Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI

— Chyba żaden z was nie słyszał nigdy o Patusanie? — podjął Marlow po chwili ciszy, podczas której zapalał starannie cygaro. — To nic nie szkodzi; mnóstwo ciał niebieskich tłoczy się nad nami w nocy, a o wielu z nich ludzkość nigdy nie słyszała, ponieważ znajdują się poza sferą naszej działalności; nie mają żadnego znaczenia dla nikogo prócz astronomów, którym płaci się za to, aby rozprawiali mądrze o składzie ciał niebieskich, ich wadze, ich szlakach — o nieprawidłowościach w ich zachowaniu, o aberacjach ich światła — jest to coś w rodzaju uczonych plotek. Tak było i z Patusanem. Wspominano znacząco o tym kraju na poufnych zebraniach kół rządowych w Batawji, szczególniej o jego nieprawidłowościach i aberacjach, a tylko bardzo nieliczne jednostki w świecie handlowym znały Patusan ze słyszenia. Nikt jednak tam nie był i sądzę że nikt nie miał ochoty udać się tam osobiście; podobnie jak astronom — tak sobie to wyobrażam — opierałby się stanowczo, gdyby chciano go przenieść na jakieś odległe ciało niebieskie, gdzie byłby odcięty od swych ziemskich dochodów i czułby się oszołomiony widokiem obcego mu nieba. Lecz ani ciała niebieskie, ani astronomowie nie mają nic wspólnego z Patusanem. To Jim się tam udał. Chcę tylko abyście zrozumieli, że gdyby Stein wysłał Jima na gwiazdę piątej wielkości, zmiana warunków nie mogłaby być większa. Jim zostawił za sobą swe ziemskie skazy i reputację, którą sobie wyrobił; znalazł się wśród zupełnie nowych warunków — na terenie podatnym dla jego bujnej wyobraźni, nawskroś odmiennym i niezwykłym. A zawładnął nim w sposób równie niezwykły.
— Człowiekiem, który wiedział o Patusanie więcej niż wszyscy inni, był Stein. Przypuszczam że wiedział nawet więcej niż sfery rządowe. Nie wątpię iż tam był kiedyś, w okresie polowania na motyle albo i później, gdy w niepoprawny swój sposób starał się okrasić szczyptą romantyzmu tuczące potrawy kuchni handlowej. Bardzo niewiele było miejscowości na archipelagu, którychby Stein nie oglądał w zaraniu ich istnienia, nim jeszcze zaniesiono tam światło (i to nawet elektryczne) w imię wyższej moralności i — i... no, większych zysków zarazem. Stein wspomniał o Patusanie nazajutrz po naszej rozmowie na temat Jima, gdy przytoczyłem słowa biednego kapitana Brierly: „Niech się wpakuje dwadzieścia stóp pod ziemię i niech tam zostanie.“ Podniósł na mnie oczy z zajęciem i uwagą, jakbym był jakimś rzadkim owadem.
— „Toby także dało się zrobić“ — rzekł, popijając kawę małemi łykami.
— „Trzeba go gdzieś zagrzebać — tłumaczyłem. — Nie mam oczywiście na to ochoty, ale biorąc pod uwagę charakter Jima, będzie to chyba najlepsze wyjście.“
— „Tak; on jest młody“ — rozmyślał Stein.
— „Najmłodszy ze wszystkich ludzi na świecie“ — potwierdziłem.
— „Schön. Otóż jest ten Patusan — ciągnął, nie zmieniając tonu. — A tamta kobieta już nie żyje“ — dodał zagadkowo.
— Nie znam oczywiście historji owej kobiety, domyślam się tylko, że Patusan służył już za grób dla jakiegoś grzechu, wykroczenia czy też nieszczęścia. Niepodobna tu podejrzewać Steina. Jedyną kobietą, jaka kiedykolwiek dla niego istniała, była młoda Malajka, zwana przez niego: „księżniczką, moją żoną“, albo rzadziej, w chwilach wywnętrzeń: „matką mojej Emmy“. Kim była tamta kobieta, o której Stein wspomniał w związku z Patusanem, tego nie umiem powiedzieć; ale z jego aluzyj zrozumiałem, że musiała to być nawpół Holenderka, nawpół Malajka, wykształcona i bardzo ładna, o tragicznej a może tylko żałosnej historji, najboleśniejszym faktem z jej życia stało się bezwątpienia małżeństwo z pewnym Portugalczykiem z Malakki, urzędnikiem jakiejś firmy handlowej w koloniach holenderskich. Wywnioskowałem ze słów Steina, że ów człowiek był — z niezupełnie jasnych przyczyn — osobistością nieszczególną i odpychającą. Jedynie przez wzgląd na jego żonę Stein mianował go dyrektorem stacji handlowej w Patusanie pod firmą Stein i Sp., z kupieckiego punktu widzenia nominacja ta nie okazała się jednak korzystna — przynajmniej jeśli chodzi o firmę — to też po śmierci owej kobiety Stein był skłonny osadzić tam na próbę nowego agenta. Portugalczyk, o którym mowa, nazwiskiem Cornelius, uważał się za jednostkę wybitną lecz zapoznaną, zasługującą dzięki swym zdolnościom na lepsze stanowisko. Tego człowieka miał zastąpić Jim.
