Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIX

— Opowiedziałem wam szczegółowo te dwa epizody, aby pokazać jak Jim z sobą się porał wśród nowych warunków życia. Epizodów w tym rodzaju było dużo, więcej niżbym mógł zliczyć na palcach obu rąk.
— A wszystkie cechowała bezsensowna wzniosłość intencji, nadająca tym błahym zajściom wzruszającą głębię. Może to jest akt prozaicznego bohaterstwa, jeśli człowiek odrzuca powszedni chleb dla zmagania się z upiorem. Robili to już inni przed Jimem (choć my, którzyśmy poznali życie, wiemy dobrze, że nie dusza nawiedzana przez widma tylko głodne ciało wykoleja człowieka) — a ludzie, co mają chleba wbród i nie spodziewają się aby im pożywienia zabrakło, przyklaskiwali szlachetnemu szaleństwu. Jim był naprawdę nieszczęśliwy, bo mimo swych zapamiętałych wysiłków nie mógł się pozbyć niesławy. Wątpliwości co do jego odwagi wciąż się ludzi trzymały. Chyba to prawda, że niepodobna pokonać ducha faktu. Można mu stawić czoło lub go unikać — a spotkałem paru ludzi, którzy umieli mrugać na prześladujące ich widma. Jim nie należał oczywiście do tej kategorji, ale nie mogłem nigdy ustalić, jak właściwie postępuje, czy unika swego upiora, czy też mu stawia czoło.
— Wysiliłem całą swą przenikliwość i w rezultacie przekonałem się tylko, że nie umiem tego rozstrzygnąć, gdyż odcienie w postępowaniu Jima były zbyt nieuchwytne — a da się to powiedzieć o wszystkich naszych czynach. Mogła to być i ucieczka, i pewien sposób walki. Znano Jima ogólnie jako tego, który nigdzie miejsca nie zagrzeje, ponieważ ta strona sprawy była najzabawniejsza; po niejakim czasie znali go wszyscy doskonale; w obrębie swych wędrówek o średnicy, powiedzmy, trzech tysięcy mil, zdobył nawet rozgłos tego samego rodzaju jak dziwak, który mieszka na wsi i znany jest całej okolicy. Naprzykład w Bangkoku, gdzie Jim dostał zajęcie u braci Yuckerów, dzierżawców okrętów i handlarzy drzewem tekowem, tragiczny był wprost widok tego chłopca, który chodził w słońcu, ukrywając troskliwie swą tajemnicę, znaną nawet kłodom drzewa na rzecze. Schomberg — włochaty Alzatczyk o zachowaniu pełnem męskiej energii, właściciel hotelu gdzie się Jim stołował — nieposkromiony plotkarz wałkujący wszystkie skandale miasta, opierał się łokciami o stół i dzielił ulepszoną wersją historii o Patnie z każdym gościem, który miał ochotę wchłaniać wiedzę podlewaną co kosztowniejszemi trunkami.
— „I, niech pan sobie wyobrazi, to najmilszy w świecie chłopiec — kończył hotelarz wspaniałomyślnie — człowiek ponad zwykłą miarę“.
— Świadczy to pochlebnie o przygodnej grupie ludzi odwiedzających zakład Schomberga, że Jim mógł wytrzymać w Bangkoku całych sześć miesięcy. Zauważyłem iż lubili go nawet ludzie zupełnie obcy, tak jak się lubi grzeczne dziecko. Obejście Jima było powściągliwe, ale zdawało się że sam jego wygląd, jego włosy, oczy, uśmiech, przyciągają sympatję wszystkich, z którymi się stykał. I oczywiście nie był wcale głupi. Zygmunt Yucker (rodem z Szwajcarji), łagodny człowieczyna udręczony przez okrutny katar żołądka i tak strasznie kulawy, że głowa jego zakreślała ćwierć koła za każdym krokiem — otóż Zygmunt Yucker oświadczał z uznaniem, co sam słyszałem, że jak na tak młodego człowieka Jim „jest bardzo utalentowany“.
