Kwiat majowy/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Zarobek Proboszcza otrzymany z wyprawy, wyniósł dwanaście tysięcy reales, które mu po kilku dniach wręczył wuj Mariano.
Wraz z tem jeszcze jednak coś zyskał małżonek pięknej Dolores. Wuj, ciesząc się, że mógł bez narażenia się na najmniejsze niebezpieczeństwo osiągnąć znaczną część zarobku, cenił go teraz jako zasługującego na zaufanie pożytecznego człowieka. Również i mieszkańcy wybrzeża, dowiedziawszy się o jego szczęśliwie zakończonej pełnej niebezpieczeństw podróży, łączyli podziw dla niego z pewnym szacunkiem. Wyślizgnięcie się w odpowiednim czasie z Columbretas było dowodem jego sprytu. Szalupa, naraziwszy się na niebezpieczeństwo zatonięcia ostatecznie nikogo tam nie znalazła.
Proboszcz czuł się oszołomiony swem szczęściem. Zarobek, osiągnięty z wypraw y łącznie z oszczędnościami dotychczasowemi, znajdującemi się w skrytce znanej jedynie jemu i Dolores, stanowił ładną sumkę, z którą można było „coś“ zrobić.
Wiedział już, że to „coś“ musiało być w związku z morzem. Nie miał przecie usposobienia swego wuja, który wyzyskiwał nędzę ludzką na lądzie.
O kontrabandzie nie należało nawet myśleć. Można było raz to uczynić dla zabawy, która na początek zawsze jest pomocna. Kuszenie jednak djabła jest niebezpieczne. Dla ludzi takich jak on, najlepszem zajęciem jest rybołówstwo, lecz oczywiście na własną rękę, nie dając się okradać przez zamożnych właścicieli barek, którzy nie pracują, a jednak ciągną z połowu olbrzymie zyski.
W ostatecznym wyniku swoich rozważań przeżuwanych przez noc całą, którą spędził przewracając się ciągle na posłaniu i niepokojąc Dolores swemi pytaniami czy pochwala jego projekty, zdecydował się użyć swego kapitału na kupno barki. Musiałaby to jednak być barka nie bylejaka, lecz możliwie najlepsza z pośród tych wszystkich, które się znajdowały na wybrzeżu przed Oborą portową.
Czas był najodpowiedniejszy, aby to uczynić. Do djabła! Nie ujrzą go już zwykłym marynarzem ani nawet zastępcą właściciela. Będzie sam właścicielem barki, jako zaś znak swojej godności wbije przed drzwiami domu maszt tak wielki, jaki tylko można będzie znaleźć, aby u jego szczytu rozwieszać potem schnące sieci.
— Czy wiecie, moi państwo? Proboszcz buduje barkę i piękna Dolores, zostawszy zamożną właścicielką, będzie teraz sprzedawała na Targu własną rybę.
Mieszkanki dzielnicy, opowiadając sobie o tem nawzajem w chwili przechodzenia przez kanał gazowni, zbliżały się ciekawie do szopy, pełnej robotników, by spojrzeć z pewną zazdrością na Proboszcza, który z cygarem w ustach spędzał dzień cały przy cieślach piłujących i tnących żółte, świeże i żywiczne deski, jedne proste i grube, inne zgięte i cienkie na budowę nowej barki.
Pracowano z całym spokojem, bez pośpiechu, bez pomyłek w planie. Nic przecie nie nagliło. Pascualo pragnął jednego tylko: aby jego barka była najlepszą w Cabanal.
Oddał się duszą i ciałem owej budowie, gdy tymczasem brat jego, Tonet, otrzymawszy od dobrego Proboszcza największą, jaka tylko była możliwa, sumę za wzięcie udziału w wyprawie, spędzał czas bardzo rozkosznie.
W starej ruderze, w której mieszkał z Rosario, darząc ją niezadowoleniem, szorstkością i cięgami, nie widać było wcale polepszenia dobrobytu po szczęśliwie odbytej wyprawie. Biedna kobieta w dalszym ciągu — dźwigała o wczesnym poranku swe kosze z rybą do Walencji, a niekiedy nawet do Torrente lub Bétera, piechotą dla oszczędności. W okresach nieodpowiednich dla targu spędzała dnie całe w swej norze wespół z nudą i nędzą. Tonet jednak wyglądał teraz lepiej niż przedtem. W nowem ubraniu, z garścią monet w kieszeni przesiadywał przeważnie w kawiarni, o ile nie był w tym czasie z przyjaciółmi w Walencji, ryzykując przegrać w karty nieco pesetów lub bawiąc się w dzielnicy rybaczej. Mimo to, skoro spotkał gdzie wuja Mariano, w obawie, aby nie utracić prawa dokuczania, potrącał w rozmowie o niewielkie zajęcie w porcie, o które się ubiegał w okresie niedostatku.
