Księga godzin (Rilke)/O życiu mniszem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rainer Maria Rilke
Tytuł Księga godzin
Podtytuł z trzech ksiąg złożona.
Wydawca Wydawnictwo L. Chomińskiego
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Witold Hulewicz
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA PIERWSZA

O ŻYCIU MNISZEM




Godzina się kłoni, trąca mą trwogę
jasnością spiżowych swych drgnień:
drżą moje zmysły. I czuję: ja mogę —
i chwytam plastyczny dzień.

Żadna rzecz się nie spełnia, nim moja źrenica
nie ujrzy jej i nie nagnie.
Wzrok mój już dojrzał; jak oblubienica
zjawia się rzecz, której pragnie.

Nic mi zbyt małe nie jest w świata domu,
na złocie wielkie malować je muszę
i trzymam wysoko i nie wiem komu
wyzwala ono duszę...


Przeżywam swe życie w kręgach, co się toczą
przez rzeczy, jak fala, gdy wzbierze.
Może przed ostatnim me oczy się zmroczą,
lecz jednak z nim się zmierzę.

Okrążam Boga, wiecznej Baszty szczyt,
tysiące lat ze wszystkich stron;
i nie wiem jeszcze: czym sokół, burza, świt,
czy wielkiej pieśni ton.


Mam na południu braciszków w sutanach,
gdzie po klasztorach wawrzyn żywy jest:
Wiem, jak Madonny są ludzkie w ich planach
i często śnię o młodych Tycyjanach,
którym Bóg żaru daje chrzest.

A chociaż chylę się w siebie samego:
mój Bóg jest ciemny i jak splot złożony
ze stu korzeni, co w milczeniu piją.
Wiem: z ciepła Jego rosnę w me korony, —
nic więcej; bo gałęzie drzewa mego
tam wdole tkwią i w wietrze tylko biją.


Nie wolno Cię malować samowolnie,
Ty Świtająca, co jutrzenkę nęci.
My dobywamy z farb starych mozolnie
te same kreski, promienie i chęci,
któremi Ciebie przemilczeli święci.

Jak ściany wznosim przed Tobą obrazy;
już tysiąc ścian otacza Ciebie wkrąg.
Gdy widzą Ciebie serca, tyleż razy
skrywamy Cię zbożnością naszych rąk.

.[1]
Kocham mych godzin mroczniejące skłony,
w których się moje zagłębiają zmysły;
jak w starych listach, widzę z nich wytrysły
mojego życia obraz wypełniony
i jak legenda już przezwyciężony.

Z nich płynie wiedza mi, że przestrzeń mam
na bezczasowe, pełne drugie życie.
Jestem jak drzewo na mogile, sam,
drzewo dojrzałe, szumne, które skrycie
sen spełnia chłopca zmarłego o świcie
(gdy go korzeni ciepły oplot pieści),
sen zagubiony w pieśni i boleści.


Sąsiedzie Boże, gdy w noc czasem tam
stukaniem twardem mącę Twoją ciszę, —
to stąd, że rzadko Twój oddech tu słyszę
i wiem: Ty jesteś w sali sam.
A gdy Ci czego trzeba, któż
Twemu szukaniu napój mógłby dać?
Ja słucham ciągle. Proszę, daj mi znać.
Ja jestem tuż.

Dzieli nas tylko cienka ściana, Panie,
przypadkiem; bo pewnego czasu
sprawi ust Twych lub moich jedno zawołanie,
że bez hałasu
runie ta cała ściana.

Z Twoich obrazów jest wybudowana.

A one stoją jak imiona we śnie.
I jeśli kiedyś tem światłem rozpłonę,
przez które w Tobie mą głębią utonę,
na ramie światło strwoni się bezkreśnie.

A zmysły moje, które słabną wcześnie,
będą bezdomne, Tobie oddalone.


Gdybyż choć raz nastała cisza wielka.
Gdyby tak mglistość, przypadkowość wszelka
zamilkła i sąsiedzkie ścichły gwary,
a szmer sprawiany przez zmysłów koszmary
nie mącił bardzo czuwania mojego —

wówczasbym Ciebie mógł jedną bez miary
myślą pomyśleć aż do krańca Twego,
posiadać Ciebie (przez uśmiechu drgnienie),
wszystkiemu życiu rozdać Cię jak dary,
jak dziękczynienie.


Żyję, gdy zamknął się stulecia krąg.
Wielkiej stronicy wiatr czuję tajemnie,
spisanej przez Boga, ciebie i przezemnie,
którą odwraca dwoje obcych rąk.

Nowej stronicy blaski zaświeciły,
na której wszystko stać się może jeszcze.

Ciche potęgi mierzą swoje siły
i wzajem na się patrzą, wieszcze.


To wyczytuję w Twojem Słowie
i w gestów ogromnej historji,
któremi ręce Twe na bytu glorji
sklepiły się, znaczące, mądre, wrzące.
Tyś cicho rzekł: umierać — głośno: żyć —
i powtarzałeś wciąż na nowo: być.
Ale przed pierwszą śmiercią przyszedł mord.
I wtedy pękł Twój źrały[2] krąg w połowie
i poszedł wrzask wśród hord
i porwał głosów mrowie,
co się dopiero zbierały,
aby Cię głosić,
aby Cię nosić,
Ciebie, Most wszelkiej otchłani —

I co odtąd bełkotały,
to są kawały
dawnego Twego imienia.


Blade chłopię Abel mówi tak:
Niema mnie. Uczynił mi coś brat,
czegom nie widział, com zgadł.
On światło mi przesłonił.
On twarzą swą wygonił
moją twarz.
Sam teraz jest on.
Myślę, że on jeszcze jest.
Nikt mu nie czyni, co mnie zrobił brat,
Wszyscy poszli w mój ślad,
przed jego gniewu gest,
i wszyscy idą w zgon.

Myślę, że czuwa mój wielki brat,
jak sąd w śnie.
Noc pomyślała o mnie, gdym zbladł;
o nim nie.


O ty ciemności, moje pochodzenie!
Kocham cię bardziej, niż płomienie
okalające świat
blaskiem, co siadł
w kręgu jakiegoś koła,
spoza którego nikt postrzec go nie zdoła.

Lecz ciemność wszystko wstrzyma i pamięta:
postacie i ognie, mnie i zwierzęta,
gdziekolwiek je odkryła,
ludzi i moce —

Więc możeby kiedyś się ruszyła
tuż przy mnie jakaś wielka siła.

Wierzę w noce.


Wierzę we wszystko niewypowiedziane.
Moje najtkliwsze uczucia wyzwolę.
Czego nikt jeszcze nie śmiał chcieć, na czole
będę miał o kiedyś proste i niechciane.

