Mała parafia (tłum. anonimowy)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Intermezzo

Gdy Ryszard Fenigan zerwał się i «uciekł z przed kościoła, przy którym rozmawiał ze starym Merivet, napotkał wśród gościńca pana Aleksandra. Drwiący uśmiech, jaki dostrzegł na twarzy ex-kamerdynera, wywołał natychmiastową myśl w głowie Ryszarda:
— Gdzie oni są?... Gdzie się skrywają nędznicy?... Ależ ten człowiek musi o tem wiedzieć. Wie, bo chodzi do Grosbourg a przez niego wie o wszyskiem Rózia.
Puścił się wielkiemi krokami ku domowi a wzbite już wysoko słońce rzucało tuż przy Ryszardzie cień jego własny, cień krótki, przysadzisty i rozmachujący się zamaszyście i z wściekłością.
— Toż byłem głupi, żeby nie pomyśleć o tem wcześniej... łaziłem i wyczekiwałem na poczcie, łamałem sobie głowę a wiadomości miałem tuż pod ręką!... Ale czy ta dziewczyna powie?... Musi powiedzieć, musi, bo inaczej!..
Właśnie Rózia Chuchin stała przy furtce pałacowej. Podobna ona była do ojca, zwłaszcza z przebiegłego wyrazu twarzy. Stała wystrojona, w kapeluszu, jakby kogoś wyczekując. Usunęła się na bok, widząc nadchodzącego swego pana, lecz ten chwycił ją, popchnął do parku i furtkę zatrzasnął kopnięciem nogi:
— Gdzie jest pani?... Ty wiesz... więc mów! Gdzie jest pani?...
Trząsł ją za ramiona z brutalnością, z której nie zdawał sobie sprawy. Rózia, oszołomiona tą niespodziewaną napaścią, jąkała:
— Ależ proszę pana... ja nic nie wiem, ja doprawdy nie wiem, gdzie jest pani. Gdy pani wróciła z kościoła zastała depeszę...
— Ja mówię nie o starszej pani, ja mówię o twojej dawnej pani... o... o... mojej żonie.
Wykrztusił to słowo z trudnością.
— Gadaj... gadaj zaraz... gdzie ona jest?...
Ryszard widział, iż Rózia szuka wykrętu, że chce go okłamać.
— Moja kochana, nigdy nie mięszałem się w twoje sprawy... udawałem, że nic nie widzę, ale wiem wszystko. Czyż myślisz, że ja nie słyszę, gdy przychodzi do ciebie twój kochanek?... Niechbym tylko słówko powiedział a wiesz, że starsza pani wyrzuciłaby cię natychmiast... a twój ojciec, chyba nie wątpisz, że miałabyś z nim do czynienia.
— Ach panie, niech pan mnie nie gubi!
— Więc nie kłam i mów... Gdzie, dokąd Aleksander adresuje do nich listy?...
Kręciła się, dreptała z nogi na nogę, wyrzekała, lecz w końcu wymówiła z cicha nazwę miasta i hotelu. Ryszard niezmiernie się zadziwił. Myślał, że oni podróżują po za Europą, że są wśród oceanu, tymczasem miał ich tuż w pobliżu. Przecież ktoś opowiadał, że wyjechali do Indyj?... Wiadomość, że są we Francyi, tylko o kilkanaście godzin jazdy koleją, uspokoiła Ryszarda, planu zemsty jednak nie zaniechał i kazał Rózi przygotować małą walizkę z bielizną na zmianę.
— Wiesz tę małą walizkę, którą biorę, gdy idę na polowanie na kaczki... Lecz ani piśnij przed starszą panią. Gdzie starsza pani?... Tyś coś mówiła, że wyjechała?...
— Starsza pani pojechała powozem do Villeneuve, na stacyę kolei żelaznej.
— Do Villeneuve, po co mama mogła tam pojechać?...
Pani Fenigan wyjeżdżała tylko na mszę, więc Ryszard zdziwił się, dlaczego nic mu nie mówiąc pojechała do Villeneuve.
— Nie wiem, proszę pana, po co starsza pani tam pojechała. Ale skorzystam, że jej niema w pałacu i wyniosę ztamtąd walizkę.
Rózia już szła ku pałacowi, gdy Ryszard przywołał ją na nowo.
— Idź zarazem do mojego pokoju i przynieś mi...
Lecz tu zaciął się, nie wiedząc jak powiedzieć, by mu przyniosła rewolwer, leżący w szufladzie stolika stojącego przy jego łóżku. Byłoby to zbyt wyraźnie odsłaniać cel swojej podróży, więc zmięszał się i po namyśle rzekł:
— Nie. Sam tam pójdę.
Oglądając rewolwer, Ryszard dziwił się sam sobie, iż tak nagle się uspokoił.
— Czyż spokój ten pochodzi z pewności, iż jutro o tej godzinie, zemsta może być dokonana? Czy też w ogóle ochłodłem w zamiarze zemsty? Czyż byłbym tchórzem?... Albo człowiekiem niezdolnym do przeprowadzenia zamierzonego postanowienia?...
Chcąc podnieść się, rozjątrzyć i wpaść w zwykłą dotychczasową pasyę, Ryszard roztworzył szkatułkę, w której zamknął listy pisane przez Karlexisa do Lidii. Chwilowe uspokojenie prysło. Bo chociaż treść owych listów umiał już na pamięć, wszakże pisane słowa, na które patrzał, przybierały postać prawie cielesną...
Wizyę tych wywoływanych obrazów, przerwało mu skrzypnięcie kół powozu, zajeżdżającego przed pałac po wysypanej piaskiem drodze dziedzińca. Schował czemprędzej listy, zły, iż nie wyjechał przed przybyciem matki. Teraz będzie musiał kłamać, by upozorować swoją podróż, powiedziawszy bowiem prawdę, naraziłby się na łzy, błagania, i powstrzymywania, przerazić się mogącej pani Fenigan. Szukał w myśli, co powie i zeszedł jeszcze na czas, by wysadzić matkę z powozu. Najniespodziewaniej ujrzał na koźle obok stangreta kufry i koszyki a obok matki w powozie, siedziała młoda kobieta z rozdartą, czerwoną parasolką i czerwono cała ubrana; począwszy od podróżnego toczka na głowie aż do ażurowych, jedwabnych pończoszek, które zobaczył jak mignęły, gdy raźnie, jak łania, wyskoczyła z powozu jednym susem na ziemię.
— Jak się masz, Ryszardzie! — wołała śmiejąc się i pomagając pani Fenigan do wydostania się z głębi powozu, zadziwiony bowiem Ryszard stał w osłupieniu na ganku, kroku nie zrobiwszy. Głos młodej kobiety brzmiał dźwięcznie, wesoło, już gdzieś i kiedyś słyszał on i zapamiętał ten głos miły, jak drogocenny dzwonek. Na razie nie przypomniał sobie, kto to może być, lecz pani Fenigan, wchodząc na ganek wsparta o ramię swej towarzyszki, rzekła:
— Jakto?... Nie poznajesz naszej Elizy, kuzynki z Lorient?...
