Delcrousa szarpie mu serce, jakby żelaznemi hakami, jednakże znajdował siły, by odpierać ze spokojem wszelkie twierdzenia:
— Jeżeli przeszukano mu kieszenie, to rzecz prosta, że go zabito w chęci obłowienia się pieniędzmi.
— Otóż nie. Brakowało jedynie owego pugilaresu z pamiątkami. Ktoś, co go zabił, jedynie owe pamiątki chciał pozyskać. Bo nie tknięto ani portmonetki, ani zegarka, ani pierścionków. Zabrano pugilares z listami i oszpecono śliczną twarz tego biedaka, któremu uroda, trzeba przyznać, nie przyniosła zbyt trwałego szczęścia... Hulał to prawda, lecz niedługo cieszył się hulanką... Otóż śmiało teraz rzec można, iż zabito go przez zemstę... z nienawiści...
Ryszard milczał a sędzia, uląkłszy się, iż zbyt wyraźnie wskazał zabójcę i zbyt go onieśmielił, zmienił naraz swoje poglądy i dla wyprowadzenia w pole przeciwnika, rzekł prawie żartem:
— Czy wiesz Ryszardzie, co ja myślę o śmierci Karlexisa?... Otóż mam podejrzenie, iż go zabiła kobieta... jaka zazdrosna, lub rozgniewana kobieta...
Ryszard drgnął cały, co nie uszło uwagi sędziego. Pomyślał, iż tą drogą prowadząc indagacyę, uzyska wiele pożytecznych objaśnień.
— Myśl ta mi przyszła, gdy tylko zobaczyłem trupa. Ułożono go na trawie, w pozie pełnej wdzięku, pod parasolem efektownie wspartym na wielkich paprociach... tak, tak, to nie może być nic innego, jak niewieścia vendetta!
Ryszard widząc, iż Lidia jest odkrytą, postanowił ją ratować chociażby kosztem własnego życia.
— Mylisz się, mój drogi, przypuszczając, że tylko kobieta jest zdolną być wyrafinowaną w zadowolnieniu swej zemsty. Ręczyć ci mogę, że mąż zazdrosny i mordujący sprawcę katuszy, których tamten był przyczyną, jest równie zdolny, jak kobieta, mścić się i znęcać z najwyższem okrucieństwem...
— Więc podług ciebie, to nie kobieta popełniła dziś wykrytą zbrodnię?
— Przysiągłbym, że nie kobieta.
— Jak widzę, jesteś znawcą...
Mówiąc to, sędzia śmiał się głośno, przypuszczając, iż śmieje się dobrodusznie i dowcipnie a po chwili, pochyliwszy się konfidencyonalnie w stronę Ryszarda, zapytał go z nienacka, podziwiając swoje wysokie zdolności śledcze:
— Czy to prawda, co ludzie mówią o tobie, że jesteś niezmiernie zazdrosny?...
— Tak jest w istocie, jestem bardzo zazdrosny.
— Podobno, że skutkiem tego napisałeś nawet mnóstwo listów pełnych pogróżek?...
— Czyż można wiedzieć i pamiętać, co się mówi lub pisze w podobnych uniesieniach!...
