Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXV

— „Oto tu przez trzy dni byłem więźniem — szepnął do mnie (w czasie naszych odwiedzin u radży), gdyśmy szli wolno przez dziedziniec Tunku Allanga, wśród jego popleczników zbiegających się z odznakami najwyższej czci. — Niechlujnie tu, co? Nie dawali mi nic do jedzenia póki nie zrobiłem awantury, i dopiero wtedy dostałem mały talerzyk ryżu i smażoną rybkę nie większą od płotki — niech ich licho! Włóczyłem się zgłodniały wewnątrz cuchnącego częstokołu, a za mną kilku tych cymbałów, podsuwających mi mordy pod sam nos. Oddałem sławetny pański rewolwer na pierwsze żądanie, zadowolony że się pozbywam tej zmory. Robiłem wrażenie idjoty, spacerując z nienabitą bronią w ręku“.
— W tej chwili znaleźliśmy się w obecności władcy; Jim oblókł się w głęboką powagę i zachowywał się z wyszukaną grzecznością wobec człowieka, który nie tak dawno go więził. To było wspaniałe! Chce mi się śmiać na samą myśl o tem. Ale wówczas byłem przejęty. Stary łotr Tunku Allang nie potrafił ukryć strachu (bohaterstwem się nie odznaczał, choć lubił opowiadać o swojej bujnej młodości), przytem zaś jego sposób bycia w stosunku do dawnego więźnia zdradzał czujność a zarazem zaufanie. Uważacie? Nawet ci, którzy najbardziej Jima nienawidzili, ufali mu jednak. Jim — o ile mogłem śledzić rozmowę — skorzystał ze sposobności aby wygłosić pouczenie. Napadnięto niedawno kilku biednych wieśniaków udających się do Doramina i obrabowano ich z kawałków gumy i wosku, które chcieli na ryż wymienić.
— „To ten złodziej Doramin!“ — wybuchnął radża. Jego stare, wątłe ciało trzęsło się poprostu z wściekłości. Wił się dziwacznie na macie, wymachując rękami i nogami, targając poplątane strąki swego kołtuna — istne wcielenie rozwścieczonego majestatu. Otaczały nas wkrąg wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Jim zaczął mówić. Rozwodził się czas jakiś z chłodną stanowczością na temat, że nie należy przeszkadzać, gdy ktoś zarabia uczciwie na chleb dla siebie i swoich dzieci. Tamten drugi siedział jak krawiec na desce, położywszy każdą dłoń oddzielnie na obu kolanach; spuścił głowę i patrzył nieruchomo w Jima poprzez siwą czuprynę, która mu opadła na oczy. Kiedy Jim przestał mówić, nastała głucha cisza. Zdawało się, że wszystkim zaparło dech w piersiach, nikt nie odezwał się ani słowem; wreszcie stary radża westchnął zlekka, podniósł oczy i rzekł szybko, potrząsając głową:
— „Słyszysz, mój ludu! Dość tych figlów“.
— Wysłuchano rozkazu w głębokiem milczeniu. Otyły mężczyzna — najwidoczniej zausznik radży o inteligentnych oczach, kościstej, szerokiej, bardzo ciemnej twarzy i wesołem a uniżonem obejściu (dowiedziałem się później że to był kat), podał nam dwie filiżanki kawy na miedzianej tacy, którą wziął z rąk niższego rangą dworzanina.
— „Pan tego pić nie potrzebuje“ — mruknął Jim błyskawicznie. Nie zrozumiałem z początku, co znaczą te słowa i tylko popatrzyłem na niego. Pociągnął spory łyk i siedział spokojnie, trzymając filiżankę w lewej ręce. Po chwili złość mię porwała.
— „Czemuż u djabła — szepnąłem, uśmiechając się uprzejmie do Jima — naraża mię pan na takie idjotyczne niebezpieczeństwo?“ — wypiłem oczywiście, bo nic innego mi nie pozostawało; Jim ani drgnął i pożegnaliśmy się z radżą prawie natychmiast. Gdyśmy schodzili dziedzińcem do naszej łodzi, eskortowani przez rozgarniętego i wesołego kata, Jim bardzo mię przepraszał, twierdząc, że właściwie prawie nic nam nie groziło. Osobiście nie lękał się wcale trucizny. Prawdopodobieństwo otrucia było minimalne. Uważają — jak mnie zapewnił — że jest nieskończenie bardziej użyteczny niż groźny, to też...
