Mała parafia (tłum. anonimowy)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Spotkanie.

W majowy, pogodnie mgławy poranek, Chuchin wsiadł do łodzi i zwolna płynął w pobliżu brzegu, upatrując najdogodniejszych miejsc do zastawiania sieci, nadchodziła bowiem pora otwarcia rybołówstwa. Dość było spojrzeć na starego wioślarza, by nabrać przekonania, iż wsiadł do łodzi głównie dla zabicia czasu, jechał zwolna, rozglądając się zwłaszcza za ludźmi, z którymiby mógł wdać się w gawędkę. Chuchin wypoczywał podczas nieobecności swego pana i rozporządzał sobą, łodzią i rzeką dowolnie. Przystanąwszy przy galarach wypił wódki z przewoźnikami a pożegnawszy ich, podpłynął ku pralni urządzonej na wielkim statku, stale przywiązanym do brzegu i rozpoczął żarciki z kobietami piorącemi bieliznę. Odcinały mu się jak mogły, wreszcie śmiejąc się zaczęły mu grozić kijankami, gdy wtem gadatliwy Chuchin spostrzegł odbijającą się w wodzie postać pana Aleksandra, opartego i nieco pochylonego po za poręcz mostu.
Chuchin był z łodzią swoją w cieniu, ukryty po za filarem mostu, złożył wiosła i pykając z lulki przeżuwał w myśli, jak zagadnąć kochanka swojej córki, któremu nie dowierzał i którego uważał za skończonego łotra.
— Czego on tu wyczekuje, stojąc na moście? Prawda, że słyszy on ztamtąd wszystkie plotki, jakie trzęsą praczki, spłukując wraz z bielizną wszystkie brudy ludzkie, dziejące się w całej okolicy, ale przecież ten bywalec i urwipołeć wie o tem coś więcej niż te kobiety... Nie... nie, on nie po to wpatruje się w wodę... ślepie jego, chociaż małe, patrząc tu widzą dokoła... on wyczekuje kogoś... pewnie ten ktoś ma nadejść ze stacyi kolei...
Ujął wiosła w dłonie i pchnął łódkę przed siebie a wysunąwszy się z pod mostu, zawołał ochrypłym i drwiącym głosem:
— Jużby się chciało puścić wędkę do wody, za rychło, jeszcze nie pora, panie Aleksandrze!
Zaskoczony z nienacka, pan Aleksander drgnął i poprawiając binokli odrzekł:
— Zgadłeś, mój stary... ale ryby, które zwykłem łowić, nie w twoje chwytają się sieci...
Urwał i nadsłuchiwał uważnie, lecz łoskot, który go doleciał nie biegł od dworca, ale od szluzy, więc znów się pochylił nad poręczą mostu, pytając:
— A cóż u was słychać nowego?... Pan Ryszard zawsze jeszcze w podróży po swojej Algieryi?...
— Co tu udawać, gadasz, jakbyś nie wiedział... czyż Rózia nie wypaple ci zawsze wszystkiego, co się u nas dzieje?...
Pan Aleksander skrzywił się z niesmakiem. Unikał on zawsze rozmowy o Rózi ze starym jej ojcem, zdawało mu się, iż tak wypada, lecz ten głupi prostak nie oceniał delikatności uczuć wytrawnego pana kamerdynera, który prawdę powiedziawszy, lękał się również wioseł i pięści ojca swej kochanki. Chcąc zwrócić rozmowę na co innego^ zawołał śmiejąc się:
— Patrzajno, Chuchin... twój lokator spuszcza się do piwnicy!..
Tę żartobliwą uwagę pana Aleksandra wywołał stary Jerzy, który, wyszedłszy z budy ponad rzekę, kierował się ku brzegowi, trzymając w ręku długi kij ze sznurem i butelką. Wlókł się niedołężnie, nogi uginały się pod nim, mrugał szybko nabrzmiałemi powiekami, jakby rażony słonecznem światłem.
— Próżniaczysko — rzekł z pogardą Chuchin. — Dziwną doprawdy myśl mieli moi państwo, żeby oddać budę temu żebrakowi... tylko zapchli moje sieci i zabrzydzi wiosła... Ale pocóż to on wylazł z tą swoją wędą... przecież ryb niewolno jeszcze łapać...
— A — czyż nie widzisz, że on już złapał na nią butelkę... wynalazł sobie sposób czerpania wody bez wielkiej fatygi.
Brzeg rzeki był wysoki i żebrak nie mógł zejść niżej, bo było zbyt dla niego stromo, więc z wielką biedą położył się na ziemię, przypuszczając iż tym sposobem butelka sięgnie do wody. Cbuchin i Aleksander śmieli się na głos, tak ich bawiły wysiłki starego biedaka.
— Zdechnie stary niedojda... dalibóg dyabli go wezmą, tak się nadyma!...
— Łbem gotów wlecieć do wody... a to dyabli nadali tego starego... wleci... doprawdy wleci... hej, ojcze Chuchin, uważaj.. masz tobie, chlupnął w rzekę!...
Rozległ się okrzyk straszny, przeraźliwy, krzyk istoty wołającej o pomoc, pragnącej całemi siłami ratunku. W okrzyku tym było coś dzikiego, przeszywającego. W miejscu, gdzie stary wpadł do wody drżały jeszcze trzciny i zarośla. Na szczęście ludzie pracujący na poblizkiem polu zbiegli się na pomoc i wyciągnęli starca na brzeg rzeki. Trząsł się na całem ciele, woda lała się strumieniami z jego ubrania, lecz z zaciśniętych dłoni nie wypuścił swojego kija. Chuchin, który z przyjemnością pomyślał sobie, iż wreszcie buda pozbędzie się swego mieszkańca, teraz, mrucząc, skierował łódkę do wybrzeża, udając, iż śpieszył na ratunek tonącemu.
Tymczasem oczekiwany przez pana Aleksandra pociąg z Paryża nadjechał i młoda pani Sautecoeur, wysiadłszy z wagonu doszła właśnie do mostu. Ubrana była w różową suknię w białe paski a poranny wietrzyk owijał lekką spódnicę o smukłe jej ciało, uwydatniając kształty zalotnej kobiety. Tuż przy niej szła, sapiąc, tłusta jejmość, nizka i czerwona. Była to pani Noël, żona profesora z Paryża. Wynajęła ona pokój w domu leśniczego, albowiem doktorzy zalecili jej spędzenie lata na wsi, o ile możności w sosnowym lesie ze względu na zdrowie córeczki, którą właśnie wiozła w dziecinnym wyplatanym wózku. Skoro tylko pani Sautecoeur dostrzegła pana Aleksandra, rzekła do swej towarzyszki, iż ją dogoni, sama bowiem musi się na chwilę zatrzymać. Nie chcąc zwracać niczyjej uwagi, szybko zamieniła kilka słów z ex-kamerdynerem z Grosbourg.