Nastąpiła dłuższa pauza w rozmowie i każdy z dwóch mężczyzn, pogrążywszy się w milczeniu, oddał się biegowi myśl: spokojniejszych, żałując prawie, iż dał się unieść poprzedniemu prądowi. W miarę wzmagania się wieczornej ciemności, gościniec wydawał się bielszy, roztaczał się wdal, jak jasna wstęga. Po obu stronach drogi szli ludzie pojedynczo, lub we dwóch a czasami w trzech; wracali do domów po całodziennej pracy w polu, trzymając rydle skośnie na ramionach, szli ociężale, ze zmęczeniem w członkach, pochyleni ciężarem bólu osiadłego im wzdłuż grzbietu, zgiętego zbyt długo przy kopaniu ziemi. Toczył się od czasu do czasu wóz zaprzężony w parę lub kilka koni, idących szeregiem jeden za drugim a czuwać mający nad niemi człowiek drzemał, siedząc bokiem na najspokojniejszym i kiwał się w takt ruchu zmęczonych szkap, po nad głowami których brzękały kółka i dzwoneczki, dźwięcząc przeciągle wśród wiejskiej, pogodnej ciszy. Jeden taki woźnica, raptownie zbudzony turkotem powozu, zeskoczył szybko z konia i skierował wóz na stronę; nieco dalej jakiś włóczęga siedział nad rowem i opatrywał sobie nogi pokaleczone zbyt długą pieszą wędrówką; rzucił on okiem zawiści na mężczyzn siedzących wygodnie w powozie, zaprzężonym w dwa rosłe i żwawe konie. Od gościńca aż do rzeki, na całej pochyłości gruntu, zieleniła się starannie przystrzyżona winnica a Sekwana połyskiwała krwawo skutkiem odbijających się w niej zachodnich obłoków. Po przeciwnej stronie drogi ciągnął się las tajemniczy głębią swej ciemności. Od rzeki dolatywały odgłosy statków a z po nad lasu spływały splątane i wesołe śpiewy ptasząt osiadających wierzchołki drzew jeszcze skąpane resztą dziennego światła. Odzywał się nawet słowik i wkrótce jego tylko pieśń było słychać, a wraz z miłosnemi jego trelami, dolatywały zapachy leśnych kwiatów, zwłaszcza konwalij obficie tutaj rosnących. Ryszard myślał teraz o Lidii. Sędzia nawet uległ uroczemu powiewowi od lasu i marzył o Elizie, przypominając sobie wesołość i szczerość jej uśmiechu, opromienionego białością ślicznych ząbków. Przez chwilę dał się unieść swej miłości i byłby nawet chętnie zatelegrafował do Wersalu, przyzywając zastępcę dla prowadzenia dalszego śledztwa, lecz ten tryumf serca trwał krótko i dość łatwo ustąpił przed wymaganiami ambicyi, gardzącej podobną słabością.
Dojeżdżali właśnie do Soisy, gdy z bocznej dróżki wijącej się wśród winnic, wyszła wysoka, czarna postać i zarysowała się wyraziście na kredowo białym szlaku gościńca. Był to ksiądz Cerès.
— Witam cię, księże dobrodzieju — zawołał Ryszard z serdeczną uprzejmością, rozkazując furmanowi, by zatrzymał konie.
Wikaryusz zaczął się dopytywać, czy i właściciel małej parafii wrócił z podróży? Ryszard opowiedział mu, że zostawił pana Merivet w Marsylii, lecz że on wkrótce ztamtąd przybędzie.
— Ale cóż tu robiłeś, kochany ojcze Cerès, wśród pola i o tej porze?... Zapewne, jak zwykle, chodziłeś pocieszać jakich biedaków?...
Ksiądz, zdjąwszy z głowy swój kapelusz o szerokich brzegach, ocierał pot z czoła i siwych włosów, okalających mu głowę srebrzystą koroną i rzekł z prostotą:
— Powracam z twojej posiadłości, panie Ryszardzie... z nad Sekwany... ojciec Jerzy, którego przygarnąłeś w domku nad rzeką, jest niezdrów i kazał mię przywołać.
— Czy bardzo jest chory?...
— Przypuszczam, że to ostatnia jego choroba, i mam zamiar jeszcze dziś wrócić do niego ze świętemi olejami.
— Biedaczysko, moja Lidia zmartwi się, gdy się o tem dowie.
A skoro ksiądz pożegnał się, śpiesząc do Draveil, Ryszard zawołał za odchodzącym:
— Księże dobrodzieju, zechciej się nie kłopotać o koszta pogrzebu... i zrób wszystko na mój rachunek...
— Dziękuję ci, zacny mój panie — odezwał się z oddali głos księdza niknącego w ciemnościach.
Drzewa przestały już rzucać cień, noc zapadała czarna, jakby rozpostarły się skrzydła śmierci, o której dopiero co była mowa. Korzystając z przystanku furman zapalił latarnie powozu. Delcrous znów myśląc o dramacie zaszłym w lesie dzisiejszego ranka, rozważał o co należałoby jeszcze wypytać Ryszarda dla dopełnienia zebranych wiadomości. Wreszcie spytał przyjaciela:
— Powiedz mi, kochany Ryszardzie, kiedy właściwie pożegnałeś się z panem Merivet?...
