Listy z zakątka włoskiego/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy z zakątka włoskiego
Pochodzenie „Biesiada Literacka” 1886 nry 8, 13, 16, 20, 24, 28, 31, 39, 43, 48, 52
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Smutno. Zkądkolwiek wiatr powionie przynosi wiadomości o stratach, śmierci, katastrofach, cyklonach, wyganianiach, prześladowaniu lub prawach wyjątkowych, gdyż pospolite prawa nie starczą aby społeczności zapewnić bezpieczeństwo. Przepowiednia owa wielkanocna totus mundus vae clamabit sprawdza się, chociaż nie w taki sposób jak ją pojmowano. Skarżą się wszyscy począwszy od rolników, kupców, przemysłowców aż do najnieszczęśliwszego proletaryatu, to jest do tych, co pracą pióra na chleb powszedni zarabiają.
Wszystko to jednak nie byłoby straszném i mogłoby się uważać za przejściowe, gdyby zarazem prawdy wiekuiste, to w cośmy wierzyli i kochali, nie były zaparte i zaprzeczone.
Miłość bliźniego dotąd zdawała się obowiązkiem niewątpliwym, który pogańska nawet i bezkonfesyjna moralność uznawała; dziś interes państwowy nawet od tego uwalnia i niemiłosiernych rozgrzesza. W imię interesów narodowości, któreśmy się uczyli wszystkie uznawać i szanować, dziś się wojna pomiędzy niemi usprawiedliwia i t. p. Przykładów nie potrzebujemy.
Nad wszystkie klęski te, moralne są dotkliwsze; nie dziw więc może, iż nutą wieku jest pesymizm.
Pomimo smutnych tych objawów, ludziom którzy pewnych zasad trzymali się i w nie wierzyli, przystało nie wątpić o nich i spokojném okiem patrzeć w przyszłość. Sursum corda!
Wśród klęsk i utrapień szukajmy w czemś pociechy. Około siebie i w sprawach naszych wprawdzie znaleźć ją trudno, lecz stan ogólny świata porównywając dzisiejszy z przebytym – znajdziemy w czém czerpać otuchę. Dobrobyt ogólny niewątpliwie się powiększył, nauka świetnemi chlubi się zdobyczami, z każdą chwilą mnożą się wynalazki, które na przyszłość obiecują wiele. Jeżeli nie wszystko natychmiast właściwie jest zużytkowaném – nie odbiera to nadziei, iż się pomyłki naprawią.
Ja się cieszę najmniejszą polepszenia oznaką, tak, że widoczne postępy jakie uczyniło u nas ogrodnictwo, pod szczęśliwą inicyatywą p. Jankowskiego, ogrodnictwo, które przed laty wskazywałem w Resurrecturich jako możliwe źródło dochodów, jest dla mnie przepowiednią, że i w innych pracy gałęziach potrafimy znaleźć drogi i zaczniemy być czynnymi. Kraj nasz od wieków za przeważnie rolniczy uważano, zwano go spichrzem Europy, ale stosunki społeczne i ekonomiczne w owych czasach były inne; dziś zmiany polityczne, ogólne prądy czasu – zmieniły też warunki bytu. Tam gdzieśmy nie mieli współzawodników w produkcyi, teraz do walki nawet stanąć nie możemy, musimy więc oglądać się za nowemi środkami utrzymania bytu i zużytkowania sił naszych.
Przeistoczenie stosunków ekonomicznych kraju nigdy nie przychodzi łatwo i bez prób a strat, do których i my być przygotowani powinniśmy. Czytając o naradach, o kwestyonaryuszach, o zakładanych fabrykach, o coraz nowym przemyśle, za którego produkcye haracz płaciliśmy zagranicy – serce rośnie. Nie powinniśmy więc wątpić, że z owego tak nazwanego przesilenia wyjdziemy zwycięzko, dopóki środków do tego szukamy. O dwu tylko najgłówniejszych warunkach wszelkiéj pracy nie powinniśmy zapominać: o niezbędnéj konieczności stowarzyszeń i spółek, i o równie nieuniknionéj potrzebie wszelkiego rodzaju asekuracyj.
