Listy z zakątka włoskiego/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy z zakątka włoskiego
Pochodzenie „Biesiada Literacka” 1886 nry 8, 13, 16, 20, 24, 28, 31, 39, 43, 48, 52
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST Z ZAKĄTKA SZWAJCARSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.


Listom tym z zakątka dostał się tytuł zupełnie usprawiedliwiony, chociaż piszący je ciągle prawie, miotany tą siłą nieuniknioną, którą każdy z sobą na świat przychodząc przynosi, z miejsca na miejsce wędrować musi. Są to wszędzie i zawsze zakątki mniéj więcéj zaciszne, począwszy od willi na Nordstrasse, celi w Magdeburgu, aż do mieszkania w zakładzie kąpielowym w Schinznach, zkąd list ten piszę.
San Remo też inaczéj jak zakątkiem na Rivierze nazwać się nie może. W téj chwili, chociaż wiatr powiewa chłodny, na tém wybrzeżu obawiają się skwarów, i co żyło ucieka... tak, że główna ulica w San Remo przedstawia widok smutny, jakby wymarłego miasta. Więcéj niż połowa magazynów i sklepów zamknięta i znaki z nich nawet pozdejmowane, hotele opustoszone, ludzie szukają gdzieindziéj zarobku i powietrza. Zdaje mi się jednak, że ten skwar, od którego ztąd uciekają, istnieje tylko w wyobraźni włochów, obawiających się więcéj gorąca niż zimna. Z meteorologicznych bowiem zapisek widzę, że te upały nie tylko nie są dokuczliwsze niż u nas, ale zawsze powiewem od morza ochłodzone, znośniejsze są niż czasem zaduchy nasze.
W Schinznach, u kąpieli siarczanych, zkąd pismo to wyprawię, nietylko gorąca niema ale w połowie czerwca przepalenie w piecu wcale jest przyjemném. Zapomniałem o tém, że rok „wyjątkowym” się zowie, i że oderwana gdzieś z pod bieguna ogromna góra lodowa, płynąc ku nam, ciepło nam kradnie.
Mnie na myśl przychodzą kroniki, w których meteorologicznych wyjątkowych lat pełno, mrozu w lecie a ciepła w zimie... Szczęśliwi ludzie trafiają na powietrze ogrzane, gdy go potrzebują, lub chłodne, gdy go ich zdrowie wymaga – a ci co nigdy na żadnéj loteryi życia nie wygrywają, spotykają fenomena przeciwne...
Schinznach jest tak dobrym zakątkiem, iż pewnie z czytelników moich mało kto słyszał jego nazwisko; pomimo to jest od natury hojnie obdarzoną miejscowością (kanton argowijski), która ma źródło siarczane, na trzydzieści kilka stopni ogrzane w łonie ziemi. Godzina niespełna drogi koleją żelazną dzieli je od Zurichu; stowarzyszenie udziałowe ma tu zakład – jedyny tylko, w którym do pół tysiąca osób pomieścić się może pod jednym dachem i znajduje, oprócz bardzo wytwornie urządzonych kąpieli, zaspokojenie wszystkich potrzeb życia. Rozumie się, że do nich liczę czytelnią, obficie zaopatrzoną, zbiór dzienników i muzykę, skromnych rozmiarów ale dobrą. Okolica, o ile ją w czasie deszczem przerwanéj przejażdżki mogłem widzieć, bardzo ładna i obficie ruinami starych zamczysk przyozdobiona. Byle nam tylko słońce światła i ciepła nie skąpiło!
Towarzystwo składa się, jak zwykle u wód tego rodzaju, do których się nie przyjeżdża dla zabawy i roztargnienia, z osób rzeczywiście chorych, a los i przypadek kierują ich doborem. Niewielkie oddalenie od granicy Francyi ma tu podobno przeważnie sprowadzać gości téj narodowości, a mniéj daleko niemców, którzy teraz tam tylko uczęszczają, gdzie przewagi są pewni i gdzie nie słyszą brzmienia obcego języka. Szowinizm jest wyrazem francuzkim, ale choroba która się tak zowie nie samym francuzom jest właściwą; częstokroć nawet szowinizm nie starczy i inne by należało dać nazwisko stanowi umysłów w kraju upojonym swoją siłą i potęgą. Ale to do nas nie należy – Guarda e passa.