Daruj mi, Boże, jeśli to zbyt śmiałe.
Lecz ja Ci przez to chcę rzec tylko jedno:
Moc ma najlepsza niech mi da nawałę
pędów bez lęku, bezgniewną, bezwiedną;
tak Cię kochają przecież dzieci małe.

Tem falowaniem i w otwarte morze
wlewaniem się ramiony szerokiemi
i powrotami rosnącemi
chcę Cię wyznawać, chcę Cię głosić, Boże,
jak przedtem nikt na ziemi.

A jeśli to pycha, daj mi pychy strumień
gwoli modlitwy mojej,
co tak samotna wśród zadumień
przed Twojem chmurnem czołem stoi.


Jestem na świecie zbyt sam, a przecież sam nie dość,
by każdą święcić godzinę.
Jestem na świecie zbyt nikły, a przecież mały nie dość,
by pójść przed Twoją głębinę
jak rzecz:
ciemny i mądry.
Ja chcę moje chcenie i chcę mego chcenia nić
wieść czynu szlakami;
i w cichych czasów drżenie, ponad wahaniami,
gdy idzie coś ku nam,
pośród wiedzących być
albo sam.
Chcę odzwierciadlać Ciebie według całej miary
i nie chcę nigdy być ślepy, zbyt stary,
by trzymać Twój obraz ciężki i rozchwiany.
Chcę się rozskrzydlić gestem.
Nigdzie nie chcę być złamany,
bom jest kłamany, gdzie złamany jestem.
I chcę zmysł mój cały
w prawdzie przed Tobą. Chcę siebie opisać
jak obraz, który widziałem
długo i zbliska,

jak słowo, co zrozumiałem,
jak kubek powszedni, jak dom,
jak mojej matki twarz,
jak okręt-prom,
co niósł jak straż
przez najstraszniejszy grom,


Widzisz, wiele chcę.
Może ja wszystko chcę, Boże:
ciemń każdego upadku w nieskończone morze
i wszystkich wzniesień rozświetloną grę.

A tylu żyje, którzy nie chcą nic,
spoidła uczuć związali
łatwością sądów i gładkością lic.

Lecz Tobie się wszyscy spodobali,
co pragną i są mali.

Cieszysz się każdym, który Ciebie w czynie
używa jak narzędzie.

Jeszcześ nie zimny, nie zapóźno będzie
pogrążyć się w rosnącej Twej głębinie,
gdzie życie zdradza się w spokojnym pędzie.


Budujem Ciebie w drżących dłoni tłumie,
piętrzymy atom na atomie.
Lecz kto Cię skończy w ogromie,
Ty Tumie!

Czem jest Rzym?
Śpi w trunie.
I czem jest świat?
Obraca się w dym,
nim wieże Twe wzrosną w kopuły,
nim krocie mozaik poczuły
Twojego czoła świetny ślad.
Ale przez sen niekiedy
mogę Twe przestrzenie
widzieć całe:
po złocistego dachu lśnienie,
po fundamenty.
I zmysły me (widzę wtedy)
tworzą na Twą chwałę
ostatnie ornamenty.


Ktoś Ciebie kiedyś zachciał raz,
stąd wiem, że chcieć nam Ciebie wolno.
Choć zarzucimy wszystką głębię dolną;
skoro się złoto skryło w skalny głaz,
a nikt go kopać nie będzie,
kiedyś je na świat rzeka wydobędzie,
co w ciszę głazów sięga i wlewa
nurt niemy.

Bóg, nawet kiedy nie chcemy,
dojrzewa.


Kto swego życia rozliczne sprzeczności
zgodzi i wdzięcznie ujmie w kształt symboli,
wyzwoli
dom swój od tłumów hałasu i złości,
inaczej wesół — już Ciebie ugości
w słodkich wieczorów cichej aureoli.

Krąg każdy, wkoło Ciebie pociągnięty,
rozpina jego cyrkiel poza czas.
Tyś monologom jego środek święty.
Tyś jest ów Drugi ciszy, co jest w nas.


I pocóż w pendzlach błądzą moje dłonie?
Gdy Cię maluję, nie spostrzegasz prawie.
Ja Ciebie czuję. Na mych zmysłów skłonie,
jak rój wysepek, poczynasz się mgławie,
a oczom Twym, co nie drgną nigdy łzawie,
ja przestrzenią się stałem.

Ty w blasku swoim już nie trwasz wspaniale,
gdzie wszystkie linje anielskiego tańca
muzyką Tobie zużywają dale, —
Ty mieszkasz w domku ostatnim u krańca.
We mnie wsłuchane niebios Twoich fale,
bo się w mych myślach Tobie zamilczałem.


Jam jest, Ty Trwożny. Słysz, jaką nawałą
wszystkie me zmysły o brzeg biją Twój!
Moje uczucia, skrzydeł wziąwszy strój,
Twoje oblicze okrążają biało.
Czy Ty nie widzisz duszy mej, jak dyszy
blisko przed Tobą w jasnej szacie z ciszy?
Majowa ma modlitwa nie dojrzewa
na wzroku Twym, jak na koronie drzewa?

Jeśliś marzyciel Ty, jam Twe marzenie.
Lecz jeśli czuwać chcesz, jestem Twą wolą
i wspaniałości wszystkiej aureolą
podnoszę, niby gwiezdnej ciszy cienie,
nad dziwnem miastem czasu me sklepienie.


Życie me nie jest tą stromą godziną,
w której tak śpiesznie mój rozpęd oddycha.
Ja jestem drzewo przed moją głębiną,
z mych pieśni jam jest pieśń jedna, pieśń cicha,
ta, której dźwięki najpierwej przeminą.

Ja jestem spokój, co wśród tonów czyha,
godzących z wielkim trudem swoje fale:
bo ton „śmierć“ chce podwyższyć się, gdy gra —

Lecz oba w ciemnym interwale
godzą się drżąco.
I pieśń w pięknie trwa.


Gdybym ja wyrósł był gdziebądź,
gdzie lżejsze dni są i smukłe godziny,
mógłbym Ci wielką sławę dąć,
a nie trzymałyby Cię moje ręce,
jak czasem Cię trzymają: twardo, w męce.

Tam siałbym Cię rozrzutnie, bez przyczyny,
Ty bezgraniczna Obecności.
Cisnąłbym Ciebie precz
jak piłkę w fale wszelakiej radości,
iżby ktoś Ciebie pochwycił z wyżyny,
Twemu spadowi, niby gwiazd spadanie,
dłońmi stromemi skoczył na spotkanie,
Ty rzeczy Rzecz!

Kazałbym błysnąć Ci jak miecz,
jak z ognia broń
i w najzłocistsze pierścienie
kazałbym ująć Twe płomienie,
a żar-by trzymał miecz
nad co najbielszą dłoń.