Naraz drgnęły i ożyły w głowie Ryszarda dawne wspomnienia, wycieczki konno, prawie miłosne szepty. Upłynęło od tego czasu lat kilkanaście. Wiedział, iż Eliza wyszła zamąż, była nieszczęśliwą z mężem, więc się z nim rozstała a następnie uzyskała rozwód. Pani Fenigan, jako prawowita katoliczka, bardzo się oburzała tym rozwodem.
lecz obecnie uznała za właściwe puścić w niepamięć owe wykroczenie przeciwko przepisom rzymsko apostolskiej katolickiej religii. Wiedziona macierzyńskiem instynktem, pragnęła przedewszystkiem uzdrowienia swojego jedynaka. Nie formułując ściśle określonych planów, naradziwszy się z proboszczem z Draveil a swoim spowiednikiem, pani Fenigan napisała do Elizy tajemnie przed Ryszardem, zapraszając ją z wielką serdecznością do Uzelles. Eliza przebaczyła jej dawne urazy i mając czas zupełnie swobodny, przybyła na wezwanie matki Ryszarda, pomnej, iż niegdyś ta ładna kuzynka podobała się jej synowi.
Niespodziewane przybycie Elizy sprawiło, iż Ryszard odłożył swój wyjazd do wieczornego pociągu. Przy śniadaniu siedział naprzeciwko nowo przybyłej i z przyjemnością słuchał jej śmiechu, patrzał na wesołe jej oczy, oraz czerwone, świeże usta. Eliza należała do tego typu uprzywilejowanych kobiet, na twarzy którym życie i troski nie pozostawiają wyciśniętego piętna. Po dwunastu latach, w czasie których doznała wiele zawodów, nieszczęść, smutku spowodowanego śmiercią rodziców, Ryszard ujrzał ją równie, jak dawniej wesołą, szczebioczącą i świeżą; strój jej był wykwintny, gustowny, chociaż prowincyoalnie jaskrawy i błyskotliwy; lecz białe, drobne jej ząbki równie chętnie i wdzięcznie wyglądały z poza ust uchylonych, buzia różowa, jasna, ładną była i zalotną; Eliza była teraz nieco pełniejszą a stanik umiejętnie wycięty ukazywał karczek biały, ponętny, również jak piersi pełne i okrągłe: to ciało odsłonięte śmiało lecz naiwnie, trwożyło i kusiło siedzącego naprzeciw Ryszarda. Patrzał, to znów się odwracał, czerwienił się i uśmiechał, co bawiło i rozweselało Elizę, której pani Fenigan powiedziała zaraz na wstępie z serdeczną prostotą: „Mój Ryszard jest chory, liczę na ciebie, że mi go uzdrowisz“.
Kończyli śniadanie, gdy Eliza zawołała z przerażaniem:
— A mój skórzany woreczek?
W tym woreczku miała ona swoje pieniądze, kosztowności, wszystko, co posiadała najcenniejszego. Z początku nikt się nie przestraszył, bo sądzono, iż woreczek zapodział się pomiędzy rozlicznemi drobiazgami, których jeszcze nie uporządkowano. Eliza wiecznie czegoś poszukiwała, wachlarza, pierścionków, parasolki, z żywością sobie właściwą, nigdy nie pamiętając, gdzie co położyła. Po długich poszukiwaniach, okazało się wszakże, iż woreczka skórzanego niema, musiał pozostać w wagonie, albo na dworca kolejowym w Villeneuve. Stangret zapewnił, iż go nie widział z innemi pakunkami, które wiózł obok siebie na koźle.
— Trzeba posłać na stacyę — powiedziała pani Fenigan.
— O nie, droga moja kuzynko, ja sama tam pojadę, bo strasznie jestem zaniepokojona.
— To ja cię zawiozę — odezwał się Ryszard. — Pojedziemy wolancikiem, to będzie prędzej.
Ponieważ dzwon dopiero co wezwał służbę na śniadanie, więc Ryszard, nie chcąc nikogo odrywać od jedzenia, sam poszedł do stajni, by zaprządz jaknajprędzej.
Gdy wyszedł, obydwie kobiety rzuciły się sobie w objęcia i serdecznie ściskały, jakby we wzajemnem porozumieniu.
— Ach, droga Elizo, jeżeli ty zdołasz uczynię o co cię prosiłam...
— Zdaje mi się, że mamy wcale niezły początek... Niech kuzynka cierpliwie czeka, mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
— Czy znajdujesz, że bardzo się zmienił?
— Zwłaszcza pobladł, rysy ma ściąglejsze... Lecz z tem mu bardzo do twarzy. Kuzynka mi mówiła, że jest niezmiernie smutny, nie znajduję... wszak ciągle coś śpiewa...
I zaczęła naśladować akompaniament basowy Ryszarda: pum, pum, pum...
— On tak nuci, gdy o niej myśli, bo ona grywała na fortepianie i Ryszard polubił muzykę.
— Więc on bezustannie o niej myśli... Do czego to podobne... doznawszy takiej krzywdy!...
— Tak, ty tego nie rozumiesz i ja też nie rozumiem, trudne z tego powodu będziesz miała zadanie...
W tem Ryszard począł wołać z podwórza; już zaprzągł i trzymał lejce, siedząc w wolanciku. Eliza szybko zbiegła i siadła koło niego.
Z Uzelles do Villeneuve-Saint-Georges było dobre osiem kilometrów, lecz Ryszard puścił konia wyciągniętym kłusem i zajechali tam w niespełna pół godziny. Na podwórzu przed dworcem kolei stało pełno powozów, karyolek, wozów, wózków i omnibusów, wśród których snuli się paryżanie, spędzający niedzielę na wsi. Przed głównemi drzwiami pan Aleksander, ubrany jak do podróży, w czapeczce szkockiej na głowie, stał kręcąc papierosa i spoglądając pogardliwie na tę niedzielną gawiedź która roztrącała się i śpieszyła jadąc o parę stacyj, podczas gdy on flegmatycznie przechadzał się lub przystawał, jakkolwiek czekała go podróż znacznie dłuższa. Pan Aleksander został powiadomiony przez Rózię o wszystkiem, co zaszło, uznał więc konieczność podróży do Monaco, by uprzedzić kochanków. Obliczał, iż skutkiem przyjazdu kuzynki, Ryszard wyjedzie dopiero wieczornym pociągiem a zatem wyprzedzić go zdoła o kilka godzin, jadąc natychmiast. Pan Aleksander przygotował sobie plan postępowania z młodym księciem; przestraszy go, zmusi, by wsiadł na „Blen-Blanc-Rouge“, panią F... uwiezie lądem w inną stronę i tym sposobem rozłączy ich natychmiast a potem zręcznemi kłamstwami sprawi, iż dalszy stosunek pomiędzy kochankami, stanie się zupełnie niemożebny.
Nagłe pojawienie się Ryszarda na dworcu zmięszało szyki pana Aleksandra. Skrywszy się w kącik przy oknie w sali trzeciej klasy, widział jak Ryszard przebiegał peron, wskoczył do wagonu, znów wypadł i biegł prawie cwałem; powstało w umyśle Aleksandra przekonanie; iż Ryszard ma zamiar jechania zaraz pierwszym pociągiem... będą więc jechali równocześnie... Co począć?... Jak się urządzić, by wsiąść do wagonu cichaczem, niewidzialnie dla Ryszarda?... A w drodze, lub przy wysiadaniu tam na miejscu?... W tem, strwożony pan Aleksander ujrzał Ryszarda wybiegającego z dworca i potrząsającego prawie ponad głową skórzanym woreczkiem; doszedłszy do wolantu, siadł przy śmiejącej się, uszczęśliwionej kuzynce i dotknąwszy konia batem, znikli z oczu wylękłego ex kamerdynera... czy Ryszard pojedzie do Monaco... czy też odłoży swoją podróż z powodu przyjazdu kuzynki? Rozweselona niespodziewanie twarz Ryszarda zmąciła naprzód ułożone plany... W tem nadbiegł pociąg z Paryża... Rozległ się hałas roztwieranych drzwiczek przy wagonach:
— Podróżni do Lyonu, Marsylii, Nicei...