— Książę przyjechał... chce się z panią widzieć w lesie, w pobliżu Chêne-Prieur...
— Niepodobna... zbyt mnie pilnują...
— Kto?... Indyanin?...
— Tak... Zanudza mnie swoją opieką...
W tem na moście ukazało się kilkoro ludzi. Piekarka jechała w swoim wozie i pozdrowiła ich uprzejmem „dzień dobry”. Tuż za nią jechał konno pomocnik rzeźnika, trzymając przed sobą kosz z mięsem, uśmiechnął się do nich, odwracając głowę, gdy ich minął. Pan Aleksander udawał teraz, iż opowiada zaszłe wydarzenie ze starym Jerzym, ukazując więc dramatycznym ruchem ręki budę nad rzeką, oraz trzciny, z których wyciągnięto biedaka, mówił głośno:
— Tak, tak, myślałem, że już źle będzie ze starym... chciąłem już iść po wózek ojca Foureat, by zabrał nieboszczyka.
A po cichu dodał:
— Jutru, we czwartek, jest jarmark w Corbeil... proszę być o godzinie jedenastej w sklepie przy ulicy Saint-Spire... Książę tam przyjedzie, więc wybierzecie razem biżuterye, na które pani ma ochotę...
— Nie wiem, czy będę mogła się stawić... Nie mogę przyrzekać nic stanowczego...
Mówiąc to, patrzała w dal na rzekę a widząc znów zbliżających się ludzi, zawołała głośno z udanem współczuciem:
— Biedny stary Jerzy, po takiej kąpieli może dostać zapalenia płuc... a w jego wieku to choroba niebezpieczna... Żegnam pana, bo pani Noël na mnie czeka...
— Do widzenia — i pan Aleksander skłonił się przy tych słowach z wyszukaną grzecznością:
Praczki, nie przestając machać kijankami, zerkały ciekawie ku rozmawiającej parze na moście, a gdy dostrzegły, iż pan Aleksander przesyła końcem palców całusa odchodzącej pani Sautecoeur, roześmiany się na całe gardło i zaczęły dogadywać: Patrzcie, co to za stary łobuz, jeszcze mu nie dosyć Rózi... teraz tej mu się zachciewa! Lecz taki już los w rodzinie Sautecoeurów... wszak Indyanin całe życie nosił rogi przyprawiane mu przez żonę, teraz przyszła kolej na syna... Rozweselone swojemi własnemi uwagami, praczki gadały jedna przez drugą, smiejąc się do rozpuku.
Śmiech praczek i hałas raźnie walących klepadeł, dolatał uszu pani Sautecoeur, która, dopędziwszy panią Noël, pomagała jej ciągnąć wózek, namawiając ją przytem, by nazajutrz poszła z nią razem na jarmark do Corbeil. Pożyczą w tym celu karyolkę od sąsiada i same będą powozić... Droga do Corbeil jest prześliczna... przez las... więc i dziecku będzie zdrowo odbyć taką przejażdżkę.
— Tylko z powodu mojego teścia, proszę, niechaj pani pierwsza zaproponuje... On mi zawsze niedowierza niewiedzieć dlaczego... już taki ma charakter... Pani jednej ufa zupełnie. Przed pani przyjazdem nigdy mi nie pozwalał iść samej na spacer... albo szedł ze mną, albo też kazał mi czekać niedzieli, gdy mój mąż przyjedzie z Paryża. Niech pani wymyśli jakie sprawunki na jutro... Proszę to zrobić dla mnie a pani zobaczy, jak wybornie się zabawimy.
O ile stary Sautecoeur był podejrzliwy, o tyle pani Noël była kobietą łatwowierną. Od miesiąca zamieszkiwała ona w domu leśniczego i najzupełniej niczego się nie domyślając, odgrywała rolę parawanu, po za skrzydłami którego Karlexis przyprawiał rogi swojemu porucznikowi. Dobroduszna twarz pani Noël, oraz tytuł profesorowej, oślepiły Indyanina, powierzał jej opiece swoją synowę, spokojnym będąc, iż pod wyborną jest strażą. Przyjaciółki wychodziły codziennie razem na spacer do lasu, wioząc w wózku wątłą córeczkę paryzkiego profesora i zasiadały z robotą w cieniu drzew, najczęściej w pobliżu Chêne-Prieur, ta część lasu bowiem nie należała do działu będącego pod nadzorem Indyanina. Podczas, gdy drzewa szumiały po nad ich głowami, panie, siedząc na składanych stołeczkach przywiezionych w wózku, rozmawiały lub czytały głośno „Le Petit Journal“, komentowały pomieszczone w dzienniku brukowe nowiny, lub szyły, wyczekując chwili podwieczorku, składającego się z przysmaków zabranych z domu.
Zdarzało się, iż pani Sautecoeur proponowała złożyć robotę i biedz dalej w las, lecz otyła pani Noël z przerażeniem wymawiała się jak mogła, przekładając z powodu swej tuszy pozostanie na miejscu, pozostawała wtedy samą a towarzyszka jej znikała na dłuższą chwilę. Oswobodzona, szła szybko na umówioną schadzkę z Karlexisem. Nie mógł się on pokazywać w domu leśniczego, gdyż go raz złapał całującego tak trudną do upilnowania synowę; schadzki kochanków miały teraz miejsce wśród lasu, w ustronnem zagajeniu. Trawa rosła tam gęsta, miękka i puszysta, Karlexis legiwał na niej całemi godzinami, wyczekując przyjścia pani porucznikowej. Przynosił on z sobą wielki parasol, który stanowił rodzaj improwizowanego namiotu. Wymieniane pod nim uściski i pieszczoty dwojga kochanków, były dorywcze, trwożne, zawsze połączone z obawą, iż ktoś spłoszyć ich może.
Gdy nazajutrz rano karyolka wioząca dwie panie z leśnictwa przejeżdżała przez szeroki most na Sekwanie pod Corbeil, ludno i gwarno było w miasteczku, zazwyczaj głuchem i pustem. Domy miasta ścieśnione w górze wokoło starego klasztoru, spuszczając się ku rzece rzedniały, okolone zielenią ogródków i sadów. Pośród nich wyróżniał się wielki dach pokrywający plac, na którym skupiało się targowisko a pieszo idący ludzie i wozy wszelkich rozmiarów i kształtów dążyły ku temu centralnemu miejscu dnia dzisiejszego. Pani Sautecoeur zatrzymała karyolkę w pobliżu klasztoru, prosząc panią Noël, by tutaj na nią czekała, zapewniając, iż śpieszyć się będzie z załatwieniem swoich sprawunków.