Czytam w dziennikach waszych i cieszę się, że w tym roku ziemkowie nasi jadący do wód po zdrowie, postanowili szukać leczebnych źródeł na własnéj ziemi lub w Słowiańszczyźnie. Galicya mianowicie dostarczyć może, w połączeniu z Czechami, wszelkiego rodzaju wód uzdrawiających. Zarzucano naszym zakładom tego rodzaju, iż nie są urządzone odpowiednio wymaganiom dzisiejszego rozpieszczenia, lecz niema lepszego sposobu podniesienia ich nad napływ gości, który zmusza do staranniejszego zagospodarowania się i daje środki po temu. Zresztą zakładom takim jak Krynica, Iwonicz, Szczawnica, dziś już nic zarzucać nie można, jeżeli się nie wymaga zanadto. Słuszna jest, ażebyśmy nie prosili o gościnność tam, gdzie nas zaledwie przyjmować raczą aby mieć przyjemność, gdy im się podoba, wyganiać i rozpędzać. Ale i o tém dosyć — Guarda e passa.
Z Krakowa dochodzą nas sprawozdania o pierwszych wrażeniach wywołanych wielkim obrazem Matejki — Dziewicą Orleańską, który po kilkudniowéj wystawie powędrował już na Berlin do Paryża. Z uniesieniem oglądano go tam, zakrótko. Obraz oceniony jest na 400,000 franków.
Myśląc o nim, przebiegałem, w przejeździe przez Medyolan, miejscową włoską wystawę stałą sztuk pięknych, w nowym gmachu, który sobie miejscowe stowarzyszenie artystyczne, Societa per le belle arti, wybudowało. Od pobytu przed laty kilku we Florencyi jest to pierwsza wystawa, jaką się nam we Włoszech widzieć zdarzyło. Z żywém zajęciem, pomimo że na piętro trudno wdrapać się było i piersiom tchu zabrakło, poszedłem ją oglądać.
Rozwój sztuki w naszych czasach, rozkwit jéj u nas, zamiłowanie w dziełach artystycznych, nowa epoka w pojęciach piękna i warunków twórczości – wszystko to razem czyni dziś sztukę w ogóle pociągającą i daje jéj miejsce tak znaczące w dziejach społeczeństw cywilizowanych, iż więcéj niż kiedykolwiek zwrócona na nią uwaga nikogo dziwić nie powinna. Nie jest już ona zabawką bezmyślną, ale symptomem życia i najlepszą miarą stanu duchowego narodów, które ją mniéj lub więcéj szczęśliwie uprawiają.
Ostatnia nasza we Florencyi wycieczka na wystawę, smutne po sobie zostawiła wspomnienie: upadek był w niéj widoczny! Nie z wielką więc nadzieją poszliśmy oglądać wystawę medyolańską, ale znaleźliśmy ją daleko widzenia godniejszą niżeśmy przypuszczali. Uderzyło w niéj najwięcéj, że dwie szkoły stały bardzo dobitnie naprzeciw siebie: stara ze swemi tradycyami i nawyknieniami, nowa z techniką odrębną na posługach naturalistycznéj czy realistycznéj teoryi. Ostatnia oczywiście głównie ściągała oczy. Bardzo wiele obrazów weszło na wystawę tak zaledwie naszkicowanych, tylko na uczynienie wrażenia w pewnéj odległości obrachowanych, a zblizka tak ohydnie namazanych, że trudno się wydziwić odwadze, z jaką je dano na widok publiczny. Lecz o to mniejsza, chociaż wiele jest przesady w téj niby nowéj technice, która nic nie ma za sobą, prócz że od wielu sumiennych studyów uwalnia; główną cechą szkoły nowéj malarstwa, że pod pozorem szukania prawdy, zrzeka się wszelkiego wyboru i porywa na temata najtrywialniejsze, najsmutniejsze, nic nieznaczące lub wstrętliwe.
