Ksiądz Juliusz/Część druga/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Matka, czuwająca od trzech dni u łoża chorego, wyszła właśnie. Poszła do miasta po sprawunki, jak mówiła. Pozostałem sam na sam w pokoju ze stryjem. Choroba zniszczyła jeszcze bardziej jego twarz, bezlitośnymi szponami poryła nowe, głębokie zmarszczki na suchej, zwiędłej skórze. Gorączka zarumieniła zapadłe jego policzki plamami krwawemi, a oczy jego niezmiernie wielkie połyskiwały blaskiem nieludzkim pośrodku szerokich kół sinych. Od czasu do czasu opuchłą, drżącą ręką podnosił do ust filiżankę z napojem orzeźwiającym, a białym, obłożonym językiem mlaskał ustawicznie o podniebienie. Oddychał z trudem. Na marmurze komody stały symetrycznie uszeregowane flaszki, wydające woń apteczną, a na węglach kominka położona, syczała szkandela.
— Chłopcze — rzekł do mnie stryj — zamknij drzwi, by nikt nie wszedł... i przysuń się tu blisko do mnie. Mam ci coś powiedzieć... tobie samemu tylko... gdyż jesteś jedyną istotą, która mnie naprawdę kocha.
Smutek i słodycz, z jaką to powiedział, w zruszyły mnie, nie mogłem powstrzymać łez i wybuchnąłem nagle płaczem.
— Uspokój się, uspokój! — pocieszał mnie stryj tkliwym głosem — nie płacz moje dziecko i zrób o co cię proszę.
Zaryglowałem drzwi i usiadłem przy łóżku. Stryj uśmiechnął się do mnie i milczał chwilę zbierając myśli.
Po ogrodzie chodził kuzyn Debray i spluwał siarczyście. I on zainstalował się u »Kapucynów«  nie wydalał krokiem, pilnując z niepokojem mych rodziców. Obecność jego była dla stryja powodem ustawicznej irytacyi, chociaż czasem mówił doń, żartując: — Wiesz co kuzynie, gdy umrę, wypchasz mnie, przybijesz do jodłowej deszczułki w zgrabnej pozycyi z orzechem w łapach, jak wypychasz swoje kuny. — A kapitan odpowiadał: — Ale to swawolnik z ciebie Julku, nie widziałem chorego, któryby był do tego stopnia kroćset tysięcy starych furgonów!...
Uproszono kuzyna, by przynajmniej jak najrzadziej pokazywał się w pokoju chorego. Spędzał przeto czas na spacerowaniu po ogrodzie, albo bibliotece, gdzie usiłował odnaleść owe bardzo drogie i rzadkie księgi, które mu pokazywał swego czasu stryj. Chodził też często po całym domu robiąc w myśli inwentarz przedmiotów i zaglądając we wszystkie kąty z miną szpicla policyjnego.
Stryj obtarł spalone gorączką wargi, napił się tyzanny i głosem przerywanym począł mówić z bolesnym wysiłkiem:
— Drogie dziecko, parę miesięcy temu sporządziłem testament. Nie zapisuję nic, ani tobie... ani twej rodzinie... Matka tw ja pienić się będzie ze złości, ale ty jesteś w wieku, w którym nie przywiązuje człowiek tak wielkiej wagi do pieniędzy. Mam nadzieję, że nie będziesz później wspominał mnie z nienawiścią... Co... powiedz, znienawidzisz mnie?
— Nie stryju! — wybąknąłem zarumieniony i zmieszany.
Podziękował mi skinieniem głowy i ciągnął dalej: — Nie wnioskuj stąd, że cię wydziedziczam, bym cię miał nie kochać... Będziesz i tak dość zamożnym, bo rodzice zostawią ci tyle, że nie będziesz czuł braku mych pieniędzy... Od dawna powziąłem myśl ciekawą... zamierzyłem pewien eksperyment psychologiczny... o którym dowiesz się nazajutrz po mej śmierci... Więc nie masz do mnie żalu?... Powiedz! Naprawdę nie masz żalu?