Malowałbym Ciebie: nie na ścianach bez słońca,
na niebie samem od końca do końca!
I niby olbrzyma dłoń tworząca

tworzyłbym Cię: jako góra rosnąca,
pożar czy samum z pustyni gorąca —
albo
może tęsknota moja szukająca
znalazłaby Cię raz...
Odeszli wdal
przyjaciele, śmiechy ich przebrzmiały;
a Ty: Tyś z gniazdka wypadł, drżąc cały,
masz żółte nóżki, jesteś ptaszek mały
o wielkich oczach i Ciebie mi żal.
(Dłoń moja jest Ci o wiele za wielka.)
Palec zanurzam w źródle — i kropelka
na jego czubku Twego dzióbka szuka;
słucham, czy sięgniesz po nią, i na ręku
czuję, jak serce Tobie i mnie puka,
a oba z lęku.


Ja odnajduję Ciebie w każdej rzeczy,
dla której dobry jestem i jak brat;
w tych drobnych ziarnem leżysz w słońca pieczy,
w wielkich Twa wielkość jest jak cały świat.

To jest przedziwne sił odwieczne granie,
że tak służebnie poprzez rzeczy płyną:
w korzeniach rosnąc, w pniach potężnych giną,
a w drzew wierzchołkach jakby zmartwychwstanie.


Głos braciszka młodego.
Sypię się i sypię w pyle,
jak piasek, co leci przez dłonie.
Mam nagle różnych zmysłów tyle,
a każdy inaczej chłonie.
Czuję, jak na stu miejscach wzbieram,
jak ból się wwierca.
Ale najbardziej pośrodku serca.

O, chciałbym umrzeć. Zostaw mnie w noc.
Myślę, że znajdę siły
na takiej tęsknoty moc,
że lęk mi rozsadzi żyły.


Patrz, przyszedł Ciebie budować ktoś nowy,
co wczoraj chłopcem był; lecz białogłowy
splotły mu ręce w modlitewne znamię
takiem złożeniem, co już nawpół kłamie.
Od lewej ręki już ucieka prawa
i chce się bronić albo znaki dawa
i chce być sama u ramienia.

A wczoraj jeszcze czoło do kamienia
w potoku miał podobne: gładkie dniami,
co nic nie znaczą poza fal pluskami
i nie chcą nic, jak tylko nieść odbicie
niebios przypadkiem wiszących w zenicie;
jako ów głaz w potoku.
Dziś na niem
tłoczą się dzieje świata wieszcze
przed sądu groźnem tem nieprzejednaniem,
a czoło jego przepada w wyroku.

Nowe oblicze przestrzenią zjaśniało.
Nie było światła, nim to światło wstało.
Księga Twa wszczyna się jak nigdy jeszcze.


Kocham Cię, Ty najsłodsze z wszystkich praw,
na którem dojrzeliśmy, walcząc z niem w ramiona;
wielka Tęsknoto nieprzezwyciężona,
Puszczo, z której my nigdy nie wyszliśmy łona,
Pieśni, milczeniem przez nas wydzwoniona,
Ty sieci skraw,
gdzie lotność naszych uczuć uwięziona.

Tyś począł się tak wielki nieskończenie
onego dnia, kiedyś poczynał nas, —
a nas tak słońc Twych wygrzały promienie,
myśmy tak wzrośli, twój głęboki las, —
że Ty na swoje teraz dopełnienie
w aniołach, ludziach — znajdziesz czas.

Na stoku niebios dłoń złóż w odpocznieniu
milcząc zwól, co czynim Tobie w cieniu.


My, rzemieślnicy: majstrowie, uczniowie
budujem Cię, Ty wielka, stroma Nawo.
Czasem ktoś chmurny wchodzi w nasze mrowie,
obcy, przez stu nas idzie blasku zjawą
i drżąco nowy jakiś chwyt podpowie.

I każdy w chwiejnych rusztowaniach tonie,
a w naszych rękach ciężko zwisa młot,
aż nam godzina ucałuje skronie
jak wszechwiedząca — i blaskiem rozpłonie,
od Ciebie idąc jak wichury lot.

I potem huk jest od młotów tysiąca
i poprzez góry cios za ciosem pada.
Gdy noc się skrada, puszcza Cię młot wszelki,
i świta Twoja sylweta idąca.

Boże, Tyś wielki!


Tyś tak jest wielki, że mnie niema wcale,
jeżeli stanę niedaleko Ciebie.
Tyś taki ciemny; na Twem chmurnem niebie
maleńki blask mój nawet nie zapłonie.
A wola Twoja idzie jako fale
i każdy dzień w ich łonie tonie.

Tęsknota tylko moja sięga Twej korony
i jak największy Anioł, tak przed Tobą staje,
obcy i blady i niewyzwolony,
i skrzydła Ci swoje podaje.

A on już nie chce lotów bez wybrzeży,
kędy księżyce blado przepływały,
i zbyt już znanych światów on nie mierzy.
Ale w swych skrzydłach, jakby w ogniu cały,
stać chce przed twarzą Twoją zacienioną,
białym ich blaskiem spytać oświetloną,
czy go potępią Twoich brwi nawały.


Tyle Aniołów szuka Cię w jasności,
czołem trącając o gwiazdy na niebie
i z wszystkich blasków chcąc uczyć się Ciebie.
Lecz odwróciwszy twarz w nieukojności,
odchodzą z płaszcza Twego wspaniałości, —
to czuję zawsze, gdy się w pieśń zagrzebię.

Bo Tyś do złota jeno zjechał w gości.
Tylko dla czasu, który Twą osnowę
wbłagał w modlitwy swoje marmurowe,
jako król komet, w aureoli kras
zjawiłeś się, podnosząc dumnie głowę.

Ale odszedłeś, gdy przeminął czas.

Usta wiejące ciemne masz jak las,
a ręce Twe są hebanowe.


To były czasy Michała Anioła,
o których w obcych księgach wyczytałem.
Oto był mąż z olbrzymów czoła,
który nad jedną miarą — zgoła
zapomniał o bezmiarze całym.

Mąż, który wraca zawsze, kiedy czas
całą swą wartość skupia jeszcze raz,
zanim przeminie. Wówczas jeden jeszcze
cały ów ciężar dźwignie i w złowieszcze
głębie swej piersi zatapia szalony.
Ci przed nim mieli rozkosze i zgony;
on życia jeno czuje masę całą
i jak się wszystko w rękach mu zebrało,
a tylko Bóg nad wolą mu panuje:
więc nienawiścią szczytną Go miłuje
za to, że jest niedosiężony.


Ta gałąź Drzewa Boga, która Italję ocienia,
już zakwitnęła wspaniale.
A chciałaby może
spłomienić się w nowych płodów zorze,
lecz się zmęczyła pośrodku kwitnienia,
owoców już nie wyda wcale.

Tam jeno wiosna kwitła purpurowo,
tylko Syn Boży — Słowo
spełniło się.
Zwróciło się
wszystko do promienistej Dzieciny
i niosło Jej dary dojrzałe
i wszyscy jak Cherubiny
śpiewali Jej chwałę.