Profesor Cezar Tallone wystawia postać naturalnéj wielkości mężczyzny lat średnich, w łachmanach, brudnego, z twarzą najpospolitszą w świecie, bez wyrazu, rozpostartego na stołku i trzymającego w ręku próżne fiasco od wina. Namalowane to chłopisko doskonale; na jasnym murze ściany tynkowanéj, z silą i energią występuje tak, że czyni złudzenie żywego obdartusa, którego w domu na ścianie trzymać i patrzeć na niego byłoby prawdziwą męczarnią; ów Beone z wirtuozyą wielką jest odtworzony, ale nie pojmuję jak z nim żyć będzie mógł nabywca obrazu.
Cztery obrazy znakomitego artysty Eleutera Pagliano, dowodzą, że z natury maluje wszystko, co tylko obrazowi jest potrzebném, z łudzącą prawdą i pracowitością niezrównaną: aksamity, atłasy, bronzy, klejnoty, suknie ze wszelkiego możliwego materyału są zachwycające wykonaniem doskonałém. Jedna z większych kompozycyj przedstawia pożegnanie Napoleona z Józefiną; Napoleon woskowa figura czy manekin, Józefina toż samo – czynią wrażenie czegoś trupiego, strasznego tak, że można by zapłacić aby na to nie patrzeć. Prawdy w egzekucyi więcéj być nie mogło, ale też ani mniéj życia; uganianie się za tém trompe l’oeil zabiło je.
Na niektórych krajobrazach nakładania kolorów nożem, rozmazywania palcem, skrobania gretuarem, nie dozwalają rozeznać nic; potrzeba zdala wpatrzeć się dobrze aby zrozumieć, że to jest piasek, kamienie, połamane drzewo, błoto, suche gałęzie i budynki architektury pierwotnéj; temat osobliwszy, wykonanie odpowiadające mu. Nic dziwaczniejszego nad wybór tematów i motywów, zdających się umyślnie stawić niemożliwe zadania artyście, z których poezyi dobyć, w których myśli dopytać niepodobna.
Rozpatrując się po wszystkich salach, wśród których są rozwieszone obrazy najskrajniéj sobie przeciwnych szkół, nie można jednak nie przyznać, że we wszystkich są rzeczy piękne w swym rodzaju i jeżeli nie myślą, bo o to trudno, to techniką znakomitą się odznaczające.
Najpiękniejszém dziełem i ozdobą wystawy całéj jest średniéj wielkości obraz, nabyty (wraz z wielu innemi) przez właściciela dziennika Secolo, profesora Muzzioli, wystawiający Baccanalo, a raczéj scenę karnawałową z dwu osób złożoną. Za tło jéj służy marmurowy jakiś portyk okryty rzeźbami, odmalowany z nadzwyczajném mistrzowstwem, tak, że dwie postacie mężczyzny i kobiéty niemal nikną zaćmione marmurem. Oprócz tego mężczyzny postać, w skróceniu niesłychanie trudném rzucona, świadczy o umiejętności wielkiéj p. Muzzioli. Kilka scen rodzajowych, pejzażów i portretów odznaczają się także.
. Nie one jednak biją w oczy ale owoce nowéj szkoły, która maluje jak widzi, nie wybiera, nie opuszcza, nie układa nic, a w technice postępuje sobie z nieograniczoną swobodą. Są pomiędzy jéj dziełami istnie poczwarne, ale są i takie, których twórców żal tylko... W ogóle czuć życie w téj wystawie, widać poza nią walkę pojęć i teoryi, a to jest zawsze szczęśliwém znamieniem. Najpoczwarniejsze obrazy więcéj mówią od oklepanych i banalnych. Chociaż ostatnia przez nas widziana wystawa we Florencyi, była urządzoną w pobliżu klasztoru Św. Marka, w którym żył Fra Angelico, medyolańska teraźniejsza nieskończenie ją przewyższa. W dziale rzeźby, szczególniéj doskonałością obrobienia marmuru, włosi nie obawiają się żadnego spółzawodnictwa. Bronzów jest mało i nic zbyt się odznaczającego, oprócz dwóch wspaniałych płaskorzeźb, wystawiających wjazd Napoleona III do Medyolanu, i bitwę pod Magenta, profesora Fr. Barzaghi. W obu tych pięknych kartach, przeznaczonych do pomnika, ustawienie figur na planach różnych i ugrupowanie ich znakomite.