— Ależ naprawdę stryju! — odparłem.
— Teraz słuchaj. Jak wszyscy, którzy źle spędzili życie, długo bałem się śmierci... Ale w ostatnich czasach dużo myślałem o niej, przywykłem do patrzenia jej w oczy, zadawania jej pytań... Teraz się jej już nie boję. Zdrzemnąłem się zeszłej nocy i przyśniło mi się, że ona jest jak olbrzymie morze, bez linii horyzontu, bez granic. Na owo morze popychało mnie coś i płynąłem na białej fali po białym bezkresie... W tej chwili wydaje mi się podobną do tego ogromnego obszaru nieba, na który spozieram i ma jak ono wielkie, utajone kędyś w niewymiernej głębi światła przeogromne.
Podniósł głowę z poduszek, wyciągnął ku oknu szyje i upojonym wzrokiem zatonął w bezmiernych oddalach.
Chmury o srebrnych rąbkach sunęły po niebie tu i owdzie różowym pokryte pyłem, tu i owdzie jakby zlodowaciałe, zielone, zimne, krystaliczne... Płynęły ponad lasem, rozsuwały, skłębiały na skrajach horyzontu, tworząc ciemne zwały i znowu pełzły kędyś w nieskończoność.
— Tak, rzekł stryj — śmierć podobną jest do tego nieba.
Milczał przez chwilę w ekstazie śledząc wznoszenie się chmur i opadanie ich poza las, potem sparł na nowo głowę na poduszkach, wyciągnął się w łóżku i począł mówić melancholijnym głosem:
— Zmarnowałem życie mój chłopcze... a zmarnowałem je dlatego, że nigdy nie mogłem całkiem opanować niskich żądz, tkwiących we mnie, ukrytych żądz księdza, namiętności odziedziczonych, urodzonych z mistycyzmu mej matki i alkoholizmu ojca... Nie myśl jednak, żem nie walczył!... O nie!... Tylko przegrałem... i oto umieram pobity, umieram skutkiem tej klęski... wówczas, gdym umyślił powrócić tu... w tę ciszę, w tę samotność, przysiągłem sobie, że zapomnę o przeszłości... że będę żył szczęśliwie... pracując, gdyż miałem wielkie plany... Ale nie mogłem... I tu, jak wszędzie, spotkałem się oko w oko z potworem... Wycierpiałem okrutne męki... przeto dobrze, że umieram... ale jeśli już żyłem w wieczystej pogoni za nieziszczalnem... w gorączce, w ciągłym rozdźwięku snów, które snuł rozum i żądza ciała, to chcę przynajmniej umierać pogodnie... Chcę, choćby to trwać miało bodaj dzień jeden, zakosztować niezaznanej nigdy roskoszy, pełni spokoju mózgu, serca i zmysłów...
Westchnął głęboko i mnąc nerwowo w dłoni trzymaną chustkę, milczał przez chwilę. Potem ciągnął dalej, a twarz drgała mu kurczowo:
— Wiem, gdzie poszła twoja matka. Domyślam się przynajmniej. Poszła do proboszcza... tak, niezawodnie do proboszcza... Chce, by proboszcz tu przyszedł i przyniósł mi to, co oni zowią pociechą religii... I nie pragnie tego dla mnie.. o, nie... drwi sobie ze mnie... ale dla siebie, dla twego ojca, słowem ze względu na dobre imię rodziny. Otóż nie chcę, by noga proboszcza tu postała choćby na chwilę!... Nie chcę!... To, co mi może powiedzieć, znam lepiej od niego... a wizyta tego bydlaka zirytowała by mnie strasznie, zamąciła mi spokój i zniweczyła pogodę ostatnich godzin życia... Jeśli Bóg istnieje... czyż sądzisz, że potrzebuje brać na się kształty tego ordynarnego, głupiego wołu, by mi się objawić... Jeśli zechcę się modlić, potrafię to uczynić sam... niech mi dadzą umierać, jak mi się spodoba. Czynię cię stróżem mego spokoju... Obiecaj mi, że gdyby proboszcz chciał przemocą się tu dostać, wygnasz go... że mu wytłumaczysz, iż nie chcę go widzieć, że nie chcę ani kłamliwych jego modłów, ani smutnej komedyi moralizatorskich nauk i tej całej strasznej ceremonii, którą odgrywają zazwyczaj przy łóżku umierającego. Cóż, obiecujesz mi, że to uczynisz? Czy godzisz się obronić mnie przed wszystkimi gwałcicielami mej agonii, nawet przed matką twoją?...
