Przejdź do zawartości

Mała parafia (tłum. anonimowy)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Rozmowa za ogrodzeniem.

Msza dopiero co się skończyła. Przez otwarte drzwi kościoła widać było jak gaszono jedna po drugiej wysokie świece, stojące na ołtarzu. Patrząc z gościńca, wnętrze kościoła wydawało się ciemne, skutkiem jaskrawego światła porannego; przed drzwiami stał pan Merivet, świeżo wygolony, z włosami starannie podwiniętemi po nad obfitym atłasowym krawatem, w tużurku, przy którym jaśniała różowa kokardka papieskiego orderu. Pan Merivet, uważając wystawiony przez siebie kościół za rodzaj swojego własnego salonu, kłaniał się wychodzącym, znakomitsze osobistości odprowadzał aż do furty, zapewniając o swej wdzięczności za okazywaną pamięć, uśmiechał się, kręcił i z dobrodusznością mówił: „Dziękuję, serdecznie dziękuję... tak, niemało osób raczyło się dziś zebrać... i napewno mielibyśmy większą jeszcze liczbę gości, gdyby nie odpust w Draveil i jakaś uroczystość w kaplicy przy ochronce w Soisy... uczyniło to nam niemałą krzywdę... Ale w przyszłą niedzielę, proszę... raczcie państwo nie zapominać o małej parafii... do widzenia... do niedzieli... tak, tak, do niedzieli...“
Sąsiedzi wierni małej parafii, wyszedłszy na gościniec, rozpraszali się w różne strony, skrzypiąc nowem obuwiem, szeleszcząc i pstrząc się niedzielnemi strojami. Barbara, stara, odwieczna kucharka pana Merivet, piastowała obecnie urząd zakrystyana, urząd spadły na nią dodatkowo po niespodziewanej śmierci wiernego służącego, który przypadkowo utonął w rzece. Barbara, zamknąwszy na dwa spusty wielkie drzwi kościelne, przyniosła teraz panu klucze, mówiąc: „Wszystko zamknęłam i światła pogasiłam, może pan być zupełnie spokojny... Tylko jeszcze w zakrystyi pozostał ksiądz wikary, ale powiedział, abym na niego nie czekała, bo wyjdzie tędy, przez ogrodzenie“.
Ogrodzeniem nazywano wązki pas gruntu pomiędzy kościołem a żelaznemi sztachetami; grunt zarośnięty był trawą, zielskiem i rozkwitłemi bogato makami, wymykającemi się z pod złomów kamieni, pozostałych z czasów budowania kościoła. Ogrodzenie przypominało mały cmentarz wioskowy.
— Ale ksiądz wikary nie jest cierpiący? — zapytał pan Merivet, miłujący kapłana odprawiającego mszę w małej parafii i troszcząc się o niego nieledwie że na równi jak o całość kościółka.
Barbara zapewniła, iż ksiądz wikary jest zdrów zupełnie, tylko zażądał igły z czarną nitką, zapewne dla zreparowania swojej mocno zużytej sutanny.
— Dobrze byłoby, gdyby mu pan nową sprawił.
— Masz racyę, moja Barbaro... kupimy mu nową sutannę... A teraz, idź i pośpiesz się ze śniadaniem.
Barbara odeszła, przebyła pusty i jakby szerszy teraz gościniec i znikła w furtce naprzeciwko kościoła, pozostawiając pana Merivet w ogrodzeniu, gdzie siadł na wielkim złomie białego kamienia, grzejąc się na słońcu. Czekając tak na wyjście wikarego, rozmyślał, w jaki sposób ofiaruje mu nową sutannę, z warunkiem, by jej nie sprzedał dla rozdania pieniędzy biednym; wtem, rozległy się czyjeś kroki na gościńcu i wśród panującej dokoła ciszy słychać było stłumiony śpiew basowy. Pan Merivet niezmiernie lubił, gdy jaki przechodzień zatrzymał się przed kościołem i odczytywał widniejący na nim napis: Napoleon Merivet, kawaler orderu Saint — Gregoire le-Grand, i t, d... Podniósł już głowę, ciesząc się z pewną dumą, że ujrzy tego kogoś zatrzymującego się dla odczytania świeżo odmalowanego napisu, gdy z rozczarowaniem poznał w nadchodzącym Ryszarda Fenigan. Nie widział on Ryszarda od czasu, gdy skutkiem ucieczki Lidii przerwały się w pałacu owe muzykalne wieczory. Zawezwał go teraz uprzejmie, posadził przy sobie i, spojrzawszy mu przenikliwie w oczy, rzekł:
— Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? Msza już się skończyła a tobie zdałoby się zacząć przychodzić do tego kościoła...