Pan Aleksander wahał się przez chwilę... Lecz złośliwy uśmiech wykrzywił mu usta i wskoczył do najbliższego wagonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Eliza, mocno uradowana z odnalezienia swej zguby, śmiała się i szczebiotała jeszcze weselej. Zaproponowała, by wracać de Uzelles inną drogą, dalszą i nie tak spiesznie. Wolancik toczył się teraz po nad brzegiem rzeczułki Yères, wpadającej nieopodal do Sekwany. Wody rzeczułki były ciemne, z niebieskawym odcieniem, głębokie i chłodne a wązka łagodnie staczająca się dolina, przypominała romantyczne krajobrazy pędzla Watteau: wysokie cieniste drzewa pochylały się nad wodą a świeża zieloność łąk i pagórków w niczem nie była podobną do pylnego gościńca, którym jechali do Villeneuve.
Przejeżdżali przez rodzaj przedmieścia, pełno było spacerujących, świątecznie wystrojonych rodzin, Ryszard co jakiś czas nawoływał: „Z drogi, baczność!“ Z okien i balkonów maleńkich letnich domeczków o fantazyjno-banalnej architekturze i kolorze, wychylały się twarze znudzone lub zmęczone. Ryszard zauważył, iż każda z nich ożywiała się i uśmiechała, patrząc z życzliwością na ładną, wesołą i roztrzpiotaną jego towarzyszkę, która uśmiechała się do każdego, miłem swem spojrzeniem darząc wszystkich bez wyjątku. Czuł on, iż sam zaczyna być ogarnięty pociągającym urokiem młodej kobiety, siedzącej bardzo blizko niego; czuł ciepło jej ciała, oddychał jej tchnieniem, pojąc się dźwięcznym głosem i odurzając zapachem włosów Elizy. Co chwila brała mu z rąk lejce, to bat i od niechcenia, wypadkowo, muskała mu twarz pulchną swą rączką lub ramieniem a pochylając się naprzód lub w tył dla pokazania jakiegoś drzewa, kacząt lub kwiatu, odsłaniała wycięcie swego stanika, ukazując śliczne swe ciało tuż przed oczyma Ryszarda. Od dawna nie było mu tak dobrze. Promienny wdzięk tej kobiety stawał się dlań wypoczynkiem; pogodą po burzy.
Musieli teraz jechać szeroką drogą, przecinającą wieś Yères. Zdaleka dolatujące ich odgłosy katarynek, trąb, strzałów, bębnów — świadczyły, iż wioska obchodzi dziś jakieś święto kościelne, które, ustąpiwszy z Pańskiego przybytku, bywa ochoczo obchodzone na świeżem powietrzu, tańcami, karuzelą i jedzeniem, oraz piciem przeróżnych specyałów. Przenośne kuchenki dymiły się po obu stronach drogi a ścisk ludzi tak był wielki, iż koń szedł teraz noga za nogą.
— Jak się macie, Eugeniuszu... a cóż słychać z młodem małżeństwem?...
Na to pytanie Ryszarda, odwrócił się Eugeniusz Sautecoeur przezwany Indyaninem i ukazał swą twarz fioletową, znękaną i niezadowoloną.
— Dziękuję panu... wszystko idzie nie najgorzej... tylko syn został wezwany na miesiąc do wojska i wyjeżdżając powierzył mi swoją żonę... Nie jest to rzecz łatwa upilnować taką kobietę... Odwiedziło nas dziś na leśnictwie kilku przyjaciół jej męża a tej zaraz się zachciało lecieć z nimi do Yères na zabawę, niby pod pozorem pokazania gościom czegoś osobliwszego... Przywlokłem się, bo przecież musiałem, ale stary już ze mnie grzyb i męczy mnie ta straż nad dobrem mojego syna.
Wyciągnął z czapki wielką kolorową chustkę i obcierał pot spływający po twarzy, po czole przeoranem dużą fałdą. Rozejrzał się dokoła a będąc niezwykle wysokiego wzrostu, widział daleko po nad tłumem: „Niema tej łotrzycy... muszę ją szukać w jarmarcznych budach... coraz to mi się wymyka i latać za nią muszę!...“ Skłonił się po wojskowemu i ruszył na poszukiwanie swej synowej, którą po chwili spotkał Ryszard na placu przed kościołem, w otoczeniu kilku wyelegantowanych paryzkich kupczyków o jaskrawych krawatach i krochmalnych białych kołnierzach; bawiła się w ich towarzystwie wesoło i rzucała piłkami w stragan napełniony lalkami, służącemi za cel pocisków.
— Wątpię, aby Indyanin mógł wiernie spełnić polecenie swojego syna — rzekła Eliza, rzuciwszy na nich okiem.
— Ja też tak samo myślę... lecz radziłbym jej, aby się strzegła, bo stary Santecoeur skarci ją nie na żarty.
— Jakto?... on będzie surowszy od męża?...
— O jej mąż, to ciemięga w moim rodzaju.
Po raz pierwszy w rozmowie z Elizą zrobił Ryszard aluzyę do własnego swego nieszczęścia. Dla zagłuszenia wyrzeczonych słów, puścił wodze koniowi i wolancik toczył się znów szybko po nieco pochyłej drodze wiodącej ku rzece.
Przejechawszy przez most, znaleźli się wśród cienistych, rozległych parków a kwitnące w nich kwiaty słały swe wonie aż ku jadącym. Echa wioskowej zabawy głuchły i milkły po za niemi, gdy w tem, wśród ciszy, rozległ się poważny dzwon kościelny, wzywający na nieszpory. Było to coś, jak słowa dopieroco wyrzeczone przez Ryszarda, które swobodną rozmowę i śmiech nagle stępiły; jechali teraz milcząc i wkrótce stanęli przed pałacowym gankiem.
Podług niewzruszonego nigdy porządku, o godzinie dziesiątej wieczorem, domownicy pałacu w Uzelles rozeszli się do swoich komnat, nikt wszakże nie zasnął natychmiast. Pani Fenigan w białym flanelowym szlafroku, weszła ze świecą w ręku do pokoju Elizy i najszczegółowiej wypytywała ją o każde słowo, ruch i spojrzenie Ryszarda w czasie spaceru. Nie zważając, iż świeca się dopala i senna już Eliza ledwie odpowiadać jest w stanie, matka stawiała jej coraz to nowe pytania. Dopiero zegar bijący północ wypłoszył panią Fenigan z pokoju kuzynki.
Ryszard leżał w łóżku i nie mógł wyjść z podziwienia, iż znajduje się w swoim pokoju w Uzelles, zamiast w wagonie mającym go dowieść do Monte-Carlo. Dziwił się również, dlaczego jest mu błogo, wygodnie, wszak to samo łóżko męczarnią było dla niego każdego poprzedniego wieczoru. A więc miłość, jaką miał dla matki, rady poczciwego Merivet nie wpłynęły na jego uspokojenie, lecz ładna buzia, uchylony stanik, karczek ponętny i zwojami bujnych włosów owiany, zmienił kierunek jego myśli, uspokoił trawiącą go gorączkę. Zgasił lampę, lecz długo nie mógł zasnąć, nie mogąc sobie wytłómaczyć, jakim sposobem ta trocha ujrzanych kobiecych wdzięków, mogła wywrzeć taką przemianę w jego sercu, które zdawało się tętnić tylko zemstą, zagładą i śmiercią.