Kąpał się z rozkoszą w zamożności przelotnej, która przypominała mu szczęśliwy okres wnet po zawarciu małżeństwa. Nieprzewidujący, cynicznie lekkomyślny i dlatego właśnie lubiany przez niektóre kobiety, nie zastanawiał się wcale, co będzie czynił, skoro się wyczerpią uszczuplone już bardzo i podsycane jedynie odwzajemnieniem się przyjaciół i przypadkową wygraną w karty resztki sumy, otrzymanej od brata.
Późno w nocy wróciwszy do domu, układał się do snu w złym humorze i z przekleństwami na ustach, gotów odpowiedzieć pięścią na najmniejsze niezadowolenie okazane przez Rosario, Niekiedy nie widziała go żona w ciągu kilku dni z rzędu, choć przesiadywał dość często w domu brata. Skoro Proboszcz był nieobecny, wchodził do kuchni i tam rozmawiając z Dolores, wysłuchiwał pokornie z głową spuszczoną wyrzutów, które mu czyniła z powodu jego złego prowadzenia się.
Proboszcz wróciwszy w podobnej chwili do domu, podziwiał rozsądek swej żony. Dolores mówiła w ten sposób niewątpliwie dlatego, że kochała go i wolała powstrzymać jego brata od szaleństw, które dawały powód ludziom do różnych plotek. Krępego poczciwca, przekonanego o wielkim rozumie Dolores i widzącego w niej serce niemal matczyne dla tego kuzyna szaleńca, opanowywało wzruszenie... Siła wyższa!
W miarę wyczerpywania się reszty pieniędzy, Tonet coraz częściej przebywał w domu brata. Starał się korzystać z rad matczynych Dolores. Aby się jednak nie narażać zbytnio na plotki towarzyszył nieraz bratu, przyglądając się w szopie budowie barki, której szkielet wykładany po bokach deskami, zaczynał przybierać coraz piękniejsze kształty. Pracowały nieustannie młoty, piły i siekiery.
Przyszło wreszcie lato. Część wybrzeża znajdującego się pomiędzy kanałem Gazowni a portem, czyniła teraz wrażenie wielkiego obozowiska. Upał sprowadzał na brzeg piaszczysty licznych mieszkańców miasta, powstawała więc tu prawdziwa prowizoryczna osada. Kabiny kąpielowe o ścianach z płótna kolorowego i dachach trzcinowych, ustawione w linji prostej miały u szczytu jakiś znak odróżniający jedną od innych. Chorągiewki wszelkich kolorów, napisy dziwaczne, figurki śmieszne, małe barki i inne modele dawały dostateczną rękojmię uniknięcia pomyłki. Z tyłu za kabinami znajdowały się rozrzucone bez żadnego planu liczne jadłodajnie gotowe zaspokoić wzmożony na morskiem powietrzu apetyt. Niektóre z nich o wyglądzie bardziej pretensjonalnym miały schodki i tarasy. Wszystkie jednak były zbudowane z materjału tak lekkiego, że się mogły wydawać dekoracjami teatralnemi. Ową wiotkość budowy i tajemniczość kuchni wzmacniały pompatyczne nazwy: Restaurant de Paris, Fonda del Buen Gusto. Obok tych pełnych zarozumiałości letnich zakładów gastronomicznych znajdowały się również i zwykłe traktjernie o podcieniach utworzonych z mat, z powykrzywianemi stolikami, na których po środku stały dzbany do wina i piecykiem umieszczonym na wolnem powietrzu. Rzucające się w oczy błędy ortograficzne ich szyldów pobudzały do śmiechu. Najbardziej polecanem daniem od świętego Jana aż do września były ślimaki przyrządzone w sosie.