W jasności poranku uwydatniała się zmiana zaszła w postaci i twarzy Ryszarda. Wychudł, zmizerniał, przez czoło zarysowały się horyzontalne linie. Szukał, by coś powiedzieć na swe usprawiedliwienie i pragnął oswobodzić się coprędzej od wymówek starego maniaka, czującego urazę do ludzi niebywających w małej parafii; lecz siadłszy przy nim na kamieniu wśród słonecznej, letniej ciszy niedzielnej, Ryszard nie znajdował słów a natomiast ogarniętym się poczuł przykuwającą życzliwością staruszka.
— Jesteś o wiele odemnie młodszy — mówił pan Merivet, klepiąc go przyjaźnie po ramieniu — lecz gdy ludzie boleją jednym i tym samym rodzajem bólu, równają się latami.. Twoje cierpienie przechodziłem ja kiedyś... konałem ze smutku, konałem z chęci zemsty, morderstwa... tak, tak, chciałem zabić. Ciebie to dziwi... bo któżby mógł coś podobnego przypuszczać, patrząc na tego spokojnego, uśmiechniętego pana Merivet... A jednak niewiele brakowało, bym nie stał się nikczemnym mordercą: bo czyż może być coś nikczemniejszego, jak mąż zabijający żonę, choć mu prawo daje na to sankcyę w pewnych okolicznościach.
Ryszard spuścił oczy i milczał. Wszak od tygodnia o niczem innem nie myślał, jak o podobnej zemście. Teraz właśnie wracał z poczty, chodził tam w przypuszczeniu, że jaki list wypadkowo odkryje mu miejsce, gdzie się oni teraz znajdują. Dlaczegóż ten stary sąsiad czyni mu takie zwierzenia? Czyż po nim znać myśli płonące w jego głowie?...
— Ta historya jest podobna do twojej, mój kochany chłopcze. Tylko ja o szesnaście lat byłem starszy od mojej żony. Przytem byłem mały, wcale niepiękny i po uszy zabrnąłem w zajęciach handlowych. Prowadziłem handel, który mnie zmuszał do częstych podróży do Algieru. Jeżeli mogłem się podobać, to tylko dzięki temu, że dobrze grałem na skrzypcach. Moja Irena urodziła się w Algieryi; miała wielkie, pieszczotliwe oczy, cerę złotawą i wyraz dziwnie łagodny. Tak jak ty nie znała się na muzyce, lecz również jak ty, miała do niej wrodzone zamiłowanie; moje skrzypce wywierały na niej urok pociągający. Drżała i płonęła, słuchając jak grałem, trzeba też przyznać, iż byłem niepośledniej wartości muzykiem. Dziwisz się zapewne, iż mnie nigdy nie słyszałeś grającym?... Ale ja skrzypiec nie tknąłem od czasu śmierci Ireny...
... W drugim roku po ślubie mieliśmy dziecko, lecz ono wkrótce umarło. Moja żona silnie odczuła tę stratę, tem więcej, iż doktór zapowiedział nam, iż nigdy już dzieci nie będzie miała. Lubiła wieś, więc chcąc ją rozerwać, kupiłem posiadłość moją dzisiejszą w Uzelles. Zdawało się, iż była temu rada a może tylko tak udawała, by mi sprawić przyjemność. Ona taka była dobra!... Na nieszczęście sprowadził się też do Uzelles pewien malarz o rozgłośnem nazwisku. Irena lubiła ludzi otoczonych sławą a ja podzielałem tę słabość zwykłą wśród paryzkiej burżuazyi. Cieszyliśmy się, gdyśmy mogli go uraczyć u siebie. Życzliwie przyjmowany, zaczął coraz częściej nas odwiedzać. Był to młody i piękny mężczyzna, trochę teatralny, lecz niezwykle pociągający w obejściu, pełen wymowy, zarozumiałości, lecz usprawiedliwionej talentem i urodą; nosił bródkę przystrzyżoną krótko, spiczasto à la Velazquez a włosy długie à la Rubens... Gdy mówił, Irena poić się zdawała słowami płynącemi z jego ust wymownych i chociażbym po jego odejściu grał na moich skrzypcach najpiękniejsze utwory Mendelsohna lub Chopina, ona nie słuchała mojej muzyki, lecz dźwięku jego głosu... Spostrzegłszy to, zacząłem cierpieć. A cierpienie moje wzmagało się z dniem każdym, widząc, że jest ona zawsze smutna, milcząca i znudzona w mojem towarzystwie. Ożywiała się, oblewała rumieńcem, skoro tylko posłyszała go przed naszym domem. Czasami robiłem jej wymówkę, z tego powodu, wymówkę niby żartem, śmiejąc się głośno, lecz ów śmiech musiał być równie nienaturalny jak jej wesołość, gdy mi odpowiadała: „Cóż znowu!... przywidzenie... bądź spokojny proszę... nie kłopocz się bez przyczyny!