— A jeżeli pani albo dziecko się znudzi, to wejdźcie do kościoła, bardzo jest piękny. Zwłaszcza niechaj pani się przyjrzy kamiennemu posągowi rycerza, podobno ludzie umyślnie przyjeżdżają, aby go zobaczyć...
Uśmiechnięta, rozpromieniona, wyskoczyła z karyolki i pobiegła na schadzkę podług umowy z panem Aleksandrem. Magazyn przy ulicy Saint-Spire pełen był ludzi. Nieco na boku siedział młody książę i wybierał kolczyki, postawiwszy koło siebie krzesło dla przybyć mającej pani porucznikowej. Nadeszła i, siadłszy tuż przy nim, szeptać z nim poczęła przypatrując się kolczykom rozłożonym na kawałku czarnego aksamitu. Dokoła nich rozmawiano głośno, wytrząsając parasolami, krząkając i plując; była to rodzina bogatego włościanina z okolic Corbeil, która przybyła całą gromadą, by wybrać prezenty ślubne dla najstarszego syna, mającego wkrótce się żenić. Każdy coś doradzał, kiwał lub potrząsał głową, śmiano się i dowcipkowano a kobiety w wielkich białych czepcach przypatrywały się z powagą, lecz z iskrzącemi oczami porozkładanym przed niemi kosztownościom. Pomimo typowego obrazu, jaki stanowili ci wieśniacy, para siedzących przy sobie kochanków nie zwracała na nich uwagi. Mieli oni ważniejsze sprawy do załawienia. Indyanin miał dzisiaj nakazaną służbę nocną; przysłano rozporządzenie z Grosbourg, by wszyscy leśni całą noc byli dziś na nogach.
— O godzinie dziesiątej wieczorem przybędę. Miej więc okno od twego pokoju otwarte.
— Ach nie, to zbyt niebezpieczne! Indyanin gotów nadejść. Boję się!
— Boisz się... czego?... Twój mąż jest w Paryżu a Indyanin nie wróci do domu przed godziną szóstą zrana. A przecież usłyszymy, jeżeli ktokolwiek się zbliży, bo chyba nie myślisz, byśmy zasnęli. Wszak to pierwsza noc nasza, pierwsza, którą w całości z sobą spędzimy.
Karlexis szeptał jej do ucha, dotykając nieledwie ustami jej włosów, podczas gdy ona patrzała na biżuteryę, obracając je w palcach na wszystkie strony, nie mogąc się zdecydować w wyborze. Ludzie zapełniający magazyn wyszli a właścicielka sklepu na prędce uprzątnąwszy rozłożone dla nich łańcuchy i broszki, zbliżyła się z nizkim ukłonem ku księciu. Była to kobiecina zawiędła, sucha, o zielonkawej cerze, zajmowała się magazynem wraz ze swoją siostrą, zupełnie do niej podobną. Obie zdawały się być średniowiecznemu postaciami, zabytkami jakiejś wiecznie żyjącej tutaj rodziny drobno-kupieckiej, wyniszczonej fizycznie skutkiem braku światła i powietrza.
— Czy jaśnie oświecony książę znajduje to, czego żąda?...
— Tak, tak... wybrałem, co mi potrzeba. Niechaj mi pani odłoży na bok ten oto garnitur. Dziś wieczorem wstąpię, by go zabrać.
Pani Sautecoeur cała spłonęła z radości i wstała z krzesła, zabierając się do wyjścia, gdy w tem wielki jakiś powóz zaprzężony w parę rosłych koni zatrzymał się przed drzwiami magazynu, zasłaniając sobą okna. Zrobiło się naraz ciemniej, jakby zapuszczono firanki lub spuszczono markizę.
— To powóz pani Fenigan — rzekła właścicielka sklepu z głosem pełnym uszanowania, lecz bez uniżoności, z jaką przemawiała do Karlexisa.
Książę nawet nie drgnął i nie odwrócił głowy, uśmiech tylko jego stał się inny, zły i zimny. Patrzał, nie spuszczając oka z wysmukłej i wytwornie ubranej młodej kobiety, która weszła do magazynu.
— Czy mój zegarek już zreparowany? — spytała Lidia niemogąca znaleźć głosu, by rzec coś więcej. Silniejszy nad jej wolę chwycił ją nerwowy kaszel i zdławił jej głos w gardle. Nie widziała Karlexisa od chwili, gdy rozstali się w Monte-Carlo i otóż niespodziewanie w lustrze naprzeciwko drzwi, któremi weszła do tego sklepiku w Corbeil, ujrzała tę twarz człowieka, który tyle zła jej wyrządził. Jakże ładną a zarazem bezczelną i podstępną miał głowę! Lidia naraz poczuła w sobie wstręt, przerażenie, gniew a zarazem uciechę, iż takiego tylko a nie innego doznaje wrażenia, stanąwszy w pobliżu księcia. Ileż bowiem razy pytała ona z niepokojem samą siebie: „Jakiego doznam uczucia, gdy się z nim spotkam?“
Pewną była teraz, iż jeżeli go kiedykolwiek kochała, to wszelki ślad tej miłości zniknął, przepadł na zawsze. Czekając na swój zegarek, widziała w lustrze, iż pani Sautecoeur patrzy na nią impertynencko i gniewnemi oczyma ulicznicy. Dlaczego?... toć może być spokojną, iż Lidia nie odbierze jej kochanka. Wzięła swój zegarek i skinąwszy głową sprzedającej, wyszła, nie rzekłszy słowa. Twarz wszakże miała zmienioną, pani Fenigan bowiem zapytała ją z niepokojem:
— Lidio, co tobie?... Co ci się wydarzyło?
— Brzydkie miałam spotkanie — odszepnęła, siadając do powozu.
A jeszcze ciszej, by stangret nie mógł dosłyszeć, powiedziała nazwisko Karlexisa.
— Ach, pocóż ja dzisiaj przyjechałam do Corbeil!
— To moja wina, najdroższa moja córeczko!.. Ale ty nigdy nie wychodzisz, ani nie wyjeżdżasz z domu, więc chciałam, żebyś trochę odetchnęła świeżem powietrzem.
