Lekkomyślna księżna/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
W zameczku w Blois

— Proszę... — rzekł do mnie stary, zgarbiony służący, zapraszając gestem do wewnątrz, gdy zastukałem do wejściowych drzwi pałacyku.
Zameczek w Blois była to stara, dość obszerna budowla, pamiętająca zapewne jeszcze czasy króla Henryka IV. Znać było, iż właściciel w niej nie przebywa stale, bo stała zapuszczoną, tynk miejscami poodpadał a wieża z resztkami herbów, zapewne Canouville’ów, ongiś stercząca dumnie ku górze, teraz skrzywiła się, na pół rozwalona, a w strzelnicach rosły dzikie krzewy i gnieździło się ptactwo.
— Tak... — mruknął służący, widząc, iż ciekawie rozglądam się dokoła — pańska to była siedziba a dziś...
O Canouville’u, pozatem, iż był dzielnym oficerem armji, nie wiedziałem nic. Wiedziałem jeszcze, iż z przyczyny księżnej Borghese spotkała go niełaska. Musiał on jednak, sądząc z pozorów, pochodzić ze starożytnego podupadłego rodu, któremu czasy porewolucyjne nie przywróciły dawnego splendoru.
Wszedłem do wewnątrz.
I tu spotkała mnie wielka pusta, zimna sień. Gdzie niegdzie widniały rogi jelenie i części pordzewiałe średniowiecznych pancerzy i rynsztunków.
Stary sługa stał obecnie przedemną, w pozie pełnej oczekiwania.
— Przybyłem tu — odezwałem się doń — z pewną misją. Zresztą ten pierścień może sprawę bliżej wyjaśni!
Wyciągnąłem rękę z sygnetem. Pochylił się, spojrzał i podniósł na mnie oczy z podziwieniem.
— To pan?...
— Tak...
— Proszę więc się rozgościć! Wprowadzę konia do stajni!
Nizkim ukłonem wskazywał drogę do dalszych pokojów.
Nie mogąc pohamować nurtującej mnie niecierpliwości, zadałem obcesowe pytanie.
— A to... jest?
— Jest... — potwierdził, z uśmiechem, jakby rozumiejąc mój niepokój — jak oka w głowie strzegłem!
— Brawo! Dzielny z was sługa! A czy nikt się o depozyt nie dopytywał?
— Dopytywał? — powtórzył ze zdziwieniem — Nie, nikt! Toć miałem go doręczyć okazicielowi sygnetu!
— Słusznie!
— Zechce więc wielmożny pan się rozgościć, ja zajmę się wierzchowcem, bo zdrożony i za chwilę powrócę... A dla pana wielmożnego też o posiłku pomyślę, z Paryża do nas daleko...
Wyszedł.
Pozostawszy sam, odetchnąłem pełną piersią i uśmiechnąłem się radośnie — a więc listy były!
Zatem, połowa zadania została spełniona. Jak się ucieszy Paulina! Wtem... przyszła refleksja... Lecz, czy w rzeczy samej, już kończy się przygoda i niebezpieczeństwo? Czy uda się listy dostarczyć do Paryża? Toć Fouché na jednej próbie nie poprzestanie, skoro mnie wyśledził, znów w jaki podstępny sposób będzie usiłował zdobyć kompromitujące dokumenty. Z zasadzki szczęśliwie uszedłem, jakie będą następne?
— Saperlipepotte! Do stu par bomb i kartaczy! A co do djaska, żeby szwoleżer nad niebezpieczeństwem się zastanawiał! Z jednej opresji Bóg szczęśliwie wyratował, z innej wyratuje! Najgorzej myśleć! Jestem ostrzeżony, listy są — a czarta za rogi też ująć potrafię...
Pogwizdując, całkiem rzeźki na duchu, jąłem się rozglądać dookoła. Komnata, w której stary famulus mnie pozostawił, była spora, lecz mroczna, opuszczona, jak i cały zamek.
I ona pamiętała czasy dawnej świetności.
Świadczyły o tem i ciężkie, biegnące wzdłuż ścian boazerje i bufet pięknie rzeźbiony i wysokie skórą, obecnie wytartą, kryte fotele. Pośrodku stał wielki dębowy stół, na ścianach widniały szeregi portretów.