— „Nie myślę jednak aby Cornelius stamtąd się wyniósł — zauważył Stein. — To mnie zresztą nic nie obchodzi. Osadziłem go tam jedynie ze względu na tę kobietę... Ale zdaje mi się że została po niej córka; więc jeśli Cornelius będzie chciał zostać, pozwolę mu zamieszkać w starym domu.“
— Patusan jest dalekim okręgiem państwa rządzonego przez krajowców; główna jego osada nosi tę samą nazwę. Z punktu na rzece, odległego o jakieś czterdzieści mil od morza, widać pierwsze domy Patusanu, a jednocześnie ukazują się nad poziomem lasów szczyty dwóch stromych wzgórz, stojących bardzo blisko siebie i przedzielonych głęboką rozpadliną, powstałą jakby wskutek potężnego uderzenia. Dolina między temi wzgórzami jest właściwie tylko wąskim wąwozem; gdy się patrzy z osady, oba pagórki wyglądają jak niesymetryczny stożek rozłupany na dwoje, o leciutko rozchylonych połowach. Trzeciego dnia po pełni księżyc, który oglądałem z otwartego dziedzińca przed domem Jima (w czasie moich odwiedzin Jim miał bardzo ładny dom zbudowany na wzór krajowych) — otóż księżyc wstawał właśnie za owemi wzgórzami; na tle jego rozproszonego blasku najpierw obie sylwety pagórków zarysowały się głęboką czernią, a potem na dnie rozpadliny ukazała się prawie zupełnie okrągła tarcza, rozżarzona do czerwoności, i sunęła w górę między ścianami, aż wreszcie wypłynęła nad szczyty, jakby uchodząc z rozwartego grobu w cichym tryumfie.
— „Wspaniałe — rzekł Jim u mego boku. — Czy nie warto tego zobaczyć?“
— Uśmiechnąłem się na to pytanie pełne osobistej dumy; można było pomyśleć, że Jim brał udział w urządzeniu tego widowiska, jedynego w swoim rodzaju. Miał wpływ na tyle spraw w Patusanie! Spraw, które znajdowały się — rzekłbyś — tak dalece poza zasięgiem jego działalności jak ruchy gwiazd i księżyca. — Było to niepojęte — a jednak stanowiło właśnie odrębność roli, którą obaj ze Steinem narzuciliśmy niechcący Jimowi, w tym jedynym celu aby usunąć go z drogi — rozumie się jego własnej. Zmierzaliśmy przedewszystkiem do tego, choć — przyznaję — może istniała jeszcze inna przyczyna, która na mnie trochę wpłynęła. Miałem właśnie wrócić na pewien czas do Anglji, i kto wie czy nie pragnąłem — raczej podświadomie — osadzić gdzieś Jima — rozumiecie? osadzić go gdzieś przed wyjazdem. Wracałem do kraju, a on właśnie stamtąd do mnie przybył ze swą nieszczęsną zgryzotą i bezpodstawnemi uroszczeniami — jak człowiek we mgle, dyszący pod jakimś ciężarem. Nie mogę powiedzieć, abym widział go kiedy wyraźnie — nawet i dzisiaj, po naszem ostatniem spotkaniu — ale zdawało mi się, że im mniej go rozumiem, tem większe mam wobec niego obowiązki — w imię tej niepewności, która jest nieodłączną cechą ludzkiego poznania. O sobie niewiele więcej wiedziałem. A przy tem, powtarzam, wracałem do kraju, do tego kraju tak odległego, że wszystkie jego domowe ogniska wydawały mi się jednem ogniskiem, u którego najskromniejszy z nas ma prawo zasiąść. Wędrujemy tysiącami po obliczu ziemi, sławni lub nieznani, zarabiając za oceanem na rozgłos, na bogactwo, lub tylko na suchy chleb; ale zdaje mi się, że dla każdego z nas powrót do kraju musi być jakby zdaniem rachunku. Wracamy aby stanąć wobec naszych zwierzchników, krewnych, przyjaciół — tych, którym jesteśmy posłuszni i tych, których kochamy; lecz nawet ludzie nie mający ani jednych ani drugich, zupełnie swobodni, samotni, pozbawieni wszelkich więzów i obowiązków — nawet ci, których nie oczekują kochane twarze i dobrze znane głosy — muszą się spotkać z duchem przenikającym kraj, duchem, którego pełno pod niebem, w powietrzu, w dolinach i na pagórkach, na polach, w wodzie, w drzewach — z niemym przyjacielem, sędzią