Wziął mię za rękę i patrzył w me oczy błagalnie niemal.
— Obiecujesz?
— Obiecuję ci drogi stryju! — zawołałem, czując, że w duszy mi się coś rozdziera.
— To dobrze drogie dziecko!... Dziękuję ci!...
Potem począł szeptać do siebie cichszym głosem:
— Dziwne rzeczy dzieją się we mnie.... Im bardziej dusza moja przycicha i uspokaja się, tem bardziej w umyśle zaciera mi się obraz Boga... Już go nie pojmuję... Bóg?... Bóg?... Gdym żył źle, wierzyłem weń... przerażał mnie... dziś daremnie go szukam... nie mogę go znaleść... gdzieś się podział... czyżby on był ideałem, abstrakcyą wyrzutu sumienia?...
Podumawszy przez chwilę zwrócił się znowu ku mnie i mówił:
— Nie smuć się drogie dziecko, nie smuć, gdy oczy moje spoczną na twej kochanej główce, niech nie dostrzegą łez... Uśmiechaj się do mnie... Nie trzeba płakać, gdy umiera ktoś, kogo kochamy... To tylko religia katolicka zrobiła ze śmierci przerażającą katastrofę, ale ona jest w istocie wyzwoleniem, powrotem niewolnika życia do prawdziwej ojczyzny, do stanu istnienia nieświadomego i słodkiego... Ach! chciałbym, by miast łez i żałoby w pokojach umierających grano, śpiewano, radowano się!... Chciałbym... chciałbym...
Przerwał... widać było, że szuka słów, myśli, które jednak uciekają...
— Nie wiem już, czegobym chciał — wyjęknął — nie... wiem... już... Mówię tak, bo czuję swój skon... chwilami czuję, jak życie ulatuje z mych członków, jak serce bić przestaje, a głowa, myśli zachodzą mgłą, stają się przestrzenią i wydaje mi się, że płynę już po bezkreśnem morzu, bez granic wymiarów, bez dna... Ale zanim przestanę istnieć, zanim zatonę w tej bieli radośnej, chciałbym ci dać coś lepszego od pieniędzy... tajemnicę szczęścia... Myślałem nad tem długo... długo... Ukochaj naturę moje dziecko, a będziesz dzielnym człowiekiem i szczęśliwym. Wszystkie ziemskie roskosze mają swe źródło w tej miłości, wszystkie cnoty... a wszystko, co od natury oddala jest przewrotne, zadaje rany, które się nie goją i wyrzuty sumienia, które plamią myśl... Ale chciałbym jeszcze co innego... chciałbym, byś mi czytał Paskala... znajdziesz go w bibliotece... Jestto mała książeczka ze złotym brzegiem na trzeciej półce na lewo, koło kominka... Idź!... Przynieś!...
Wróciłem z Paskalem i przeszło godzinę czytałem go na głos stryjowi.
Chwilami zasypiał, oddech jego słabnął i zmieniał się w cichy, ciągły jęk. Zamykałem przeto książkę i milkłem. Ale nie słysząc mego głosu budził się nagle, spoglądał, jakgdyby nie poznawał mnie i zbierał myśli, a potem szeptał:
— Tak... to ty... czytaj dalej moje dziecko... głos twój mnie kołysze... słucham tego co czytasz... słowa i myśli płyną ku mnie falą tak słodką... mgliste są... napoły rozpłynione w sen czarowny. Idą ku mnie jak nadziemskie zjawiska poprzez opary, poprzez biel chmur tego ogromnego morza migotliwego... czasem mają haftowane złotem suknie i długie jedwabne treny, a okryte całe klejnotami... tak pachnie od nich... Co za czar, co za dziwny czar mają zjawy gorączki... jakże żywe, jak barwne w blaskach śmierci!... Czemuż nie umiera się ciągle... co dzień... ach czemu?... Czytaj mój drogi... nie przerywaj, gdy się zdrzemnę trochę...