— „Ależ radża ma święty strach przed panem. Widać to odrazu“ — dowodziłem — wyznaję — dość zgryźliwie, wyczekując wciąż z niepokojem, czy nie chwycą mnie pierwsze kurcze jakichś okropnych boleści. Wstręt mię ogarnął.
— „Jeśli mam tu na coś się przydać i utrzymać swe stanowisko — rzekł Jim, siadając obok mnie w łódce — muszę się na to narażać; robię to przynajmniej raz na miesiąc. Wielu ludzi spodziewa się że to zrobię — dla ich dobra. Radża boi się mnie! Otóż to właśnie. Boi się mnie najprawdopodobniej dlatego, że ja się nie boję jego kawy. — Potem rzekł, pokazując mi miejsce z północnej strony częstokołu, gdzie zaostrzone końce kilku pali były złamane: — Tędy przeskoczyłem na trzeci dzień mego pobytu w Patusanie. Nie zmienili jeszcze tych pali. Dobry skok, co? — W chwilę później mijaliśmy ujście błotnistej zatoczki. — Tu skoczyłem po raz drugi. Biegłem kawałek, rozpędziłem się i chciałem przesadzić tę zatoczkę, ale mi się nie udało. Myślałem już, że zostawię tu swoją skórę. Zgubiłem trzewiki, grzebiąc się w błocie. A przez cały czas rozmyślałem, jakby to było okropnie, gdyby mnie dziabnęli z tyłu taką psiakrew długą włócznią. Pamiętam że mię mdliło — dosłownie mdliło — jakbym połknął coś zgniłego“.
— Więc to się tak stało — a upragniona przez Jima sposobność nieustannie mu towarzyszyła i w biegu, i w skoku przez strumień, i podczas zmagania się z błotem... wciąż zakwefiona. Nagłość jego niespodzianego przybycia ocaliła go przed natychmiastowem zakłuciem krissami i wrzuceniem do rzeki. Mieli go w ręku, lecz było to tak, jakby pojmali jakąś zjawę, ducha, zły omen. Co to znaczy? Co z tem zrobić? Czy już nie zapóźno aby to stworzenie przebłagać? Może lepiej je zabić, dłużej już nie zwlekając? Lecz co się wówczas stanie? Nieszczęsny stary Allang o mało nie oszalał, osaczony przez złe przeczucia, niezdolny do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia. Kilka razy obrady zostały zerwane i członkowie ich rzucili się na łeb na szyję przez drzwi na werandę. Jeden z zauszników — jak mówią — skoczył nawet na ziemię — z wysokości piętnastu stóp, o ile mi się zdaje — i złamał nogę. Królewski rządca Patusanu dziwaczne miał obyczaje, a jeden z nich polegał na tem, że każdą trudną dyskusję przeplatał chełpliwemi rapsodami o swoich czynach, przyczem stopniowo podniecał się coraz bardziej i w końcu rzucał się ze swego wysokiego siedziska z krissem w ręku. Lecz wyjąwszy podobne przerwy, narady nad losem Jima ciągnęły się dniem i nocą.