— „Dlaczego pan go nie wyśle wgłąb kraju?“ — poddałem z niepokojem, wiedząc że bracia Yucker mają tam koncesje i lasy tekowe. — Jeśli on jest zdolny, jak pan mówi, połapie się szybko w robocie. I ma potemu wszelkie dane fizyczne. Zdrowie nigdy go nie zawodzi“.
— „Ach! Nie mieć kataru kiszek, to wielka rzecz w tym kraju — westchnął biedny Yucker z zazdrością, zerkając ukradkiem na swój zrujnowany żołądek. Gdy odchodziłem, bębnił palcami po pulpicie i mruczał: Es ist eine Idee. Es ist eine Idee.“ — Na nieszczęście, tego samego wieczoru wydarzył się w hotelu przykry wypadek.
— Nie mogę bardzo Jima potępiać, ale było to doprawdy zajście godne pożałowania. Należało do opłakanej kategorji bójek zdarzających się w barach, a przeciwnikiem Jima był pewien zezowaty Duńczyk, którego bilet opiewał pod dziwacznem nazwiskiem: „pierwszy oficer królewskiej sjamskiej marynarki“. Ten facet oczywista grał w bilard wręcz beznadziejnie, ale sądzę iż przegrywać nie lubił. Wypił przytem sporo, tak że po szóstej partii rozzłościł się i rąbnął coś pogardliwie na karb Jima. Większość obecnych nie dosłyszała co powiedział, a tym, co słyszeli, wypadły jego słowa z pamięci, jakby wypłoszone przez groźne skutki, które natychmiast z tego wynikły. Całe szczęście dla Duńczyka że umiał pływać, gdyż pokój wychodził na werandę, pod nią zaś płynął Menam, bardzo szeroki i czarny. Łódź z Chińczykami — którzy wyruszyli pewno na jakąś złodziejską wyprawę — wyłowiła oficera królewskiej sjamskiej marynarki, a Jim zjawił się u mnie na pokładzie około północy — bez kapelusza.
— „Zdawało mi się, że wszyscy w pokoju znają moją historię“ — mówił, jakby zdyszany jeszcze od walki. W zasadzie żałował tego co zaszło, choć twierdził że w danych okolicznościach nie pozostawało mu nic innego. Ale przeraził go fakt, iż wszyscy wiedzieli tak dokładnie o jego tajemnicy, jakby ją miał wypisaną na twarzy. Po tem, co się stało, nie mógł naturalnie zostać w Bangkoku. Potępiano go ogólnie za brutalną gwałtowność, tak nieodpowiednią dla człowieka w jego delikatnem położeniu; niektórzy twierdzili, że był wówczas haniebnie pijany, inni znów zarzucali mu brak taktu. Nawet Schomberg był tem bardzo zmartwiony.
— „To miły chłopiec — przekładał mi — ale porucznik jest także pierwsza klasa. Co wieczór je obiad przy moim table d’hôte, uważa pan. W dodatku złamali mi kij bilardowy. Nie mogę na takie rzeczy pozwalać. Dziś rano poszedłem zaraz przeprosić porucznika i zdaje się że sprawę załagodziłem, jeśli chodzi o mnie; ale niech pan tylko pomyśli, panie kapitanie, gdyby każdy zaczął takie hece wyprawiać! Przecież tamten człowiek mógł się utopić. A przytem tu w Bangkoku nie można pobiec na sąsiędnią ulicę i kupić nowy kij. Muszę go wypisać z Europy. Nie, nie! Dziękuję za takie usposobienie! — Ten temat bardzo był dotkliwy dla Schomberga.