A Chłopię małe
pachniało jako róża róż.
Rzesze bezdomne, zgłodniałe
kręgiem połączył ten stróż.
Szło w płaszczach i przemianach całe
przez głośniejące głosy czasu.


I Ją tam kochano, na owoc zbudzoną,
skromną i pięknie zalęknioną
i nawiedzoną Dziewicę.
Kwitnącą i nieodsłonioną,
w której stu dróg są tajemnice.

Zwolono iść Jej, lecieć w dale
i z młodym rokiem przeć w rozkwicie;
służebny żywot Jej wspaniale
królewski wzrósł, przedziwny skrycie.

Jako świąteczne w miastach dzwony,
przez domy szedł, by wielka siła;
Ona, z dziewczęco roztargnionej,
tak w łonie swem się pogrążyła,
tak onym Jednym przepełniona,
tak za tysiące wystarczała,
że zewsząd stokroć oświetlona
szła, niosąc jak winnica źrała.


Lecz jakby brzemię jagód winogronnych,
kolumn ruina, arkada strzaskana
i zaśpiew hymnów dzwonnych
zbyt obciążyły Służebnicę Pana,—
w innych godzinach święta Dziewica,
jeszcze z Większego nie rozwiązana,
ku ranom przyszłym skłoniła lica.

Dłonie, które cicho na chustę złożyła,
leżą puste.
O biada, Największego jeszcze nie zrodziła.
Nie zazna otuchy żadnego Anioła;
obce i straszne stoją dookoła.


Tak malowaną Ją; ktoś przez innymi
swoją tęsknotę wyniósł precz ze słońca.
Rosła mu czystą, zagadkową siłą,
ale w cierpieniu dojrzała bez końca:
do śmierci był jak istota płacząca,
której płakanie do rąk uderzyło.

On Jej najmiększym woalem boleści,
co Jej zbolałe wargi pieści
i prawie w uśmiech je wygina.
A blask anielskiej nawet siódmej świecy
nie pokonywa jego tajemnicy.


Jakąś gałęzią, inną najzupełniej,
Bóg-Drzewo wieść w upalnej pełni
kiedyś zaszumi z dojrzałości dna;
w kraju, gdzie ludzie nasłuchują, tam,
gdzie każdy tak samotny jest jak ja.

Objawień dozna tylko, kto jest sam,
a stu samotnych jednakiej natury
więcej dostąpi, niż jeden lub wtóry.
Bo inny Bóg każdemu się objawi,
aż pozna każdy, gdy go płacz zadławi,
że przez ich myśli długie cienie,
przez ich słyszenie i przeczenie,
w stu bytach zawsze inny nieskończenie,
jak fala idzie jeden Bóg.

Oto modlitwy ostateczny próg,
widzących tłum nią będzie rozmodlony:
Bóg-Pień owocu wydał plony,
idźcie roztrzaskać wasze dzwony;
nadchodzi dzień już uciszony,
znika rozstajność płonnych dróg.
Bóg-Pień owocu wydał plony.
Patrzcie w powadze.


Nie mogę wierzyć, że ta śmierć mizerna,
której wszak codzień przerastamy władzę,
trwać będzie przy nas jako nędza wierna.

Nie mogę wierzyć, że grozi nam ona;
żyję, na budowanie dość mam jeszcze lat:
krew ma jest dłużej niż róże czerwona.

Mój sens jest głębszy, niż sprytna zabawa
śmierci, co z naszych trwóg się naigrawa.
Ja jestem świat,
z którego śmierć wypadła mgława.

Ona
niby krążące mnichy wraca nieskończona;
człowiek się boi powrotu mniszego —
i niewiadomo: czy zakapturzona
postać ukrywa wciąż tego samego,
czy dwu, dziesięciu, tysiąc albo więcej?
Znasz tylko żółtą dłoń, żądną objaty,
co się wyciąga obca, bliska, naga —
i błaga:
jak gdyby wyszła z własnej szaty.


Cobyś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było?
Jam Twe naczynie (a gdyby się zbiło?)
Jam jest Twój napój (a gdyby to zgniło?)
Jam jest Twą szatą, rzemiosłem i siłą,
Ty sens swój stracisz, gdy stracę go ja.

Po mnie nie będziesz miał domu, gdzie gra
ku Tobie słowo blisko i serdecznie.
Opuści stopy, strudzone odwiecznie,
sandał kosztowny, którym jestem ja.
I spadnie złota Twa opona.
Twe oczy, które na policzki moje
jak na wezgłowie biorę i ukoję,
przyjdą, szukając, czyli je napoję —
i o zachodzie, jak ciche powoje
oplotą głazów obcych łona.

Cobyś Ty zrobił, Boże? Ja się boję.


Tyś jest mrukliwy zakopcony
i Tyś na piecu każdym cicho legł.
Wiedzę zacieśnia zawsze czasu brzeg.
Ty jesteś ciemny nieświadomy
po wieków wiek.
Tyś jest proszący, zalękniony,
który na sensie wszystkich rzeczy ciąży.
Tyś jest sylabą w wielkim śpiewie,
co wraca w głosów potężnej ulewie
i coraz bardziej drżąca krąży.

Od innych nauk Tyś daleki:

Bo Ty nie chodzisz pomiędzy przepychy
i nie do Ciebie płyną złota rzeki.
Tyś jest ten skromny ciułacz cichy,
Ty jesteś chłop brodaty, tułacz
po wieków wieki.


Do braciszka młodego.

Ty, wczoraj dziecko, — zamęt przyszedł na cię:
by się w ślepocie krew nie roztrwoniła.
Nie do uciechy dążysz, bracie,
lecz do radości; bo ty nosisz wieniec
jak oblubieniec,
oblubienica-Wstyd twą czystość będzie kryła.

Macki rozkoszy też cię chwycą,
już nagie wszystkie są ramiona.
Świętych obrazów blade lico
buzuje obcą błyskawicą;
a twoich zmysłów wężowina,
czerwienią tonu opleciona,
pręży się w rytmie tamburyna.

Została dłoni twoich para wroga
sam na sam z tobą pośród zawieruchy —
i jeśli z woli twojej nie błyśnie cud Boga:
— — — — — — — — — — — — — —
Wtem idą, jak przez mrok zaułków głuchy,
poprzez twą ciemną krew — od Boga słuchy.


Do braciszka młodego.

Niech twa modlitwa ku temu się skłoni,
który sam wraca z zamieszek pogoni,
a tak, iż między święte zjawy owe,
z dumną godnością podnoszące głowę,
w kościele, złotem i na tło smaltowe
wmalował Piękno, a miało miecz w dłoni.