i natchnionym doradcą. Mówcie sobie co się wam podoba, lecz jeśli chcemy użyć radości w swym kraju, odetchnąć jego spokojem, spojrzeć w oczy jego prawdzie, musimy wrócić z czystem sumieniem. Może to wszystko wyda się wam poprostu sentymentalizmem; i rzeczywiście, bardzo niewielu z nas ma dość woli lub też zdolności aby spojrzeć świadomie wgłąb znanych wzruszeń. Zaprzątają nas kobiety, które kochamy, mężczyźni, których szanujemy, tkliwość, przyjaźń, różne szczęśliwe sposobności, rozrywki! Ale faktem jest niezaprzeczonym, że trzeba dotknąć swej nagrody czystemi rękoma, aby się nie obróciła w zeschłe liście i ciernie. Zdaje mi się, że właśnie samotnicy bez domowego ogniska lub przywiązania, na któreby mogli liczyć, ci co powracają nie do domu ale do kraju, aby zetknąć się z jego bezcielesnym, wiecznym, niezmiennym duchem — że ci właśnie rozumieją najlepiej jego surowość, jego zbawczą siłę, łaskę jego przedwiecznych praw do naszej wierności, do naszego posłuszeństwa. Tak! Niewielu z nas to rozumie, ale jednak czujemy to wszyscy, powtarzam: wszyscy bez wyjątku — albowiem ci, którzy tego nie czują, nie liczą się wcale. Każde źdźbło trawy ma swoje miejsce na ziemi, skąd czerpie życie i siły; i taksamo człowiek jest wrośnięty w kraj, z którego czerpie swą wiarę wespół z życiem. Nie wiem jak dalece Jim to rozumiał, ale wiem że czuł, czuł niewyraźnie lecz potężnie wymagania tej jakiejś prawdy czy tego złudzenia — wszystko mi jedno jak to nazwiecie, tak drobna jest tu różnica i tak małą ma wagę. Cała rzecz w tem, że właśnie z powodu owych uczuć Jim wchodził w rachubę. Powiedział, że nigdy już do kraju nie wróci. Broń Boże. Nigdy! Gdyby był zdolny do malowniczego ujawniania swych uczuć, wzdrygnąłby się na tę myśl, i pod jego wpływem wybyście się także wzdrygnęli. Ale nie należał do ludzi tego pokroju, choć po swojemu umiał wcale dobrze wyrazić co czuje. Na myśl o powrocie do kraju kostniał w rozpaczliwym bezruchu, z głową opuszczoną na piersi i bolesnym grymasem na ustach; niewinne jego błękitne oczy jarzyły się ciemnym blaskiem pod ściągniętemi brwiami, jak wobec czegoś oburzającego, czego znieść niepodobna. Miał dużo wyobraźni pod tym swoim twardym czerepem, okrytym gęstemi, wijącemi się włosami, niby czapką. Jeśli chodzi o mnie, który wyobraźni nie posiadam (gdybym ją miał, wiedziałbym dziś więcej o Jimie), nie chcę dać wam do zrozumienia, iż spodziewałem się ujrzeć ducha Anglji unoszącego się nad białemi skałami Dover — i usłyszeć jak mnie zapyta, wracającego, że tak powiem, z całemi kośćmi — co uczyniłem z mym młodszym bratem? Tak dalece się mylić nie mogłem. Wiedziałem dobrze, że Jim należy do tych, o których się nikt nie zatroszczy; widywałem jak ludzie bardziej od niego wartościowi znikali, przepadali nazawsze, nie wywołując żadnego odruchu ciekawości lub smutku. Duch kraju — jak przystoi kierownikowi wielkich przedsiębiorstw — nie dba o jednostki. Biada maruderom! Istniejemy tylko póty, póki trzymamy się razem. A Jim się w pewien sposób zawieruszył; nie umiał dotrzymać kroku; lecz zdawał sobie z tego sprawę tak głęboko, że to chwytało za serce — podobnie jak większa intensywność życia ludzkiego sprawia, że śmierć człowieka bardziej nas wzrusza niż śmierć drzewa. Tak się złożyło, że znalazłem się na drodze Jima i że los jego mię wzruszył. To i wszystko. Niepokoiło mię, jak się Jim z tego wypląta. Bolałoby mię, gdyby na przykład zaczął pić. Ziemia jest taka mała, że lękałem się aby nie zaczepił mnie kiedy utytłany włóczęga o mętnych oczach i zapuchniętej twarzy — w płóciennych trzewikach bez podeszew, z łachmanami powiewającemi naokoło łokci — i aby mnie nie