— To najprzykrzejszy ze wszystkich wypadków po... po dymisji Jima. Nikt nie bolał nad tem bardziej odemnie. Wprawdzie słyszałem już raz, jak ktoś powiedział o Jimie, kiedy była o nim mowa: „O tak, wiem, on tu się ciągle wałęsa“, lecz jak dotąd Jim zdołał jakoś uniknąć ciężkich obrażeń i guzów. Tymczasem ostatnie zajście poważnie mię zaniepokoiło, bo gdyby się zaczął wplątywać w karczemne bijatyki wskutek niezmiernej swej wrażliwości, straciłby opinię niewinnego choć kłopotliwego półgłówka i utarłoby się, że jest zwykłym włóczęgą. Mimo całego zaufania, jakie w nim pokładałem, mimowoli przyszło mi na myśl, iż w takim wypadku od nazwy do samej rzeczy jest tylko krok. Zapewne rozumiecie, że w owym czasie było już nie do pomyślenia, abym mógł pozostawić Jima własnemu losowi. Zabrałem go z Bangkoku na swym statku i odbyliśmy razem dość długą podróż. Żałośnie było patrzeć, jak się w sobie zamykał. Marynarz, nawet jeśli jest tylko pasażerem, interesuje się wszystkiem na statku i przygląda się morskiemu życiu z przyjemnością i krytycyzmem, jak, dajmy na to, malarz patrzący na dzieło kolegi; jest „na pokładzie“ w każdem tego słowa znaczeniu. Tymczasem mój Jim krył się po większej części na dole w kajucie, jakby jechał na gapę. Tak to na mnie podziałało, że unikałem rozmowy o zawodowych sprawach, które nasuwają się same przez się dwóm marynarzom w czasie podróży. Całemi dniami nie zamienialiśmy ani słowa; bardzo mi też było przykro wydawać oficerom rozkazy w obecności Jima. Często, kiedy siedzieliśmy sam na sam w kajucie lub na pokładzie, nie wiedzieliśmy gdzie podziać oczy.
— Umieściłem go u De Jongha, jak wiecie, zadowolony iż wogóle coś dla niego znalazłem, ale czułem że jego położenie staje się teraz wprost nie do wytrzymania. Stracił był do pewnego stopnia tę elastyczność, dzięki której mógł się odprężyć po każdej porażce i zająć znów nieustępliwe stanowisko. Pewnego dnia, udawszy się na brzeg, zobaczyłem Jima stojącego na bulwarze; woda na redzie i otwarte morze tworzyły jedną gładką, wznoszącą się równię, a najdalej zakotwiczone okręty zdawały się tkwić nieruchomo na niebie. Jim czekał na swoją łódź, do której ładowano u naszych stóp małe paczki z różnemi towarami dla jakiegoś wyruszającego okrętu. Przywitawszy się, staliśmy ramię w ramię, milcząc.
— „Boże ty mój — odezwał się nagle — jakież to zabójcze“.
— Uśmiechnął się do mnie; trzeba przyznać, że naogół umiał zawsze się zdobyć na uśmiech. Nic nie odrzekłem. Widziałem doskonale, iż nie mówi o swem zajęciu; u De Jongha było mu zupełnie dobrze. A jednak z chwilą, gdy wypowiedział te słowa, przekonał mnie odrazu, że jego położenie jest zabójcze. Nie spojrzałem nawet na niego.
— „Czyby pan nie chciał — rzekłem — opuścić zupełnie tej części świata; sprobować jakiegoś zajęcia w Kalifornji lub na zachodniem wybrzeżu? Zastanowię się, co mógłbym zrobić...“
— Przerwał mi nieco pogardliwie.
— „I cóżby to była za różnica?“
— Poczułem natychmiast, że Jim ma słuszność. Nie byłoby w tem żadnej różnicy; Jim wcale ulgi nie pragnął; zaczęło niewyraźnie mi świtać, że to czego chciał, na co jakgdyby czekał, nie dawało się łatwo określić; że pragnął czegoś w rodzaju odskoczni. Te sposobności, które mu nastręczyłem, pozwalały mu tylko zarabiać na chleb. Ale cóż można było zrobić innego? Położenie wydało mi się beznadziejne; przypomniałem sobie słowa biednego kapitana Brierly: „Niech się wpakuje dwadzieścia stóp pod ziemię i niech tam zostanie“. Przyszło mi na myśl, że toby było lepsze, niż wieczne oczekiwanie czegoś niemożliwego — na ziemi. Ale i tego pewien nie byłem. W tej samej chwili, zanim łódź Jima oddaliła się od bulwaru o trzy długości wiosła, postanowiłem że pójdę wieczorem do Steina aby zasięgnąć jego rady.
