Kuzyn Michał/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Kuzyn Michał
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Michał i Florencya zajęci sobą wzajemnie, chociaż przedzieleni całą szerokością ulicy, nie zwrócili żadnej uwagi na tę dorożkę, która posuwała się zwolna w tymże samem co i oni kierunku, zwłaszcza że nie było w tem nic nadzwyczajnego, widzieć o téj godzinie doróżki krokiem powolnym zmierzające do domu.
W chwili kiedy dwoje sąsiadów, śledzonych zawsze mimo swéj wiedzy, wchodzili na ulicę Tournon, róg téj ulicy zapchany był mnóstwem owych wozów ogrodniczych, które przybywając wszystkiemi rogatkami, zdążają jak najraniéj na targi Paryzkie. Kobieta znajdująca się w doróżce, widząc że stangret jéj zatrzymuje się przed tym tłumem, lękała się stracić z oczu Michała, i zawołała na niego ażeby jéj otworzył drzwiczki, zapłaciła mu, wysiadła, i przyspieszając kroku, spiesznie udała się za Michałem; lecz dostawszy się na środek ulicy Tournon, ujrzała po raz pierwszy mężczyznę w płaszczu, który prawie na równi z nią postępował. Z początku nie zatrwożyło ją wcale to zdarzenie; lecz ujrzawszy przy świetle latarni że jakaś kobieta szła przed nim o kilka kroków, i że ta kobieta zdążała równoległe z Michałem Renaud, zaczęła to uważać bardzo dziwnem; odtąd uwaga jéj rozdzieliła się mimo jéj woli pomiędzy Michała, panię de Luceval, i mężczyznę który w pewnem oddaleniu za nią postępował.
Michał i Florencya opatrzeni dobrze przeciwko zimnu; ta w swoim kapeluszu i salopie, tamten w paltocie i szerokiéj chustce wełnianéj która mu prawie aż na oczy sięgała, nie widzieli jeszcze wcale co się za nimi działo, i starali się tylko spojrzeć na siebie wzajemnie przechodząc pod latarniami i zmierzając ciągle ku ulicy Delfiny.
Mężczyzna w płaszczu, cały zakapturzony, jak mówią Hiszpanie, w glębokiem pogrążony zamyśleniu, dosyć późno spostrzegł że jakaś kobieta zdążała za mężczyzną idącym z przeciwnej strony Florencyi; w téj porze zbyt mało bywa przechodniów, ażeby się mógł omylić na manewrach kobiety w futrze; ale jakież było jego zdziwienie, kiedy przy slabem świetle latarni, zdawało mu się jak gdyby poznawał, z wysokiego wzrostu, lekkiego chodu i żałobnego kapelusza, kobietę którą wczoraj dopiero odprowadził dorożką na ulicę Rivoli; zapewne bowiem czytelnik domyślił się już, że to byli dwaj podróżni z Brazylii.
To nowe spotkanie, po wczorajszem widzeniu się, w okolicznościach tak podobnych, zbyt było nadzwyczajnem, zbyt uderzającem, ażeby nie miało obudzić w owym nieznajomym mężczyźnie chęci wyjaśnienia natychmiast jego wątpliwości; dla tego też, nie spuszczając z oka Florencyi, szybko przeszedł przez ulicę, i zbliżywszy się do kobiety w futrze, rzekł do niéj.
— Pani na miłość Boską... jedno tylko słówko...
— Co!... — zawołała, — więc to Pan byłeś.
I zadziwieni oboje zatrzymali się chwilkę w milczeniu.
Nareszcie mężczyzna odezwał się pierwszy:
— Pani, z tego wszystkiego co się dzieje... i dla wspólnego naszego interessu, powinniśmy się natychmiast szczerze porozumieć z sobą!
— I ja tak sądzę, Panie.
— A zatem... Pani... ja...
— Strzeż się Pan... na bok... wóz idzie... — zawołała kobieta w futrze, przerywając swemu towarzyszowi, i pokazując mu wóz mleczarki, który nadjechał szybko, dotykając niemal chodnika, przy którym szedł obok niej nieznajomy.
Ten usunął się szybko, ale tymczasem Florencya i Michał przybywszy na róg ulicy, znikli niespodzianie w chwili rozmowy dwóch ścigających za niemi osób, zwłaszcza że je przy pierwszem zaraz spotkaniu już nieco wyprzedzili.
Kobieta w futrze spostrzegłszy pierwsza zni*knienie Michała, zawołała głosem bolesnego nieukontentowania:
— Nie widzę go już; zgubiłam go.
Słowa te przypomniały jéj towarzyszowi, że i jego ściganie musiało podobnegoż doznać losu; rzeczywiście odwrócił się nagle i już nie ujrzał Florencyi.
— Pani, — zawołał — wyjdźmy prędko na plac... być może że jeszcze będziemy mieli czas dogonić ich... Pójdź Pani... podaj mi Pani rękę...
— Biegnijmy, Panie, biegnijmy, — rzekła młoda kobieta, przyjmując rękę swego towarzysza, i oboje spiesznie pobiegli naprzód.
Stanąwszy na placu, na którym schodzi się cztery czy pięć ciemnych ulic, nie znaleźli na nim nikogo i przekonali się jak bazużytecznem byłoby dalsze ich ściganie.
Wypocząwszy chwilę po tak nagłym biegu, oboje milczeli dosyć długi przeciąg czasu, rozmyślając swobodnie nad tem nowem podobieństwem ich losów.
Nareszcie mężczyzna w płaszczu odezwał się:
— Prawdziwie, Pani... ja zaczynam już wątpić... czy to rzeczywistość, czy marzenie tylko...