Czasem przerywał mi, a oczy mu błyszczały:
— Pamiętaj o obietnicy!... Proboszcz... matka... Bóg... zaczekaj!... Przestań... to mnie męczy... słowa teraz wykrzywione mają twarze, a myśli suną czarne, zwichrzone jak cienie... ach ta trąbka... ta trąbka... co gra tam w dali bez końca... o, jakże to mnie męczy... każ jej milczeć... chłopcze, proszę cię!... i ten dzwon... niech nie dzwonią... To proboszcz robi cały ten zgiełk piekielny. O, jakże mi dudni w uszach, jakby gromada trzmieli nadleciała... Wypędź je... chcę spać.
Gdy matka wróciła, stryj popadł w wielkie zdenerwowanie. Kręcił się w łóżku, odkrywał się aż do pasa i wyrzucał słowa bez związku... matka zbliżyła się doń:
— Nie mów mi nic — krzyknął — Nie chcę, by proboszcz przychodził... nie chcę jego Boga... nie chcę!... Chcę umierać spokojnie... Czemuż mnie tak dręczysz?
Przykryła go i rzekła łagodnie:
— Proboszcza spotkałam na ulicy drogi bracie... wiedząc, żeś chory... przyszedł... jest w ogrodzie!...
Stryj usiadł na posłaniu przerażony.
— Nie, nie! — powtarzał — Nie chcę! Nie chcę! Dajcież mi umrzeć spokojnie!...
Matka nalegała słowami tkliwemi, pieszczotliwym głosem, błagalnemi spojrzeniami.
— Pobędzie tu ledwo kilka minut... minutkę... no, pozwól...
Stryj wydał okrzyk wściekłości.
— Wynoś się precz!... Wynoś się... ty...!
Chwycił rękę matki i ugryzł ją strasznie w wielki palec.
— O czemuż nie jestem wściekły przeklęta babo! — wrzasnął — Cóż za roskosz sprawiłoby mi zarazić cię stara harpio i wydać na śmierć straszliwą!...
Tymczasem proboszcz Blanchard uchylił drzwi i wetknął do pokoju swą czerwoną, połyskującą od potu głowę. Stryj dostrzegł go, odwrócił się do muru i leżał nieporuszony. Niepodobieństwem było wydostać z niego słowa. Na pytania proboszcza nie odpowiadał i leżał bez ruchu, ponury, ze ściśniętemi zębami, zaczerwienionemi silnie policzkami i wzrokiem utkwionym w deseń obicia. Tylko palce jego rąk kurczyły się nerwowo i mięły kołdrę. Słyszałem jak serce głośno i prędko tłucze się w jego piersi i zęby zgrzytają. Proboszcz, zwątpiwszy we wszystko, podniósł obie ręce do sufitu i wreszcie wyszedł z pokoju wraz z matką, szepcząc słowa oburzenia.
— Czy chcesz stryju, bym czytał dalej? — spytałem trochę zawstydzony, że nie dotrzymałem obietnicy i przekonany, że w ten sposób zatrę wrażenie przykrej sceny.
Stryj nie poruszył się, ale usłyszałem, jak drżącym, cichym głosem nuci:

Pytał proboszcz dziewczyny,
Co piękne miała liczko:
Cóż ty masz moja miła
Pod bufiasty spódniczką?

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!

— Stryju! — prosiłem — Stryju!... odezwij się do mnie, spójrz na mnie!
Nucił dalej coraz cichszym głosem, nie poruszając się, ręce jego jeno skubały pościel jak szczypce kraba:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka!...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Potem zasnął snem niespokojnym, budził się ciągle i płakał.