— Pożegnałem go wczoraj rano w Marsylii.
Lecz w tem spostrzegł się, iż w ten sposób gubi Lidię, więc pośpiesznie dodał:
— Co też ja mówię... Onegdaj pożegnałem się z panem Merivet, tak, dwa dni temu... Jak też to łatwo stracić rachunek dni, gdy się jest w podróży... Wszystko się plącze... bo wszystko przypada w niewłaściwych godzinach...
— Gubi się... sam, jakby naumyślnie, gubi się nieszczęśliwy chłopak — myślał sędzia, spoglądając z rodzajem politowania na swego towarzysza. Litością zdjęty, czy też dyletantyzmem swego rzemiosła pchnięty chęcią utrudnienia samemu sobie śledztwa, które mu się teraz wydawało zbyt łatwe, Dolcrous rzekł:
— Jednakże dziś rano, gdyśmy się spotkali w lesie, powiedziałeś mi, że dopiero co wysiadłeś z wagonu. I chyba, iż tak było rzeczywiście, bo cóżbyś robił w lesie od kilku dni... dlaczego siedziałbyś w lesie, zamiast wrócić do domu, do matki i do żony?...
— Tak, zapewne — szepnął Ryszard nie wiedząc co dalej mówić.
A sędzia pomyślał:
On teraz będzie udawał głupca o niczem nic niewiedzącego.
Pochylił się w stronę Ryszarda i rzekł głosem zniżonym, przyjacielskim:
— Mój drogi, czyś się zastanawiał nad tem, że śmierć księcia d’Olmütz może mieć nieprzyjemne skutki... zwłaszcza dla ciebie?... Bo na nieszczęście cała okolica wie, iż osoba, której imienia nie chcę wymieniać, lecz osoba bardzo ci bliska pozostawała w stosunkach z zabitym księciem...
— Wiem, że ta okoliczność jest znaną...
— Więc musiało ci przyjść na myśl, że posądzenia mogą paść na kogoś z was, jeżeli nie na ciebie... tembardziej jest to uzasadnione, iż trup księcia d’Olmütz został znaleziony tuż w pobliżu parku d’Uzelles...
— Nie, tej myśli nie miałem... bo to niczego nie i dowodzi, iż znaleziono tego trupa tuż koło mojego domu. Mógł bowiem zabójca przynieść ciało zabitego i złożyć go w sąsiedztwie parku d’Uzelles, jedynie dla odwrócenia uwagi... dla zatarcia śladu po za sobą.
Delcrous poczuł, iż dowodzenie Ryszarda ma wiele słuszności, przyznał w duchu, iż nie byłby wpadł na ten domysł, rzekł więc, przybierając wyraz wielkiej szczerości:
— To, co mówisz jest zupełnie słuszne. Jednakże, pozwolę sobie na postawienie ci jeszcze jednego pytania, na które możesz nie odpowiadać, i jeżeli ci to sprawia przykrość. Wszyscy wiedzą, że jesteś niesłychanie zazdrosny. Otóż wyobraźmy sobie, iż wracasz z podróży wczesnym rankiem i chcesz się dostać do domu cichaczem dla sprawienia niespodzianki swoim paniom. Idziesz więc przez las, chcąc wejść do parku przez boczną bramę. Wtem spostrzegasz wymykającego się tamtędy młodego księcia. Cóżbyś uczynił w podobnym razie?... Uniesienie twoje byłoby wytłómaczone...
— Przypuszczasz, że byłbym zabił?... Tak, nie mylisz się... i nawet prawo byłoby po mojej stronie.
— Otóż nie! Prawo byłoby po twojej stronie, tylko wrazie, gdybyś był schwycił na gorącym uczynku — Mój kochany, zapominasz, że dla człowieka zazdrosnego, okoliczność, jaką przytoczyłeś, byłaby równała się schwytaniu na gorącym uczynku.