— Wiem, mamo... wiem, żeś chciała dla mojego dobra... ale miałam jakieś przeczucie, że mnie spotka nieszczęście.
Pani Fenigan spojrzała na nią wzrokiem pełnym przerażenia:
— Nieszczęście?...
— O, nie bój się, kochana mamo, nie przypuszczaj, abym się dopuściła czegokolwiekbądź o coby można posądzać taką waryatkę jak twoja Lidia... Uspokój się, mamo! Uspokój, kocham tylko Ryszarda i nigdy nikogo kochać nie będę, prócz niego!... Ale jakże ja mu powiem o tem dzisiejszem spotkaniu?...
— Zachowajmy to w sekrecie... Tylko my dwie będziemy o tem wiedziały... Możeby to rzeczywiście rozdrażniło Ryszarda... a przecież już prawie pewne go jesteśmy po ostatnich listach poczciwego Meriveta. Nie trzeba opóźniać ostatecznego jego wyzdrowienia, zapomnienia... trzeba, by mógł wrócić jaknajprędzej... unikajmy więc wszelkich powodów, mogących opóźnić jego przyjazd.
— Więc mam przed nim kłamać? Cóś zatajać?... Czyż mama nie pamięta, że mu przyrzekłam zupełną szczerość?... I od czasu, jak jest w Algieryi, byłam z nim najzupełniej otwartą, tak mi było miło módz dotrzymać danej obietnicy...
Rozmowa dwóch kobiet toczyła się nad tą kwestyą, przerywana wszakże częstemi przestankami. Powóz zatrzymywał się co chwila przed różnemi sklepami i wychodzili z nich kupcy, panie dawały im polecenia i czekały, by przynieśli żądane sprawunki. Paczki większe i mniejsze zaległy ławeczkę na przodzie powozu, koszyki wsunięto pod kozioł a stary stangret usuwał się, robiąc co można, by pomieścić się mogły dokoła jego siedzenia. Konie zatrzymały się właśnie przed cukiernią, bo pani Fenigan chciała obstalować tort na niedzielę, gdy przed drzwiczkami powozu stanął sędzia Delcrous, wymuskany, wyświeżony, w rękawiczkach i z połyskującemi od białości zębami, odbijającemi rażąco wśród czarnych wąsów i nastroszonych faworytów. Nie był on w Uzelles od paru miesięcy, lecz dziś właśnie miał zamiar tam pojechać, by pomówić z paniami o sprawie ważnej i niezmiernie żywo go obchodzącej.
— Chciałem tylko wpaść do cukierni i zjeść na prędce śniadanie...
— Lepiej wsiądź pan z nami do powozu — rzekła z uprzejmością pani Fenigan — i śniadanie zjemy razem w Uzelles.
Uradowany, sędzia przyjął z wdzięcznością zaprosiny i począł składać paczki jedna na drugą, by znaleźć trochę miejsca na ławeczce w powozie.
Lidia była nieco wzruszoną, widząc po raz pierwszy od czasu swego powrotu do Uzelles, tego dawnego przyjaciela, który musiał znać dokładnie wszystkie jej przejścia. Chcąc pokryć swoje zmięszanie, patrzała przez drzwi uchylone wgłąb cukierni, na rozstawione w sali stoliki, wreszcie spytała, pragnąc coś powiedzieć:
— A więc pan tutaj się stołuje?..
— Tak. Jest to dla mnie o tyle dogodne, iż tuż obok jest moje biuro. Gmach trybunału znajduje się przy końcu ulicy, na tym małym placyku koło młyna.
Lidia rozglądała się z roztargnieniem, nie przypuszczając, że miejsca te ważną odegrają w jej życiu rolę.
— Prawda, że Corbeil jest smutną mieściną?... zwłaszcza w tej części, ulice są wązkie i ciemne... Lecz chciałbym o czem innem z paniami pomówić... liczę na sympatyę pań... chcę cóś zupełnie osobistego powierzyć łaskawej życzliwości pań obydwóch... Ale najpierw, niechajże się dowiem, jakie są nowiny z Algieryi?... Kiedy Ryszard ma zamiar wrócić?...
— Mój syn wróci niedługo... lecz, kochany panie Delcrous, bądź pewnym, iż pomimo jego nieobecności, tak ja, jak Lidia, uczynimy wszystko, co tylko jest w naszej mocy, by módz się panu na coś przydać.
Sędzia uśmiechnął się i podziękował, kłaniając się kilkakrotnie obu kobietom. Obiecywał przedstawić swoją sprawę, skoro tylko powóz wyjedzie na gościniec i ucichnie gwar ludzi, cisnących się wśród ulic miasteczka.
Po chwili powóz wytoczył się po za Corbeil, pozostawiając wtyle po za sobą olbrzymie młyny parowe, których wysokie kominy buchały dymem, zacieniającym całą połowę nieba. Po szerokim gościńcu jechały wozy wracające z jarmarku, szli ludzie gromadkami lub pojedynczo rozrzuceni a poniżej drogi ku rzece staczały się i rozścielały daleko pola z zieleniejącem zbożem. Cwałującym koniem zaprzężona karyolka prawie że się otarła o koła powozu; siedziały w niej dwie kobiety, w jednej z nich Lidia poznała synowę Indyanina. Wzrok Lidii pogonił za nią i, pełna litości, zamyśliła się nad losem tej nowej ofiary Karlexisa. Rada byłaby zawołać i ostrzedz ją o niebezpieczeństwie, lecz rozpędzona Karyolka nikła już w oddaleniu, potrząsana i hałasująca, potykając się o kamienie i wyboje gościńca. Pędziła, nie bacząc na zawady, stała się drobnym nieruchomym punktem pośród drogi, wreszcie znikła na skraju ciemnego i spokojnego lasu.