Zdenerwowany niesłychanie, złą miał noc. Gorączka wzmogła się w dwójnasób. Serce biło jak zegarek, którego sprężyna funkcyonuje nienormalnie, zdawało się, że w tem szaleńczem tętnie, w tem dzwonieniu okropnem, życie zeń ujdzie. Oczy miał okropne, błędne, ruchy wykonywał gwałtowne, gdyż wydawało mu się, że go ktoś chce zamordować. Ojciec, czuwający tej nocy wraz z Magdą, z trudnością ledwie zdołali go powstrzymać. Chciał wstać, wydawał dzikie okrzyki, rzucał się na urojoną istotę, która mu się zwidywała, śledził jej dziwaczne ruchy i szał go coraz większy ogarniał z każdą chwilą. Przywidział mu się proboszcz Blanchard.
— Szpiegujesz moją duszę bandyto! — krzyczał — Nie chcesz, by rozwiała się po wszechbycie... ty złodzieju!... Nie chcesz dopuścić, by zaznała szczęścia... Ale nic z tego... nie będzie twoją... ona jest tu (wskazywał na gardło ściśnięte skurczem )... ona jest tu... gryzie mnie... dławi! Ale nie wypluję... nie... wynoś się! Ojciec pochylił się nad nim, chcąc go uspokoić.
— Wypędź go! — rozkazał — O, patrz, teraz uczepił się gzymsu wielkiemi, czarnemi skrzydłami... O, patrz... fruwa... fruwa... brzęczy... patrz... teraz tam... zabijże go... ach, zabijże go raz!... Widzisz, wlazł pod łóżko... podnosi, podnosi mnie z łóżkiem... niesie... zabijże go... zabij łajdaka proboszcza!
Za małą chwilę poczynał płakać i przerażony kulił się w kącie łóżka pod kołdrą, jak małe dziecko.
Nad ranem uspokoił się. Po podnieceniu nocnem nastąpiło ponure wyczerpanie, głęboka prostracya mózgu i serca. Przez trzy godziny drzemał wstrząsany dreszczami nerwowemi, a po biednej, zmęczonej głowie snuły mu się snadź przywidywania jakieś okropne, bo co chwila wydawał okrzyki przerażenia. Gdy nie spał, wlepiał w nas oczy, w których widniała głębia przepaści i owa straszna, przygnębiająca, przerażająca martwota tajemniczego spojrzenia umierających zwierząt. Źrenice te nie odzwierciadlały już niczego żywego, w mętnej ich soczewce nie zostawiało śladu otaczające życie, ani wewnętrzne procesy w nich się nie odbijały. A powieki rozszerzone niezmiernie otaczały kołami nieruchomemi, blademi martwe, czarne źrenice, w których nie było światła. Raz zdawało mi się, że mnie poznaje, ale to było znikome światełko, które zaraz zagasło.
— Stryju — odezwałem się — Stryju!... Jestem Albert, twój Albert... czyż mnie nie poznajesz?...
Wpił we mnie oczy i głosem wezbranym bólem, nie artykułując słów płynących z jego ust jak łzy, zaśpiewał:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka...

Od tej pory kuzyn Debray zaprzestał przechadzek po ogrodzie. Przesiadywał w bibliotece, nastawiając ucha i zjawiał się w kurytarzu za lada szelestem w pokoju. Ile razy wychodził stamtąd ojciec, lub matka, natykali się na niego. Stał przed drzwiami z wytrzeszczonemi oczyma i podejrzliwem spojrzeniem śledził ich ruchy.
— I cóż, coraz gorzej?
— Tak, coraz gorzej!
— Ach... wiecie moi państwo... trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci?
Każdego ranka »kwoka« przynosiła mu butelkę wina owocowego, chleb trzyfuntowy i kawał zimnego mięsa. Jadł w bibliotece, spał tam także rozparty w wielkim fotelu stryja, budząc się co godzina, by podejść do drzwi i zdać sobie sprawę z postępów choroby. Jednego wieczora posprzeczał się z matką. Zaczęło się to szeptem, ale stawało coraz głośniejsze, wreszcie skończyło awanturą z okrzykami gniewu i pogróżkami. Kapitan zaczął jak zawsze:
— Wiecie moi państwo, trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci!