Jąłem je bliżej oglądać.
Z podziwieniem, niby na intruza, spozierały na mnie, z zczerniałych ram, twarze z epok minionych. Tu patrzył na mnie jakiś rycerz z XVI w. w pancerzu, z bródką i długiemi włosami, tam wykwintna markiza epoki króla słońca, ówdzie biskup w fioletach i siwej peruce... Z boku widniały herbowe tarcze — złota ręka z mieczem, w czerwonem polu — przyozdobione koroną margrabiowską.
— Patrzcie... zdziwiłem się... nie suponowałem, że kapitan Canouville, z tak zacnej rodziny pochodzi... I nie słyszałem, by używał margrabiowskiego tytułu... toć na sygnecie widniał znak szlachecki ledwie... Może zrzekł się swoich przywilejów, za czasów rewolucji...
Ten szereg antenatów przypomniał mi nasz skromny dworek nad Pilicą, gdzie na ścianach widniały też wizerunki w kontuszach i z podgolonemi czuprynami... Przypomniał mi i moich staruszków, którzy... podczas, gdy ja...
— Proszę wielmożnego pana... — wyrwał mnie głos z zadumy.
Stary kręcił się przy stole, ustawiając nań butelki i półmiski.
— Wydostałem, co mogłem — tłomaczył — z jedzeniem u nas mizernie... mnie nie wiele potrzeba... ale zawszeć to i owo się znalazło... i wino wyciągnąłem z piwnicy...
Czułem zdawna wilczy apetyt i do jadła nie trzeba było mnie prosić. To też, nasyciwszy pierwszy głód a łyknąwszy parę kielichów przedniego burgunda, poczułem prawdziwą błogość w żołądku i wcale przyjaźnie, pochwaliłem:
— Pięknie, bardzo pięknie się sprawiacie, mości ochmistrzu... Jadło wyśmienite a wino, jakem od lat nie pijał...
— Mamy jeszcze zapasik z dawnych czasów — odrzekł z uśmiechem — niech pan wielmożny się nie krępuje... Mam jeszcze butelkę...
Stanowczo zameczek w Blois i sługa Canouville’a, poczynały mi coraz więcej przypadać do serca.
— Hm... piwniczka, widzę, przednia... Zaraz znać, iż wasz pan pochodzi ze starego rodu?
— Nasz pan... ze starego rodu? — powtórzył, ze zdziwieniem.
— Czego się dziwicie? A te portrety... — wskazałem na długi szereg antenatów.
— Te portrety — odparł, nie patrząc na mnie — nie mają z naszym dziedzicem nic wspólnego!
— Jakto?
— Zamek ten, należał przed rewolucją, do margrabiego de Fronsac... Później był bez właściciela! Zaledwie przed paru miesiącami, podarował go cesarz obecnemu panu!
— O... — zawołałem, poczynając wiele pojmować — to tak?
— Tak! — powtórzył — i byłby nasz pan pewnie wiele jeszcze innych łask uzyskał, ale podobnoć, pogniewał się na niego cesarz...
Tak! rozumiałem! Dzięki wstawiennictwu Pauliny, dostał Canouville, w prezencie od Napoljona, zameczek margrabiów de Fronsac. Było to rzeczą zwykłą, bo w ten sposób obdarzał cesarz — dobrami po straconych w czasie rewolucji arystokratach, lub tych, którzy opuściwszy swe dobra, zdążyli się schronić zagranicę — swych ulubieńców, albo zasłużonych generałów.
Wychyliłem znów kieliszek znakomitego burgunda i rzekłem:
— A wy tu dawno jesteście?
— Ja? Służyłem jeszcze starym państwu! Potem mieszkało się w opuszczonej oficynie, bo nie było gdzie się podziać. Kiedy zamek dostał pan de Canouville, pozostawił mnie nadal, nawet polubił bardzo! Śmiem twierdzić, pozyskałem jego zaufanie...
— Wiem...
— I ja go bardzo polubiłem, hojny i dobry pan.. Mieliśmy nawet restaurować zamek... Ale cóż, dawniej pan tyle pieniędzy w Paryżu wydawał, później...
Machnął ręką, nie kończąc zdania.