“ Lecz mi wciąż teraz dokuczała myśl: „Ona go kocha... ona go kocha!“ Podczas nocy, leżąc przy niej, bezustannie śniłem o nich, albo też, że wyrosłem, nabrałem siły i stałem się piękniejszym od tamtego. Budziłem się czasami i wpatrywałem się w Irenę. Zdawało mi się, iż sny ma tylko o nim, iż usta jej składają się, by wymówić jego imię... a jednak byłem pewny, iż nic zdrożnego między nimi nie zaszło. Bywało znów, iż chciałem ją zbudzić i wołać „kochaj mnie... kochaj... zabiję cię, jeżeli mnie kochać nie będziesz!“ Widząc, iż męczarnia moja staje się sroższą z dniem każdym, postanowiłem zwrócić się do niego. Do tego kochanego przez nią człowieka. Niewiedzieć zkąd łączyłem w moim umyśle pojęcie o artyście i o człowieku wzniosłych poglądów. Zdawało mi się, iż każdy artysta musi być z natury swej szlachetny, wspaniałomyślny, współczujący i wyrozumiały na wszystko. Pewnego więc dnia rzekłem wprost temu panu: „Panie, nie podołam mierzyć się z tobą. Czuję, iż z każdym dniem ona zbliża się ku tobie, nie pomnąc na mnie... ona sama tego nie spostrzega, jest to silniejsze nad jej wolę... Dla pana ta miłostka niema żadnego znaczenia, byłaby to chwilowa tylko rozrywka a dla mnie jestto całe moje dobro, moje życie! Panie, nie zabieraj mi jej, proszę, błagam, zostaw mi ją. Oddal się i zniknij!“ On odpowiedział: „Dobrze, oddalę się i zniknę“. I rzeczywiście nazajutrz już go nie było, ale zabrał ją z sobą!...
... Ile przecierpiałem to — wiesz z własnego doświadczenia; mnie o tyle było gorzej aniżeli tobie, iż byłem sam jeden, nie miałem z kim podzielić moich myśli, nie miałem jak ty matki, która wstrzyma cię od niejednego szaleństwa. Ja też popełniłem wszelkie możliwe szaleństwa! Chciałem ich doścignąć i zabić. Dowiedziałem się, że są w Szwajcaryi nad jeziorem Czterech-Kantonów w Gersau. Jakże ciemnem i smutnem wydało mi się to jezioro, gdym tam przybył pewnego wieczoru i stanąłem w hotelu, w którym i oni zamieszkiwali. Moja żona wraz z kochankiem była w kursalu. Obrałem sobie pokój naprzeciwko ich numeru; niezadługo posłyszałem ich wracających wraz z innymi hotelowymi gośćmi. On mówił głośno na korytarzu tym swoim śpiewnym i pieszczotliwym głosem, lecz wkrótce okazało się, iż głos posiada inny u siebie w mieszkaniu; doleciał mnie w wybuchu gniewu, łajania. Roztworzyłem moje drzwi i stałem przez noc całą z rewolwerem w ręku; zaczajony, wyczekiwałem, by rzucić się na nich, chociażby wyłamując zamek w ich pokoju. Powstrzymywała mnie drobiazgowa, głupia okoliczność, nie miałem wprawy w władanie bronią, zwłaszcza tego rewolweru nie znałem zupełnie; kupiłem go przed wyjazdem, kazawszy go nabić sprzedającemu. Zdaje mi się, iż byłbym wszakże o tem zapomniał i wpadł do nich za lada odgłosem pieszczoty, pocałunku; lecz wprost odmienne dolatywały mnie echa... On wrzeszczał, łajał, roztrącał meble — ona płakała i piskliwie przepraszając, korzyła się błagalnie. Dowiedziałem się później, iż złościł się na nią miotany zazdrością; zdawało mu się, iż w kursalu patrzała zbyt przeciągle na jednego z muzykantów. Sceny tego rodzaju powtarzały się między nimi często, wymyślał jej, bił ją i w uniesieniu gniewu rzucał jej jak obelgę, iż była żoną niewierną, która męża dla kochanka porzuciła. Słysząc jej głos zalękły, jej płacz żałosny, współczuć zacząłem jej nieszczęściu a więc ta ukochana przezemnie istota cierpiała, znosiła brutalne obejście tego, któremu życie swe dała w miłosnym podarunku, jej łzy wywołały łzy moje; pełen złości na samego siebie, wyrzucałem sobie moją słabość, lecz wciąż płakałem a niechcąc, by mnie kto mógł posłyszeć, rzuciłem się na łóżko i kryłem głowę w poduszki, wyjąc z nadmiernego bólu. Wtedy byłem niewierzącym i religia nie mogła mi przynieść ukojenia, które z czasem mi przyniosła.