Przez owo miasto improwizowane, znikające corocznie wraz z nadejściem pierwszych burz jesiennych, przebiegały tramwaje i pociągi, ostrzegając gwizdem przechodniów przed przejechaniem; toczyły się wozy z powiewającemi jak sztandary czerwonemi firaneczkami u bud. Mrowie ludzkie poruszało się aż do późnej nocy z jakiemś jakby brzęczeniem owadów, w którem chwilami można było rozróżnić wołania handlarek biszkopcików, zawodzenia katarynek, dźwięki gitary, klaskanie kastanjetów i niemile tony nosowe harmonik, przygrywających do tańca dziarskim kawalerom z kędziorami na skroni, ubranym w białe bluzy. Po wewnętrznej ale bynajmniej nie wodnej kąpieli, zacni ci kawalerowie, wracając do Walencji, gotowi byli stanąć do walki na noże albo spróbować siły swych pięści na pierwszym napotkanym przedstawicielu miejscowych władz bezpieczeństwa publicznego.
Mieszkańcy wybrzeża przystając za kanałem Gazowni, obserwowali wesołych intruzów, sami jednak nie brali żadnego udziału w zabawach. Niech się bawią, ci, z miasta! Wiedzieli dobrze, że letni okres był dla całego Cabanal dojną krową, z której zyski osiągnięte musiały wystarczyć przez resztę miesięcy w ciągu roku.
Pewnego dnia w początkach sierpnia wykończono wreszcie barkę Proboszcza. Właściciel jej nie posiadał się z radości i mówił o niej z zachwytem jak dziadek, darzący pieszczotami swego ukochanego wnuczka. Drzewo najlepsze, jakie tylko można było znaleźć; maszt prosty, wypolerowany, bez najmniejszej skazy, kil najbardziej odporny na burzliwem morzu, a wraz z tem przód tak niemal ostry jak brzytwa; czarna, polakierowana, lśniąca jak but eleganckiego pana w górnej swej części, w dolnej zaś oślepiająco biała jak brzuch węgorza morskiego. Oto, jakie były zalety barki!
Brakło tylko jeszcze lin, sieci i innych dodatkowych części. Najlepsi jednak powroźnicy wybrzeża zaradzili temu i barka strojna i piękna jak panna młoda idąca do ślubu, mogła już się nareszcie ukazać wszystkim w połowie sierpnia.
Mówił o tem właśnie Proboszcz pewnego wieczoru w kole zgromadzonych u jego progu członków rodziny.
Zaprosił na kolację swoją matkę i siostrę Rosetę. Dolores znajdowała się tuż u jego boku. Nieco zaś dalej Tonet brzęczał na gitarze, siedząc na stołku plecionym opartym o drzewo oliwkowe. Z miną trubadura z oleodruku spoglądał na księżyc przez gałęzie o przyprószonych srebrzystym kurzem liściach.
Na chodniku o parę kroków od nich, skwierczała na rozłożonem ognisku ogromna patelnia pełna ryb. Dzieci sąsiadów wałęsały się brodząc po brudnej wodzie strumyka i goniąc za psami. Mieszkańcy innych domów również się grupowali przed drzwiami, pragnąc się oświeżyć na lekkim wiaterku wiejącym od strony morza. Do djabła! Jakże się muszą smarzyć mieszkańcy Walencji!
Tona postarzała się bardzo. Musiała już niedługo „wywrócić koziołka“, jak zwykła była mówić. Dobrze zakonserwowana o dość okazałej tuszy kobieta stawała się szybko staruszką. W bladem, błękitnawem świetle księżyca można było dostrzec, że głowę jej okrywały zbyt przerzedzone już siwiejące włosy, przez które jak przez siatkę, przeświecała zaróżowiona skóra. Twarz miała pomarszczoną o policzkach obwisłych. Czarne jej oczy, o których niegdyś tyle mówiono na całem wybrzeżu, posmutniały i zamgliły się. Obrzmiała oprawa oczu pomniejszała je coraz bardziej. Nic dziwnego, tak się wszystkiem przejmuje. Postępowanie zaś mężczyzn doprowadza ją do wściekłości. Uwaga ta miała dotyczyć Toneta, niewątpliwie jednak przychodził jej na myśl Martinez.
Zresztą sprawy się pogarszały. W traktjerni przybrzeżnej panowała już nędza. Roseta musiała chodzić teraz z koszyczkiem w ręku codziennie do Walencji do fabryki tytoniu, jak tyle innych zgrabnych i swobodnych dziewcząt o pełnych wdzięku ruchach i łopocących na wietrze spódniczkach. Atmosfera fabryki mieszczącej się w dawnej Komorze celnej, przepełniona pyłem tytoniowym, zmuszała je do nieustannego kichania.