Wtem na gościńcu rozległy się wesoło brzęczące dzwoneczki i wśród tumanu kurzu, jechał w przeciwną stronę powóz zaprzężony czwórką kierowaną z konia przez forysiów, przybranych w niebieską barwę książąt d’Alcantary... W powozie chichotały strojne i ładne Żydóweczki z pałacu Merogis, pochylone twarzami ku księciu d’Olmütz, który, jak młody sułtan wśród odalisek, patrzał na nie ze zwykłym swoim zagadkowym uśmiechem. Powozy się minęły szybko, lecz pani Fenigan i Lidia odczuły pewne zakłopotanie z powodu obecności sędziego. Zapadłe chwilowe milczenie; obiedwie równocześnie pomyślały: „Szczęście prawdziwe, iż nie ma Ryszarda, takie spotkanie mogłoby mieć złe skutki“. A Delcrous, widząc zmięszanie obu kobiet, zaczął pytać sam siebie, czy należało mu rozpoczynać rozmowę w swej sprawie... może lepiej odłożyć ją na później... Lecz nagłe przygnębienie przerwała nowa okoliczność. Już dojeżdżali do Soisy, gdy dwie małe dziewczynki o płowych, źle uczesanych włosach i bosych nóżętach, zaczęły biedz przy drzwiczkach powozu, podając koszyczki uplecione z sitowia i urywanemi głosami zachwalały biedny swój towar. Stangret nie lubił żebraków i zaciął konie, by minąć biegnące dziewczęta, lecz pani Fenigan, spostrzegłszy, iż Lidia wysunęła rękę, chcąc wziąść jeden z koszyczków, zawołała, by powóz się zatrzymał; wołać musiała kilkakrotnie, stangret bowiem umyślnie udawał, że nie słyszy, wreszcie gdy konie przystanęły, pani Fenigan obdarzyła dzieci kilkoma sztukami srebrnej monety.
— Widzę, że to pana dziwi — rzekła z uśmiechem, patrząc na twarz sędziego.
— Tak, wyznają... dziwi mnie bardzo... bo wiem że pani miałaś wstręt do żebraków... wstręt, który najzupełniej podzielam. Pamiętam nawet, iż tu, na tymże gościńcu, mówiliśmy w tym przedmiocie przed kilku miesiącami i poglądy pani zupełnie były różne od poglądów Ryszarda..
— Ach tak, pamiętam... Nawet Eliza była przytem.
— Tak. Pani Eliza była obecną...
Na wspomnienie o wesołej i ładnej kuzynce pani Fenigan, twarz sędziego rozpromieniła się, błysnął białemi swemi zębami i, przybrawszy wyraz twarzy wzruszony, rozpoczął zapowiedzianą rozmowę:
— Kiedy już pani wymieniła imię tej uroczej młodej osoby, więc...
Powóz toczył się tymczasem równo szerokim gościńcem; po jednej stronie drogi ciągnął się las a po drugiej winnice zasadzone na spadzistym gruncie. Zapach kwitnących w lesie krzewów i ziół dolatywał zewsząd jadących. Sędzia zauważył w myśli, iż bardzo stosowną wybrał chwilę do swych zwierzeń. Mówił więc z przejęciem o smutnem swem życiu w kawalerskiej samotności. Pragnął położyć temu koniec. Nigdy przedtem nie zauważył, jak dalece Corbeil jest nudną mieściną... dziś był jarmark i skutkiem tego było trochę życia na ulicach, lecz zazwyczaj miasteczko jest jakby martwe. O godzinie ósmej wieczorem już gasną światła w oknach wszystkich domów a gdy podczas dnia odezwie się turkot powozu na głównej ulicy, ludzie, nie wstając z miejsc i nie potrzebując wyjrzeć oknem, mówią: „Prezydent trybunału wraca do domu“... alboteż o innej znów godzinie: „Omnibus jedzie na dworzec kolei...“ Nie ma ani klubu, ani domów familijnych, gdzieby można było spędzać wieczory. Jedyną dobrą stronę Corbeil stanowi blizkość Paryża. W godzinę można było dojechać koleją do stolicy i pilnować służbowego awansu, za pomocą którego wzmagała się szansa dobrego ożenienia. Tak, stanowczo dosyć już miał samotności i braku własnego domu... wszak nawet stołował się w restauracyi i ze wstrętem myślał, idąc na śniadanie lub na obiad, iż zaraz posłyszy słowa posługacza: „Stół pana sędziego jest nakryty... zaraz podajemy...“ Zatrzymawszy się dość długo nad opowiadaniem tych szczegółów, sędzia uczynił nagły zwrot, wyrażając z zapałem wrażenie, jakie na niego wywarła wesoła i ładna Eliza, która, pomimo przykrości spotkanych w życiu, śmiała się tak szczerze i twarz miała tak świeżą, prawdziwie młodzieńczą. Wyznał, iż miał poufną rozmowę z Elizą i wyjawił jej swoje uczucia, lecz ona odłożyła na parę dni danie mu odpowiedzi i, nie dawszy żadnej, wyjechała nagle z Uzelles. Po kilku miesiącach wahania, sędzia zdecydował się na napisanie obszernego listu do niej, przedstawiając jej z całą szczerością swoje przywiązanie, swoje położenie materyalne, oraz widoki na przyszłość. Obecnie zaś błaga panią Fenigan, by zechciała wpłynąć na swoją kuzynkę i łaskawem słówkiem przemówić do niej na korzyść człowieka pragnącego zapewnić jej szczęście.
— Jaknąjchętniej... napiszę do Elizy... a chociaż Corbeil nie jest zbyt przyjemnem miejscem pobytu dla młodej kobiety, zapewnić pana mogę, iż Lorient, gdzie Eliza stale mieszka, nie jest o wiele weselszem miastem. Wreszcie tutaj będzie nas miała w pobliżu.. i będziemy się starać, aby panu dopomódz do rozerwania tej kochanej trzpiotki. Zaraz jutro zasiądę do listu...
— Mama pozwoli, bym także do niej napisała — odezwała się Lidia. — Poznałam Elizę i pokochałam ją za jej wielką dobroć...
— Jakże mam paniom dziękować za tyle życzliwej uprzejmości — powtarzał sędzia z twarzą mocno zarumienioną od wzruszenia, co uwydatniło jeszcze czarność starannie przystrzyżonych jego faworytów.
Wszyscy troje mówili teraz z ożywieniem o projektowanem małżeństwie, o częstych wzajemnych odwiedzinach, wycieczkach do lasu lub łódką po rzece.
— Ślub państwo weźmiecie w kościółku pana Meriveta, w małej parafii, wszak tak? — spytała Lidia, zapominając o istniejącej przeszkodzie, lecz sędzia nie uraził się tem i rzekł spokojnie:
— Pani Eliza jest rozwódką, ślub nasz przeto będzie tylko cywilny. Szkoda, bo rzeczywiście miłoby mi było zrobić tę przyjemność panu Meriretowi, przypuszczam, że byłby rad widzieć tego rodzaju uroczystość w małej parafii.
Po chwili zaś dodał, zwracając się do pani Fenigan:
— Czy pani jest powiadomioną o zmianie proboszcza w Draveil?... Już niema tam pani przyjaciela...
— O mojego przyjaciela!... oddawna przestałam go uważać za takiego.. A nawet nigdy mu nie przebaczę zawziętości, z jaką prześladował zacnego księdza Cerès...
