Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXXVI

Temi słowy zakończył Marlow opowiadanie i patrzył przed siebie zamyślonym, oderwanym wzrokiem, a jego słuchacze rozproszyli się natychmiast. Opuszczali werandę bez zwłoki parami lub pojedyńczo, nie wypowiadając żadnych uwag, jakby ostatni obraz tej niedokończonej historji, jakby właśnie jej niezupełność i nawet sam ton opowiadającego uczyniły dyskusję daremną a komentarze niemożliwemi. Każdy zdawał się unosić swe własne wrażenie, unosić je niby tajemnicę; ale tylko jeden ze wszystkich słuchaczy miał wysłuchać ostatniego słowa opowieści. Dotarło do niego w Anglji — przeszło dwa lata później — w grubej paczce, zaadresowanej pionowem i kanciastem pismem Marlowa.
Uprzywilejowany ten człowiek otworzył paczkę, zajrzał do niej i, położywszy ją na stole, podszedł do okna. Mieszkał na najwyższem piętrze wyniosłego gmachu, skąd wzrok mógł sięgać daleko — jakby z morskiej latarni — za przejrzyste tafle szkła. Pochyłe dachy błyszczały, ciemne, łamane ich grzbiety ciągnęły się jak okiem sięgnąć jeden za drugim, niby mroczne fale bez spienionych czubów, a z dołu, z głębi miasta, wznosił się pomruk mętny i nieustanny. Liczne wieże kościołów, rozsiane na chybił trafił, sterczały jak znaki ostrzegawcze wśród labiryntu mielizn bez wyjścia; deszcz zacinał i zlewał się z wczesnym zmierzchem zimowego wieczoru, a bicie wielkiego zegara na wieży, wydzwaniające godzinę, potoczyło się szeroko wśród surowych wybuchów dźwięku, wibrujących w głębi przenikliwą nutą. Uprzywilejowany człowiek zasunął ciężkie portjery.
Światło lampy okrytej abażurem spało na biurku jak zaciszna sadzawka, dywan pochłaniał dźwięk kroków, dni wędrówek owego człowieka już przeminęły. Nie ujrzy widnokręgów bezkresnych jak nadzieja, ani półmroku lasów uroczystych niby świątynie — w żarliwem poszukiwaniu Kraju nigdy nie odkrytego — tam za wzgórzem, z drugiej strony rzeki, za morzami. Oto bije godzina! Nigdy już! Nigdy! — Lecz otwarta paczka pod lampą wywołała znów dźwięki, wizje, a nawet sam zapach przeszłości — mnóstwo zatartych twarzy, gwar cichych głosów, zamierających na brzegach odległych mórz, pod namiętnym blaskiem słońca nie przynoszącym ukojenia. Westchnął i zasiadł do czytania.
Zawartość paczki składała się z trzech części; było tam wiele kartek, gęsto zapisanych i spiętych razem, a pozatem — luźny, kwadratowy arkusik szarawego papieru z kilku słowami nakreślonemi nieznanem pismem i wyjaśniający list od Marlowa. Z tego listu wypadł drugi, pożółkły od starości i poprzecierany na kantach. Dawny marynarz wziął go i odłożył na bok, poczem zabrał się do listu Marlowa; przebiegł szybko wzrokiem pierwsze linje, zatrzymał się i od tej chwili czytał już z rozwagą, jak człowiek, który się zbliża powoli, z wytężonym czujnie wzrokiem, do nieodkrytego jeszcze kraju.
„...Sądzę, że Pan nie zapomniał o Jimie — brzmiał list. — Pan jeden zainteresował się nim prawdziwie, a to zainteresowanie nie skończyło się z wysłuchaną opowieścią, choć pamiętam dobrze, że Pan nie chciał przyznać, aby Jim swój los opanował. Przepowiadał mu Pan klęskę znużenia i wstrętu do zdobytych zaszczytów, do zadania, które sam sobie narzucił, do miłości wywołanej przez młodość i współczucie. Mówił Pan, że zna Pan dobrze „ten rodzaj historii“, jej złudne zadowolenie, jej zawód nieunikniony. Powiedział Pan także — przypominam to sobie — iż „oddać im życie (wyraz „im“ odnosił się do wszystkich ludzi o skórze brunatnej, żółtej lub czarnej) znaczy to samo, co się zaprzedać bydlęciu“. Spierał się Pan ze mną, twierdząc, iż „rzecz tego rodzaju“ tylko wtedy jest znośna i trwała, gdy się opiera na głębokiem przeświadczeniu o słuszności idej właściwych naszej rasie, idej, w imię których powstał ład i etyka moralnego postępu. „Potrzebujemy czuć za plecami siłę tej etyki“, powiedział Pan. „Potrzebujemy wiary w jej konieczność i sprawiedliwość, aby uczynić z naszego życia cenną i świadomą ofiarę. Bez takiej pewności ofiara jest tylko zatratą siebie samego, a wypełnienie jej prowadzi do ostatecznej zguby“. Innemi słowami, utrzymywał Pan, że musimy walczyć w szeregach, gdyż inaczej życie nasze przepada marnie. Możliwe! Pan musi to wiedzieć — mówię bez złośliwości — Pan, który rzucał się tu i tam samopas i umiał się zręcznie wywinąć z opałów, nie osmalając sobie skrzydeł. Ale rzecz w tem, że właściwie Jim musiał się rozprawić nie z ludźmi tylko z samym sobą, i to jest jeszcze pytanie, czy wkońcu nie przyjął wiary potężniejszej niż prawa ładu i postępu.