Dokończyłem je w myślach za niego. Pańska łaska na pstrym koniu jeździ! Liczył Canouville na potężne poparcie Pauliny aż się przeliczył, a dziś strapiony, dąży do dalekiej Portugalji. Zapewne, sam nie wie, co z napół rozwalonem zamczyskiem począć i nie wie, czy swe „dziedzictwo“ w Blois kiedykolwiek jeszcze ujrzy! Na wojence kulki nikogo nie oszczędzają... i to w pierwszej linji okopów!
— A cóż się stało — zagadnąłem po chwili, ot aby podtrzymać rozmowę — z poprzednim właścicielem margrabią de Aponsac czy jak tam się nazywał... łeb mu ucięli pod gilotyną?
— Margrabia de Fronsac — poprawił mnie stary, podczas gdy dziwny cień przebiegł mu po twarzy — margrabia... uciekł do Anglji i tam umarł... Uciekł, wraz z synem i bratanicą, panną Simoną... Syn, słyszałem daje lekcje w Londynie francuskiego, a panna trudni się szyciem bielizny...
— Hm, dość smutny koniec wielkiego państwa! Ale, tak już jest, stary! Jak jedni na wierzchu drudzy muszą być pod spodem! Dosyć się naużywali, teraz na nowych kolej! Chyba nie płaczecie po nich, hę?
— Ja miałbym płakać po takich rojalistach — oburzył się — wrogach naszego najjaśniejszego cesarza? Też!
Aż krztusił się z oburzenia.
— Zacny z was chłop! — zawołałem ze śmiechem, tak był komiczny, gdy ze złości na moje posądzenie, trząsł się i drygał. — Zato, napiję się z wami wina, za zdrowie najjaśniejszego pana! Siadajcie, stary!
Przyznaję, tęgi burgund poczynał mi czmerać w głowie. Krążył wesoło w żyłach a pod jego wpływem, miałem ochotę świat cały, nietylko starego przygarnąć w objęcia. Czemu nie wypić ze starym?! Toć podejmował tak gościnnie, nadskakiwał, podlewał, dogadzał, był więcej niźli sługą, był zaufanym powiernikiem...
A jak zaznaczał dla mnie swój respekt... Kręcił się teraz, nie śmiąc skorzystać z zaproszenia, zmięszany pocierał ręce.
— Nie marudzić, siadajcie stary!... Toć wy tu prawdziwy gospodarz.
— Skoro wielmożny pan okazuje mi tak wysoki honor — odparł, skłaniając się nizko — to uczcić to musimy osobliwszem winkiem!
Otworzył omszały gąsiorek. Rozszedł się przedziwny aromat, ażem z radości mlasnął językiem.
— Hm... do stu ognistych kartaczy... iście godne wino, by nim wznieść zdrowie najjaśniejszego Napoljona! — Porwałem się z miejsca i trąciwszy z siłą w jego szklanicę wychyliłem nektar do dna.
W pokoju stało się jaśniej, uśmiechnął do mnie rycerz wąsaty, uśmiechał biskup, markiza podmignęła okiem.
— Ot... tak... po naszemu... po szwoleżersku!
Stary również wypił, otarł usta rękawem i nieśmiało, pokornie, przysiadł się na brzeżku fotela. Znać było, iż przypuszczenie do kompanji a konfidencji, sprawia mu uciechę niemałą.
— Może jeszcze kieliszeczek?
Prawdziwy kawalerzysta nigdy nie odmawia. Nie odmówiłem też, lecz nagle w głowie zaświdrowała ostra myśl, o istotnym celu odwiedzin.
— Wszystko pięknie! — rzekłem. — Strzemiennego! Ale czas wyruszyć z powrotem! Gdzie listy?
Powstał z miejsca, podszedł do jednego z portretów, portretu, przedstawiającego kawalera w peruce, uchylił go nieco i wskazał, znajdującą się poza nim skrytkę.
— Są tu... W każdej chwili doręczyć mogę! Tylko...
— Co, tylko?
— Pragnąłem zaznaczyć, iż godzina jest późna!
— Późna! Nie rozumiem?
Wskazał na wiszący zegar. Biła czwarta. Za oknami szarzył się zmierzch.