On uczy mówić:
Ty mej treści sedno,
zaufaj mi, że cię nie rozczaruję,
w krwi mojej tyle szmerów pokutuje,
ale ja wiem, żem jest z tęsknoty jeno.
Powaga wielka świta w mym zenicie.
W cieniu powagi tej chłodne jest życie.
Z tobą sam na sam po raz pierwszy stoję,
uczucie moje.
Ty jesteś tak dziewczęce.

W pobliżu mnie kobieta jakaś była,
skinęła na mnie z wiednących swych szat.
Ty wszakże mi odsłaniasz taki świat!
A moja siła
patrzy na wzgórzy szmat.


Mam hymny, które milczę śmiały.
Jest taki wzniosły gest dojrzały,
którym nakłaniam zmysły moje:
widzisz mnie wielkim, a jam mały.
Możesz odróżnić mnie, jak stoję
wśród owych rzeczy, które klęczą;
pasą się stadem pod przełęczą,
jam pasterz jest, co wiódł je wdal,
przedemną na noc ciągną z hal.
Wówczas ja idę tuż za niemi
i słyszę głucho ciemne mosty,
za ich grzbietami dymiącemi
skrywam swój powrót cichy, prosty.


Pojmuję Cię, gdyś oną dobą
głos swój postawił poprzed sobą,
iżby w przestrzeni zokrąglił się w ład;
nicość — to rana woli Twojej,
którą ochłodził świat.

Teraz się wśród nas cicho goi.

Liczne przeszłości bowiem spiły
wszystkie gorączki już z chorego,
a my czujemy, w drżeniu siły,
spokojne tętno tła Twojego.

My leżym, kojąc, na nicości
i wszystkie skazy zasłaniamy;
Ty zasię w twarzy swej ciemności
wyrastasz poza wszelkie ramy.


Każdy, kto pracą rąk pochwala
nie Czas, to nędzne miasto zła,
kto je do cichych dzieł wyzwala,
w miejscu od dróg wszelakich zdala,
które zaledwie imię ma, —
pochodnię błogą ten zapala
błogosławieństwa Twego dnia:

W istocie tylko są — modlitwy,
więc poświęcenie rąk mych głosi,
by nie tworzyły, co nie prosi;
czy ktoś maluje albo kosi,
to już z narzędzi znojnej bitwy
pobożność się unosi.

Czas wielokształtny jest, bogaty.
Słyszymy nieraz o tym czasie
i wieczne czynim rzeczy zasię;
wiemy, że nakształt wielkiej szaty
Bóg owiał nas w swe majestaty.
Jesteśmy jak w bazalcie żyły
w przepychu twardej Boga siły,


Imię — to dla nas światła szmat,
stawiony tuż przed czołem małem.
Więc ja oblicze me zniżałem
przed onym Czasu trybunałem;
jak wielką wagę Cię ujrzałem,
która obciąża mnie i świat.

Tyś mnie wychylił z czasu, Boże,
w który-m ja wkroczył jak pijany;
jam zgodził się po cichym sporze:
a teraz trwać Twa ciemność może
dokoła słodkiej Twej wygranej.

Teraz mnie masz i nie wiesz kogo,
Twe wielkie zmysły widzieć mogą
tylko, żem w mroku zginął.
Trzymasz mnie dziwnie błogo,
słuchasz, jak moje ręce płyną
przez Twoją brodę mnogą.


Słowo-ś rzekł: Światło i ta mowa
stworzyła Czas. Milczałeś długo.
Człowiek był Twoją wieścią drugą
(my pod jej ciemną trwamy smugą)
i znowu duma Twoja głowa.

Lecz ja trzeciego nie chcę słowa.

Modlę się nocą: Niemym bądź,
co rosnąc w wielkich gestach trwa,
którego duch przezsennie gna,
by chciał milczenia sumę wziąć
i ponad góry, w gwiazdy wpiąć.

Bądź Ty przystanią od tej złości,
co odtrąciła nienazwane.
Nad Rajem noce nieprzebrane:
Strażnikiem z rogiem bądź czujności,
obcym, bo tylko dźwięki znane.


Zjawiasz się, mijasz. Drzwi się zamykają
tak słodko i niemal bezszmernie.
Ty jesteś cichszy niepomiernie
od wszystkich cichych, którzy nas mijają.

Tak bardzo można przywyknąć do Ciebie,
że nie drgną oczy, zatopione całe
w książce, gdy nagle obrazki nieśmiałe
spięknieją, Twoim cieniem zbłękitniałe;
Tobą brzmią rzeczy na ziemi i niebie,
tylko raz cicho, raz gromem nabrzmiałe.

Gdy w zmysłach mych Twój obraz wstanie,
dzieli się Twej postaci głaz:
kroczysz jak liczne jasne łanie,
a jam jest ciemny, jam jest las.

Tyś Koło, ja przy Kole stoję:
spośród Twych wielu ciemnych osi
co chwila nowa się podnosi,
zbliża się do mnie w krąg obrotu —
i rosną chętne dzieła moje
tak od powrotu do powrotu.


Najgłębszyś Ty, na wywyższeniu,
Nurek — i zazdrość wież i burz.
Tyś Słodki, który mówi w cieniu,
a jednak: gdy Cię pytał tchórz,
to Ty pławiłeś się w milczeniu.

Ty jesteś wielki las sprzeczności.
Mogę kołysać Cię jak dziecię,
a jednak w całej straszliwości
pełnią się Twoje klątwy w świecie.

Najpierwszy obraz tworzył Ciebie,
Tobie pisano pierwsze księgi,
Tyś był w miłości i w potrzebie,
spiżem powaga Twa się wgrzebie
w czoło, co widzi na Twem niebie
spełnione siedmiu dni Twych kręgi.

Wystygły wszystkie Twe ofiary,
w tysiącach Ciebie zagubiono;
aż spoza złotych wrót bez miary
poprzez wysokich naw filary
drgnąłeś — i lęk zrodzony z wiary
kształtu opasał Cię oponą.


Ja wiem: Ty jesteś Zagadkowy,
wokół którego czas się płoni,
stojąc niepewnie. O, ja nowy
jakżem Cię pięknie stworzył, z dzieła
godziny tej, co mnie napięła
w jakowejś pysze mojej dłoni!

Kreśliłem wiele ozdobności,
obsłuchiwałem przeciwności, —
potem mi plany zachorzały;
linje plątały się niezmiernie
jak pnącze i zwichrzone ciernie,
aż wgłębi nagle, drżący cały,
z jakiegoś chwytu niepewności
kształt mi wyskoczył zbożny, śmiały.

Nie mogę objąć dzieła mego,
a jednak czuję: jest gotowe.
Lecz skoro oczy zdejmę z niego,
chcę je budować, ciągle nowe.

Taka jest praca mego dnia,
nad którym cień mój, jak łupina.
Choć jestem jako liść i glina,
gdy modlę się, maluję, gra
niedziela mi, a jam dolina
Jeruzalem, co w hymnie trwa.

