Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXXII

— Jim kazał im iść naprzód i wyprowadził całą grupę z szopy; a przez cały ten czas pochodnia tkwiła prostopadle w ujęciu drobnej dłoni, która nawet nie drgnęła. Trzej ludzie słuchali Jima bez słowa, poruszając się automatycznie. Ustawił ich rzędem.
— „Weźcie się za ręce!“ — rozkazał. Usłuchali go.
— „Pierwszy z was, który cofnie rękę albo się obejrzy, jest trupem — rzekł. — Marsz!“
— Ruszyli sztywno naprzód; szedł za nimi, a z boku niosła pochodnię dziewczyna w białej powłóczystej sukni, z czarnemi włosami spadającemi do pasa. Prosta i gibka, zdawała się sunąć, nie dotykając ziemi; słychać było tylko jedwabisty świst i szelest długiej trawy.
— „Stać!“ — krzyknął Jim.
— Brzeg rzeki był stromy; z dołu bił wielki chłód, światło padało na skraj gładkiej, ciemnej wody pieniącej się bez zmarszczek; na prawo i lewo szeregi domostw zbiegały się pod ostremi zarysami dachów.
— „Pozdrówcie ode mnie Szeryfa Alego, póki sam się nie zgłoszę — rzekł Jim. Żadna z trzech głów nie poruszyła się. — Skakać!“ — zagrzmiał.
— Trzy pluski zlały się w jeden, wzbił się deszcz bryzgów, czarne głowy zakotłowały się gwałtownie i znikły; ale wciąż było słychać potężne sapanie i parsknięcia — słabnące stopniowo — bo wszyscy trzej nurkowali pilnie w wielkim strachu przed pożegnalnym strzałem. Jim zwrócił się do dziewczyny, która przez cały czas była niemą i uważną obserwatorką. Wydało mu się nagle, że serce rozpiera mu piersi i podchodzi do gardła; zapewne dlatego zaniemówił na tak długo. Dziewczyna odwzajemniła jego spojrzenie i cisnęła palącą się pochodnię do rzeki z wielkim rozmachem. Czerwony, ognisty blask, zatoczywszy wielki łuk wśród nocy, zapadł się z gniewnym sykiem, a spokojne, łagodne światło gwiazd zstąpiło na nich bez przeszkody.
— Nie wiem co Jim jej powiedział, gdy wkońcu odzyskał głos. Wątpię aby był bardzo wymowny. Świat zaległa cisza, wokół nich dyszała noc, jedna z tych nocy jakby stworzonych do czułości. Zdarzają się chwile kiedy dusze — niby wyzwolone ze swych ciemnych zasłon — goreją cudowną wrażliwością, która sprawia że czasem milczenie przejrzystsze jest niż mowa. Jim mówił mi dalej o dziewczynie:
— „Osłabła na chwilę. Takie podniecenie — pan rozumie. Nastąpiła reakcja. Musiała być piekielnie zmęczona — i tak dalej. I — i — co tu dużo gadać — okazało się że mnie kocha, uważa pan... Ja także... Nie wiedziałem naturalnie... nie przyszło mi to nigdy do głowy...“
— Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem, trochę podniecony.
— „Ja — ja kocham ją całem sercem. Bardziej niż się to da wypowiedzieć. Naturalnie że tego wypowiedzieć nie można. Człowiek patrzy inaczej na swoje czyny, kiedy rozumie — kiedy go zmuszają codzień do zrozumienia — że jego życie jest potrzebne — uważa pan, dosłownie potrzebne — dla kogoś drugiego. Jestem do tego zmuszony. To niesłychane. Ale niech pan spróbuje tylko sobie wyobrazić, czem było jej życie. Coś nieprawdopodobnie strasznego! Prawda? I ja, który znalazłem ją tutaj — tak jak się wychodzi na spacer i znajduje się kogoś tonącego w samotnem, zatraconem miejscu. Słowo daję! Nie było ani chwili do stracenia. A przytem ta odpowiedzialność... Wierzę, że jej podołam“...