„Ja nie twierdzę nic. Może Pan to rozstrzygnie — po przeczytaniu. W gruncie rzeczy trafnem jest znane powiedzenie: „widzieć jak przez mgłę“. Niepodobna dojrzeć Jima wyraźnie — szczególniej jeśli patrzymy na niego po raz ostatni cudzemi oczami. Nie waham się podzielić z Panem wszystkiem, co wiem o ostatnich wydarzeniach, które — jak Jim mówił — „spadły na niego“. Pytam się siebie, czy to nie była może ta wymarzona sposobność — ostateczna i zadawalniająca próba — na którą — jak zawsze podejrzewałem — czekał, aby móc się odezwać do świata bez skazy. Pamięta Pan, kiedym żegnał się z nim po raz ostatni, zapytał, czy się prędko wybiorę do kraju i nagle zawołał za mną: „Niech pan im powie...“ Czekałem z ciekawością, wyznaję, i nadzieją — tylko po to, aby usłyszeć jak krzyknął: „Nie! Już nic“. To jest wszystko i nic więcej nie usłyszę już nigdy; Jim nie prześle żadnego zlecenia — chyba takie, jakie każdy z nas może wysnuć z wymowy faktów, które są częstokroć bardziej zagadkowe niż najchytrzejszy układ słów. Wprawdzie Jim zrobił jeszcze jeden wysiłek aby się wypowiedzieć — ale i ten zawiódł go także; przekona się Pan o tem, spojrzawszy na szarawy arkusz kancelaryjnego papieru, który załączam. Jim usiłował napisać list; niech Pan zauważy, jaki miał banalny charakter pisma. Nagłówek brzmi: „Fort, Patusan“. Widać doprowadził do skutku swój zamiar: chciał ufortyfikować swój dom, w którym mieszkał. Plan fortecy był doskonały: głęboki rów, wał ziemny z palisadą na szczycie, a w rogach armaty ustawione na platformach, żeby objąć obstrzałem każdą ze stron czworoboku. Doramin zgodził się dostarczyć armat Jimowi, liczył na to, że każdy człowiek z bugiskiego plemienia będzie wiedział, iż jest bezpieczne miejsce, dokąd wszyscy wierni stronnicy mogą się schronić w razie nagłego niebezpieczeństwa. Wszystko to wskazywało na przewidującą mądrość Jima, na jego wiarę w przyszłość. Z krajowców, których nazywał „swymi ludźmi“ — wyzwolonych niewolników Szeryfa — zamierzał utworzyć osobną dzielnicę w Patusanie, osadzając ich w chatach na drobnych działkach ziemi pod ścianami fortecy. Wewnątrz fortu Jim miał stanowić sam przez się zastęp niezwyciężony. „Fort, Patusan“. Bez daty, jak Pan widzi. Czemże jest liczba i nazwa wobec dnia nad dniami? Niepodobna także powiedzieć, kogo Jim miał na myśli, gdy chwycił za pióro: Steina — mnie — cały szeroki świat; a może te słowa były tylko bezcelowym okrzykiem strachu wydanym przez samotnego człowieka, któremu przeznaczenie zastąpiło drogę. „Stała się rzecz straszna“, pisał, zanim rzucił pióro po raz pierwszy; niech Pan spojrzy na kleks pod temi słowami, podobny do ostrza strzały. Po chwili usiłował znów pisać i nagryzmolił mozolnie drugi wiersz, jakby miał rękę z ołowiu: „Muszę natychmiast...“ Pióro prysnęło i tym razem Jim dał już pokój. Wszystko było skończone; ujrzał szeroką przepaść, poza którą ani oczy ani głos sięgnąć nie mogły. Rozumiem to. Przytłoczyło go niepojęte; przytłoczyła go własna indywidualność — dar tego losu, którym ze wszystkich sił starał się zawładnąć“.