Nad ranem, kochanek Ireny zabrał przybory do malowania i wyszedł. Moja żona spać musiała, bo cisza zupełna zaległa w ich pokoju. Niewiedzieć kiedy, jak i dlaczego, czy aby zabić, czy też ucałować, wszedłem tam i siadłem tuż przy niej. Szelest moich kroków zaniepokoił ją przez sen, poruszyła się, lecz natychmiast zasnęła na nowo, znużona bezsennie spędzoną nocą. Śpiąc, wzdychała ciężko i żałośnie. Musiała spędzie=ć tę noc sama w swojem łóżku, bo rozrzucone prześcieradła i poduszki na kanapie świadczyły, iż on zdala od niej ułożył się na spoczynek. Jakże byłem wzruszony, widząc Irenę w tej hotelowej pościeli, ułożoną w zwykłej jej pozie, z jedną ręką nad głową a drugą wzdłuż kołdry, ileż razy podziwiałem wdzięk tej uroczej, kochanej istoty, tak pięknej i pociągającej w swojem obnażeniu. Znów ogarnął mnie szał i chciałem ją udusić, by już nigdy nie była niczyją. Już chyliłem się ku niej; by ująć ją w śmiertelny uścisk, gdy załkała przez sen jak dziecko, które płacze jeszcze w uśpieniu, gdy zostało złajane kładąc się do łóżka. Patrząc teraz na nią zblizka, dostrzegłem, iż ma czerwone i nabrzmiałe powieki od zbytniego a zapewne częstego płaczu; litość opłynęła mi serce. Niech sobie co chce mówi ten sławny autor rozkazujący nam z giestem teatralnym „Tue-la“; nie dla wszystkich taka zemsta jest dostępna; mogą ją spełniać ludzie o nizkich, brutalnych, morderczych instynktach... Ja odwróciłem się, wyszedłem z pokoju i w godzinę już mnie w tym hotelu nie było. Wyjechałem z powrotem do Paryża.
... Nie byłem zdolny do żadnego zajęcia. Z Paryża uciekłem tutaj i zamknąłem się w samotnym domu. Nie mogąc dłużej wytrwać w męce, zwróciłem rewolwer ku własnej osobie. Ta okrągła szrama — i to mówiąc stary Merivet odchylił siwe swoje włosy, pokazując Ryszardowi miejsce — to od kuli, którą chciałem w łeb wpakować sobie. Przez dwa miesiące nie wiedziałem, czy jeszcze jestem przy życiu. Gdy odzyskałem przytomność, znalazłem przy moim łóżku księdza, który doglądał mnie przez cały czas mojej choroby. On uleczył następnie moją duszę, uwierzyłem i w imię religii nakazującej przebaczenie, zapomniałem, przywołując Irenę, tego tylko pragnącą. Biedna moja ukochana Irena! Wychudła, zmieniła się, na policzkach wystąpiły jej szkarłatne wypieki, wracała po półrocznej miłosnej wycieczce w postaci skazanej na śmierć suchotnicy. Przypuszczałem, iż odżyje tutaj w Uzelles pomiędzy lasem i rzeką, wśród łagodnego powietrza, wśród wygód i spokoju. Na zimę wywiozłem ją do Algieryi, do rodzinnej jej wioski, położonej wśród gajów pomarańczowych. Lecz żadne środki nie przynosiły jej ulgi, nikła a tylko jej oczy stawały się coraz to większe; chwilami mówiła do mnie: „kocham cię, jestem przy tobie zupełnie szczęśliwa, lecz czuję, iż umieram.. ach, jakże ciężki mój los!“