Gdyby dziś zachodnie gubernie miały towarzystwa ubezpieczeń bydła od zarazy, gospodarstwa znacznieby się już zmieniły. Trzecim warunkiem, ściągającym się do wszelkich czynności ludzkich jest: rachowanie się z czasem, bez którego nic się nie dokonywa. Nie należy ani się spodziewać, ani wymagać aby reformy stosunków, zmiany w nich mogły przyjść nagle, piorunowo, odrazu. Stopniowanie jest koniecznością. Tylko ci, których nadzieje spoczywają na Monte-Carlo, gracze, wyobrażają sobie, iż jedną stawką można się odrazu zbogacić, przerobić, poprawić. A nie wszyscy gracze jadą do Monte-Carlo, wielu ich gra w domu, odrazu ryzykując co mają na niepewne rachuby.
Pospiech z jakim się w naszéj epoce odbywa wszystko, co dawniéj szło powolniejszym trybem, przyczynia się do wymagania szybkiego działania tam nawet, gdzie ono naturze rzeczy jest szkodliwém. Grzeszymy właśnie tém, że wytrwale nie umiemy pracować, i łatwiéj nam o wysiłek potężny niż o stałą, spokojną pracę. Ci co do niéj nie są zdolni, jadą do Monte-Carlo.
Pomimo szczeréj chęci nie powtarzania się w listach naszych, są rzeczy, które albo przypominać musimy lub do nich powracać z powodu, iż pozostają w zawieszeniu. Taką jest tu sprawa pomnika wielkiego wieszcza, która dotąd w dziwny sposób zagmatwana, na rozwiązanie i wprowadzenie w czyn czeka.
Komitet nie zawyrokował dotąd, czy nowy konkurs ma być ogłoszonym, czy jeden z projektów wykonanym, czy cała sprawa na nowo się ma rozpocząć, lub... inaczéj zwrócić aby się rozwiązania doczekała. Nie można mieć za złe zwłoki i rozmysłu, byleby one raz do czegoś stanowczego doprowadziły.
Przez długi czas nieśmiertelny twórca Bozkiéj Komedyi, Dante, nie miał żadnego we Włoszech pomnika. W Rawennie u grobu jego nie było go, wystawiony późniéj w Santa Croce, długo raził złym smakiem i miernością. Teraz dopiero wzniesiono przed kościołem monument lepiéj odpowiadający znaczeniu tego wieszcza; i ten jednak wielu nie zaspakaja.
Możemy się spodziewać zawczasu, iż to co postawimy Mickiewiczowi, nie wszystkim zda się odpowiedniém stanowisku, jakie on w naszéj literaturze zajmuje. Idzie o to, aby przynajmniéj śmieszném nie było i dziwaczném. Na monument przystrojony dodatkowemi figurami, grupami, allegoryami pieniądze zebrane nie starczą; starajmy się choć o jeden posąg piękny, któryby nie raził zbytnio miernością lub pospolitością swoją. Na coś jednak raz przecie należy się ważyć i począć.
Na zebranie znaczniejszego jeszcze funduszu, zdaje się iż nie wiele rachować można; ostygł pierwszy zapał, zwątpienie opanowało umysły, w samém pojęciu zadania zaszły zmiany, które do odżywienia sprawy się nie przyczynią.
Pod tytułem: „Za pozwoleniem. Jeszcze coś o pomniku dla Mickiewicza powie Chryzostom Ladzic (nowogrodzianin)” wyszło w Krakowie parę stronic, których autor wnosi, ażeby Mickiewiczowi usypać kopiec, gdy na pomnik się zgodzić i wznieść go nie umiemy.
Dziwi nas to, iż pisząc jeszcze coś o pomniku, nowogrodzianin nie chciał się zapoznać lepiéj z tém, co już o nim pisaném było – bo myśmy też już wnosili usypanie kopca i rzucenie na nim posągu. Myśl to więc przynajmniéj nie nowa.
Czy my się na cokolwiekbądź zgodzić potrafimy – dziś już powiedzieć nie umiemy. Bądźcobądź pomnik, który tyle miał nianiek, piastunek, opiekunek... daj Boże aby wyszedł z rąk ich jakbyśmy go widzieć pragnęli.