„Posyłam Panu także stary list — bardzo stary. Leżał złożony starannie w tece Jima. To list pisany przez jego ojca; spojrzawszy na datę, może się Pan przekonać, że Jim musiał go odebrać parę dni przed objęciem swych obowiązków na Patnie. Zapewne ostatni to list, który z domu otrzymał. Przechowywał go troskliwie w ciągu tych wszystkich lat. Zacny stary proboszcz miał słabość do swego syna marynarza. Przejrzałem ten list, czytając gdzieniegdzie jakieś zdanie. Niema w nim nic prócz miłości. Proboszcz pisze swemu „drogiemu Jakóbowi“, że ostatni długi jego list był bardzo „szczery i zajmujący“. Proboszcz nie chciałby, aby Jim „sądził ludzi zbyt pośpiesznie lub zbyt ostro“. Są tam całe cztery strony tego banalnego moralizowania i nowin rodzinnych. Tom „przyjął święcenia“. Mąż Carrie „poniósł straty pieniężne“. Staruszek ciągnie wciąż tym samym tonem, ufając Opatrzności i ustalonemu porządkowi wszechświata, choć jest świadom małych jego niebezpieczeństw i małych łask. Widzę niemal starego proboszcza, jak siedzi, siwowłosy i pełen pogody, w swem nieprzystępnem schronieniu — wygodnym, spłowiałym gabinecie o ścianach wyłożonych książkami, gdzie przez czterdzieści lat przeżuwał sumiennie wciąż te same przeciętne myśli o wierze i cnocie, o kierowaniu życiem i o jedynym sposobie, w jaki się powinno umierać; gdzie napisał tyle kazań i gdzie rozmawia teraz ze swym chłopcem, który jest hen, daleko, po drugiej stronie ziemi. Ale cóż znaczy odległość? Cnota jest jedna na całym świecie i jedna jest tylko wiara, jeden należyty sposób kierowania życiem i umierania. Proboszcz wyraża nadzieję, iż jego „drogi Jakób“ nie zapomni nigdy, że „kto raz ulegnie pokusie, wystawia się temsamem na możliwość ostatecznego znieprawienia i wiecznego upadku. To też postanów sobie raz na zawsze, że nigdy — dla jakiejkolwiek przyczyny — nie popełnisz nic, czegobyś nie uważał za słuszne“. Dalej idą wiadomości o ulubionym psie i kucyku, „na którym wszyscyście jeździli“; oślepł ze starości i trzeba go było zastrzelić. Staruszek zanosi modły do nieba, aby zesłało na syna błogosławieństwo; matka i wszystkie siostry obecne w domu ślą moc serdeczności... Tak, niema nic nadzwyczajnego w tym pożółkłym liście o przetartych brzegach, który po tylu latach wysunął się z kochającej dłoni Jima. Odpowiedź nie została nigdy wysłana, ale któż powie, jakie nieme rozmowy Jim prowadził ze spokojnemi, bezbarwnemi postaciami, które zaludniają ów cichy zakątek, wolny od niebezpieczeństw i walki jak grób, oddychający miarowo powietrzem niezamąconej prawości? Wydaje się zdumiewającem, że i Jim wyszedł z tego zakątka, Jim, na którego „spadło“ tyle rzeczy. Nic na nich nigdy nie „spadło“; nigdy ich nic nie zaskoczyło i nie wezwano ich nigdy do zmierzenia się z losem. Oto są tutaj, wywołani przez miłą gawędę ojca, wszyscy ci bracia i siostry, krew z jego krwi i kość z jego kości; spoglądają wzrokiem jasnym i nieświadomym, a i Jima widzę między nimi; wrócił nareszcie i już nie wygląda jak malutka biała plamka w samym środku niepojętej tajemnicy; widzę go w naturalnych wymiarach, jak stoi niepostrzeżony wśród spokojnych postaci rodzeństwa, poważny i romantyczny, lecz zawsze niemy, zagadkowy — za mgłą.
„Historję ostatnich wypadków znajdzie Pan w niewielu załączonych tu kartkach. Przyzna Pan chyba, że jest bardziej romantyczna od najszaleńszych marzeń chłopięcych Jima, a jednak widzę w niej pewnego rodzaju głęboką i przerażającą logikę, jakby jedynie nasza własna wyobraźnia mogła rozpętać i zwrócić przeciw nam potęgę miażdżącego losu. Nierozwaga naszych myśli spada na nasze własne głowy; kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Ta niesłychana przygoda, w której najdziwniejszą rzeczą jest jej autentyczność, przychodzi jak nieunikniony skutek. Coś podobnego stać się musiało. Człowiek powtarza to sobie, zdumiewając się jednocześnie, że taki fakt mógł się zdarzyć w naszych czasach, mniej więcej przed rokiem. Ale zdarzył się — i nie można podawać jego logiki w wątpliwość.
„Opisuję Panu to wszystko, jakgdybym był naocznym świadkiem. Moje wiadomości są niekompletne, lecz zestawiłem wszystkie urywki, a jest ich dość dużo aby utworzyć obraz zrozumiały. Pytam się siebie, jakby Jim sam to opowiedział? Ufał mi tak bardzo, iż wyobrażam sobie, że lada chwila wejdzie do pokoju i sam mi wszystko opowie głosem niedbałym a jednak pełnym uczucia, z obojętną miną, trochę zaskoczony, trochę zakłopotany, trochę dotknięty — rzucając czasem światło jednem słowem lub zdaniem na swą wewnętrzną istotę — światło zbyt niepewne aby można było się zorjentować. Trudno mi uwierzyć, że się już nigdy nie zjawi. Nie usłyszę jego głosu, nie zobaczę jego gładkiej twarzy, różowej i opalonej, o czole odcinającem się białością i młodzieńczych oczach, pociemniałych ze wzruszenia aż do mrocznego, przepastnego błękitu“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.