— Tymczasem Jim wałęsał się po dziedzińcu; jedni go unikali, drudzy gapili się na niego, wszyscy go strzegli, a w gruncie rzeczy był na łasce pierwszego lepszego gałgana uzbrojonego w nóż. Wybrał sobie do spania małą, walącą się szopę; wyziewy brudu i zgnilizny bardzo mu przeszkadzały; jednak zdaje się apetytu nie stracił, ponieważ — jak mi opowiadał — był głodny przez cały ten psiakrew czas. Raz po raz „jakiś nadęty osioł“, wysłany z izby obrad, wybiegał do niego i miodowym tonem zadawał mu zdumiewające pytania: „Czy przybywają Holendrzy, aby krajem zawładnąć? Czy biały człowiek nie chciałby wrócić z powrotem wdół rzeki? W jakim celu przybył do takich nędznych okolic? Radża chciałby wiedzieć, czy biały umie naprawić zegar?“ I rzeczywiście przynieśli mu niklowy budzik amerykańskiego wyrobu. Jim — wprost z nieznośnych nudów — zaczął nad nim majstrować, usiłując naprawić mechanizm dzwonka. I wówczas to, jak się zdaje, kiedy był tem zajęty w swej szopie, zaświtało mu nagle poczucie niezmiernego niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdował. Wypuścił z rąk zegar „jak gorący kartofel“ i wyszedł śpiesznie, nie mając najmniejszego pojęcia co zrobi, a właściwie co zrobić może. Wiedział tylko, że jego położenie jest nie do wytrzymania. Wałęsał się bez celu za małym, nawpół rozwalonym śpichrzem, sterczącym na palach, gdy jego oczy padły na połamane koły w palisadzie; i wtedy — jak mi opowiadał — natychmiast, bez żadnego myślowego procesu ani też wzruszenia, zabrał się do ucieczki, jakby wykonywał plan dojrzewający już od kilku tygodni. Uszedł niedbale kilkanaście kroków dla nabrania rozpędu i odwróciwszy się, spostrzegł tuż obok siebie jakiegoś dygnitarza — eskortowanego przez dwóch włóczników — który zabierał się właśnie do zadawania mu pytań. Jim szmyrgnął mu „z pod nosa“, przeleciał „jak ptak“ nad częstokołem i spadł po drugiej stronie, doznając takiego wstrząsu, że zachrobotały mu wszystkie kości; miał wrażenie iż głowa mu pękła. Dźwignął się natychmiast. I wciąż jeszcze nie myślał o niczem; pamiętał tylko, że podniósł się wielki wrzask; najbliższe chaty Patusanu były przed nim o czterysta jardów; ujrzał zatoczkę i jakby machinalnie przyśpieszył biegu. Ziemia zdawała się z pod nóg mu uciekać. Odbił się od krańca suchego gruntu, poczuł że leci w powietrzu, a potem — nie doznawszy żadnego wstrząśnienia — zarył się w niezmiernie miękki i lepki muł. Usiłował daremnie poruszyć nogami i dopiero wtedy „opamiętał się wreszcie“, jak się wyraził. Zaraz przyszły mu na myśl „te psiakrew długie włócznie“. Zważywszy, że ludzie wewnątrz ostrokołu musieli dopaść bramy, zejść do przystani, wsiąść w czółna i objechać naokoło przylądka — Jim wyprzedził ich znacznie bardziej niż sobie wyobrażał. Przytem wobec odpływu nie było wody w zatoczce, choć niepodobna było nazwać jej suchą, i w gruncie rzeczy Jimowi nie groziło narazie żadne niebezpieczeństwo prócz może bardzo dalekiego strzału. Twardy grunt znajdował się przed nim nieco wyżej w odległości jakich sześciu stóp.
— „Myślałem, że tak czy owak będę musiał tam zginąć“ — rzekł.
— Sięgał rozpaczliwie rękami, grzebiąc się w błocie, i udawało mu się tylko spiętrzyć przed sobą okropną, zimną kupę lśniącego mułu, sięgającą mu aż po brodę. Miał wrażenie że zagrzebuje się żywcem i zaczął walić w muł jak szalony, rozpryskując go pięściami. Błoto padało mu na głowę, na twarz, dostając się do ust, do oczu. Wspomniał nagle dziedziniec, jak człowiek wspomina miejsce, gdzie był przed wielu laty szczęśliwy. Tęsknił za tem by się znaleźć tam znowu — przytaczam jego własne słowa — i naprawiać budzik. Naprawiać budzik — otóż to właśnie! Zdawało mu się że oczy mu pękają w orbitach, że ślepnie od szalonych, konwulsyjnych, zapamiętałych wysiłków, które doszły do szczytu w potężnym, ostatecznym porywie naoślep aby się przebić przez ziemię, aby zrzucić ją ze swych członków — i poczuł że się pnie nieznacznie pod górę ku brzegowi.