Spojrzawszy na zdziwioną twarz sędziego, pani Fenigan głośno się roześmiała. I nic dziwnego, iż patrzał on na nią nic nie rozumiejąc, wszak dotychczas słyszał z jej ust same tylko nagany dla księdza Cerès a uwielbienia dla dawnego proboszcza z Draveil. Opowiedziała mu więc zaszłą zmianę w jej opinii:
— Cóż robić, uległam nagłej i zupełnej przemianie... już teraz w niczem nie jestem podobna do tej pani Fenigan, którą pan znałeś jeszcze przed kilku miesiącami. A jak się to stało?... skutkiem czego zaszła we mnie taka przemiana — może kiedykolwiek panu opowiem... lecz jeszcze nie teraz. Opowiem wszakże na pewno... bo ztąd może wyniknąć pożyteczna wskazówka nawet dla pana...


Po śniadaniu, wszyscy troje przeszli do salonu. Lidia zaczęła grać preludium Chopina a ptaki gnieżdżące się w wyniosłych drzewach, rosnących przed oknami, pobudzone muzyką, śpiewały i świergotały, wtórując jej. Pani Fenigan, siadłszy przed stołem, by napisać list do Elizy, spojrzała ku bramie pałacowej, usłyszawszy odgłos dzwonka. Powstała, widząc nadchodzących nowoprzybyłych i rzekła do Lidii:
— Zamknij fortepian, córeczko. Będziemy zaraz miały wizytę księdza Cerès i innego jakiegoś księdza. Przypuszczam, że to nowoprzybyły proboszcz z Draveil.
— Bardzo będę rad zobaczyć księdza Cerès, o którym słyszałem tyle sprzecznych sądów — rzekł sędzia, zbliżając się do okna, przy którym stanęły i obiedwie panie, by z po za firanek przyjrzeć się przybywającym.
Księża szli zwolna, rozmawiając niby swobodnie lecz z pewnym przymusem. Nowy proboszcz był nizki, tłusty i różowy a wygolona jego twarz, zakończona pulchnymi podbródkami i fałdzista sutanna z peleryną czyniły go podobnym do zadowolnionej i w dobrobycie żyjącej kumoszki. Zatrzymał się przed jednym z klombów, rzuconych na obszernym dziedzińcu i wskazywał swemu wikaryuszowi kwitnące pyszne róże, widocznie zachwycony ich pięknością. Ksiądz Cerés szedł z goła głową pokrytą bujnemi siwemi włosami i pochylał wyniosłą swą postać ku mówiącemu, jakby chcąc tem wyrazić swoje uszanowanie względem przełożonego, który co najmniej o jakie dwadzieścia lat był od niego młodszy. Twarz księdza Cerés była niezwykle dobra a wyraz jego oczu był dziecięcej szczerości.
— Więc to jest ów lucyper, zbuntowany ksiądz, którego wybryki i samowolę chciano skarcić, osadzając go na kilkomiesięczne rekolekcye?... Nie wyobrażałem go sobie w tej postaci... Ale biedaczysko, jakąż on ma zniszczoną sutannę!...
Ostatnia ta uwaga wyrwała się sędziemu zupełnie mimo woli, wprost przez bijącą różnicę pomiędzy nową, połyskującą sutanną proboszcza a wyrudziałą, poprzecieraną suknią wikarego. Pani Fenigan spojrzała na sędziego z wyrzutem, przypuszczając, że odezwał się z lekceważeniem o czcigodnym starcu i rzekła głosem stanowczym:
— Mniejsza o to, jak jest ubrany, zapewnić pana mogę, że to święty człowiek.
Sędzia się nie usprawiedliwiał, lecz dla zadowolenia pani Fenigan, powstrzymywał gwałtowną ochotę śmiechu, gdy służący, roztworzywszy drzwi, oznajmił gości i w tejże chwili wpadł z niemi ksiądz Cerès, roztrącając wszystko po drodze, byle nie dać się wyprzedzić swojemu towarzyszowi. Na razie nikt nie zrozumiał tego pośpiechu, tylko proboszcz rzucił piorunujące spojrzenie na wikarego, co zmięszało go i onieśmieliło ostatecznie. W naiwności swej niezrównanej i w nieświadomości obyczajów towarzyskich, ksiądz Cerès wyobraził sobie, iż w salonie ten sam istnieje zwyczaj, co w kościele podczas procesyi, to jest, że chłopcy w komżach idą przed dyakonami, dyakoni przed księżmi a księża przed biskupem. Przez wzgląd na przełożonego, ksiądz Cerés chciał w salonie pani Fenigan zachować ten porządek a widząc niezadowolenie proboszcza pomyślał w duchu:
— Gniewa się... i ma słuszność... należało mi bardziej się pośpieszyć... trzeba będzie uważać i przy wyjściu tę rzecz naprawić.
Myśli te sprawiły, iż oczy księdza Cerès stały się zupełnie błędne i prawie nieruchome, wlepił je w postać swego proboszcza, podziwiając swobodę jego ruchów, jego uśmiech, ukłony, sposób siedzenia, wyszukane słowa, któremi chwalił róże pani Fenigan, umiejętność, z jaką prowadził rozmowę z panią Ryszardową, analizując muzykę Wagnera i Schumana. A gdy Lidia, która w czasie swego pobytu po za Uzelles, czytając wielką ilość powieści, rzuciła w trakcie rozmowy nazwiska słynnych autorów zagranicznych, wymieniając Tołstoja, Ibsena, Mereditha, Dostojewskiego, proboszcz oświadczył, iż zna ich utwory, chociaż nad nie przekłada czytanie swego brewiarza.
— Jakiż to człowiek... jaki wszystko wiedzący i mądry człowiek! — powtarzał sobie w duchu ksiądz Cerés, wciąż zapatrzony w swego proboszcza. Ten widział, jakie wzbudza uwielbienie w wikaryuszu, chciał się wszakże zabawić jego kosztem, więc niespodziewanie zwrócił się w jego stronę i, chcąc go wprawić w zakłopotanie, spytał: co sądzi o utworach Dostojewskiego?... Policzki księdza Cerés spłonęły od zbytku zmięszania, cała jego twarz wyrażała tak wielkie przerażenie, iż Delcrous ulitował się nad nim i pośpieszył z pomocą.
— Ksiądz Cerés zapewne nie ma czasu na zajmowanie się literaturą, wiemy, że wszystkie chwile swobodne zużywa na odwiedzanie i pocieszanie ludzi chorych lub dotkniętych nędzą...