Nazajutrz Ryszard nawet nie wspomniał o projektowanej podróży. Obecnie był w stajni tylko jeden koń wierzchowy, postarał się natychmiast o drugiego i codziennie wyjeżdżał z Elizą na dalekie wycieczki. Był on z natury milczący, przejażdżki konno przekładał ponad inne, albowiem wciąż końmi zajęty nie potrzebował silić się na rozmowę. Twarz miał coraz pogodniejszą, chmury ustępowały mu z czoła, co widząc pani Fenigan promieniała z radości, mówiąc, sobie, iż syna odzyskała, uzdrowiła, dzięki sprowadzeniu tej miłej trzpiotki z Lorient.
— No... cóż mi dziś powiesz nowego, moja droga córeczko?... — Były to słowa od których pani Fenigan rozpoczynała swoją codzienną, wieczorną indagacyę w pokoju Elizy. Lecz dnie płynęły a nic stanowczego nie można było jeszcze zauważyć.
— Robię co mogę... — szeptała Eliza, tuląc się do matki Ryszarda.
I długo się naradzały, jak nadal postępować, by wzbudzić nowe uczucie w jego sercu. Matka zachęcała Elizę, by poświęcając się dalej dla dobra kuzyna, starała się zwalczyć wielką jego nieśmiałość.
— Mam najgłębsze przekonanie, iż niewypowiadanie się Ryszarda pochodzi z jego nieśmiałości. Jest wielu mężczyzn tego usposobienia, lecz on na pewno jest najnieśmielszym ze wszystkich ludzi na świecie.
— Czyż naprawdę kuzynka tak sądzi?... W takim razie jeszcze popróbuję.
Eliza postarała się w jaknajkrótszym czasie o wywiązanie z danej obietnicy.
W czasie spaceru zaskoczyła ich burza. Puścili swe konie cwałem i schronili się pod stare podszopie na skraju wioski. Miejsca było mało, konie stały tuż przy sobie.
— Ach jakże mi serce bije!... Zobaczno, Ryszardzie!
I wziąwszy szybko bez namysłu rękę kuzyna, położyła ją na staniku swojej amazonki. Ryszard drgnął i krew uderzyła mu do głowy.
— Elizo... Elizo... — szeptał, pochyliwszy się na koniu a objąwszy drugą ręką jej kibić, tulił do siebie omdlewającą miłośnie młodą kobietę. Przez kilka minut trwał ich uścisk długi i namiętny. Prawie milcząc, bledzi oboje, wracali ku Uzelles.
Dotychczas Eliza czyniła na niego wrażenie miłego, wesołego ptaszka, rad był na nią patrzeć i słuchać jej świergotania, tak jak patrzył na płoche jaskółki wpadające do kiosku i ofruwające go dokoła, muskając skrzydełkami bronie porozwieszane na ścianach. Obecnie zaś, Ryszard postanowił zbadać bliżej usposobienie swej ładnej i zawsze wesołej, śmiejącej się kuzynki. Dlaczegóż nie miałby jej pokochać?... Niechaj by go ona uzdrowiła z tamtej, nieszczęśliwej miłości... a wreszcie matka zdaje się pragnąć tego i wyczekiwać, jak zbawienia. Rozmyślał tak Ryszard, grając z matką w szachy po śniadaniu, nazajutrz po owej przejazdce podczas burzy, która przeciągnęła się prawie przez noc całą, zatapiając klomby w ogrodzie, wyorując bruzdy na rozmoczonym gościńcu. Od wczoraj Eliza była nieswoja, czuła się nieco skrępowaną w obecności Ryszarda: spodziewała się wyznania z jego strony, czekała stanowczej rozmowy, domyślając się, iż pora się jej zbliża. Stała przy oknie i patrzała na gościniec.
— Co się tam dzieje? — zawołała pani Fenigan, słysząc hałas i krzyki jakiegoś zbiegowiska łudzi w pobliżu okna.
— To ten stary żebrak... Jakże się on nazywa? Jerzy... tak i stary Jerzy... Utarzał się w błocie i chłopaki wiejskie wyśmiewają się z niego... Zabrali mu kij.. biedny stary, nie może się teraz utrzymać na swych wykoszlawionych nogach.
Znów doleciał wybuch śmiechów. Pijany, ohydny, zabłocony od stóp do głów żebrak, chcąc się opędzić od wyrostków, którzy go opadli, zaczął machać kijem, lecz go upuścił, chłopcy pochwycili tę zdobycz a pozbawiony podpory i obrony, żebrak chwiał się, pełzał po błocie i potykał, by dojść do muru; dotarł tam wreszcie, lecz nie mógł się podnieść, nogi go nieusłuchały, ślizgał się i padał twarzą w kałużę, unosił głowę, płacząc i jęcząc a dostrzegłszy dróżnika, błagał, by mu wydobył kij z rąk napastników. Robin, zbudzony z drzemki, którą podług dawnego obyczaju odprawiał po południu, rozsiadłszy się w odwróconych na sztorc taczkach, powstał ociężale, odebrał chłopakom kij i podał go żebrakowi.
Ryszard stanął właśnie w tej chwili przy oknie i, oparłszy czoło o szynę, przypatrywał się zajściu, które naraz jeszcze dramatyczniejszy przybrało charakter. Robin, zdjęty litością, ujął żebraka pod oba ramiona i starał się go namówić do powstania na nogi, szło to z oporem, Jerzy chwiał się a Robin mówił:
— No stary... trzymaj się.. cóż u licha, czyżeś ty nie chłop, żeby nie stać na własnych nogach...
Fornale jadący poić konie zatrzymali się przed nimi i patrząc na sponiewieranego w błocie żebraka, który nietylko iż sam ustać nie mógł, lecz o mało co kilka razy nie przewrócił pomagającego mu dróżnika, rzekli:
— Dajcie mu pokój, ojcze Robin, toż zaraza na was padnie od tego włóczęgi.
Strofując tak dróżnika, drwili i śmieli się z obłoconego pijaka. Robin zauważył, że mieli oni racyę, więc począł wymyślać żebrakowi, co rozweseliło parobków a gdy wreszcie Robin, zniecierpliwiony, puścił z rąk podtrzymywanego dotąd żebraka, ten runął w błoto jak długi i zarył się głową w kupę rozmokłych śmieci, które zwiózł tutaj dróżnik, oczyszczając gościniec.
— Cóż za wstrętna rzecz! — zawołał Ryszard, zniecierpliwiony coraz to okrutniejszemi naigrawaniami się parobków.
Eliza, mylnie sobie tłumacząc przyczynę jego oburzenia, zaczęła wyjawiać wstręt, jaki w niej budzą pijacy, zwłaszcza starzy. Ryszard spojrzał na nią wzgardliwie a pani Fenigan, wiedząc, iż ma on dziwną jakąś słabość dla wszystkich włóczęgów a dlatego żebraka w szczególności, chciała czemprędzej zwrócić rozmowę na co innego, spostrzegłszy zaś na gościńcu księdza, rzekła:
— Co ja widzę, cud prawdziwy!... Ksiądz Ceres ma nową sutannę! Wspaniale w niej wygląda...