Ja jestem dumne Miasto Pana
i mówię Go tysiącem barw;
we mnie Dawida pieśń wygrana:
w gwiezdnym Jutrzenki tchu do rana
leżałem w zmierzchu jego harf.

Drogi me idą w świtu strony.
A jeślim długo opuszczony,
to nato, abym większy był.
Czuję, jak każdy we mnie kroczy,
wielką samotność mych roztoczy
ścielę od krańca w kraniec sił.

Nieoblegane miasta mnogie!
Żadne nie pragnie, by wróg na nie spadł?
Niechby ponawiał szturmy srogie
przez zmiennych długich dziesięć lat!

Aż go w głodowym smutku chwiejni
znosilibyście beznadziejni;
tak rok za rokiem was przerzedza,
jak pejzaż wam otoczył wały,
tak bowiem umie być wytrwały
wokoło tych, których nawiedza.

Wyjrzyjcie ponad krawędź wieży:
tam się rozłożył niestrudzony
i nie maleje, nie odbieży
i nie śle posłów, gróźb nie szerzy
ani obietnic w wasze strony.

Jak wielki taran w mury mierzy,
w niemą swą pracę zapatrzony.

Powracam z moich skrzydlatych dróg,
skrzydła zgubiły mnie w ruchu.
Ja byłem pieśnią, a rym Bóg
jeszcze szumi w mem uchu.

Staję się znowu skromny, cichy,
zatrzymał się mój głos;
chyli się moja twarz bez pychy
na lepszych modlitw los.
Dla innych byłem jak wiatry-chochoły,
kiedym ich trząsł i zwał.
Szeroki-m był, gdzie są anioły,
górny, gdzie świata igra szał, —
Bóg na dnie ciemni trwał.

Anioły — to ostatni wiew
na skraju Jego szczytu;
to, że wprost idą z Jego drzew,
czują jak sen przedświtu.
Światło w nich większą wiarę budzi,
niż Boga czerń, co wzbiera;
nie czują, jak ich skrycie łudzi
sąsiedztwo Lucyfera.

Ów księciem jest nad światła zniczem

i stoi jego czoło
tak stromo przy błyszczącem Niczem,
że z osmalonem on obliczem,
błaga o mrok wokoło.
On to jest jasnym bogiem czasu,
który w boleści rad szaleje
i często się w boleści śmieje;
więc czas go wita wśród hałasu,
moc jego świętą pieje.

Czas jako brzeg jest nadwiędnięty
u liścia bukowego.
Jako przez Boga odepchnięty
blask płaszcza złocistego, —
gdy On, co zawsze głębią był,
utrudzon swoim lotem,
przed każdym rokiem w mrok się krył,
aż się Mu włos jak korzeń wwił
w rzecz każdą ciemnym splotem.

Chwyta Cię tylko czynu gest,
z rąk blask na Ciebie padł:
sens każdy tylko gościem jest
i tęskni poza świat.

Sens każdy bowiem jest zmyślony,
czuć jego cienkość z brzega,
czuć, że jest ręką naciągniony:
Ty zaś oddajesz się, zjawiony,
i wręcz napadasz zbiega.

Ja nie chcę wiedzieć, gdzieś Ty jest;
przemawiaj do mnie z wszędzie.
Ewangelista, w dziejach Syna
spisując wszystko, zapomina,
jaki Twój oddźwięk będzie.

Ku Tobie idę porzez mgły
krokami wciąż całemi;
bo ktom jest ja i ktoś jest Ty,
gdy się nie zrozumiemy?

Życie me takie ma szaty i włos,
jak dawnych carów śmiertelna godzina:
Już z ust zwietrzała siła hospodyna,
lecz moich krajów rozległa dolina
za mną się cichą ciżbą przypomina,
a moje zmysły mają władczy głos.

„Modlić się” dla nich wciąż znaczy: zawzięcie
budować z wszystkich miar, by grozy siła
prawie jak wielkość i jak piękno była —
i: każde korne kolan zgięcie
(by skryć przed ludźmi wniebowzięcie)
nakryciem licznych złotogłowych,
błękitnych i wszechkolorowych,
kopuł cerkiewnych zakryć święcie.

Czem są w rośnięciu podniesionem
klasztory bowiem i kościoły,
jeśli nie harf kojącym tonem,
kędy przed królów, dziewic tronem
gra dłoń zbawionych już napoły.




I Bóg mi pisać rozkazuje:

Okrutność niechaj królom będzie.
Ona jest Anioł przed miłością;
bez tego przęsła — mnie przyszłości
most żaden w Czas się nie rozprzędzie.

Bóg mi malować rozkazuje:

Czas to jest mój najgłębszy ból,
a więc złożyłem w jego szali:
stygmaty, które w dłoń wbijali,
bogatą śmierć (niech je ocali),
tęsknotę miejskich bachanalij
i obłęd i to, czem jest król.

Bóg mi budować rozkazuje:

Bom Król, co ponad Czasem lśni;
A tobie-m tylko jest w szarości
powiernik twojej samotności.
I jestem Oko z łukiem brwi..

Które ma patrzeć mi przez ramię
po wszystkie dni.




W Imię jak w noc się zanurzyli
nieprzeliczeni teolodzy.
Młodzieńcy srebrni w bój szli srodzy
i w Tobie, Bitwo, blaskiem lśnili.

Dziewice dla Cię się budziły;
w Twych arkad długim mroku mnodzy
poeci się schodzili,
królami Twoich dźwięków byli,
w słodyczy, w głębi swojej siły.

Godziną zmierzchu Tyś na niebie,
co wszech poetów równość stwarza;
do ust się tłoczysz wirydarza,
a każdy, jakby odkrył Ciebie,
całym przepychem Cię obdarza.

I miljon harf jak skrzydeł końce
podnosi Ciebie z milkliwości.
A Twoich starych wichrów gońce
na wszystkie rzeczy złote słońce
Twojej rzuciły wspaniałości.




Poeci Ciebie rozsypali
(huragan trząsł ich biedną mową),
lecz ja chcę skupić Cię nanowo
w naczyniu, które Ciebie chwali.

Szedłem przez ostrych wiatrów wiele;
w nich tysiąckrotnie-ś pędził Ty.
Com znalazł, niosę, oto, śmiele:
słudzy chowali Cię w popiele,
trzymał Cię żebrak przy kościele
i w Ciebie ślepiec ronił łzy,
a czasem w dziecka wątłem ciele
wielka część Twojej treści drży.

Szukam przez jawę, patrz, i sny.

Ja, niby pasterz, co po glebie
za dłońmi skryty idzie i się smuci
(ach, obcych wzrok, co bałamuci,
niechaj od niego się odwróci).
Ktoś, który śni, że spełni Ciebie,
że siebie spełni, roi sny.