Śliczną dziewczyną była teraz Roseta. Słusznie nosiła to imię. Matka, obserwując ją nieraz ukradkiem, stwierdzała, że była zgrabną jak pan Martinez.
I teraz miała wzrok skierowany na córkę, znajdującą się pod drzewem oliwkowem. Współczując jej, że i w zimie będzie musiała chodzić co rano tak wcześnie do fabryki, wpatrywała się w jej jasne rozwichrzone włosy, oczy zamyślone i cerę nie wrażliwą na słońce i wiatry morskie. Cień gałązek padający na twarz dziewczyny, czynił wrażenie dziwacznych deseni.
Roseta spoglądała to na Dolores to na Toneta swojemi spostrzegawczemi smutnemi oczami dziewczyny, która wie o wszystkiem. Słysząc zaś jakiemi pochwałami obsypywał Pascualo brata, coraz bardziej unikającego rozrywek i chętnie przebywającego w tym domu, gdzie może znaleźć spokój i dobre słowo prędzej niż w swoim, uśmiechnęła się sarkastycznie.
Ach, ci mężczyźni! Mówiły już o tem z matką nieraz, że jeśli który z nich nie jest gałganem jak Tonet, to napewno jest głupcem, jak Pascualo. I dlatego ku wielkiemu zdziwieniu mieszkańców Cabanal z pogardą odtrącała wszystkich, którzy się jej oświadczali. Nie chciała ani słyszeć o żadnym mężczyźnie. Zdawało się jej, że wciąż słyszy przekleństwa, które wychodziły z ust matki w chwilach jej rozgoryczenia. Nie szczędziła owych przekleństw mężczyznom, podczas gdy same przebywały w swej norze.
W pewnej chwili wszyscy umilkli. Ryba skwierczała na patelni, Tonet grał na gitarze wydobywając nieokreślone akordy, rozbawione zaś niesforne dzieci przystanąwszy na środku strumyka spoglądały na księżyc z takim wyrazem, jak gdyby nigdy przedtem go nie widziały, śpiewając monotonną starą piosenkę dźwięcznemi jak dzwonki srebrne głosikami:

Księżyc nie zdoła
skryć się za chmurę...

Możeby przestały już nareszcie! Aż się rozbolała już głowa Toneta. Poradźże co jednak z niemi!...

mama go woła,
tata da burę.

Również i wałęsające się psy łączyły z tym śpiewem dziecięcym swe ujadanie.
Proboszcz zaczął znowu mówić o barce. Wszystko już było gotowe na dzień piętnasty sierpnia. Nawet ksiądz przyrzekł, że przybędzie tego dnia popołudniu, aby ją poświęcić. Ale, do djabła!... byłby zapomniał! Przecież o jednej rzeczy nie pomyślał. Barka nie miała wcale nazwy. Jakże ją nazwać?...
Tak nieoczekiwane zagadnienie poruszyło wszystkich i nawet Tonet kładąc na ziemi gitarę, zamyślił się.
Trwało to tylko chwilę. Usposobienie wojownicze i wspomnienia z czasów służby w marynarce wojennej, nasunęły mu odrazu nazwę, Mitraljeza! Co? Niedobrze?
Proboszcz nie miał nic do zarzucenia nazwie podobnej. Wyprostował się dumnie krępy pokojowiec na samą myśl, że jego barka nosząca wojowniczą nazwę Mitraljeza będzie pruła fale morskie śmiało jak feluka portugalska.
Kobiety jednak się sprzeciwiły. Ależ, co za nazwa? Wszyscyby się z niej śmieli w Cabanal! Jakże można tak nazwać barkę rybaczą, która nie ma nic wspólnego z „mitraljezą“? Lepiej może niech będzie Wartka, jakby wolała matka. Tak się nazywała właśnie barka, w której śmierć znalazł Pascualo i która dała schronienie całej rodzinie.
Lecz i tym razem sprzeciwili się wszyscy. Nazwa podobna mogłaby przynieść nieszczęście. Wszak tamta zginęła!
Może więc dać nazwę, którą proponuje Dolores: Różyczka... Ślicznie! Żona ma gust! W tej jednak chwili Proboszcz przypomniał sobie, że istnieje już barka nosząca tę nazwę. Jaka szkoda!