— Ów Stein był kupcem bogatym i szanowanym. Jego „dom handlowy“ (miał dom handlowy pod firmą Stein i S-ka oraz coś w rodzaju wspólnika, który — według słów Steina — „pilnował Molukków“) — otóż jego dom handlowy prowadził na wielką skalę interesy na wyspach; mnóstwo handlowych placówek, pozakładanych w najbardziej zatraconych miejscach, gromadziło dlań produkty. Bogactwo Steina i ogólny szacunek, jakim się cieszył, nie były właściwą przyczyną, dla której chciałem zasięgnąć jego rady. Pragnąłem zwierzyć mu się ze swych kłopotów, ponieważ był to jeden z ludzi najbardziej godnych zaufania, jakich kiedykolwiek spotkałem. Łagodne światło prostej, jakby niezmordowanej, inteligentnej dobroci rozjaśniało jego długą, wygoloną twarz o głębokich, prostopadłych brózdach, bladą jak u człowieka, który prowadził zawsze życie siedzące — co nie zgadzało się wcale z rzeczywistością. Włosy miał rzadkie, zaczesane wtył z potężnego i wyniosłego czoła. Można było sobie wyobrazić, że w wieku lat dwudziestu wyglądał podobnie jak teraz, przekroczywszy już sześćdziesiątkę. Miał twarz uczonego; tylko brwi — prawie zupełnie białe, gęste i krzaczaste, oraz stanowcze, badawcze spojrzenie nie harmonizowały z jego powierzchownością książkowego mola. Stein był wysoki, chód miał elastyczny; lekko pochylona jego postać i niewinny uśmiech robiły wrażenie, że gotów jest słuchać życzliwie zwierzeń; długie ramiona o dużych, bladych rękach poruszały się nieczęsto powolnemi ruchami, jakby coś wskazywał i objaśniał. Rozwodzę się nad tem szeroko, gdyż pod tą powierzchownością ukrywał się człowiek o naturze prawej, pełnej wyrozumiałości, o duchu nieustraszonym i fizycznej odwadze, którą możnaby nazwać zuchwałą, gdyby nie wydawała się przyrodzoną funkcją organizmu — jak naprzykład dobre trawienie — funkcją najzupełniej nieświadomą. Mówi się czasem o człowieku, że trzyma w ręku swoje życie. Takie powiedzenie nie byłoby odpowiednie w stosunku do Steina; przez wczesny okres pobytu na wschodzie igrał tem życiem jak piłką. Wszystko to należało do przeszłości, ale znałem jego historję i źródła majątku. Był także dość wybitnym przyrodnikiem czy też, powiedzmy, uczonym zbieraczem. Zajmował się specjalnie entomologią. Jego zbiór Buprestidae i Longicornes — samych chrząszczy — okropnych potworów w minjaturze, wyglądających złowrogo w śmierci i bezruchu, jego gabloty z pięknemi motylami, ważącemi się pod szkłem skrzynek na martwych skrzydłach, rozsławiły go szeroko. Nazwisko tego kupca, miłośnika przygód, ongi doradcy malajskiego sułtana (o którym mówił zawsze: „mój biedny Mohamed Bonso“) z powodu kilku korcy martwych motyli stało się znane uczonym ludziom Europy, którzy nie mieli żadnego pojęcia o życiu lub charakterze Steina i których z pewnością nic to nie obchodziło. Wiedząc o nim dużo, uważałem że jest szczególnie odpowiedni do wysłuchania zwierzeń o kłopotach Jima a także i moich własnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.