— Muszę tu zaznaczyć, że dziewczyna zostawiła nas samych już chwilę przedtem. Jim uderzył się w piersi. „Tak! czuję tę odpowiedzialność, ale wierzę, że potrafię swoje szczęście udźwignąć“. Umiał wynajdywać szczególne znaczenie we wszystkiem co go spotykało. Zapatrywał się podobnie i na swoje sprawy miłosne — idyllicznie, nieco uroczyście a zarazem szczerze, ponieważ jego wiara miała niewzruszoną powagę młodości. W jakiś czas później powiedział mi znów przy innej okazji:
— „Jestem tu dopiero od dwóch lat, a teraz — słowo daję — nie umiem sobie wyobrazić, abym mógł mieszkać gdziekolwiekindziej. Sama myśl o tamtym zewnętrznym świecie przejmuje mnie strachem; ponieważ, rozumie pan — ciągnął dalej ze spuszczonemi oczami, patrząc na swój but rozgniatający dokładnie grudkę zeschłego błota (przechadzaliśmy się właśnie po wybrzeżu) — ponieważ nie zapomniałem, dlaczego tu się znajduję. Jeszcze nie!“
— Powstrzymałem się aby na niego nie spojrzeć, ale zdaje mi się że doszło mnie krótkie westchnienie; przeszliśmy parę razy, milcząc, tam i z powrotem.
— „Przysięgam na swoją duszę — zaczął znowu — że jeśli wogóle taką rzecz można zapomnieć — to ja mam prawo wymazać ją z pamięci. Niech pan zapyta któregokolwiek z tutejszych ludzi... — ton jego się zmienił. — Czy to nie dziwne — ciągnął łagodnym, prawie tęsknym głosem — że wszyscy ci ludzie, choć niema rzeczy której by dla mnie nie zrobili — nigdyby tego nie mogli zrozumieć? Nigdy! Jeśli mi pan nie wierzy, nie mogę się na nich powołać. To mi się jednak wydaje ciężkie. Głupi jestem, prawda? Czegoż mi więcej trzeba? Jeśli pan ich zapyta, komuby powierzyli swoje życie — kto jest odważny — kto jest prawy — kto jest sprawiedliwy? — Odpowiedzą: tuan Jim. A jednak nie mogą nigdy poznać istotnej prawdy...“
— Oto co mi powiedział ostatniego dnia, który z nim spędziłem. Nie pozwoliłem sobie nawet na szept; czułem że będzie mówił dalej i że się do jądra sprawy nie zbliży. Słońce — którego skupiony blask przemienia ziemię w pyłek nie znający spoczynku — zapadło za las, a rozproszone światło opalowego nieba zdawało się rzucać na świat bez cieni i blasków złudę spokojnej, zadumanej wielkości. Nie wiem dlaczego, przysłuchując się Jimowi, zwracałem tak baczną uwagę na stopniowe ściemnianie się rzeki i powietrza; na nieodpartą, powolną pracę nocy, która sadowi się pocichu na wszystkiem co widzialne, zaciera kontury, grzebie kształty coraz głębiej i głębiej, jak spokojny osad nieuchwytnego czarnego pyłu.
— „Słowo daję — zaczął nagle — zdarzają się dni, kiedy człowiek niemożliwie jest głupi; ale wiem, że panu mogę wszystko powiedzieć. A więc — skończyłem już z tem — z tą zmorą... Ale zapomnieć... Nie wiem czy potrafię, do licha! Mogę o tem myśleć spokojnie. Ostatecznie — czego tamto dowiodło? Niczego. Ale pan tak pewnie nie myśli...“
— Mruknąłem coś przecząco.
— „Mniejsza z tem — rzekł. — Jestem prawie... zadowolony. Trzeba mi tylko spojrzeć w twarz pierwszemu lepszemu z tutejszych ludzi, żeby odzyskać pewność siebie. Niepodobna im wyjaśnić, co we mnie się dzieje. Cóż z tego? Przecież tak źle się nie sprawiłem“.
— „Ależ naturalnie“ — rzekłem.
— „A jednak nie byłoby panu przyjemnie mieć mnie na pokładzie swojego statku — co?“
— „A niechże pana doprawdy! — krzyknąłem. — Dość tego“.
— „Aha! Widzi pan — zawołał, jakby tryumfując nade mną spokojnie. — Ale — ciągnął — niech pan tylko spróbuje powiedzieć to któremukolwiek z tutejszych ludzi. Pomyślą że pan jest durniem, kłamcą, albo czemś jeszcze gorszem. Dlatego właśnie mogę znieść tamto. Zrobiłem dla nich cośniecoś, a oto co oni dla mnie zrobili.“
— „Kochany chłopcze — zawołałem — pozostanie pan dla nich zawsze niezbadaną tajemnicą.“ — Zamilkliśmy.
— „Tajemnicą — powtórzył i podniósł oczy. No więc — pozwólcie mi tu zostać nazawsze“.