Rzadko słońce wpada w cerkwi chłód.
W mury wyrasta mnogi lud;
przez dziewic, starców tłum uparcie
jak wielkich skrzydeł rozpostarcie
pcha się złocistość carskich wrót.

Na skraju kolumn nagi mur
zakryły nagle pstre ikony;
a w tem milczeniu wysrebrzony
mur głazów rośnie niby chór —
i znów opada na korony
i milczy piękniej niźli wprzód.

Nad nim, błękitny nocy cud,
z bladością lica, wkrąg
unosi się Twa radość: Panna,
Służebna, Twoja Rosa Ranna,
co Cię okwita nieustanna
niby kwiecistość łąk.

Kopuła pełna Syna Twego
i wieńczy krągło gmach.

Czy raczysz zejść do tronu tego?
Widzę go w deszczu skrach.




Tam wszedłem jako pielgrzym raz
i czułem w bólu tak
Ciebie na czole mem — jak głaz.
I świec siedmiorgiem otoczyłem
Twój mroczny byt wśród złotych mas;
w każdym obrazie Twój wykryłem
ciemny rodzimy znak.

Tam, gdzie żebracy są, jam stał,
postaci Twe najcichsze,
a z tego, jak ich łachman wiał,
pojąłem Ciebie, Wichrze.
I był tam starzec w ciżbie lat,
objawion mi bez słowa,
a z jego ciemniejących szmat,
gdy w kręgu równych sobie siadł,
nagle w nich wszystkich i w nim znowa
jam słodko Ciebie zgadł.

Nigdy nie spoczniesz u ogniska,
a puszczasz luzem czas dowoli:
rolnik Twój sens znajduje w roli,
podnosi go i w ziemię ciska
i wznosi znów powoli.




Jak ten strażnik w winnicznej ustroni
szałas ma i tęży czujną moc,
jam jest szałas, Panie, w Twojej dłoni,
jam jest, Panie, z Twojej nocy noc.

Sadzie, Łąko, Winnico na skale,
Rolo, co żadnej wiosny nie minie,
Drzewo, co i na głazach wspaniale
setnym owocem zasłynie:

z Twych gałęzi płynie zapach błogi,
Ty nie pytasz, czy ja czuwam, nie;
w sokach płynne głębie Twe bez trwogi
dymią wgórę mimo mnie.




Bóg do człowieka tylko, nim go stworzy,
mówi; i palec na ustach położy.
Ale przed wyjściem, nim ów zaczyna,
w słowach go chmurnych upomina:
Kiedy cię zmysły w świat wysłały,
idź aż na swej tęsknoty skraj;
szatę mi daj.

Spoza rzeczy pożarem się czaj,
by cienie ich się wyprężały,
bym skrywał się w nich cały.

Dopuść do siebie wszystko: strach i raj.
Iść trzeba: żadne uczucie nie jest daremnie.
Nie daj się grodzić odemnie.
Bliski jest kraj
ten, który życiem zowią.

Kraj ten poznasz wzajemnie
po jego powadze.

Rękę mi daj.




Byłem u mnichów najstarszych, rapsodów i cichych malarzy,
zapisywali dziejów strony, kreślili sławy litery.
I słyszę Twój żywioł zjawiony, wichry i wody na straży,
jak szumisz na skraju chrześcijańskiej ery,
Ty Kraju nieprzetrzebiony.

Chcę opowiadać Ciebie, oglądać i opisywać,
nie gliną, złotem, lecz atramentem z kory jabłoni,
nie mogę Cię też perłami do stronic przywiązywać,
a najlżej drżący obraz, który mi zmysł mój wyłoni,
Tybyś przesadził ślepo prostotą swojego bytu.

Więc chcę tylko rzeczom w Tobie dać skromne, nieśmiałe imiona.
Niech najdawniejszych królów wylicza każda moja strona,
czyny ich wszystkie i bitwy będę opisywał.
Bo Ty jesteś Gleba. I czasy liczysz na żniwa,
a myślisz o bliskich tak samo, jak o odległych najbardziej;

i choć Cię głębiej obsiewać, uprawiać umieją hardziej:
Ty jeno żniw, tak podobnych, odczuwasz dotyk lekki,
nie słyszysz siewców, żniwiarzy, co kroczą po Tobie przez wieki.




Ty mroczniejące Podłoże, cierpliwie znosiłeś mury.
I może jeszcze godzinę miast obraz ścierpisz ponury
i dwie dasz jeszcze godziny kościołom i gmachom klasztornym,
pięć jeszcze godzin trudu zbawionym i odpornym
i siedem godzin jeszcze otrzyma chłop poniektóry:—

Nim znowu będziesz: Puszcza, Wicher, Wir i Wody wielkie
w godzinę lęków straszliwej nawały —
i zawołasz na rzeczy wszelkie,
by Ci niedokończony obraz Twój oddały.

Daj mi jeszcze małą chwilę: jak nikt, tak umiłuję rzeczy,
póki ich Tobie nie ugodnię, nie umilę.
Na siedem tylko dni daj je mojej pieczy,
siedem stron, których jeszcze żadne pismo nie kaleczy,
siedem stron samotności, tylko tyle.

Komu Ty księgę dasz, co te stronice chroni,
ten już zostanie zgięty tam.
Chyba, że go trzymasz w dłoni,
by pisać sam.




Tylko-m w dzieciństwie tak się budził,
tak pewny w zaufaniu,
że Cię po każdej nocy złudzie
znów ujrzę o świtaniu.
Gdy mojej myśli mierzę gestem,
już znam wymiary trzy — :
Ty wszakże jesteś, jesteś, jesteś —
czas wkoło Ciebie drży.

Jak gdybym jednocześnie oto
był dziecko, chłopiec, mąż.
Twój krąg bogaty jest jak złoto
przez to, że wraca wciąż.

Dzięki Ci składam, Głębio wrząca,
Ty cicho ze mną współtworząca,
jakby za wielą ścian;
skorniał mi teraz dzień powszedni
i jak oblicze, w świętej jedni,
ciemnym mym rękom dan.




To, że przed chwilą mnie nie było,
czy Ty to wiesz? Ty mówisz: nie.
I czuję: gdy nie śpieszę się,
nigdy nie będę przeszłą siłą.
Jestem czemś więcej, niż snem w śnie.
Tylko, co się do brzegu rwie,
to jest jak dzień, jak ton, jak rzecz;
pcha się to obco wskroś Twych dłoni
i za wolnością wielką goni,
a one smutne idą precz.

Tak tylko został Ci świat cienia;
i rosnąc w puste, jasne lata,
podniosła się historja świata
z kruchszego coraz to kamienia.
Czy jeszcze ktoś jest, kto buduje?
Masy chcą znowu mas; a one
kamienie z rąk są upuszczone,

żaden Twej ręki już nie czuje.