poprosił, na podstawie dawnej znajomości, o pożyczenie pięciu dolarów. Znacie przecież okropny, bezceremonialny sposób bycia tych straszydeł, przychodzących do nas z przyzwoitej przeszłości — chrapliwy, niedbały ich głos, bezczelny wzrok unikający naszych oczu; takie spotkania cięższe są dla człowieka, wierzącego w solidarność obowiązującą nas w życiu, niż dla księdza widok grzesznika, który się nie kaja na łożu śmierci. Jeżeli mam powiedzieć prawdę, było to jedyne niebezpieczeństwo, jakiego się obawiałem i dla Jima, i dla siebie; ale i tu nie ufałem swemu brakowi wyobraźni. Mogło dojść do jeszcze gorszych rzeczy, których moja imaginacja nie była w stanie przewidzieć. Jim nie pozwalał mi zapomnieć, jak bujną ma fantazję, a tacy ludzie zapędzają się dalej od innych w jakimkolwiek kierunku, jakby tkwili u końca dłuższej liny na niepewnem kotwowisku życia. Tak! I rozpijają się także. Może te moje przewidywania krzywdziły Jima. Ale skądże miałem wiedzieć? Nawet Stein zdobył się tylko na orzeczenie, że Jim jest romantykiem. Ja zaś wiedziałem jedynie, iż jest jednym z nas. I skąd mu się wziął ten romantyzm? Opowiadam wam tyle o swych własnych instynktownych uczuciach i mętnych rozmyślaniach, ponieważ tak mało mi już pozostaje o nim do powiedzenia. Istniał dla mnie, a właściwie mówiąc, tylko przeze mnie dla was istnieje. Wziąłem go za rękę, poprowadziłem i pokazałem go wam uroczyście. Czy moje poziome obawy były uzasadnione? Nie chcę tego rozstrzygnąć — nawet dziś jeszcze. Wy raczej moglibyście na to odpowiedzieć, ponieważ przysłowie mówi, że kibice najlepiej się w grze orientują. W każdym razie obawy moje były płonne. Jim bynajmniej się nie załamał; przeciwnie, radził sobie wspaniale, szedł naprzód prosto jak strzała i to w doskonałej formie, która dowodziła że potrafi się zdobyć zarówno na wytrwanie jak i na nagły wysiłek. Powinienem być uszczęśliwiony, bo w tem zwycięstwie i ja odegrałem swą rolę; ale nie jestem tak bardzo rad, jakem się tego spodziewał. Pytam się siebie, czy impet Jima wyprowadził go istotnie z owej mgły, w której majaczyła jego postać o płynnych konturach — niezbyt wielka lecz interesująca — postać marudera tęskniącego bez ustanku za swem skromnem utraconem miejscem w szeregach. Zresztą ostatnie słowo jeszcze nie jest wyrzeczone i prawdopodobnie nigdy wyrzeczone nie będzie. Może ludzkie życie trwa zbyt krótko abyśmy mogli wypowiedzieć się w całej pełni, choć oczywiście jedyny to cel, przyświecający ludziom stale wśród ich nieudolnego bełkotu. Przestałem już wyczekiwać tych ostatecznych słów, których dźwięk wstrząsnąłby niebem i ziemią, gdyby tylko mogły być wyrzeczone. Nie starczy nigdy czasu na wypowiedzenie ostatniego słowa — słowa naszej miłości, naszych pragnień, wiary, wyrzutów sumienia, poddania się, buntu. Nie wolno wstrząsać niebem i ziemią. W każdym razie nie jest to dozwolone nam, którzy znamy tyle prawd o jednem i drugiem. Moje ostatnie słowa o Jimie będą krótkie. Twierdzę, że osiągnął wielkość, ale takie sprawy zawsze są pomniejszone przez tego, który opowiada, a raczej przez tych, co słuchają. Szczerze mówiąc, mniej dowierzam waszym duszom niż swoim słowom. Potrafiłbym się zdobyć na wymowę, gdybym się nie obawiał, że głodziliście waszą wyobraźnię aby paść ciało. Nie chciałbym was urazić; brak złudzeń jest rzeczą godną ogólnego szacunku — i bezpieczną — i korzystną — i nudną. Ale wy także musieliście znać swego czasu pełnię życia, ów blask czczej chwały, wynikły ze starcia się błahostek, blask równie zdumiewający jak żar iskier wydartych zimnemu głazowi — i równie krótkotrwały, niestety!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.