— Nie wiem, czy z... tem... dobrze będzie wracać po nocy! Może lepiej, wielmożny pan się prześpi i skoro świt do Paryża wyruszy!
Zastanowiłem się. W rzeczy samej, przy dobrem winku a pogawędce, zasiedziałem się zbytnio. Choć, gdybym był nawet odjechał o godzinę wcześniej, przy rychłym o tej zimowej porze zmroku, musiałbym, rad nie rad, podróżować w ciemnościach. Zaś w ciemnościach najłatwiejsza zasadzka. A zasadzki strzedz się musiałem przedewszystkiem, otrzymawszy już jedno ostrzeżenie. Że w czasie powrotu do stolicy, listy znów mi będą usiłowali odbierać, było więcej niźli prawdopodobnem, za dnia zaś atak na publicznej drodze i z tem związana walka, większe niebezpieczeństwo przedstawiały dla napastników. Tak, miał słuszność stary! Rozważniej, wyruszyć z rana — a w południe księżnie listy dostarczę. Wszak nawet nie oczekiwała mnie wcześniej.
— Hm... — rzekłem — projekt niezły! Zanocuję! Tylko trzeba mnie zbudzić skoro świt, zresztą sam się obudzę!
W tejże chwili posłyszałem jakieś stukanie do wejściowych drzwi. Stary nadstawił ucha i uśmiechnął się radośnie.
— O... właśnie, Jan, stróż... z żoną... Zawsze o tej porze przychodzą pomóc sprzątnąć... Zaraz z niemi, wielmożnemu panu, posłanie przygotuję!
Podreptał do drzwi. Usłyszałem skrzyp odsuwanych zasów, szmer przyciszonej rozmowy oraz kroki, oddalające się w głąb domu.
Pozostałem sam.
Tak było najlepiej. Zanocuję. Tu, w zamku napaść nie straszna. Jutro wyruszę a za dnia sam czart mi listów nie odbierze, ani nie poradzi. Wprawdzie, dopiero wpół do piątej, z kurami spać nie chodzę, do ósmej, dziewiątej trzeba jako zabić czas, lecz od czegoż winko, a ze starym wcale nieźle się gwarzy. Opowie jaką ciekawą historję, albo może potrafi uciąć partyjkę w marjasza...
Wszedł właśnie z powrotem.
— Wydałem zarządzenia! Sądzę, będzie miał, wielmożny pan, niezłe posłanie! A od wtargnięcia się zabezpieczyłem, w tej chwili ryglują wszystkie okiennice, zresztą broń mamy...
Doprawdy, odgadywał myśli. Sługa podobny to nieoceniony skarb, cożem byłbym dał, aby posiadać takiego! Z sąsiednich pokojów dobiegał hałas zamykanych zasów, wreszcie wszystko ucichło.
— Im również poleciłem w domu nocować — tłomaczył — razem nas czworo, choć, po prawdzie, kobieta... żona Jana, się nie liczy... W razie czego, jednak, dobiegnie do wsi po pomoc... niedaleko...
— Ostrożność nie zawadzi! — pochwaliłem — Może się różnie wydarzyć! Ja, jadąc miałem przygody, musieli mnie śledzić, chcieli odebrać sygnet.. — jąłem opowiadać o zdradzieckiej napaści rzekomego pana Dubois, nie zatajając moich spostrzeżeń, czyim był on wysłannikiem — Sądzę, jesteśmy nadal szpiegowani!
— W Blois niema, pan wielmożny, czego się obawiać! Zresztą zrobiłem, com mógł! Może winka?...
Nalał.
— Pan wielmożny, wojskowy? — zapytał.
— Pewnie, kochanku, pewnie — odrzekłem, popijając trunek — Szwoleżer gwardji! Porucznik! Polak! Tylko, w cywilu, wyjątkowo na dzisiejszą wyprawę! Sami pojmujecie...
— Pojmuję i wnet poznałem...
— Poznaliście?
— Po zachowaniu, mowie, po tych pistoletach, które wystają z kieszeni! Dziwił mnie nieco cudzoziemski akcent, nie śmiałem pytać!