... Ja łudziłem się nadzieją, iż choroba minie. Tak bardzo kochałem moją Irenę... pocóż ona umierać miała tak młodo?... I rzeczywiście nastąpiło nagłe polepszenie, ożyła a przynajmniej przybrała pozory życia. Był to cudowny wpływ powieści jednego z najsławniejszych naszych autorów. Całe lato, ostatnie lato, jakie widzieć miała, przebyła w fotelu z łoziny, który ją oplatał jak gniazdko a siedząc w nim na słońcu w naszym ogrodzie, czytała i odczytywała powieści tego autora, lubując się w scenach miłosnych. Powieść pod tytułem: „La Brodeuse d’or“ przekładała nad inne z powodu Janiny, bohaterki romansu; by stać się do niej podobną, ubierała się jak ona w krótki kaftanik naszywany złotem i przeplatała spuszczone warkocze cekinami. „Coby powiedział autor, żeby mnie zobaczył ubraną, jak Janina?“ — pytała się mnie często. „Czy jestem do niej podobna?“ Ja nie znałem powieści, lecz odpowiadałem: „zupełnie jesteś do niej podobna!“ Jej to sprawiało przyjemność a ja ze smutkiem patrzałem na trawiącą ją gorączkę, na pościel jej wietrzącą się i schnącą w oknie jej sypialni — tej sypialni suchotniczej, niemogącej znaleźć snu spokojnego i zanikającej w chorobliwych potach. Chcąc jej dogadzać i stać się dla niej miłym, zapytałem raz mojej żony, czy miałaby ochotę poznać owego autora; jeżeli mogłoby to jej sprawić chociażby chwilową uciechę, gotów jestem napisać do niego, prosząc, by nas odwiedził. Jak widzisz, Ryszardzie, kochałem bardzo moją Irenę, lecz zazdrość zginęła we mnie bez śladu; wobec śmierci uczucia ulegają zmianie, maleją przed jej potęgą. Irena rozpłakała się ze wzruszenia i na całą odpowiedź przesłała mi pocałunek końcem swych paluszków.
Zmarła wkrótce potem, na początku jesieni, gdy kruki zastępują jaskółki i pola świecą pustkami. Dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że prowadziła korespondencję z owym autorem, była ona jedną z jego „nieznajomych“, które często wyśmiewał z powodu odbieranych od nich listów, tchnących miłosną egzaltacją. Lecz cóż chcesz, żona moja miała romantyczną naturę i spokój codziennego ze mną pożycia był dla niej niewystarczający. Ów znakomity powieściopisarz nigdy jej nie widział, lecz odpisywał na jej listy pod adresem:, Pani X, poste restante à Villeneuve-Saint-Georges. Co sobota Barbara szła na pocztę i załatwiała odbiór i noszenie listów. Przez Barbarę dowiedziałem się o tej korespondencji. Przypuszczam, iż nie było w niej nic zdrożnego, mówię przypuszczam, bo zdobyłem się na odwagę, by nie czytać licznych listów, jakie znalazłem w pokoju mojej żony. Odesłałem je sławnemu autorowi, pisząc od siebie: „Pańska nieznajoma z Villeneuve umarła. Jeżeli chcesz pan wiedzieć jej nazwisko, znajdziesz je pan wypisane na frontonie kościoła, zbudowanego z jej powodu przy, trakcie wiodącym do Corbeil, pomiędzy Draveil i Soisy“. Sławny człowiek nie przybył i nie dał znaku życia.
Stary Merivet zamilkł i wśród ciszy słychać było gruchanie gołębi na kościelnym dachu, oraz płynące od rzeki gdzieś zdala odgłosy dzwonów. Wreszcie Ryszard rzekł ze złośliwym uśmiechem:
— Opowiadanie twoje, mój drogi panie, dowodzi jasno, iż wszystkie kobiety pochopne są do zdradzania nas i okłamywania; lecz niewszyscy mężowie mogą być tak wyrozumiałymi i głęboko dobrymi, jak pan byłeś względem swojej żony.
Merivet spojrzał na Ryszarda z boleścią, widząc, iż nie został dostatecznie przez niego zrozumianym.