Nie możemy się o tém rozpisywać dłużéj, ani mówić o samym gmachu umyślnie zbudowanym dla wystaw, przez stowarzyszenie prywatne. Patrząc na elegancki pałacyk, na jego wdzięczne przyozdobienie, z serca westchnęliśmy do Boga, aby naszemu „Towarzystwu popierania sztuk pięknych” dozwolił sobie równie piękne i wygodne gniazdko wymościć...
To zajęcie losami sztuki i artystów spotykamy dziś po wszystkich krajach, we wszystkich ogniskach życia duchowego, a w Paryżu, który Albert Wolff nazywa stolicą sztuki La capitale de l’art, miłośnictwo dzieł starych i nowych dochodzi do szału, który ceny pewnych szkół i pewnych ulubieńców mody do nadzwyczajnéj wysokości podnosi. Lecz żeby się dobić tych cen à la Meissonier, na to potrzeba niekoniecznie może nawet geniuszu ale umiejętności w pozyskaniu rozgłosu... w staniu się modnym. Oto mały przykład.
W Medyolanie, odwiedzając hr. Brochockiego, uderzony byłem na wstępie nadzwyczaj pięknie pomyślanym i odmalowanym obrazem. Był to naturalnéj prawie wielkości portret kobiéty klęczącéj w kościele, z książeczką do nabożeństwa, na modlitwie. W ciemnéj sukience, bez żadnych ozdób, kobiéta skromnie nadzwyczaj wyglądająca, akcesoryów uderzających żadnych, ale wyraz jéj, harmonia kolorytu, wykonanie staranne a nie suche, nadewszystko duch owiewający to dzieło sztuki, podnosiły je w moich oczach bardzo wysoko. Spytałem, unosząc się nad niém, o imię artysty; Brochocki z uśmiechem ukazał mi na krzesło i szafkę w dziwacznym, oryginalnym ale niesmacznym jakimś stylu, niby maurytańskim, wyrzeźbione i ozdobione intarsiami. „Autorem obrazu jest zarazem autor tych krzesełek“ rzekł do mnie. „Na Boga! ale dlaczegóż nie maluje raczéj!“ zawołałem. „Bo malarstwo nie dałoby mu chleba“ odpowiedział gospodarz. Nieprawdaż, że to ciekawe... a smutne?
Lecz dosyć już o sztuce. Śmierć nieodżałowanego poety naszego Bohdana Zaleskiego, daje nam nadzieję drogiéj po nim spuścizny, któréj zebraniem, uporządkowaniem i wydaniem z pobożnością i poszanowaniem zajmują się synowie jego i przyjaciele. Rękopisma niedrukowane są stosunkowo dosyć liczne: poemat „Potrzeba Zbarażska“ około dwóch tysięcy wierszy, „Złota duma“ około tysiąca, urywki, drobne pieśni i t. p. Dodać do tego należy korespondencyą, któréj zebranie i rozpatrzenie potrzebuje dosyć czasu.
Wszystko to razem zapewne wejdzie do pełnego wydania dzieł Zaleskiego, które rodzina wykonać powinna, choćby dla zebrania potrzebnego nakładu na pomnik, który się należy wieszczowi. Miło będzie każdemu, nabywając „Słowicze pieśni“ dorzucić grosz do grobowca jednego z tych ludzi, co po sobie pamięć zostawili czystą jak łzę...
Lepiéj by było ażeby wydanie pełne i ostateczne poezyj tych podjęła rodzina sama i osoby przez nią do tego dzieła pobożności wybrane niż nakładca obcy, który nawet w téj chwili, tak zwanéj stagnacyi, nie łatwo by się znalazł, a podejmując się wydania miałby naturalnie naprzód własny interes na względzie. Wstęp i przedmowę, o ile wiemy, powierzono Teofilowi Lenartowiczowi, a resztą zająć się ma pono wybrany na ten cel komitet. Wiemy z doświadczenia przy wydaniu Oratoryum, którego nadzór był nam przez Zaleskiego powierzony, jak on wiele wymagał szczególniéj co do poprawności, jak często przestawiony przecinek boleśnie mu się czuć dawał, należy więc zadość uczynić temu poszanowaniu jego dla dzieła ducha.
Kończę smutną notatką meteorologiczną: mamy tu zimno i zimno, niebo chmurne, a smutny stan barometru nie daje nawet nadziei polepszenia. Mówią sobie wszyscy, pocieszając się, że to rok wyjątkowy i ostatni taki...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.