Pochwały te bardziej jeszcze zmięszały siwowłosego, skromnego księdza, kręcić się począł na swojem krześle, szepcząc coś i niedomawiając zdań, iż nie ma w tem żadnej zasługi, że owszem i jemu czytanie zabiera sporo czasu.
— Co ty mówisz, mój kochany wikaryuszu — zawołał proboszcz, śmiejąc się do rozpuku, aż podskakiwała i trzęsła się peleryna okalająca mu ramiona. — Przecież nikt z nas nie uwierzy, abyś kiedy słyszał o Dostojewskim!
— Owszem, owszem, czytałem go... pan Merivet pożyczył mi kilka jego książek... a nawet wyznaję, iż mam pewien żal do tego Dostojewskiego.
— Masz do niego żal... a o cóż — zapytał proboszcz, nie wierząc własnym uszom.
Podziwienie proboszcza podzielali wszyscy obecni, nikt bowiem nie byłby przypuszczał, że ksiądz Cerès może mieć jakiekolwiek bądź opinie o literaturze, zwłaszcza o autorze cudzoziemcu.
— Otóż mam urazę do Dostojewskiego, że z powodu jego powieści, zapanowała u nas moda litowania się w pewien sposób.
— Cóż to za litowanie się?
— Nazywam tak nieuzasadnioną, niesłuszną litość, to jest współczucie dla łotrów i nierządnic, rozczulanie się nad losem zbrodniarzy i rozpustnic, jakgdyby oni tylko zasługiwali na nasze politowanie. Litość dla podobnych wyrzutków społeczeństwa powinna ustępować miejsca litości nad nędzą i niedolą uczciwych ludzi. Współczujmy najpierw matkom niemogącym wyżywić swej dziatwy, żonom znoszącym brutalność swych mężów, ludziom przywalonym chorobą, nędzą i nadmierną pracą. Dostojewski zaś, rzucający swego Rodyona do stóp nierządnicy i symbolizujący tem w swojem mniemaniu, cały ogrom ludzkiego cierpienia, oburza mnie! Mojem zdaniem ubliża on w ten sposób niedoli, rzucając przytem potwarz na ludzkość całą.
W miarę, jak ksiądz Cerès mówił, głos jego stawał się silniejszy, czystszy, nie jąkał się i twarz mu promieniała głębokością przekonania. Zdawało się, iż zapomniał o słuchających go osobach i mówił z gestami kaznodziei, głoszącego naukę. Lidia, znająca go dotychczas tylko z opowiadania, zrozumiała słuszność entuzyazmu pani Fenigan, Ryszarda i starego Meriveta. Czuła, iż będzie podzielać ich uwielbienie dla tego księdza, chodzącego zawsze w wytartej sutannie.
— Ruscy pisarze nie wymyślili tej maniery — zauważył sędzia. — Współczucie, o którem mówisz, ojcze dobrodzieju, wyrażone zostało najpierw w literaturze francuzkiej przez Wiktora Hugo, panią Sand, Eugeniusza Sue. Ruscy przyswoili sobie te poglądy i przerobili, stosując do swojego społeczeństwa. Sonia z powieści Dostojewskiego jest pokrewną Fantiny z „Nędzników* Wiktora Hugo.
Sędzia, zadowolony, iż może się popisać przed paniami ze swoją literacką erudycyą, mówił prostując się i podnosząc głos, jakby w sali trybunału.
Porozmawiawszy jeszcze chwilę o rzeczach ogólnych, proboszcz z Draveil powstał i zaczął się żegnać z gospodyniami domu; już był przy drzwiach, gdy wikaryusz to spostrzegł.
— Ach, Boże mój, znów się zagapiłem — zawołał z przerażeniem i rzucił się naprzód, roztrącając taborety i fotele a dobiegłszy do swego przełożonego w chwili gdy ten miał właśnie próg przestąpić, chwycił go oburącz i, zatrzymawszy, rzekł, pocąc się:
— Nie, nie, nigdy na to nie pozwolę... znam moją powinność... i wiem jak należy się zachować wobec mojego przełożonego — mówiąc to, okręcił go i cofnął ode drzwi a sam przeszedł przodem z miną tryumfującą.
— Cóż to miało znaczyć — szepnął do pań sędzia. — Po cóż on gwałtem rwie się naprzód?...
Lecz panie również jak sędzia nie odgadywały właściwego znaczenia tej pantominy, uśmiechnęły się więc tylko, patrząc za odchodzącymi księżmi. Proboszcz musiał dawać surową admonicyę biednemu wikaryuszowi, bo ten szedł, spuściwszy głowę i nic nie rozumiejąc lekcyi, mającej go nauczyć przyzwoitego zachowania się w salonie. Popełnił nawet nowe przekroczenie, nie zważając bowiem na wykład proboszcza, opuścił go w środku zdania, by zapytać się listonosza, którego właśnie spotkali, czy żona jego, chora od jakiegoś czasu, czuje się zdrowszą po ostatniej wizycie doktora Zgorszony proboszcz ruszył pogardliwie ramionami i różowa twarz jego zaperzyła się gniewnie. Wkrótce księża znikli na zakręcie drogi.
— Zdaje mi się, że nasz kochany ksiądz Cerès będzie miał ciężkie dni do przeżycia z tym nowym proboszczem — rzekła pani Fenigan.
Lidia nie odpowiedziała na tę uwagę, zaczytaną bowiem była, trzymając w ręku przyniesiony dopiero co list od Ryszarda. Obiecywał przybyć do Uzelles we wtorek.
— Mamo, mamo, za trzy dni Ryszard będzie z nami, czy mama słyszy, za trzy dni!
Mówiąc to z wybuchem szczerej radości, zarzuciła ręce na szyję pani Fenigan i całowała ją z czułością.
Gdy Delcrous, powracając do Corbeil, przypomniał sobie radość Lidii, rzekł sentencyonalnie:
— Małżeństwo jest potężną instytucyą... niczem nienaruszoną i naruszyć się niedającą. Po takich przejściach i burzach, Ryszardowie stanowić będą kochające się wzorowe stadło.