— Leżał jak długi na twardym gruncie, widział światło i niebo. Potem, niby błysk szczęścia, spadła na niego myśl iż zaśnie. Jim twierdzi stanowczo że zasnął naprawdę, że spał — może minutę, może dwadzieścia sekund, a może tylko jedną sekundę, lecz pamięta wyraźnie gwałtowny, konwulsyjny wstrząs przy ocknieniu. Leżał jeszcze nieruchomo przez chwilę, a potem dźwignął się, pokryty mułem od stóp do głów i stał tak, myśląc, że jest jeden jedyny ze swej rasy na setki mil wokoło, że jest sam i nie może się spodziewać od nikogo pomocy, współczucia, litości, jak ścigane zwierzę. Pierwsze domy znajdowały się nie dalej niż o dwadzieścia jardów; rozpaczliwy krzyk przerażonej kobiety, starającej się unieść dziecko, pobudził go znów do biegu. Rzucił się naprzód w samych skarpetkach, oblepiony warstwą błota, które go pozbawiało wszelkiego podobieństwa do ludzkiej istoty. Przebiegł tak więcej niż pół osady. Na prawo i lewo uciekały przed nim kobiety, zwinniejsze od mężczyzn, ci zaś upuszczali, cokolwiek im się zdarzyło mieć w ręku, i z otwartemi ustami obracali się w kamień. Był lecącym postrachem. Mówił mi że zauważył malutkie dzieci, które, starając się uciec w popłochu, padały na brzuszki i wywijały nóżkami w powietrzu. Skręcił między dwie chaty pod górę, przelazł z desperacją przez barykadę ze ściętych drzew (w owych czasach nie było tygodnia bez walk w Patusanie), przedarł się przez płot na pole kukurydzy, gdzie jakiś przerażony chłopiec rzucił w niego kijem, dostał się na ścieżkę i wpadł odrazu w ramiona kilku zdumionych ludzi. Ledwie mu starczyło oddechu aby wykrztusić: „Doramin! Doramin“! Pamięta że go nawpół wnieśli, nawpół zaciągnęli na szczyt pochyłości, gdzie się znalazł w obszernem ogrodzeniu wśród palm i drzew owocowych; zaprowadzono go przed tęgiego mężczyznę, który siedział ociężale w fotelu wśród szalonego rozruchu i podniecenia. Jim zaczął grzebać niezdarnie w zabłoconem odzieniu aby wydobyć pierścień i nagle padł nawznak na ziemię, dziwiąc się, kto go przewrócił. A tamci poprostu puścili go — rozumiecie? — tylko że nie mógł się utrzymać na nogach. U stóp pochyłości rozległo się kilka strzałów na chybił trafił, a nad dachy osady podniósł się głuchy gwar zdumienia. Lecz Jim był już bezpieczny. Ludzie Doramina barykadowali bramę i leli mu wodę do gardła; stara żona Doramina, pełna troskliwości i współczucia, wydawała swym dziewczętom krzykliwe rozkazy.
— „Staruszka krzątała się koło mnie — rzekł Jim miękko — jakbym był jej własnym synem. Położyli mię na olbrzymiem łożu — na jej własnem paradnem łożu; przybiegała do mnie raz po raz, obcierając łzy i klepiąc mię po ramieniu. Musiałem wyglądać żałośnie. Leżałem tam jak kłoda nie wiem jak długo“.
— Jim zdawał się mieć wiele tkliwości dla starej żony Doramina. Ona zaś ze swej strony przywiązała się do niego jak matka. Miała okrągłą, łagodną twarz orzechowego koloru, całą w drobniutkich zmarszczkach, grube, jaskrawo czerwone wargi (żuła gorliwie betel) i mrugające, dobroduszne oczy. Była w ciągłym ruchu i zrzędziła pilnie na gromadkę młodych kobiet o jasnobronzowej cerze i wielkich, poważnych oczach, ganiając je nieustannie; były to jej córki, służebne, niewolnice. Pan wie, jak to jest u tych krajowców, niepodobna naogół rozróżnić. Bardzo była szczupła, i nawet w swej obfitej zwierzchniej szacie zapiętej z przodu na klamry wysadzane kamieniami, wyglądała niepokaźnie. Ciemne, gołe jej nogi tkwiły w żółtych słomianych chodakach chińskiego wyrobu. Widziałem ją nieraz krzątającą się szybko, przyczem niezmiernie gęste jej włosy, długie i siwe, spadały na ramiona. Wypowiadała słowa pełne bystrości i rozsądku, była szlachetnie urodzona, arbitralna i miała swoje dziwactwa. Popołudniu siadywała zwykle w bardzo obszernym fotelu naprzeciw swego męża, patrząc spokojnie przez szeroki otwór w ścianie, skąd był rozległy widok na osadę i rzekę.