W końcu również i Roseta milcząca dotąd i tylko grymasem okazująca niezadowolenie z tej lub innej nazwy rzuciła swój projekt. Niech będzie Kwiat majowy. Sama o tem dziś jeszcze myślała oglądając w domu etykietki znajdujące się na paczkach przewiezionego z Gibraltaru tytoniu, noszącego właśnie nazwę „Kwiat majowy“. Zainteresował ją napis barwny nad znakiem fabrycznym wyobrażającym pannę w stroju tancerki z girlandą róż jak pomidory, na białej sukience i z bukietem kwiatów jak pęczek rzepy w ręku.
Proboszcz był zachwycony. Ależ oczywiście! Zupełnie słusznie! Barka będzie się nazywała Kwiat majowy, jak tytoń z Gibraltaru. Doskonale! Barka została zbudowana wyłącznie niemal za pieniądze otrzymane ze sprzedaży przemyconego tytoniu w tego rodzaju opakowaniu z uśmiechniętą panną, której sukienka była ozdobiona kwiatami. Miała słuszność siostra. Najlepsza nazwa: Kwiat majowy. Żadna inna nie brzmi tak pięknie. Kwiat majowy!
Również i innym członkom rodziny nazwa ta wydała się piękną i pełną słodyczy. Prosta ich wyobraźnia doznała jakby jakiejś poetyckiej rozkoszy. Nie przypuszczali nawet, że tajemniczą tę i pociągającą nazwę nosił już niegdyś historyczny statek, na którym prześladowani purytanie angielscy dopłynęli do brzegów Ameryki, dając w ten sposób początek największej Republice świata.
Proboszcz był rozpromieniony, podziwiając jednocześnie zdolności Rosety.
— A teraz możemy już zasiąść do kolacji!...Wypijemy przytem za pomyślność Kwiatu majowego.
Mały Pascualet, spostrzegłszy, że patelnia z rybą powędrowała wraz z całą rodziną do mieszkania, opuścił czemprędzej chór dzieci, rezygnując ze śpiewania w dalszym ciągu monotonnej piosenki: Księżyc nie zdoła skryć się za chmurą.
Dzięki łatwości z jaką się rozchodzą w małych osadach wszelkie nowiny, również i w całem Cabanal dowiedziano się wnet o tem, że barka Proboszcza nosi nazwę Kwiat majowy. Piękny ten błękitny napis można było oglądać na barce w przeddzień jej poświęcenia, wtedy to bowiem zawleczono ją na brzeg przed oborę portową.
Następnego dnia popołudniu dzielnica Las Barracas przybrała wygląd niezwykły. Nigdy jeszcze nie widziano podobnej uroczystości. Ojciec chrzestny barki, bogaty pan Mariano, zwany Głazem, mający zazwyczaj dłoń tak mocno zaciśniętą, teraz był gotów z życzliwości dla swego siostrzeńca rzucać pieniądze całemi garściami. Na wybrzeżu zbierano cukierki i wychylano kieliszki jak dary, któremi darzyło Niebo.
Proboszcz wiedział dobrze, co należy czynić i jak się zachować. Wraz z całą swoją załogą udał się na plebanję, aby towarzyszyć księdzu w drodze stamtąd do barki. Don Santiago przyjął go z uśmiechem, którym witał dobrych parafjan. Co? Już czas?... Każe więc zawołać zakrystjana, aby przygotował kociołek i kropidło. Sam zaś będzie gotów za chwilę. Chodzi tylko przecie o jedną komżę, nic więcej.
Pascualo się jednak obruszył. Jakto? Tylko komżę? Nie. Również i kapę, najlepszą ze wszystkich. Chrzest jego barki nie jest sprawą małej wagi. Zresztą zapłaci za wszystko ile będzie potrzeba.
Don Santiago się uśmiechnął. Dobrze, kapa jest wprawdzie zbyteczna przy tej ceremonji, uczyni to jednak dla niego, ponieważ jest dobrym parafjaninem i postępuje ze wszystkimi uczciwie.
Wreszcie wszyscy wyszli z plebanji: zakrystjan naprzód z kropidłem i wodą święconą w kociołku, za nim zaś Don Santiago w towarzystwie właściciela barki oraz innych członków jej załogi. Ksiądz w jednej ręce niósł swój modlitewnik, drugą zaś podtrzymywał chroniąc od zabłocenia starą wspaniałą białą kapę, zdobną w ciężkie złote o zielonawem odcieniu galony haftowane z wyskubaną już w niektórych miejscach osnową.