Lecz ludzie zawsze są pochopni do sądzenia z pozorów, rzadko kiedy chcą lub też mogą wniknąć w rzeczywistą istotę rzeczy. Wszyscy znający rodzinę Fenigan zajmowali się wypadkami zaszłemi w Uzelles. Większość ganiła Ryszarda za jego pobłażliwość, dziwiła się łatwości, z jaką przebaczył wiarołomstwo a prawie nikt się nie domyślał, iż dramat jeszcze się nie skończył, iż trwał i jątrzył się boleśnie; nikt ze znajomych nie odgadł właściwej przyczyny wyjazdu Ryszarda do Algieryi i nie przypuszczał również, jak smutne listy małżonkowie pisywali do siebie. Zwłaszcza w pierwszych czasach po wyjeździe z Uzelles, Ryszard, dręczony podejrzeniami i zazdrością, wypowiadał to szorstko w listach do Lidii. Obecność księcia d’Olmütz w Grosbourg przyprowadzała go do rozpaczy, przypuszczał, że Lidia widuje się z nim i, dręcząc tem siebie, dręczył zarazem żonę, czyniąc jej wymówki brutalne i gorączkowe. Całe arkusze zapisywał zdaniami urywanemi, pismem prawie nieczytelnem, powtarzając z natarczywą monotonnością: „Dlaczego kochałaś tamtego... przysięgnij, że już go nie kochasz“. Lidia tłumaczyła się, składała przysięgi żądane, uspakajała Ryszarda, zaklinając go, aby jej wierzył. Zamieniane pomiędzy nimi listy, tej tylko były treści.
Lecz zwolna, zaczęło następować pewne uspokojenie w umyśle Ryszarda. Podróż oddziaływała nań dodatnio. Piękność i nowość afrykańskich krajobrazów była dlań prawie że obojętną, lecz polował zawzięcie, jeździł konno po kilkanaście godzin zrzędu a w chwilach wypoczynku spał pod namiotem, snem kamiennym, uspakajającym. Trapiąca go zazdrość przestała być jedynym tematem jego rozmyślań. Zmiana ta w usposobieniu Ryszarda przejawiała się w listach jego pisywanych do Lidii. Stały się swobodniejsze. Wracał do równowagi a Merivet, ucieszony skutecznością zaleconej przez siebie podróży, w liście do pani Fenigan donosił: „Z Ryszarda jestem zadowolony“. W kilka tygodni później Lidia wyczytała w liście od męża: „Jestem już uzdrowiony i mogę już myśleć o powrocie“. A oto teraz zawiadamiał ją, iż wraca w przyszły wtorek.
Siadłszy na ławce w cieniu drzew, Lidia czytała i znów odczytywała ten drogi list Ryszarda pełen słodkich zwierzeń i projektów szczęśliwej przyszłości. Dzień się miał ku schyłkowi, powietrze było ciepłe i zlewające się z delikatnością barw nieba, którego blaski przeświecały wśród gałęzi. Wszystko dokoła Lidii tchnęło spokojem i nadzieją. Wtem, tuż w pobliżu wybuchnął głos kobiecy gniewny, wzburzony:
— Uciekaj, wstrętna kobieto!... Jak śmiesz stroić się jak ladacznica!... Wstydu nie masz, łotrzyco ty jakaś!...
Przerażona Lidia zerwała się z ławki, myśląc, iż to osobista na nią napaść, lecz odwróciwszy się, spostrzegła Rózię Chuchin, trzymającą oburącz żelazny pręt ogrodowego parkanu i ziejącą przekleństwa na jakąś kobietę w różowej sukni, z parasolką, która śpiesznym krokiem uchodziła drogą w kierunku lasu. Praczki opowiedziały Rózi o spotkaniu się na moście pani Sautecoeur z Aleksandrem a Rózia, zazdrosną będąc o swojego starego wyelegantowanego kochanka, wypowiadała swoje urazy tej, którą od jakiegoś czasu uważała za swoją rywalkę. Śledziła kroki pana Aleksandra i niejednokrotnie dostrzegła go rozmawiającego tajemniczo z synową Indyanina. Myślała więc, iż miewała ona schadzki miłosne. Pomimo, iż Lidia zbliżyła się ku Rózi, ta nie przestawała słać za panią Sautecoeur najobelżywszych wyrazów. Zwróciła się nawet ku Lidii, chcąc ją wziąć za świadka niegodziwości uciekającej strojnisi.
— Czy pani widzi, jak ona się ubiera, chociaż ma męża!... To bezczelna kobieta!... Wszystkie sposoby są dla niej dobre, byle każdej z nas uczynić krzywdę i odebrać chłopa dla siebie!...
— Czyż ty wyszłaś zamąż, moja Róziu!...
— Nie, proszę pani... ale to nie przeszkadza, że ona chce mnie skrzywdzić. Lecz grubo się myli, jeżeli przypuszcza, że pozwolę sobie w kaszę dmuchać... oho, ja nie taka, powiem, co należy i komu należy... juścić nie jej mężowi, bo to głupiec i niedołęga... ale powiem jego ojcu a ten potrafi ją uspokoić i cięgi jej sprawić... Oj poczekaj, gałganico, przygotuję ci ja łaźnię!
Rózia wrzeszczała, wygrażając za synową Indyanina, która dawno już znikła w głębi lasu. Gościniec był pusty i tylko świergotały ptaki, żegnając się z zachodzącem słońcem. Lidia patrzała na Rózię z podziwieniem. Nigdy nie byłaby przypuściła, iż ta zaspana, milcząca dziewczyna jest w stanie wpaść w podobną wściekłość. Spróbowała uspokoić wzburzenie swej pokojówki.
— Przypuszczam, moja Róziu, że nie zrobisz tego, co mówisz. Pomyśl tylko, ile biedy mogłoby wyniknąć, gdybyś się poskarżyła przed Indyaninem. Wszak wiesz, że on nie potrafi hamować się w gniewie. Nie, Róziu, nie trzeba być gorszą, jak jesteś w rzeczywistości. Zastanowisz się i nikomu o tem, co przypuszczasz nie pójdziesz opowiadać.
Rózia trzęsła głową przecząco.
— Otóż pójdę i powiem... bo jestem zazdrosna, już mnie ta zazdrość pali nie od dzisiaj... Pani pewnie nie wie, co to za wściekły ból ogarnia człowieka, gdy gryzie go zazdrość... Mam ochotę podrzeć na kawały tę nędznicę. Niechaj by cierpiała, kiedy ja tak cierpię z jej powodu...
Brzydka i pospolita twarz Rózi stała się teraz piękną, tak dalece przemieniła ją namiętność. Lidia drgnęła z przerażenia, wyraz twarzy tej dziewczyny przypomniał jej nagle twarz inną, którą niejednokrotnie widziała z tymże samym wyrazem głębokiego cierpienia. Wspomniała o bolesnych chwilach podówczas przeżytych i zapragnęła gorąco, by Ryszard wrócił zupełnie uzdrowiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.