— Że mnie ona zdradziła, to wyłącznie moja w tem wina. Była między nami zbyt wielka różnica wieku. Ona była piękna, urocza, młoda, byłem z nią szczęśliwy przez lata całe a nigdy nie przyszło mi na myśl zapytać się jej, czy niczego ona nie pragnie, czy zadowoloną jest ze swego losu. Egoizm mój usprawiedliwia jej postępowanie. Myślałem tylko o sobie, nie troszcząc się o nią. Jakiem prawem, my, mężczyźni, żądamy od kobiety, aby pozostała nam wierną, ograniczyła się wyłącznie na miłości jednego tylko mężczyzny, kiedy sami postępujemy wprost odmiennie i żaden z nas nie poprzestaje na stosunku z jedną tylko kobietą... Na usprawiedliwienie mojej Ireny tyle mógłbym powiedzieć! Wszak lata całe żyła osamotniona w pustym domu, mnie widywała tylko wieczorami; wywiozłem ją zdaleka, oderwałem od rodzinnego kraju, od matki a sama nie miała dziecka, dziecka mogącego wiele zastąpić każdej kobiecie. Tak, mój Ryszardzie, prawdopodobnie tak ja jak i ty uniknęlibyśmy nieszczęścia, gdyby żony nasze były matkami...
Ryszard powstał gwałtownie. To, co teraz słyszał, niejednokrotnie sam sobie już powiedział. Lidia rozpaczała, iż nie jest matką. Lecz chcąc zagłuszyć ten zwrot myśli, zawołał z ironią:
— A więc podług pana nie powinniśmy narzekać na los, który nas spotkał, bo żona ma najzupełniejsze prawo zdradzać swego męża?
— Nie, ja tego, nie twierdzę, jestem tylko zdania, iż na obronę naszych żon wiele można przytoczyć okoliczności łagodzących a nie trzeba potępiać, nieprzejrzawszy ich z całą sumiennością.
— Kobieta sama bronić się potrafi, gdy ją mąż znudzi, ucieka od niego z pierwszym lepszym kochankiem — zawołał Ryszard z wściekłością.
Stary jego przyjaciel popatrzył nań przenikliwie i, ująwszy za rękę, znów posadził na miejscu pierwej zajmowanem.
— No tak, ucieka... Ale powiedz mi, czyż to nielepiej, niż kłamać, oszukiwać po za plecami męża? Znajduję, iż kobieta zrywająca z mężem, wykluczająca się dobrowolnie z dotychczasowych swych towarzyskich stosunków, porzucająca otwarcie swoje stanowisko dla zadowolenia swej namiętności — o wiele więcej zasługuje na szacunek, aniżeli zręcznie manewrująca mężatka, mająca kochanków pokryjomu, bez skandalu. Zkąd wiedzieć możesz, iż nie staniesz się wyrozumialszym? Ja nie wątpię, że nadejdzie chwila, gdy z serca jej przebaczysz...
— Nigdy nie przebaczę — syknął Ryszard przez zaciśnięte zęby.
Stary notaryusz potrząsnął dobrotliwie siwą głową:
— Mówisz tak, bo rana zbyt świeża, bo przebywasz teraz męczarnię zazdrości. Ja też ją przebyłem, przebolałem. Minie ona u ciebie, jak u mnie minęła...
— Może minąć, ale i miłość wówczas minie.