Światło krzyk robi w drzewie Twej zieleni,
rzecz każdą czyni próżną, kolorową;
znajdują Cię dopiero, gdy dzień kona.
A zmierzch, będący pieszczotą przestrzeni,
rąk tysiąc kładzie na tysiączne głowy,
obcość się zmienia w zbożność, uciszona.

Bo Ty chcesz świata przytrzymywać brzemię
co najcichszemi Twoich rąk gestami.
I z niebios jego bierzesz sobie ziemię,
pod swego płaszcza czujesz ją fałdami.
Ty masz tak cichy rodzaj bytu.
Kto imię głośne da Ci dla zaszczytu,
już zapomniany jest w najbliższą noc.
Z rąk Twoich, co się podnoszą górzyście,
by zmysłom naszym dać prawa wieczyście,
ciemno paruje niema Twoja moc.




Ty Skłonny, a Twoja łaska wpływała
zawsze w najstarsze wszystkie gesty.
Kiedy ktoś ręce splata, aż
by rąk para oswojona trwała
dokoła maleńkiego cienia — :
uczuwa nagle, że to Ty w nich jesteś,
i jak na wietrze
opuszcza twarz
z zawstydzenia.
Wówczas próbuje lec krzyżem pobożny
i, tak jak inni, powstawać z pacierza,
stara się Ciebie ukołysać, — trwożny,
że Twej czujności już się sprzeniewierza.

Bo chełpić się nie może, kto Cię czuje;
lęk ma o Ciebie, strach, a od człowieka,
coby w nim dostrzegł Ciebie, on ucieka:

Ty jesteś ów cud na pustyni,
co się wychodźcom ukazuje.




Jedna godzina poza krawędź dnia,
a już kraj jest na wszystko gotów.
Co tęsknisz, powiedz, duszo ma:

Bądź stepem, stepem wielkich lotów.
Miej stare, stare kurhany,
rosnące i ledwo widoczne,
kiedy księżycem kraj zalany
wspomina dzieje mroczne.
Kształtuj się, ciszo. Rzeczy
kształtuj (to ich dziecięce lata,
one ci będą usłużne).
Bądź stepem, stepem o rozmiarach świata;
może się wówczas i starzec przywlecze,
którego ledwie od nocy odróżnię,
i odda swoją ogromną ślepotę
zasłuchanego domu mego pieczy.

Widzę, jak duma w tej głuszy,
ale nie poza mój byt;
dla niego wszystko jest w duszy:
step, niebo i domu szczyt.
A tylko pieśni rozprószył,
już ich nie zacznie ni raz;
z wielu tysięcy uszu
wypił je wicher i czas.




A jednak: czuję w tej dobie,
jakbym pieśń każdą w sobie
oszczędzał dlań głęboko.

On milczy za brody powłoką,
on siebie odnaleźć się stara
z melodji, co go zatraca.
I przychodzę do jego kolan:

i pieśni dawna miara
z szumem w niego powraca.







Str.
KSIĘGA PIERWSZA: O ŻYCIU MNISZEM

Godzina się kłoni, trąca mą trwogę 7
Przeżywam swe życie w kręgach, co się toczą 8
Mam na południu braciszków w sutanach 9
Nie wolno Cię malować samowolnie 10
Kocham mych godzin mroczniejące skłony 10
Sąsiedzie Boże, gdy w noc czasem tam 11
Gdybyż choć raz nastała cisza wielka 12
Żyję, gdy zamknął się stulecia krąg 13
To wyczytuję w Twojem Słowie 14
Blade chłopię Abel mówi tak 15
O ty ciemności, moje pochodzenie 16
Wierzę we wszystko niewypowiedziane 17
Jestem na świecie zbyt sam, a przecież sam nie dość 18
Widzisz, wiele chcę 20
Budujem Ciebie w drżących dłoni tłumie 21
Ktoś Ciebie kiedyś zachciał raz 22
Kto swego życia rozliczne sprzeczności 23
I pocóż w pendzlach błądzą moje dłonie? 24
Jam jest, Ty Trwożny. Słysz, jaką nawałą 25
Życie me nie jest tą stromą godziną 26
Gdybym ja wyrósł był gdziebądź 27
Ja odnajduję Ciebie w każdej rzeczy 29
Głos braciszka młodego 30
Patrz, przyszedł Ciebie budować ktoś nowy 31
Kocham Cię, Ty najsłodsze z wszystkich praw 32
My, rzemieślnicy: majstrowie, uczniowie 33
Tyś tak jest wielki, że mnie niema wcale 34
Tyle Aniołów szuka Cię w jasności 35
To były czasy Michała Anioła 36
Ta gałąź Drzewa Boga, która Italję ocienia 37
I Ją tam kochano, na owoc zbudzoną 38
Lecz jakby brzemię jagód winogronnych 39
Tak malowano Ją; ktoś przed innymi 40
Jakąś gałęzią, inną najzupełniej 41
Nie mogę wierzyć, że ta śmierć mizerna 42
Cobyś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było? 43
Tyś jest mrukliwy zakopcony 44
Do braciszka młodego 45
Do braciszka młodego 46
Mam hymny, które milczę śmiały 47
Pojmuję Cię, gdyś oną dobą 48
Każdy, kto pracą rąk pochwala 49
Imię — to dla nas jakby światła szmat 50
Słowo-ś rzekł: Światło — i ta mowa 51
Zjawiasz się, mijasz. Drzwi się zamykają 52
Najgłębszyś Ty, na wywyższeniu 53
Ja wiem: Ty jesteś Zagadkowy 54
Taka jest praca mego dnia 55
Nieoblegane miasta mnogie! 56
Powracam z moich skrzydlatych dróg 57
Chwyta Cię tylko czynu gest 59
Życie me takie ma szaty i włos 60
I Bóg mi pisać rozkazuje 61
W Imię jak w noc się zanurzyli 62
Poeci Ciebie rozsypali 63
Rzadko słońce wpada w cerkwi chłód 64
Tam wszedłem jako pielgrzym raz 65
Jak ten strażnik w winnicznej ustroni 66
Bóg do człowieka tylko, nim go stworzy 67
Byłem u mnichów najstarszych, rapsodów i cichych malarzy 68
Ty mroczniejące Podłoże, cierpliwie znosiłeś mury 70
Tylko-m w dzieciństwie tak się budził 71
To, że przed chwilą mnie nie było 72
Światło krzyk robi w drzewie Twej zieleni 73
Ty Skłonny, a Twoja łaska wpływała 74
Jedna godzina poza krawędź dnia 75
A jednak: czuję w tej dobie 76







  1. Przypis własny Wikiźródeł Errata wydawcy - Str. 10: od słów „Kocham mych godzin...” winien zaczynać się nowy rozdział, z inicjałem.
  2. Przypis własny Wikiźródeł dojrzały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rainer Maria Rilke i tłumacza: Witold Hulewicz.