— Po zachodzie słońca ciemność zdawała się na nas pędzić, niesiona każdym nikłym powiewem. Na środku ogrodzonej ścieżki zobaczyłem nieruchomą sylwetkę Tamb’ Itama — szczupłą, czujną — jakgdyby o jednej nodze; a skroś zmierzchu oko moje dostrzegło, że coś białego porusza się tam i z powrotem za słupami podtrzymującemi dach. W chwili gdy Jim, z Tamb’ Itamem następującym mu na pięty, wyruszył na obchód wieczorny, poszedłem sam do domu i niespodzianie zostałem zatrzymany przez dziewczynę, która najwidoczniej na mnie czatowała.
— Trudno wam powiedzieć, co właściwie chciała mi wydrzeć. Było to oczywiście coś bardzo prostego — najprostsza niemożliwość na świecie, jak naprzykład dokładny opis kształtu chmury. Pragnęła zapewnienia, stwierdzenia, obietnicy, wytłumaczenia — nie wiem jak mam to nazwać: ta rzecz nazwy nie posiada. Było ciemno pod wystającym dachem i mogłem widzieć tylko zarys jej powłóczystej sukni, drobny, blady owal twarzyczki o połyskliwych zębach i zwrócone ku mnie ciemne wgłębienia oczu, w których jakby coś poruszało się słabo; zdaje się nam czasem że dostrzegamy coś podobnego, wpatrując się w niezmiernie głęboką studnię. Co to się tam rusza? — pytamy siebie. Jakiś ślepy potwór, czy tylko zagubiony odblask z wszechświata? Przyszło mi na myśl, nie śmiejcie się ze mnie, że — choć to porównanie jest dziwne — dziewczyna bardziej była nieprzenikniona w swej dziecinnej niewiedzy niż sfinks zadający wędrowcom dziecinne zagadki. Wywieziono ją do Patusanu, zanim oczy jej na świat się otwarły. Wyrosła tam; nie widziała nic, nie znała nic, nie miała o niczem pojęcia. Pytam się siebie, czy była pewna że cośkolwiek innego istnieje. Niepojętem jest dla mnie, jakie wyobrażenie mogła sobie wyrobić o zewnętrznym świecie; jedynymi jego mieszkańcami, których znała, byli — zdradzona kobieta i ponury błazen. Ukochany jej przybył też stamtąd, obdarzony nieprzepartym urokiem; ale co się z nią stanie, jeśli Jim wróci znów do tych niepojętych krain, które zdawały się zawsze żądać swych ludzi z powrotem? Matka ostrzegała ją przed tem ze łzami, zanim umarła...
— Chwyciła mię mocno za ramię, a z chwilą gdy się zatrzymałem, cofnęła rękę z pośpiechem. Była śmiała i płochliwa. Nie czuła lęku przed niczem, ale powstrzymywała ją głęboka niepewność i obcość niezmierna; była jak człowiek odważny, szukający poomacku drogi w ciemnościach. Należałem do Nieznanego, które każdej chwili mogło zażądać Jima dla siebie. Byłem niejako dopuszczony do tajników tego Nieznanego, znałem jego zamiary — zausznik posiadający groźny sekret — może zbrojny w jego siłę! Przypuszczała zapewne, że mógłbym jednem słowem wyrwać Jima z jej ramion; jestem głęboko przekonany, że przechodziła męki niepokoju podczas mych długich rozmów z Jimem — prawdziwe, nieludzkie katusze; łatwo zrozumieć, że byłoby to mogło ją doprowadzić do knucia zamachu na moje życie, gdyby miała w sobie dość srogości aby stawić czoło okropnej sytuacji, stworzonej przez jej własną wyobraźnię. Oto moje wrażenie, i nic więcej wam powiedzieć nie mogę; wszystko to wyjaśniało mi się stopniowo, a w miarę jak zaczynałem rozumieć, przytłaczało mię coraz bardziej uczucie nieufnego zdumienia. Musiałem jej wkońcu uwierzyć, lecz żadne słowa nie oddadzą wrażenia, które na mnie wywarły jej porywcze, gwałtowne szepty, cichy, namiętny głos, nagłe pauzy bez tchu i wymowne ruchy białych ramion wyciągających się szybko. Ramiona te opadły; widmowa postać zachwiała się jak smukłe drzewo na wietrze, blady owal się pochylił; niepodobna było rozróżnić jej rysów, mrok oczu był niezgłębiony; dwa szerokie rękawy wzniosły się w ciemności jak rozwijające się skrzydła — i stała tak w milczeniu, objąwszy głowę rękami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.