— To ksiądz odprawiający mszę w małej parafii? — spytała Eliza.
— Tak. Jest to bardzo poczciwy człowiek, lecz zgadzam się na zdanie naszego kochanego proboszcza z Draveil, który utrzymuje, i ksiądz Cerès za mało dba o swoją powierzchowność i niemałą tem krzywdę przynosi nietylko sobie, lecz powadze swego kapłańskiego stanu. Przytem dziwak z niego wielki. Nie tak dawno wziął naprzykład pod swoją opiekę i dał u siebie przytułek całej rodzinie pewnego Lucriot, którego zamknięto w więzieniu w Melun.
Ryszard zwrócił się raptownie w stronę matki, mówiąc:
— Gdyby nie ten zacny ksiądz spełniający rzeczywiście cnoty obowiązujące każdego kapłana, to Lucriot wróciwszy z więzienia po stwierdzonej sądowej pomyłce, byłby zastał swą rodzinę pod ziemią, lub z wyciągniętą dłonią na gościńcu...
Chciał mówić dalej, lecz śmiechy i naigrawania na gościńcu rozległy się na nowo.
Ksiądz Cerès miał na sobie nietylko nową sutannę, lecz nowy kapelusz, obuwie o srebrnych sprzączkach i poraz pierwszy wystroiwszy się w tę galową odzież, szedł odwiedzić swoich znajomych biedaków, myśląc: „Na pewno mnie dziś nie poznają!“ Hałas i śmiechy na gościńcu zwróciły jego uwagę. Zbliżył się, zaczął coś mówić do starego Jerzego, co mówił — Ryszard nie słyszał, zrozumiał wszakże, iż ksiądz wzywał do upamiętania obecnych a potem pochylił się nad leżącym w błocie żebrakiem, podźwignął go z kałuży i, nie bacząc na drwiny gawiedzi, powiódł go pod rękę, zapomniawszy o nowej sutannie, z której ciekło teraz błoto zmięszane z mierzwą i najwstrętniejszą zgnilizną. Szli tak razem gościńcem, przyczem żebrak podtrzymywany był oburącz przez starego, lecz krzepkiego księdza, wreszcie obadwa znikli na zakręcie. Eliza rzekła ze śmiechem:
— Ładnie urządził swą nową sutannę!...
A pani Fenigan dodała:
— Aby tylko tego pijaka nie osadził pod swoim dachem!
— Dziwna rzecz, iż tego nie zrobiłem dotychczas... — zawołał Ryszard kierując się ku wyjściu. — Wszak mam kąt, gdzie mogę tego człowieka przygarnąć.
— Mam nadzieję, iż nie sprowadzisz nam tutaj tego wstrętnego, pijanego obszarpańca — głośno wołała pani Fenigan za odchodzącym.
Lecz Ryszard jej nie słyszał, bo zbiegł szybko i był już na gościńcu.
Młody człowiek wrócił do domu późno. Czekano na niego, by zasiąść do obiadu, na który zaproszono kilkanaście osób. Od czasu przybycia Elizy do Uzelles, często bywały takie proszone obiady a między stałymi ich uczestnikami, był notaryusz Merivet, oraz pan Jan Delcrous. sędzia przy trybunale w Corbeil. Sędzia był nizki, pękaty, lat średnich, zęby miał jak u wilka rozstawione i błyszczące; białością swą odbijały one od czarnych, wspaniałych faworytów; sędzia oddawna szukał stosownej dla siebie towarzyszki życia, chcąc, by mu wniosła o ile możności znaczny posag. Kręcił się on około Elizy, która dziś była ona zaniepokojona, jakaś nieswoja. Przyczynę stanowiła obojętność Ryszarda po wczorajszem zajściu, oraz historya tego żebraka, nazywanego, jak się dowiedziała cd pani Fenigan „le pauvre de Lydie.“
— No cóż. kuzynie, powiesz nam o swoim przyjacielu... o tym żebraku — zapytała, siadając do obiadu koło Ryszarda, przystroiwszy się starannie w różową gazową suknię, odsłaniającą cały gors i ramiona.
Odpowiedział, iż stary Jerzy śpi już zapewne w budzie nad Sekwaną, w której Chuchin składa wiosła i stare sieci.
— Nie lękasz się chłodu dla swego przyjaciela?
— Kazałem mu tam zanieść żelazny piecyk — odpowiedział Ryszard spokojnie.
Ów żelazny piecyk rozśmieszył Elizę i żartować poczęła na ten temat.
„Jej brakuje nietylko mózgu, ale i serca“ — pomyślał Ryszard, nie przypuszczając, iż Eliza żartuje ze złości i z żalu. Jakaż różnica pomiędzy nią a Lidią! Wszak Lidia obdarzała każdego spotkanego żebraka; ileż razy rozgniewała się na starego stangreta, że nie wstrzymywał koni przy biedakach napotykanych w czasie przejażdżki powozem. Jakże szczerze litowała się Lidia nad nędzą ludzi włóczących się po gościńcu bez nadziei przytułku i ciepłej pożywnej strawy! Ryszard wywoływał w pamięci słodki głos litującej się Lidii a słyszany tuż przy uchu śmiech wesołej kuzynki drażnił go i oburzał.
— Ryszardzie, powiedz nam, jak ci twój przyjaciel podziękował?...
— Rzucił mu się na szyję... — zawołał sędzia z Corbeil.
— Ach okropność, dziękuje za taką przyjemność! — rzekła, otrząsając się, Eliza a wszyscy obecni zawtórowali jej chórem.
Sędzia, zadowolony iż zabawił towarzystwo swoim konceptem, ciągnął dalej:
— Kiedyś zdarzył się i mnie podobny przypadek, tylko ucałował mnie, zamiast włóczęgi, zabójca. Było to w pierwszych czasach mojego urzędowania. Miałem wówczas posadę w nędznej, dalekiej od świata norze, o której istnieniu może nawet państwo nie wiecie. Miejscowość ta nazywa się Souk’ Aras...
Głos notaryusza a byłego handlującego alfą przerwał opowiadającemu.
— Souk’ Aras, na pograniczu Tunisu, wyborny punkt dla zbierania alfy...
— Widzę, że pan znasz wybornie Algieryę... Zaledwie tam stanąłem i zacząłem się rozglądać po mieszkaniu mego poprzednika, które obecnie odziedziczyłem wraz z urzędem, gdy posługacz biurowy przyszedł mi oznajmić, iż skazany na śmierć wzywa mojego przybycia. Jaki skazany na śmierć?... Po cóż mnie wzywa?... Dowiedziałem się, iż jeden z więźniów ma być ścięty nazajutrz rano. Urząd mój wymagał, abym nie odstępował a raczej był na zawołanie takich biedaków. Wczoraj właśnie zapadł wyrok śmierci. Idę więc do więzienia i staję przed owym nieszczęśliwym. Był to wstrętny, brudny, obrosły jak z wierz człowieczek; popatrzył na mnie małemi żółtemi oczyma i z głupio-czułą natarczywością, zaczął mnie prosić łamanym i prawie niezrozumiałym językiem, bym pozwolił się pocałować. Cuchnął jak stare lwisko. Po zadośćuczynieniu jego prośbie, wracam do domu i kładę się spać, będąc niezmiernie strudzonym podróżą. Około trzeciej godziny nad ranem, znów mnie budzą, mówiąc, iż skazaniec domaga się mojego przybycia. Zauważyłem, iż nadużywa on nieco swego położenia. Lecz odmówić było niepodobna. Wszak ten człowiek miał być ścięty za kilka godzin! W więzieniu zastałem wszystkich na nogach.