Dzieci podbiegały gromadami całemi ocierały zasmarkane swe nosy o rękę świętą, zmuszoną za każdym razem wypuszczać kapę. Kobiety pozdrawiały uśmiechem Ojca duchownego człowieka o wesołem usposobieniu, wyrozumiałego, sprytnego, umiejącego się przystosować do zwyczajów swego stadka. Nieraz widziano go, jak się zatrzymywał na drodze, aby zadośćuczynić prośbie spotkanej handlarki ryb i pobłogosławić kosze oraz wagę, którą miało to zabezpieczyć przed niespodziewaną kontrolą władz miejskich.
W chwili, gdy orszak stanął na brzegu, zaczęły bić dzwony kościelne łącząc radosny swój gwar z szumem fal morskich. Ze wszystkich stron ludzie spieszyli na brzeg, aby się nie spóźnić na początek ceremonji. Biegli wpatrzeni w stojącą opodal na brzegu odseparowaną od innych barkę z rojącym się dokoła niej czarnym tłumem ciekawych. Słońce złociło kształtne boki Kwiatu majowego. Na lazurowem tle nieba odbijał się pochylony z wdziękiem maszt, na którego szczycie znajdowało się godło właściwe: wiązanka ziół oraz kwiatów sztucznych, mająca tam pozostać aż póki nie zerwie jej wiatr.
Proboszcz na czele załogi torował drogę księdzu wśród tłumów otaczających barkę. Przy sterze znajdowali się rodzice chrzestni: Tona w nowym szalu i spódnicy oraz wuj Mariano w kapeluszu i z laską w ręku, ubrany po pańsku, jak wówczas gdy szedł do Walencji do gubernatora.
Cała zresztą rodzina wyróżniała się wśród zgromadzonych. Dolores miała na sobie wspaniały strój różowego koloru, bogatą chustkę jedwabną na szyi i liczne pierścionki na palcach. Tonet stał dumnie na pokładzie w nowej kurtce i pięknym berecie włożonym na bakier, podkręcając wąsy z zadowoleniem, że może być na podwyższeniu obserwowany przez piękne młode kobiety. Na dole obok Rosety stała Rosario, która ze względu na tak niezwykłą uroczystość pogodziła się z Dolores i również włożyła na siebie najlepszy swój strój. Proboszcz jak sam o sobie mówił, „miał wygląd Anglika“ w niebieskiem wełnianem ubraniu, nabytem w Glasgow przy pomocy maszynisty pewnego statku, z przewieszoną po raz pierwszy w życiu na kamizelce pozłacaną dewizką, przypominającą grubą lilię.
Cały się spocił w tem zimowem ubraniu, odpychając łokciami napierający na księdza i chrzestnych rodziców tłum.
— Ależ, moi państwo! Proszę o chwilkę spokoju. Chrzest barki to przecie nie śmiech. Potem będzie zabawa!
I pragnąc dać przykład skupienia niesfornemu tłumowi zdjął poważnie czapkę, ksiądz zaś tymczasem również spocony pod ciężką swą kapą przewracał kartki rytuału, szukając modlitwy: Propitiare, Domine, supplicationibus nostris, et benedic navem istam...
Rodzice chrzestni wpatrzeni ze skupionym wyrazem twarzy w ziemię stali po obu stronach księdza. Zakrystjan wsłuchiwał się pilnie w słowa modlitwy, aby we właściwej chwili odpowiedzieć amen. Tłum uspokojony nareszcie i jakby zawieszony nad ziemią, bez czapek, czekał czegoś niezwykłego.
Don Santiago znał dobrze swych parafjan. Odmawiał niedługą modlitwę powoli, rozwlekając wyrazy i wytrzymując uroczyście przerwy wśród panującej dokoła ciszy, Proboszcz zaś, którego wzruszenie graniczyło niemal z obłędem, kiwał się przy każdem zdaniu modlitwy, jak gdyby rozumiał wszystko co mówił ksiądz po łacinie, zwrócony twarzą do jego Kwiatu majowego.
Domyślił się znaczenia jednego zdania: Arcam Noe ambulantem in diluvio i napełnił się dumą, że widocznie barka jego została porównana do najbardziej znanego przez chrześcijan okrętu i w ten sposób również i sam jest jakby współtowarzyszem miłego patrjarchy, pierwszego na świecie marynarza.
Tona podniosła chusteczkę do oczu pragnąc wstrzymać nabiegające łzy.
Skończywszy modlitwę, ksiądz wziął do ręki kropidło.
Asperges...