Ryszard wyrzekł te słowa z uniesieniem i tak dobitnie, iż sędzia cofnął się w głąb powozu z przekonaniem, że usłyszał kategoryczne przyznanie się do winy, wobec czego nie warto już było stawiać nowych pytań badanemu przez siebie przyjacielowi. Obecnie sprawa była jasna i należycie przygotowana dla ułatwienia czynności trybunału sądowego. Ryszard zaś był silnie zaniepokojony i pytał sam siebie: „Cóż on teraz uczyni?... Dlaczego w ten sposób pokierował swoje pytania?... O co mu właściwie chodziło?”
Powóz wjechał obecnie na przedmieście Corbeil. Pozapalane latarnie gazowe migotały z rzadka wzdłuż Sekwany, lśniącej się jeszcze ostatniemi blaskami zachodu. Z olbrzymich wysokich kominów fabrycznych unosiły się reszty dymów a na chodnikach po obu stronach ulicy, szły gromady robotników, mężczyzn i kobiet; każda z nich miała w ręku koszyk, w którem było jedzenie przyniesione rankiem z domu na całodzienny posiłek. Nędzne te koszyki, również jak nędzna odzież pokrywająca zmęczone członki tego spracowanego ludzkiego stada, niosła z sobą wyziewy potu, ubóstwa i sadzy. Prócz tych ludzi, powóz nie napotkał nikogo, ani na ulicy Notre Dame, ani na placu Galignani. Cały jeden bok ciasnego i ciemnego placu, zajmował front wielkiego parowego młyna, upudrowanego mąką, jakby śniegiem, po drugiej zaś stronie wznosił się gmach trybunału sądowego, łączący się z budynkiem służącym na tymczasowe więzienie.
— Widzę, że prezydent jest jeszcze w trybunale — rzekł Delcrous — bo oto jego powóz.
A zwróciwszy się do furmana, który zatrzymał konie, rzekł, nie pytając się Ryszarda:
— Wjeżdżaj w bramę!
Powóz, przebywszy bramę, wjechał na obszerny dziedziniec, słabo oświetlony dwoma staremi latarniami, Delcrous wysiadł pierwszy i powiedział tonem zmienionym, ostrym i zimnym:
— Proszę za mną w sprawie niecierpiącej zwłoki.
Ryszard, nie rzekłszy słowa poszedł i wkrótce znaleźli się obadwaj w wielkiej izbie w głębi brudnego korytarza. Na stole zawalonym tekami stała kopcąca się lampa, jakby oczekiwano na ich przybycie. Cisza panowała tu zupełna a tylko rytmiczny ruch i uderzenia kół fabrycznych dolatywały z oddali. Delcrous podszedł do stołu, podkręcił lampę i gdy nieco jaśniej zapłonęła, zadzwonił na pisarza, pracującego w sąsiednim pokoju.
Zaczęli z sobą szeptać, coś pisać... „z rozkazu sądu... w zamknięciu odosobnionem...“ Ryszard tymczasem stanął przy oknie wychodzącem na ciasne, wewnętrzne podwórko. Naprzeciwko okna wznosił się wysoki budynek, nad którego drzwiami był napis: Dom więzienny przy Trybunale w Corbeil. Chociaż okno było otwarte i kraty dzielące je od podwórka składały się z rzadko osadzonych żelaznych prętów, wszakże Ryszard z trudnością odczytał ów napis z powodu ciemności, która tu miała coś złowrogiego, podstępnego.
O jakże odrażający i nikczemny wygląd miały drzwi opatrzone tym napisem! Stanowiły one jakby symbol nędzy i cierpienia, które mieściły po za zamkiem i ryglami swojemi. Do koła brudnego podwórka krążyły nietoperze, uganiające się za żerem, pomiędzy wysokiemi czterema ścianami muru. Powietrze było teraz gorące i duszne. Nagle odezwał się szorstki głos sędziego:
— Kochany panie Fenigan, wybacz, lecz jestem zmuszony do zatrzymania cię tutaj, z okoliczności sprawy, w której będziesz mógł dostarczyć wskazówek pierwszorzędnej wagi.
Ryszard przybrał minę człowieka przerażonego, chociaż musiał się spodziewać czegoś podobnego, albowiem wysiadając ze swego powozu, wsunął furmanowi karteczkę do Lidii, na której napisał: „Wyjeżdżaj natychmiast. Gdziekolwiek będziesz — ja przyjadę najdalej za tydzień“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.