— Nie mamy tutaj księdza — rzekł do mnie dyrektor więzienia — wybacz pan, iż kazałem go zbudzić, lecz skazany może mieć jakie ostatnie polecenie a może wyznanie...
Zaprowadzono mnie znów do niego a na mój widok zaczął płakać, jęczyć i wzdychać, powtarzając:
— Kochany panie sędzio, kochany panie sędzio...
Nie było sposobu się wykręcić, znów począł mnie całować, bo po to jedynie wzywał mnie do siebie.
Musiałem iść wraz z innymi urzędnikami za wózkiem, na którym go wieziono na ścięcie. Na jego wezwanie jeszcze raz musiałem pozwolić się uściskać, gdy szedł na gilotynę. Nie wiedziałem, czemu przypisać to dziwaczne zachowanie się skazańca. Zacząłem nawet przypuszczać, iż pomimo tragiczności chwili, chciał sobie ze mnie zadrwić. Lecz okazało się, iż powiedziano mu moje nazwisko i dziwnym zbiegiem okoliczności, miał on to samo imię i nazwisko, co ja. Tak, nazywał się Jan Delcrous i to go napełniło sympatyą dla mojej osoby, chociaż pochodziliśmy z bardzo odległych od siebie okolic.
Wtem jedna z obecnych pań zapytała «powiadającego:
— A jakąż zbrodnię popełnił ten nieszczęsny imiennik pański?... Czy można wiedzieć?..
— Zarżnął swoją kochankę, gdyż była mu niewierną.
— Ścięli mu głowę, bo zabił — swoją kochankę.. — a byliby go puścili na wolność, gdyby ta kobieta była jego żoną — zawołał z przejęciem notaryusz. — A jednak zabójstwo żony jest nikczemniejszą zbrodnią, bo spełnianą w przekonaniu o bezkarności!
— Dlatego też powinniście uważać rozwód za doskonałe dopełnienie naszego prawodawstwa — zauważył ktoś poważnie głosem basowym.
Lecz stary Merivet oburzył się na podobnie bezbożne twierdzenie i zawołał giestykulując tak zamaszyście, iż o mało co nie wytrącił z rąk służącej półmiska z rybą polaną białym sosem.
— Rozwód obniża nasze obyczaje!... Czyż pan możesz cośkolwiek powiedzieć w obronie tej nowej i zgubnej instytucyi?...
— Tak, zapewne. Chociażby, iż rozwód usuwa potrzebę nieporozumień pomiędzy małżeństwem, nieporozumień doprowadzających częstokroć do najokrutniejszych zbrodni. Za pomocą rozwodu, mąż oswobodzić się może bez rozlewu krwi od żony, która go zdradziła a tem samem przyniosła szwank jego honorowi.
— Więc pan sądzisz, iż zdradzony mąż zabija żonę, mszcząc swój honor?... Zabija on wprost przez zazdrość, zemstę miłosną, przez obrażoną miłość własną, przez obawę stania się pośmiewiskiem kółka znajomych sobie ludzi, lub jeszcze przez pamięć na podszepty fałszywych moralistów, wciskających mu broń w rękę słowami: „Tue-la...“ Czy pan sądzisz, że rozwód może przykręcić, powstrzymać podobne uczucia i okoliczności?... Powiedz nam pan, proszę, czy możesz sobie przedstawić Otella wytaczającego rozwodowy proces Desdemonie?..
Sędzia, starający się zawsze przypodobać Elizie, która była rozwódką, wspomniał, iż zdarzają się wypadki, zmuszające nas do uznania nowego prawa za prawdziwe dobrodziejstwo. Lecz Merivet nie chciał się zgodzić na sąd podobny i powtarzał, iż ustanowienie prawa dopuszczającego rozwód, równoważy się podkopaniu instytucyi małżeństwa.
— Gdy tego prawa nie było, ludzie, wiedząc iż muszą z sobą spędzić życie, czynili sobie wzajemne ustępstwa, z wyrozumiałością ustępowali jedno drugiemu, przebaczali sobie winy. Dziś, z lada pierwszej lepszej okazyi, małżonkowie twierdzą, iż zawiedli się na sobie, iż życie wspólne jest dla nich niemożebne. Drobne nieporozumienie przemienia się w burzę, druzgocze los rodziny. Wyrozumiałość, cierpliwość — są to rzeczy nieznane i usunięte z domowego pożycia. Nawet ludzie żeniący się z miłości poruszają skrycie możliwość zerwania małżeństwa rozwodem: jeżeli obiecywane sobie szczęście nie dopisze, każdy pójdzie w swoją drogę.
— Panie Merivet, jednak zdarzają się kobiety niezmiernie szczęśliwe... jak... jak...
Eliza chciała powiedzieć „jak ja“, lecz zabrakło jej odwagi i łzy ledwie że stłumić zdołała. Przez chwilę zapanowała cisza i gdy nikt nie znajdował możności zwrócenia rozmowy na mniej drażliwy przedmiot, Merivet, zwróciwszy się do pani Fenigan, rzekł, traktując kwestyę nieosobiście:
— Nieszczęsnej istocie, któraby nie znalazła ani szczęścia, ani miłości w zawartem małżeństwie, podałbym środek ratunku. Zamiast rozwodu, niechajby zaczęła uczęszczać do małej parafii. Chwila modlitwy w tym małym kościółku działa jak uzdrowienie! Zmówione tam „Ojcze nasz“ uczy pokory i poddania się losowi... a czyż tajemnica szczęścia ludzkiego w czem innem daje się odnaleźć lub inną drogą osiągnąć?...
Wszyscy obecni znali tę słabostkę starego notaryusza, więc zamieniano się spojrzeniami i uśmiechem. Odtąd, rozmawiano już swobodnie do końca obiadu, który skończył się znacznie weselej, aniżeli można było przypuszczać, gdy biesiadnicy do stołu zasiedli.
Nazajutrz drogi już podeschły, więc Ryszard i Eliza wyjechali konno do lasu. Wybierali dróżki cieniste i dzikie a dojechawszy do miejsca, gdzie opuszczona zdawna kopalnia ciosowego kamienia, przedstawiała malownicze złomy pokryte pnącemi się roślinami wśród szczelin zaś i zagłębień lśniła woda nagromadzona burzą, Eliza zaproponowała odpoczynek. Uwiązawszy konie o druciany płotek otaczający zwierzyniec księcia Alcantary, siedli obok siebie na mchu zielonym a bujne paprocie otaczały ich dokoła.
— Chcę się cię poradzić, mój Ryszardzie — rzekła Eliza, patrząc mu prosto w oczy — a odpowiedź twoja będzie miała wpływ na całe moje życie. Proszę cię też, abyś był zupełnie szczery. Co myślisz o panu Delcrous?... Czy podług ciebie może on być dobrym mężem?...
Ryszard nie spodziewał się tego pytania. Zamyślił się i nie znajdował odpowiedzi, wreszcie rzekł z pewnem wahaniem:
— Czy pytasz się o niego, jako o męża dla siebie?...
— Tak. Zaczyna mi być nudno żyć samej. Wy wszyscy myślicie, że ja tylko śmiać się umiem. A jednak, jakże często śmieję się, chociaż bynajmniej niemam do tego ochoty...