Rezultat konkursu imienia Wojciecha Bogusławskiego, kilka udatnych dramatycznych prac St. Rzewuskiego i innych zwrócić zmuszają na teatr uwagę. Lam mu wyrzuca, że w ogóle wpłynął i wpływa na smaku zepsucie; my wskazujemy na to zamiłowanie i posługiwanie się sceną, jako na symptom, którego by charakter i znaczenie zbadać należało. Jest-li to początek końca, i zapowiedź, że w literaturze epoka się dramatem zamyka?
Cóż daléj? język powszechny, telegramy zamiast poezyi, stenografia, mimika, balet, ognie sztuczne, trudno zgadnąć. Na scenie wszystko teraz zmieszane i poplątane, tragedya z farsą, komedya z dramatem, a w miejscu ideałów, jako szczyt doskonałości, wierne naśladowanie konania, choroby, skutków trucizny i t. p.
Z tém wszystkiém teatr ma siłę atrakcyjną, gdy literatura potrzebuje się odżywiać skandalem, żeby ją pozyskać. Romans, powieść, poemat pod pozorem szukania prawdy, zapożyczają się u fotografa, sztuka zniża się do rzemiosła. Pomimo to rozpaczać nie potrzeba, że doszedłszy ad absurdum i do skrajnych niedorzeczności zawrócimy na lepsze drogi.
Mnogie korespondencye ze wszech stron przez ziomków rozproszonych po nich pisane, poniekąd dają już miarę ile to sił naszych, oderwanych od miejsca dla którego przeznaczone były, błąka się i szuka zajęcia, ale potrzeba samemu wyjechać i popatrzeć, aby rozmiary tego absenteizmu obliczyć i szkody, jakie on nam wyrządza, ocenić.
Niema kraju, miasta, osady, stacyi gdzieby ziomka się nie znalazło. Niekiedy to wykolejenie i wygnanie tłumaczy się koniecznościami nienormalnego zaprawdę stanu naszego w ogóle, bardzo często jednak prowadzi fantazya i fałszywe wyobrażenie, że warunki pracy gdzieindziéj łatwiejsze, a ona sama korzystniejszą, nadewszystko prędzéj skutkującą być może.
Do tych szukających zajęcia dołączyć potrzeba pragnących tylko spokoju i używania. Z pierwszymi wychodzą z kraju siły, któreby do podniesienia dobrobytu jego przyczynić się mogły, z drugimi kapitały i ta klasa społeczeństwa, która w organizmie jego tak jest jak inna potrzebną. Obchodzą się wprawdzie bez niéj niektóre, ale życie idzie łatwiéj i harmonijniéj tam, gdzie na nich zbywa.
Emigracye wszelkiego rodzaju odbierają nam bardzo wiele i, co gorzéj, zwiastują rozkład, który poprzedza zupełne przetworzenie się społeczności, zatracenie tradycyi, wynarodowienie. Po latach kilkunastu powracający nawet na ziemię rodzinną już do niéj przyrosnąć tak łatwo nie mogą i być użytecznymi, a przynoszą z sobą obyczaje, nawyknienia, których przejęcie niezawsze jest pożądaném.
Śmiało powiedzieć można wędrując, że niema znaczniejszego punktu w Europie, większego miasta, gdziebyśmy ziomków naszych nie spotkali. Jednym z nich pozostało już tylko nazwisko, jako świadectwo pochodzenia; drudzy władają zaledwie połamanym językiem własnym; są naostatku tacy, którzy wszelki stosunek z krajem zerwali i całkiem zobojętnieli dla niego. Rozbitków tych pełno wszędzie. Wprawdzie niektórzy z nich doszedłszy do znośnego położenia przez pracę, przestają tęsknić i zapominają o obowiązkach, ale wielu a wielu najsmutniejszym w świecie upadkiem świadczą, że emigrować nie byli powinni, nie czując się na siłach.
W dodatku społeczność, która przyjmuje tych wędrowców, czyni to prawie zawsze z niechęcią, nie mogąc im przebaczyć, że zajęli miejsce, zjadają chleb dla miejscowych przeznaczony. Wkupić się do niéj potrzeba ścierając z siebie co człowiek ma najdroższego: znamiona swego pochodzenia, braterstwa.
Przed półwiekiem, gdyśmy my rozpoczynali życie, emigracya była rzadkością, osobliwością, wyjątkiem a uważała się za nieszczęście, za karę – wielu wolało cierpieć najdotkliwiéj niż się ważyć na nią, gdy dzisiaj tak łatwo się rzuca młodzież na losy... a tyle jéj ginie. Życia też rodzinnego węzły ściśléj łączyły z sobą, z chętniejszą pomocą spieszyliśmy jedni drugim – a dziś! a dziś!