— Mylisz się. Zazdrość nie tak ściśle łączy się z miłością; zapewne, iż rodzi ją miłość, ale są to rzeczy różne. Miłość może istnieć bez zazdrości. Zazdrość jest chorobliwym szałem, gorączką miłości a najczęściej wynika z powodu podrażnionej miłości własnej. „A więc on jest piękniejszy, doskonalszy odemnie?.. Ona przekłada go, ona kocha go więcej, niż mnie kochała?...“ Dowodem, iż miłość i zazdrość są niezależnemi od siebie uczuciami, winny być nam obyczaje ludów wschodnich; uczucie miłości jest zawsze nieodmienne w swych objawach, czy to u ludów Wschodu czy Zachodu, zazdrość pojmują zaś oni zupełnie różnie aniżeli my. Arabowie nie rozumieją, co to jest zazdrość z powodu przeszłości a wszak my cierpiemy nieraz okrutnie z tej właśnie przyczyny. Znałem pewnego kaida w Algieryi; miał cztery żony, lecz kochał z nich tylko jedną. Nazywała się Baja. Przed wyjściem zamąż była ona tancerką i kurtyzanką. Człowiek z naszemi pojęciami byłby ją dręczył, przypominając jej przeszłość, wyrzucając jej dawny sposób życia. Ów kaid, przeciwnie, o tem, co było, nie wspominał nigdy, chociąż wiedział wszystko, lecz biorąc ją za żonę, rzucał w przepaść zapomnienia przeszłość, zważając jedynie na teraźniejszość. Zazdrosnym był niezmiernie i dostrzegłszy rodzaj flirtu, jak to teraz nazywacie, pomiędzy tłómaczem rządowym przy armii francuzkiej a piękną Bają, pokiereszował jej ciało i twarz kindżałem. Cudem Baja uszła śmierci a kaid został skazany na pięcioletnie więzienie w Ajaccio. Ztamtąd pisywał regularnie do brata, zalecając mu opiekę nad pozostawionym dobytkiem i żonami. Każdy jego list, zamiast słów zwykłego u mahometan wstępu la Allah il Allah, rozpoczynał się niezmiennie od tego najważniejszego polecenia; pilnuj i strzeż Bai. Czyż to niedowodzi, iż nawet podczas długoletniego więzienia kaid był zazdrosny i żył tą tylko zazdrością?... Chcesz, drugi przykład: wielki Napoleon, którego imię dali mi rodzice tak niesłusznie, bo ja poverino nic w sobie niemam bohaterskiego, też był zazdrosny na sposób wschodni, w korsykaninach bowiem płynie niemało krwi arabskiej. W listach do Józefiny nigdy nie wspomina o jej przeszłości a przecież wiedział, iż miała ona młodość burzliwą, natomiast niepokoi się i zazdrości, posądza ją o teraźniejszość; męcząc tem, jeżeli nie Józefinę to siebie... Ową Baję, o której ci opowiadałem, została przywołaną przed trybunał sądowy w czasie śledztwa a gdy sędzia zapytał się jej, dlaczego drażniła zazdrość swego męża, kokietując innego mężczyznę, Baja odpowiedziała: „Chciałam, żeby się nauczył mnie pilnować“. Ileż jest mężów, którzy nietylko, że nie pilnują swoich żon, lecz prawie dobrowolnie wystawiają na wszelkie możliwe pokuszenia! Chociażby ten malarz, który ukradł mi moją Irenę; wszak ja sam zapraszałem go, aby często u nas bywał! A ty, mój Ryszardzie, czyż możesz sobie sumiennie powiedzieć, iż zawsze strzegłeś i pilnowałeś swej Bai?
W tej właśnie chwili ksiądz wikary wyszedł z zakrystyi i kroczył po trawie pomiędzy wysokiemi kwiatami maków, ponad któremi uwijały się brzęczące złote pszczoły. Pomimo późnego wieku, trzymał się prosto, wyglądał zdrowo a przechodząc koło rozmawiających nizko się skłonił.
— Księże kochany, nie zapominaj tylko, że jemy dziś razem śniadanie — rzekł Merivet.
A gdy ksiądz wikary wyszedł już po za ogrodzenie, dodał:
— Oto jest święty człowiek, który mnie uratował.
— Jakto, ksiądz Cérès?... — zapytał Ryszard mocno zadziwiony, bo przywykł, iż wogóle lekceważono wikaryusza z Draveil. Miał zawsze podartą starą sutannę, uchodził za dziwaka, niedbał o swoją powierzchowność i skutkiem tego nie zapraszano go w sąsiedztwie ani do pałaców, ani też do bogatszych domów mieszczańskich.
— Tak, ten ksiądz o wyjątkowych cnotach przezwyciężył mnie i od zguby uchronił. Wiem dobrze, iż w oficyalnym zakrystyjnym świecie jest on źle widziany, lecz poznawszy rzeczywistą jego wartość, postarałem się, aby sprawiał swój kapłański urząd w małej parafii. Wybrałem tego księdza o jasnych, przejrzystych oczach, niedbającego o wygody i dostatki a gdybyś słyszał z jakiem uczuciem mówi on słowa modlitwy: „jak i my odpuszczamy naszym winowajcom* — zacząłbyś uczęszczać do mojego kościółka, bo słowa te wymawiane przez niego, tknęłyby twoje serce i powiodły ku uzdrowieniu.