— Polak! — powtórzyłem dumnie. — Najpierwsza nacja na świecie, nie licząc oczywiście was francuzów. Nacja dzielna, ale nieszczęśliwa! Dla tego tak miłujemy cesarza Napoljona, iż nam zwrócił część ojczyzny...
— Słyszałem!
— Dotychczas tylko część, lecz odda Polskę od morza do morza! Za spełnienie tych marzeń, za kraj nasz kochany, wypijcie ze mną...
— Chętnie!
— No tak, do dna! Kochamy więc waszego cesarza Napoljona i rąbiemy się zań, gdzie rozkaże. Waliliśmy włochów w Italji, negrów w San Domingo i wspólnych naszych wrogów prusaka, austryjaka, moskala, ostatnio zadaliśmy bobu tym hiszpańskim zbójom. Słyszeliście pewnie o Saragossie, Somosierze... Tudeli...
— Tak — powtórzył w zadumie — lecz czemuż wy, polacy, walczyliście z hiszpanami? Toć oni, podobnie do was, bronili jeno swego króla i ojczyzny?
Odezwanie się starego zadziwiło i rozsierdziło mnie wielce.
— Cóż u djaska! — zawołałem z gniewem — Gadacie, jak brygant hiszpański a nie, jak uczciwy partryjota! Choć prawdę powiedzieć, wielu z nas polaków, podobnie się odzywało... nawet dziękowali za służbę! Co do mnie, nie mędrkuję, nie politykuję, tnę szablą za cesarza, gdzie każe a poszle, bo jego sprawa, to nasza sprawa... Lecz skąd wam podobne odezwania się przychodzą?...
Roześmiał się cicho.
— Jeno wielmożnego porucznika wypróbować chciałem, czy naprawdę oddany cesarzowi i rodzinie cesarskiej!
— Takiś, ptaszku!
— Ha, ha, proszę się nie gniewać! Lepiej odkorkuję trzecią butelkę!
Znów wyciągał z pod stołu pękaty gąsior, który wydał mi się kuszącym, niby najwdzięczniejsza panna...
— Trzecią, powiadasz... Cóż, nie odmówię!... Widzę, całą piwniczkę pod stołem założyłeś: Ależ filut z ciebie, kochanku!
Trzecia butelka przypieczętowała naszą amicycję mocno. Wypiliśmy więc, raz jeszcze za cesarza, później za cesarską rodzinę z księżną Pauliną, honestissime, na czele... Później począłem staremu wykładać, aby należycie pojął nasze znaczenie, iż to z nami, szwoleżerami, nikt w zawody iść nie może, chyba niektóre huzarskie pułki Murata, no i z piechurów, grenadjerska stara gwardja... Właściwie to niewyjaśnione, bo piechur nie taki prawdziwy żołnierz, jak kawalerzysta, a należy jeno tak mówić, bo niewiedzieć czemu, cesarz tych wąsali ukochał okrutnie... A że przy tej okazji, wymieniając różnych dowódców, wymieniło się i Murata i Dąbrowskiego i księcia Józefa i Zajączka, piliśmy ich zdrowie, pokumani coraz bardziej.
Stary dzielnie dotrzymywał placu, choć łyknął nieco mniej odemnie. Był jednak tak usłużny, grzeczny a z respektem, iż coraz większy czułem doń przypływ afektu. Kiedyśmy tedy zakończyli szereg wielkich wodzów naszych a nie przepomnieli i o naszym szwoleżerskim dowódcy, hrabi Krasińskim, ani o najbliższych kolegach, jąłem starego wtajemniczać w nasze narodowe obyczaje polskie.
Mówiłem mu i o dworkach, i o starych zabawach, i o kontuszach i o pieśniach.
— Jaka szkoda — potrząsałem jego ramię, podczas gdy on mrugając oczami słuchał uważnie — jaka szkoda... hm... kha... kochanku... że pojąć nie potrafisz... ani hm... kha... zaśpiewać takiej piosenki:

Hulaj dusza bez kontusza
Kiedy dają jeść i pić
Niech honoru nikt nie rusza
Jakem szlachcic będę bić!

Stary krztusząc się śmiesznie, usiłował powtarzać. Nie szło to mu jednak składnie a przy słowie „szlachcic“ o mało nie zadławił się, niczem kością.