Gdy losy nieszczęśliwe rozkładają społeczność naszę – nic w tém dziwnego, są dziwne konieczności dziejowe – ale gdy sama społeczność dobrowolnie się rozkłada, rozdziela, przestaje spójną tworzyć całość – naówczas zwątpić można o przyszłości. Zdrowe tylko organizmy mogą sobie obiecywać życie.
Wypędzają nas dziś zewsząd – do Monte-Carlo, jako niepoprawionych graczów, którzy chcą być winni szczęściu to, co tylko praca daje. Wiecież co to jest owe Monte-Carlo? Skała rzucona w morze, z klimatem niemal zwrotnikowym, na któréj rosną palmy i bujają kaktusy, zasadzona rozkosznemi ogrodami, zabudowana przepysznemi gmachami i kusząca kupami złota, które lśnią się na stołach. Mnóstwo osób przybywa tu nie dla gry, ale dla widzenia czarownego miejsca, w którego atmosferze duszącéj, trującéj żyć przecież niepodobna.
Jest coś istotnie strasznego w tém jawném urąganiu się moralności i eksploatacyi ludzkiéj słabości, nikczemności, rozpusty. W całym świecie zakazano pokusą szatańską psuć młodzież i zawracać głowy słabe; tu daje to życie, stanowi byt i uchodzi bezkarnie. Szulernia publiczna znajduje nawet obrońców, którzy rozumują, że gdy gra jest namiętnością dla wielu nieprzezwyciężoną, lepiéj ażeby ona zaspakajała się w takim domu tolerancyi, pod nadzorem władzy, niż pokątnie, jak w paryzkich klubach.
Akcyonaryusze Monte Carlo, zyskujący na grze przecięciowo 20 milionów rocznie, mają czém opłacić obrońców, dzienniki i rozgrzeszenie. Zgorszenie naszém zdaniem tém większe, gdy obok rulety stawią wspaniały kościół i tulą się pod opiekę jego. Faryzeusze!
Niema tu na stacyach klimatycznych dokoła nikogo może, ktoby do Monte-Carlo nie pojechał dla ciekawości, a Molochowi na ofiarę choćby dwudziestu franków nie poniósł. Uchowaj Boże wygraną: rodzi się chętka, budzi namiętność i prowadzi często do ruiny i rozpaczy. Niema tygodnia, żeby tutejszy dziennik Echo du littoral nie dowiedział się o jedném, dwu samobójstwach. Namiętność gry rozpala inne... Szczęśliwy gracz płaci w sąsiednim hotelu trzydzieści franków za porcyą szparagów, w porze niewłaściwéj; leje się najdroższe wino i najdoskonaléj umalowane syreny zawracają głowy pijanym. U stolika tego niema już ani wstydu, ani wiary w nie, ani sumienia.
Zaczyna się od przegrania własnych pieniędzy, a kończy na kradzionych.
Wystawcież sobie to piekło gorączką palące swą ofiarę – rozłożone w raju zieloności, wśród najcudowniejszych kwiatów, drzew, wśród woni i dzwięków orkiestry wirtuozów, otoczone wszystkiém, co przyciągnąć i upajać może...
Powiadają, że zewsząd się sypią prośby o zamknięcie domu gry, że Francya miałaby prawo się tego domagać i wykonać to, a tymczasem z roku na rok trwanie banku się przeciąga i ofiarami ludzi, rodzin, sumień zapisuje w pamięci.
Paryzkie dziennikarstwo zaleca tolerancyą... a jeżeli głos istotnie donośny się odezwie przeciwko zgorszeniu – owe dwadzieścia milionów mają środki na stłumienie go. Mówią, że w pobliżu wychodzące gazetki wszystkie milczące, pobierają za neutralność swą coroczny żołd; interes zresztą wszystkich tych stróży zdaje się związanym z bytem Monte-Carlo. W inseratach znajdują się bardzo zręcznie ułożone zalecanki cudownego miejsca, w którém wszystkie rozkosze raju są nagromadzone. Pieniądz jest tu wszechwładnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.