Zadarty nosek Elizy, wesołe kąciki jej ust przeczyły prawdzie słów przez nią wypowiedzianych, lecz intonacya jej była szczera, rzewna. Wywarło to dodatnie wrażenie na Ryszardzie i w myśli swej przywrócił kuzynce sympatyę, zachwianą od wczorajszego rannego wydarzenia przy oknie. Nawet w tak prostodusznym człowieku, jak Ryszard Fenigan, powstały naraz sprzeczne z sobą uczucia i wrażenia. Gdyby Eliza była mu powiedziała: „Czy kochasz mnie? Czy mogę mieć nadzieję, iż rozwiedziesz się ze swoją żoną i ożenisz się ze mną?“ — byłby stanowczo odpowiedział: „Nie kocham cię... i nigdy nie ożenię się powtórnie...“ Teraz zaś, wobec prawdopodobieństwa wyjścia za mąż Elizy za kogoś innego, musiał uczynić wysiłek, by jej nie odradzać.
— Czy Delcrous jest uczciwym człowiekiem? Tak... przypuszczam, że tak. Lecz pamiętam jego wyraz twarzy, gdy przed dwoma laty wydał wyrok śmierci na złoczyńcę, który zamordował rodzinę Meillottes. Zacierał ręce z widocznem zadowoleniem a oczy jego mówiły: „nareszcie, mamy jego głowę!“ Zauważyłem, iż usta mu zwilgotniały, jakby z rozkoszy...
— Przerażasz mnie, Ryszardzie — zawołała Eliza, uradowana, iż dostrzegła jakby zazdrość w tym opisie, wystawiającym sędziego w sposób niezbyt pochlebny.
Ryszard może to spostrzegł i chciał sąd swój złagodzić, dodając z żywością:
— Myślę, iż mogłabyś z nim być szczęśliwą. Jednakże...
Zaciął się i nastąpiła chwila dłuższego milczenia. Las szeptał z cicha dokoła nich, kołysząc w górze konarami jaśniejącemi od słońca a wśród głębokiego spokoju słychać było szelest owadów potrącających suche gałązki i zioła. Wzruszeni byli oboje, lecz usta ich milczały. Ryszard znajdował, iż Eliza nigdy nie była ponętniejszą jak dzisiaj. Niebieska sukienna amazonka, uwydatniała pełne wdzięku kształty jej ciała, odsłaniając tylko delikatną, lekko różową jej szyję. Nagle zerwał się i stanąwszy, rzekł głosem niepewnym od wzruszenia:
— Poczekaj jeszcze dwa dni. Proszę, nie decyduj się pierwej.
A ona pomyślała: „Dlaczego mam czekać dwa dni, czyż nie mógł oświadczyć się zaraz? Wszak ułatwiłam mu początek rozmowy”. Wstała zwolna i z żalem.
Wypuścili teraz konie prosto przekątną drogą, przecinającą las przez całą szerokość a na obie strony ciągnęły się zagajniki drzew różnorodnych; mijali sosny, olchy, brzozy, dęby, polanki, na których widniały szałasy osypane ziemią i kurzące się ścielącymi dymami; tuż opodal zbudowane nędzne chatki służyły za mieszkanie węglarzom. Przy chatkach bawiły się dzieci, gdakały kury a ludzie układali porąbane polana na wozy lub w sążnie. Konie pędziły wyciągniętym galopem i jazda taka szalona trwała już przeszło pół godziny w nieprzerwanem milczeniu. W tem, dojechali przed wspaniały pałacyk w stylu Ludwika XV. Był to pawilon leśny księcia generała. Na wyciętym wśród lasu podwórcu, kilkunastu leśnych w liberyi książąt Alcantary oczekiwało konno, jakby dla eskorty karocy pani de Pompadour.
— To bażantarnia — objaśnił Ryszard, widząc, iż Eliza rozgląda się z ciekawością.
Ileż wspomnień powstało w umyśle Ryszarda na widok tego pałacyku. Wszak dawniej brał on udział w polowanich księcia a Lidia tak wdzięcznie wyglądająca w swojem myśliwskiem ubraniu, zasiadała obok generała do śniadania przygotowanego pod namiotem przed głównem wejściem. Wtem leśni rozstąpili się z uszanowaniem i ukazał się na koniu mężczyzna ubrany szaro, obcisło, krojem wojskowym; skierował wierzchowca ku przekątnej szerokiej drodze. Ryszard nie wierzył swoim oczom, owym jeźdźcem bowiem był książę Alcantary, odmłodzony, dzielnie trzymający się na siodle. A więc chory starzec z Grosbourg opuścił swój fotel, ożył i odmłodniał! Przejechał tuż koło nich, wpatrując się w Elizę i nie dostrzegając nawet Ryszarda.
— Kto to — zapytała się Eliza. Lecz nie miał jeszcze czasu odpowiedzieć, gdy z po za leśnych wysunął się konno młodzieniec w dragońskim mundurze i pośpieszył cwałem za księciem. Poznał Ryszard te wąsiki i płowe włosy wymykające się z pod czapki wojskowej! Z wysiłkiem powstrzymał wyrywający się mu okrzyk wściekłości. Wszak to był Karlexis, dawny ulubiony jego Karleś!... Lecz zkądże on tutaj... i w dragońskim mundurze?... A Lidia?... Gdzież Lidia?... Gdzież rzucił i opuścił ją ten nikczemnik?... W uszach Ryszarda powstał szum odbierający mu przytomność, drzewa wyrosły, zdawały się gubić wierzchołkami w niebie a Eliza stała się maleńką, gdzieś bardzo daleko, coś mówiła, lecz nie mógł jej dosłyszeć, ani zrozumieć. Trwało to chwilę, w tem Eliza spostrzegła, iż Ryszard, zwróciwszy konia za oddalającymi się, popędził jak szalony za ojcem i synem. Pojechała za nim i wkrótce konie się zrównały, Ryszard bowiem zatrzymał swojego przy wozie, na który węglarz nakładał ładunek. Głos rozbrzmiewał donośnie wśród polanki:
— A no tak... to książę... W niedzielę polował z Indyaninem i dał naszemu Wilhelmowi dwa franki za nagankę... Syn starego Foucart, woźnicy od przewózki umarłych, służy też w dragonach... to on panu może więcej powiedzieć, aniżeli ja o młodym księciu Karolu Szóstym...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — wyrzekł z trudem Ryszard, równie blady, jak brzozy opodal rosnące.
Zwróciwszy się do Elizy, szepnął:
— Wracajmy. Czuję się niedobrze.
Przez całą drogę aż do Uzelles, Ryszard zdawał się nie słyszeć pytań zadawanych mu przez Elizę, lecz bladość jego twarzy i ciągle powtarzane z cicha „pum, pum, pum“ — świadczyły o srogości bólu i walce, jaka w nim wrzała. Gdy stanęli przed pałacem, Eliza pobiegła do swego pokoju na górę ukryć łzy cisnące się jej do oczu, na myśl „iż wszystko stracone“ a Ryszard począł szukać matki, którą wreszcie znalazł wśród sadu.