— Żona Doramina podwijała zawsze nogi pod siebie, lecz on sam siedział w fotelu prosto, imponująco, jak góra na równinie. Pochodził z klasy nakhoda, czyli kupieckiej, lecz szacunek który mu okazywano i dostojność jego obejścia rzucały się w oczy. Stał na czele drugiej z rzędu potęgi w Patusanie. Grupa przychodźców z Celebesu (około sześćdziesięciu rodzin, które z domownikami mogły wystawić mniej więcej dwustu ludzi „noszących kriss“) wybrała go przed laty na naczelnika. Ludzie z tej rasy są inteligentni, przedsiębiorczy, mściwi, odznaczają się większą odwagą niż inni Malaje i buntują się przeciw uciskowi. Utworzyli stronnictwo przeciwstawiające się radży. Kłótnie wybuchały oczywiście na tle zatargów o handel. Był to zasadniczy powód walk między stronnictwami, nagłych powstań, które zapełniały tę lub ową część osady dymem, ogniem, hukiem wystrzałów i wrzaskiem. Palono wsie, wleczono ludzi do ostrokołu radży, gdzie ich zabijano lub poddawano torturom za zbrodnię handlu z kim innym niż władca. W tej właśnie rybackiej wsi, która później dostała się pod szczególną opiekę Jima, zaledwie na dwa lub trzy dni przed jego przybyciem, oddział łuczników radży zrzucił ze skalistego wybrzeża kilku ojców rodziny, gdyż podejrzewano ich o zbieranie jadalnych gniazd dla handlarza z Celebesu. Radża Allang uważał się za jedynego kupca w swym kraju i przekroczenie jego monopolu pociągało za sobą karę śmierci; lecz pojęcia radży o handlu były jednoznaczne z najpospolitszym rabunkiem. Tylko tchórzostwo Tunku Allanga hamowało jego chciwość i okrucieństwo; bał się zorganizowanej siły przychodźców z Celebesu, lecz — do przybycia Jima — bał się ich zamało aby siedzieć spokojnie. Uderzał w nich za pośrednictwem swoich poddanych i był najgłębiej przekonany, że jest w swem prawie.
— Sytuację utrudniał jeszcze obcy wędrowiec, pół krwi Arab, który — sądzę że na gruncie ściśle religijnym — doprowadził do powstania plemion w głębi kraju (leśnych ludzi, jak ich Jim nazywał) i usadowił się w ufortyfikowanym obozie na szczycie jednego z dwóch bliźnich wzgórz. Wisiał nad Patusanem jak jastrząb nad kurnikiem i pustoszył okolicę. Całe wsie, opuszczone przez mieszkańców, gniły na poczerniałych palach nad brzegiem przejrzystych strumieni; ściany domków plecione z traw i liściaste dachy opadały strzępami w wodę, co czyniło ciekawe wrażenie naturalnego rozpadu, jakby domki te były pewnym rodzajem roślinności, dotkniętej zarazą u samych korzeni. Żadne ze stronnictw w Patusanie nie było pewne, które z nich przedewszystkiem intruz chce złupić. Radża wszedł z nim w lekkie konszachty. Niektórzy z bugiskich osadników, znużeni ciągłem niebezpieczeństwem, skłaniali się poniekąd do porozumienia z uzurpatorem. Bardziej przedsiębiorczy radzili nawpół żartem, aby „wezwać Szeryfa Alego z jego dzikimi ludźmi i wypędzić z kraju radżę Allanga“. Doramin z trudnością ich powstrzymywał. Starzał się, i choć jego wpływy jeszcze się nie zmniejszyły, przestawał już panować nad sytuacją. Taki był stan rzeczy gdy Jim, wypadłszy z ostrokołu radży, ukazał się przed naczelnikiem Bugisów, wydobył pierścień i został przyjęty, że tak powiem, na łono ich społeczności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.