— W saméj rzeczy, Panie... nie mogę wierzyć moim własnym oczom... i temu co się dzieje...
— Powtarzam, Pani... że w tem co nas od wczoraj spotyka, jest coś tak niepojętego... że powinniśmy się wzajemnie wytłómaczyć.
— I ja, Panie, tak myślę; podaj mi Pan rękę... cała jestem zlodowaciała... wzruszenie... zadziwienie... niedobrze mi jest... ale idąc, może to jeszcze przejdzie...
— Gdzież pójdziemy, Pani?
— Mało mnie to obchodzi... ale pójdźmy na nowy most, na wybrzeża.

1I oboje wróciwszy się ulicą Delfiny, prowadzili z sobą następującą rozmowę:
— Przedewszystkiem, — rzekła młoda kobieta, — powinnam Panu wyjawić moje nazwisko;... zapewne mało Panu na tem zależy, lecz powinieneś Pan wiedzieć kto jestem... nazywam się Walentyna d’Infreville... jestem wdową.
— Wielki Boże!... — zawołał mężczyzna w płaszczu, zatrzymując się jak skamieniały, — Pani!...
— Jakto... Cóż to ma znaczyć?
— Pani... jesteś... Pani d’Infreville!
— Dla czegóż to zdziwienie!... Więc nazwisko moje nie jest Panu obcem?.
— Zresztą... — rzekł mężczyzna w płaszczu, przychodząc nieco do siebie z zadziwienia jakie w nim to odkrycie wzbudziło, — nie masz wtem nic dziwnego że Pani nie poznałem... ani w Brazylii, ani tutaj, gdyż pierwszy raz kiedym Panię widział,... będzie temu lat cztery,... nie mogłem widzieć rysów Pani któreś rękoma zasłaniała.. a potem to oburzenie jakie wówczas czułem....
— Co Pan mówisz?... przed czterma laty Pan mnie już widziałeś?... więc to jeszcze przed naszem spotkaniem w Brazylii?
— Tak jest, Pani.
— Gdzie?
— Prawdziwie... teraz nie śmiem Pani tego przypominać...
— Jeszcze raz pytam... gdzie mnie Pan widziałeś?
— U mojej żony.
— U Pańskiéj żony?
— U Pani de Luceval!
— Co... więc Pan jesteś? De Luceval.
Teraz to już Walentyna stanęła jak martwa, zastanawiając się nad tem dziwnem spotkaniem, które tak bolesne obudzało w niéj wspomnienia; nareszcie dodała po chwili z głębokim smutkiem:
— Słusznie Pan mówisz; za pierwszem naszem spotkaniem u Pani de Luceval... nie mogłeś Pan rozróżnić moich rysów, ani ja Pańskich... Przejęta wstydem zakryłam moje oblicze; i teraz jeszcze, — dodała Walentyna pochylając głowę, jak gdyby chciała uniknąć spojrzenia Pana de Luceval, — chociaż tyle lat upłynęło od tego smutnego wieczoru... dziękuję Bogu... że to noc jest, teraz.
— Wierzaj mi Pani, że tylko z żalem wzbudziłem w Pani tak przykre wspomnienia... a bardzo także przykre i dla mnie samego... gdyż uniesiony żalem i gniewem Pana d’Infreville... ja...
Lecz Walentyna przerwała mu dalszą mowę, i powodowana ciekawością, obawą i współczuciem, zapytała go:
— A Florentyna?
— Właśnie za nią teraz goniłem, — odpowiedział Pan de Luceval głosem ponurym.
— Za nią? jakto? ta kobieta... to była...
— To była Pani de Luceval.
— Ale... dla czegóż Pan za nią goniłeś?
— Więc Pani nic nie wiesz?
— Mów Pan, mów...
— Jesteśmy rozłączeni... rozłączeni co do osoby i majątku, — odpowiedział Pan de Luceval, tłumiąc bolesne westchnienie, — trzeba było koniecznie...
— I gdzież Florencya mieszka?
— Przy ulicy Vaugirard.
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna z drżeniem, — to rzecz szczególna.
— Co Pani jest?
— Florencya mieszka przy ulicy Vaugirard, a pod którym numerem?
— Pod numerem 59.
— A Michał mieszka pod numerem 57, — krzyknęła Walentyna.
— Michał?! — powtórzył Pan de Luceval, — Michał Renaud?
— Tak... kuzyn Pański... Mieszka na czwartem piętrze pod numerem 57... wczoraj kiedym Pana spotkała... właśnie przekonałam się o tem.
— I moja żona mieszka na tem samem piętrze co on! — rzekł Pan de Luceval.
Następnie czując że ręka Walentyny drżała konwulsyjnie i całym ciężarem na niem się opierała, dodał:
— Mój Boże... co Pani jest?... Panią siły opuszczają.
— Przebacz Pan... znużenie... zimno... nie wiem co mi się dzieje... lecz zaledwie utrzymać się mogę... czuję zawrót głowy.
— Miej Pani odwagę... jeszcze tylko kilka kroków... przynajmniej do tego sklepu w którym się świeci... na rogu wybrzeża...
— Będę usiłowała dostać się do niego, — odpowiedziała Walentyna głosem słabnącym.
Rzeczywiście wystarczyło jéj siły zawlec się do sklepu korzennego, który już był otwarty; znajdowała się w nim kobieta, która przyjęła Panię d’Infreville uprzejmie, i zaprowadziła do przyległego pokoju, gdzie udzieliła jéj zręcznie potrzebnego ratunku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę potem, a dzień już był zupełny, sprowadzono przed dom dorożkę w któréj Pan de Luccval odprowadził Walentynę do jej mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.