Dzień był już na schyłku, polewano ogród. Po skwarnym dniu, kwiaty piły i kąpały się w wodzie. Ukośne promienie zachodzącego słońca padały na różnobarwne kwieciste grzędy a pochylone konary prostowały się i przeciągały z rozkoszy; jaskrawość kwiatów zdawała się zwiększać w miarę ubywania światła, podkreślając wieczny ten antagonizm. Wśród ciszy słychać było szczęk blaszanych polewaczek, uderzających o kamienny zręb studni, lub rozkazy ogrodnika wydawane, któremu z pomocników. Pracowano w milczeniu, śpiesząc się z polewaniem a wilgoć rozchodząca się wśród ciepłego powietrza, dodawała łagodnego uroku, napełniając ogród orzeźwiającem tchnie— Co ci jest — zawołała pani Fenigan na widok syna, pędzącego ku niej z twarzą zmienioną, wykrzywioną bólem.
Zamiast odpowiedzieć, zapytał: — Więc Karlexis powrócił?...
— Jest w Melun od dwóch miesięcy... Wstąpił do dragonów... nie wiedziałaś o tem?
— A ona? Gdzież jest? Cóż on z nią zrobił?
— To, co się zwykle robi z tego rodzaju kobietami... — odpowiedziała matka, obcinając suchą gałązkę oranżeryjnej rośliny. — Gdy się taka łajdaczka sprzykrzy, odrzuca się ją jak rzecz nie potrzebną.
Mówiła tak głośno, iż ogrodnicy mogli ją słyszeć. Ryszard wprowadził ją do oranżeryi i zamknąwszy drzwi za sobą, rzekł głosem surowym, nieznanym jeszcze uszom pani Fenigan.
— Lidia nie była łajdaczką, lecz ofiarą twojej tyranii... uciekła ztąd, jak się ucieka z więzienia.. wszak tak napisała w swoim ostatnim liście... Wreszcie nie masz prawa, moja matko, rzucać obelg na kobietę noszącą nasze nazwisko.
Oczy pani Fenigan zaiskrzyły się z gniewu.
— Twoją powinnością było odebrać jej nazwisko, które nie umiała uszanować!
— Chciałabyś, matko, bym rozwiódł się z Lidią?... i bym natychmiast ożenił się z kuzynką... zamiary wasze są aż nadto widoczne, lecz możecie przestać na to liczyć... nie ożenię się z nią nigdy... nigdy... nigdy!...
— Widzę, że na dobre ulegasz katechizmowi wykładanemu w małej parafii!... A więc myślisz zapewne przebłagać tę łajdaczkę za zło, które nam wyrządziła; pojedziesz po nią, sprowadzisz! osadzisz, nie w pawilonie, lecz w pałacu, u matki, by pod jej pieczą odbyła połóg...
Ledwie słowa te wyrzekła, już ich żałowała, widząc nagłą zmianę w twarzy Ryszarda. Zaniepokojona, tknięta rozczuleniem macierzyńskiem, rozwarła ramiona i chciała go przytulić w objęciach, lecz on odepchnął ją brutalnie i krzyczał jakby w obłąkaniu:
— Więc ona jest w ciąży!... Dlaczegóż mówiłaś mi, że ona nie może być matką!... Dlaczego kłamiesz?... Dlaczego kłamałaś, ilekroć razy była o niej mowa?... Dlaczegóż ją nienawidzisz... powiedz, powiedz!...
— Nienawidzę jej, bo jest ona plagą naszego życia. Tak, nienawidzę jej! Lecz bądź spokojny, już nigdy z tobą nie będę mówiła o tej kobiecie, ton, jakim dziś przemawiasz, posłuży mi za lekcyę na przyszłość. Możesz ją sobie zwieźć, pielęgnować, usynowić bękarta! Nawet zrobisz na tem wcale niezły interes, bo przyszły potomek tej kobiety ma zapewnione dwakroć sto tysięcy franków.
Obrażona w swej macierzyńskiej powadze i miłości, mówiła głosem suchym, urywanym, udając obojętność, zdawała się być pilnie zajętą wyszukiwaniem suchych gałązek i liści na krzewach rosnących w wazonach, przycinając je nożycami trzymanemi w ręku.
Lecz Ryszard przerwał jej to zajęcie.
— Matko, matko! Zabijasz mnie swojemi słowami!
Chwycił ją za obydwie ręce i, twarzą, zwróciwszy ku sobie, krzyczał konwulsyjnie, nie hamując wściekłości, jaka nim zawładnęła:
— Nieszczęściem mojego życia jesteś ty, matko, nie ona!... Od dzieciństwa zamykałaś mnie w swoim pokoju, trzymałaś na uwięzi przy sobie podczas długoletniej swojej choroby... byłem dla ciebie rozrywką, lecz zmarnowałaś mnie swoim egoizmem, rosłem w atmosferze dusznej i chorobliwej przy twoim łóżku, mózg mój zaniknął, nie mogąc się rozwinąć w otoczeniu, w którem mnie trzymałaś... Chcąc mnie zachować na zawsze dla siebie, tyranizowałaś syna tak jak przywykłaś tyranizować jego ojca... zachęcałaś mnie do lenistwa, dogadzałaś moim przywarom, chcąc mnie zniedołężniałego uczynić powolnem narzędziem swoich upodobań; zmarnowałaś mnie, odstręczając od wszelkiego zajęcia, zamykając przedemną możliwość jakiejkolwiek karyery... Nie chcąc, abym się żenił, by jaka inna kobieta nie ujęła ci władzy twej wszechpotężnej nademną i majątkiem, podsuwałaś mi służebne dziewczęta, prawie gwałtem wpychając mi je w ręce... Myślisz, że to wszystko uszło niepostrzeżenie?... Widziałem i rozumiałem twoją przebiegłość... A ta biedna

] kuzynka, którą sprowadziłaś z Lorient, by mi ją rzucić w objęcia... czyż nie obmyśliłaś tego planu?... A przecież wiesz dobrze, iż ona nigdy nie mogłaby wziąć ze mną ślubu w kościele, jest rozwódką a nie wdową... kościół nie uznaje rozwodu... lecz byle tamta nigdy tu wrócić nie mogła, gotową byłaś i jesteś na wszystko, nawet na wykroczenie przeciwko kościołowi, obyczajom, rodzinie... Wstrętną mi jest twoja religijność prowadząca na takie manowce.... wyradzająca takie faryzeuszostwo sumienia... Twój despotyzm sprawił, iż tamta uciekła... nie mogąc wyżyć dłużej przy tobie... Lecz wiedz, iż ją tylko kocham... tak, kocham moją żonę, kocham ją i przebaczam całe jej postępowanie obecne, przebaczam, bo czuję się winien względem niej, nie umiałem bowiem jej obronić przed tobą... nie umiałem jej zasłonić przed twoją niechęcią, twoją złośliwością i dokuczliwemi napaściami... Płaczesz teraz, moja matko... lecz łzy twoje mnie mnie nie wzruszają, ja współczuję tylko łzom Lidii, bo ona też płakać teraz musi, będąc opuszczoną, samotną, rzuconą nie wiedzieć gdzie w obcem dla siebie miejscu... Lecz ja muszę ją odszukać... Ja znajdę ją i przytulę nieszczęśliwą... Żyć nie mogę bez jej widoku, wołałbym umrzeć natychmiast, aniżeli być dłużej oddalony od niej... Bez niej życie moje nic nie jest warte i lepiej je zakończyć...
— Ryszardzie... dziecko moje!
Chciał wyrwać matce z rąk nożyce ogrodowe, lecz ona szybkim ruchem rzuciła je pomiędzy doniczki z kwiatami ustawione na schodkach okalających oranżeryę. Spadły z hałasem na ziemię, znikając pomiędzy rozkwitłemi roślinami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.