I rzucił w stronę barki pęk rozpylonej wody, której cząstki prześlizgnąwszy się zwilżyły swe ślady na świeżo malowanych deskach, poczem kropiąc w dalszym ciągu i odmawiając modły łacińskie obszedł dokoła barki, poprzedzany przez jej właściciela torującego mu drogę. Nieodłączny zakrystjan pilnował swego amen.
Proboszcz nie mógł się pogodzić z, tem, że ceremonja teraz już miałaby być skończona. Należałoby pokropić barkę i wewnątrz: pokład i luk. Don Santiago będzie łaskaw jeszcze się pofatygować! Wszystko się ureguluje jaknajlepiej! Ksiądz spojrzawszy z uśmiechem na minę błagalną właściciela barki zbliżył się ku przygotowanym schodkom i wszedł po nich na pokład w niewygodnej swej kapie, która w świetle zachodzącego słońca wyglądała zdaleka jak lśniący pancerz pełzającego owada.
Skończywszy wreszcie pokropienie, ksiądz się oddalił. Towarzyszył mu teraz jedynie zakrystjan. Tłum tymczasem znowu otoczył barkę ciasnem kołem. Zdawało się, że pragnął ją zdobyć w ataku.
Cała zgraja rozczochranych wałęsających się zazwyczaj na brzegu dzieci mieszkańców Cabanal znajdowała się również przy barce, atakując chrzestnych rodziców ochrypłą i wrzaskliwą swą śpiewką:
— Cukierków, słodyczy...
Pan Mariano uśmiechał się pobłażliwie stojąc na pokładzie. Teraz dopiero wszyscy zobaczą! Nie żałował pieniędzy. Niech wiedzą wszyscy o jego życzliwości dla siostrzeńca.
Pochylił się nad koszami stojącemi u jego nóg i zanurzył w nich ręce.
— Uwaga!
I pierwszy pocisk cukierków twardych jak kule, rozsypał wśród wrzaskliwej zgrai, która się rzuciła na piasek tarzając się i wydzierając sobie nawzajem słodycze. W tem zaś zamieszaniu nieraz się ukazało przeświecające przez rozerwane ubranie czerwone ciało jakiegoś włóczęgi przybrzeżnego.
Tonet tymczasem odkorkowywał jałowcówkę, zapraszając przyjaciół protekcyjnem poruszeniem głowy, jak gdyby to był własny jego poczęstunek. Arak z trzciny cukrowej rozlewano z dzbanów. Wszyscy się spieszyli, aby się napić; strażnicy z karabinami na ramieniu, starzy właściciele barek, nieobuci marynarze z innych barek, w żółtych flanelowych ubraniach, wyglądających jak kostjum pajaca, wreszcie chłopcy z zatkniętemi pretensjonalnie za pas nie wiele mniejszemi od nich nożami.
Na pokładzie Kwiatu majowego rozlegało się ożywione tupotanie niby po podłodze sali balowej. Atmosfera traktjerni panowała dokoła masztu. Dolores zachęcona wesołością osób znajdujących się na górze, również i sama postanowiła tam wejść. Wspinając się zaś ze stopnia na stopień strofowała przysiadających na piasku chłopców, pragnących obejrzeć czerwone pończochy dumnej kobiety, wyrzucając im nieprzyzwoite zachowanie się.
Żona Proboszcza tryumfowała w duchu znalazłszy się na górze wśród tylu mężczyzn, pożerających ją oczami, pełnemi podziwu dla jej urody. Stawiała mocno kroki na własnych deskach i wiele kobiet spoglądało na nią z dołu z zazdrością. Rosario była wściekła.
Pascualo nie odstępował swej matki. W tak uroczystym dla niego od tak dawna oczekiwanym dniu doznawał potrzeby wylania synowskiego uczucia tak dalece, że nawet nie zwracał uwagi na żonę ani na Pascualeta, który zajadał się cukierkami. Widział przed sobą jedynie matkę, — Właściciel barki!... Właściciel barki!
Tulił się do matki, całując nabrzmiałe powieki jej oczu nabiegających wciąż łzami.
Wróciły wspomnienia w pamięci Tony. Na widok barki, której uroczystość święcono, stawała przed nią cała jej przeszłość: nienawistna przygoda ze strażnikiem, długie lata wdowieństwa oraz wzgardy dla mężczyzn. Wydało się jej wreszcie, że widzi swego Pascualo, młodego i dzielnego, jakim był wówczas, gdy się zdecydowała wyjść za mąż. Płakała więc teraz niepocieszenie, jak gdyby go przed chwilą straciła po raz drugi.