— Widzę, nic z tej edukacji dziś nie wyjdzie — rzekłem poważnie, choć czułem, że głowa moja niewiedzieć czemu pragnie opaść na stół — będę musiał innym razem tu przyjechać, żeby cię, bratku, nauczyć po polsku... — W odpowiedzi śmiesznie kiwał głową i snać pod wpływem wina robił jakieś harce, bo miast jednego starego... widziałem najwyraźniej trzech, pomarszczonych dziadów, siedzących przedemną.
Czyżbym się spił? Et, do licha! Szwoleżer nigdy nie bywa pijany, może być czasem strudzony... Nie, najwyraźniej stary musiał upić się okrutnie...
— Jak.. khy.. kha.. masz na imię?
— Jakób, proszę wielmożnego pana!
— Uważasz, Jakóbie! — począłem — trochę... khy... cięży mi głowa... to jest chciałem.. khy... do stu bomb i kartaczy... khy... powiedzieć... że to pod tobą chwieją się nogi... khy... tandem... idziemy spać... bo to jutro... khy... khy...
Za słodkie musiało być wino, bo dziwna męczyła mnie czkawka.
— Zaraz wskażę, gdzie sypialnia! — oświadczył.
— Ty... ty... khy... nic nie wskazuj... kochanku... tylko... khy... daj ramię, bo... khy... pijany jesteś i... khy... obawiam się, abyś nie upadł...
Potoczyliśmy się razem do jednej z przyległych komnat.
Prawdę powiedzieć, dobrze rozróżnić nie mogłem, ani co w tej komnacie stoi ani, jak ta komnata wygląda. Rozróżnić dobrze nie mogłem, bo stary wciąż się chwiał i gdzieś uciekał a świeca, którą niósł w ręku, zamieniała się w sto świec, skaczących w różnych kierunkach pokoju.
Wreszcie przystanęliśmy około wielkiego łoża z baldachimem.
— Będzie wielmożny pan porucznik — świszczał mi teraz do ucha — spał na historycznem posłaniu! Ongiś, wedle podania, miał tu nocować Henryk IV... Czy mam pomóc się rozebrać?
— Henryk IV, ja... khu... księżna Paulina... wszystko pięknie, Jakóbku! Pomóc się rozebrać, kochanku? khm... Bardzo cię weneruję.. ale idź do licha... to jest chciałem powiedzieć... do siebie... Żołnierz śpi w ubraniu najlepiej!
Czy poszedł, czy nie poszedł, nie wiem, dość, że się znalazłem w wygodnem łożu... głowa sama opadła na poduszki i wnet zasnąłem snem sprawiedliwego.
Tylko..
Tylko, poczęły mnie dręczyć jakoweś sny.
Śniło mi się, iż jestem w pałacyku księżnej Pauliny, siedzę z księciem Kamilem i piję z nim wino... to same, złote, aromatyczne, które piłem przed chwilą. Paulina wchodzi, książę Kamil zapada się gdzieś pod ziemię, ja doręczam jej listy, ona bierze mnie w swoje objęcia i całuje długo i namiętnie... Oj, jak mi dobrze, a od dotknięcia pięknej pani, żar rozlewa się taki, iż mam wrażenie cały płonę...
Lecz nagle...
Nagle chwyta mnie ktoś z tyłu i powala na ziemię. To Fouché! O łotr! Widzę tę lisią twarz, wykrzywioną uczuciem zemsty złośliwej! Siada na moich piersiach i gniecie! Chcę się otrząsnąć, nie mogę. Tem bardziej, że nie jest sam. Jest z nim zdrajca Dubois, tak Dubois! Ten mnie trzyma za nogi... A gdzie Paulina? Znikła... Ach, jak oni mnie męczą... Wiążą ręce i nogi... Nie, nie dam się! Zerwę te więzy...
Szarpnąłem się z całej siły, obudziłem... lecz nie mogłem poruszyć członkami...
Co takiego?
Ponowiłem wysiłki... daremnie...
W pokoju nie było nikogo, lecz płonęła świeczka. Powoli odzyskiwałem przytomność.
Tak, nie śniłem i nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Byłem związany, jak tobół, obwiązany sznurami, byłem bezsilny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.