— Są winy, których nie można odpuścić, są urazy, na które niema ukojenia. — mruknął Ryszard. — Człowiek srogo obrażony potrzebuje zemsty. Jestem zdania Szekspira a nie Jezusa.
— Szekspir, Otello... Czytałem to. Czytałem nawet wtedy, gdy najciężej cierpiałem, ale Szekspir nie zadowolnił mnie bynajmniej. Jego Otello — to murzyn brutalny, powodowany żądzą. Nie można go przecież równać z człowiekiem naszej rasy i naszych poglądów. Zazdrość czyni najłagodniejszego okrutnym, spokojnego przebiegłym, czystego myślą — wyuzdanym; podnieca imaginacyę i z anioła czyni szatana, podszeptując najsprośniejsze domysły. W sztuce Szekspira tylko chciwy i podstępny Jago potrafi być zazdrosnym, Otello zaś jest tylko nieokiełznanych chuci barbarzyńcą. Podoba mi się, iż Szekspir przedstawia go nam w postaci mięszańca, mulata, chcąc przez to zaznaczyć jego niższość rasową. Człowiek tak od natury upośledzony musi przez to samo być stale zazdrosnym, zazdrosnym względem wszystkich ludzi rasy białej. Jego zazdrość jest ułomnością. Lecz jakże równać go można z takim jak ty zuchem, niemogącym nikomu zazdrościć przymiotów fizycznych.
Ryszard smutnie się uśmiechnął, znał on bowiem swoją przywarę, tę śmieszną nieśmiałość swoją, której pozbyć się nie zdołał nawet wobec swojej żony, pomimo tylu lat wspólnego z nią pożycia. Przez ośm lat był mężem Lidii a raz tylko jeden odważył się ją kochać z całem oddaniem, byłby pragnął okazywać jej również miłość zawsze, lecz nie śmiał. Owej pamiętnej nocy spędzonej z nią w Paryżu odważył się wyjątkowo, bo też wyjątkowo podniecony był szampanem. W tem nagle przyszedł mu na myśl Karlexis; ach ten potwór nie cofnął się zapewne przed żadną pieszczotą, umiał on znaleźć słowa i spojrzenia pałające miłością... W jakichże rozkoszach jemu nieznanych tonąć musieli ci dwoje.. Wstrząsnął się cały, porwał z miejsca, jakby chcąc uciec przed straszliwem widzeniem.
— Gdzie idziesz... po co uciekasz?... Ryszardzie — Nie mogę już... nie mogę... muszę iść... nie mogę znieść wciąż napastującego mnie widziadła.. Trzeba raz skończyć. Żegnam pana, żegnam!
Wyrzucał z siebie słowa jakby gwałtem i wzburzony szedł już gościńcem. Merivet pozostał na miejscu i zaczął rozważać, czy, zamiast ułagodzić, nie rozjątrzył jeszcze nieszczęśliwego Ryszarda, opowiadając mu swoje dzieje i poglądy o zazdrości. Po chwili powstał i, przystając, szedł ku bramie, wsłuchując się w ciszę przerywaną brzękiem pszczół, kołyszących się w słonecznych promieniach po nad makami, o bogatych i różnobarwnych koronach. W tem ujrzał jadący gościńcem break, pełen strojnych kobiet w jasnych sukniach i przysłoniętych jaskrawemi parasolkami. Break zatrzymał się; widocznie jadący chcieli spojrzeć na ten kościół świeżo ukończony, cały biały, ze stadem gołębi na dachu; zadziwił ich również ten stary jegomość zamykający na klucz żelazne wrota ogrodzenia. Zamykał je starannie, jak dbały o swą własność posiadacz a różowy jego order odbijał pstro na czarnym tużurku; jedna z młodych pań spytała:
— Czy pan pozwoli zwiedzić ten kościół?...
Merivet uśmiechnął się, mocno zadowolony.
— Zwiedzić ten kościół?... Nic w nim niema szczególnego, lecz co niedziela mamy swoją mszę i kazanie; mogę nawet państwa, zapewnić, iż takiego nabożeństwa, jak w małej parafii, nigdzie spotkać nie można.
Powiedziawszy te słowa, Meriret się grzecznie ukłonił i przeszedłszy gościniec na drugą stronę wszedł do swego ogrodu, z przyjemnością słuchając jak dźwięczny i miły głos jednej z pań odczytywał napis:

Napoleon Merivet

kawaler orderu Saint-Gregoire-le Grand

wystawił ten kościół...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.