— Synku mój! Synku mój! — jęczała ściskając Proboszcza, w którym widziała żywe podobieństwo jego ojca.
Proboszcz przynosił zaszczyt całej rodzinie. Przez swoją pracę pozwolił jej zdobyć znowu utracony szacunek. Płakała teraz, gdyż doznawała wyrzutów sumienia. Nie kochała go przedtem tak jak na to zasługiwał. Rozczuliła się bardzo, ogarniał ją bowiem lęk... Ach, Boże!... lęk, że biedny jej Pascualet ulegnie podobnemu losowi jak ojciec. Wyrażając zaś szlochaniem swoje obawy, spoglądała zdaleka na zniszczoną już ze starości barkę-traktjernię, kryjącą w swem wnętrzu straszliwą tragedję męczennika pracy.
Uczynione przez Tonę porównanie między nową barką, wspaniałą i kształtną, a owem pudłem, które z braku gości stawało się coraz smutniejsze i bardziej sczerniałe, napełniło bólem jej serce. Zdawało się jej, że widzi już Kwiat majowy rozbity wśród burzy i wywleczony na brzeg jak barka, w której łonie znajdowały się zwłoki biednego Pascualo.
Nie, nie mogła być wesołą jak inni. Drażnił ją gwar panujący dokoła. Z morzem niema żartów. Teraz szemrze łagodnie i przymila się jak kot fałszywy, skoro jednak Kwiat majowy odda mu się z zaufaniem, pokaże wtedy do czego jest zdolne.
Lękała się o swego syna, tak teraz dla niej drogiego, jak gdyby go odnalazła po długiem szukaniu. Jest wprawdzie dobrym marynarzem, lecz cóż to pomoże? Wszak ojciec jego również kpił sobie z rozszalałych fal! Ach! przeczuwa coś niedobrego jej serce. Morze tylko czyha na to, aby wygubić jej rodzinę i pochłonąć również i nową barkę, jak to uczyniło ze starą.
Nie należało jednak mówić w ten sposób. Proboszcz wyrzucał to matce. Czyż nie miała nic innego do powiedzenia w dniu tak radosnym? Matkę jednak musiało gryźć sumienie, że nie pamiętała wcale przez długie lata o swoim mężu nieboszczyku. Wartoby było wspomnieć o duszy marynarza, który może dotąd jeszcze cierpi i zapalić grubszą jakąś świecę woskową. Nie należy się smucić! Co zaś do niego, nie lubi, aby źle mówiono o morzu. Morze zasługuje w zupełności na miano przyjaciela. Gniewa się wprawdzie niekiedy, jednakże daje niemałe korzyści dzielnym marynarzom i utrzymanie biednym rodzinom.
— Napijemy się jeszcze, Tonet!... Bawmy się wesoło! Kwiat majowy musi być należycie ochrzczony!
Wychylił kieliszek. Matka jednak zwrócona w stronę barki, w której wyrosły jej dzieci, nie przestawała jęczeć.
Rozgniewało to wreszcie Proboszcza. Pocóż te jęki? W podobnym dniu jak dzisiejszy wspominać o tem, że morze ma swoje kaprysy!... Ha! Skoro nie chciała, aby był narażony na tyle niebezpieczeństw, trzeba go było wykształcić na biskupa! Najważniejszą rzeczą dla uczciwego człowieka jest praca, a reszta, co będzie, to będzie. Na to się rodzi. Morze daje mu utrzymanie, więc je ssie nieustannie. Trzeba jednak wiedzieć, że morze daje zarówno gorycz burz, jak i słodycz obfitych połowów. Ktoś musi przecież narazić się na niebezpieczeństwo, aby ludzie mogli jeść ryby. Praca ta jest jego przeznaczeniem, na morze więc idzie i teraz jak to czynił od chłopca.
— Ależ, na Boga, ucisz się, matko!... Niech żyje Kwiat majowy!... Wypijemy jeszcze! Pijmy, przyjaciele! Bawmy się dzisiaj.
Proboszcz częstował. Nie żałował pieniędzy, byłoby więc mu przykro, gdyby tam znalazł się ktoś, ktoby nie pił aż do utraty przytomności. To nic, że później, około północy, będzie pochrząkiwał jak wieprz, leżąc na piasku, gdy będą go zabierali z brzegu do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.