A matka zniecierpliwiona tym ciągle powtarzanym frazesem, odparła:
— Cóż to właściwie pana obchodzi?... Przedewszystkiem nie wiem, co pan tu masz do czynienia?
— Co mam do czynienia... kroćset tysięcy? Co? Oto muszę pilnować, byście nie kradli i nie przenosili rzeczy do siebie.
— My?... Ja? To pan plądrujesz po szufladach! Sameś jest złodziej! Co pan tu robisz, jesteś mu dziesiątym kołem w płocie zaledwie!...
— Brakuje naczynia, sreber... dam znać do policyi!
— Ja cię drabie każę wyrzucić stąd żandarmom!
Ojciec dopiero zmusił do milczenia kapitana, który gotów był wyrecytować cały swój słownik przekleństw.
W miarę jak stan zdrowia stryja się pogarszał, kuzyn Debray stawał się coraz to bezczelniejszy i nabrał podejrzliwych nawyczek szpicla. Śledził rodziców, chwytał się najwstrętniejszego szpiegostwa i cynicznie nie krył się już ze swemi nadziejami. Ciągle powtarzał:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci, kroćset tysięcy!... Jestem generalnym spadkobiercą... o was nie ma ni wzmianki w testamencie... ksiądz drwił z was, kroćset tysięcy...
Osądził, że biblioteka zbyt jest odległa od pokoju umierającego. Przeniósł wielki fotel do kurytarza i teraz tutaj przepędzał całe dni i noce na placówce, radując się w duszy jękami, dyszeniem i charczeniem, dolatującem z łoża boleści, na którem dogorywał w strasznej, pełnej zwidywań agonii stryj. Słyszeliśmy, jak chodził, spluwał, klął i powtarzał:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci, kroćset tysięcy starych furgonów.
Pewnej niedzieli rano, pamiętam, oboje rodzice udali się do Viantais na poranną mszę. Ja i Magda zostaliśmy przy stryju. Od tygodnia nie przychodził do przytomności chyba na chwilę, ale momenty te szybko mijały. I w owych chwilach, kiedy umysł jego, szarpany szponami gorączki, przychodził do równowagi, strasznem było słuchać, jak mówił:
— Jakiżem szczęśliwy... jakiżem szczęśliwy, że mogę umierać w spokoju!... Co za roskosz wpływać tak na kołyszące się lekko fale morza bieli promiennej... drogie dziecko... czemuż mi teraz nigdy nie czytasz?... To sprowadza sny cudowne, to odpędza gorączkę... Przeczytaj mi coś z Lukrecyusza!...
Szał jego czasu owych okropnych nocy często przybierał formy erotyczne wyuzdania płciowego, dochodzącego do ostatnich granic. Podobnie, jak dawniej, gdy chorował na tyfus, wymawiał obrzydliwe słowa i dopuszczał się wstrętnych czynów. W owych chwilach matka nie miała odwagi zbliżyć się do łóżka, obawiając się nieprzewidzianej napaści, bezwstydnego uścisku, z którego raz z trudem niemałym ledwie się wydarła. Stryj objął ją w pół, przyciągnął gwałtownie do siebie, aż poczuła na ustach oddech zatruty i palący żar gorączki.
Ledwie pół godziny siedzieliśmy sami w pokoju tej niedzieli, gdy nagle stryj zrzucił z siebie kołdrę, stanął w pozycyi nieprzyzwoitej, a potem nimeśmy się spostrzegli, zlazł z łóżka i chwiejąc się na długich, wynędzniałych nogach z podniesioną koszulą, nagim brzuchem, podszedł w kąt pokoju. To, co się dalej działo, było tak okropne, przerażające, że słów mi brak, by opisać... Żądze cielesne długo tłumione i trzymane na wodzy, rozpętane teraz gorączką, pod wpływem zwidywań nigdy nienasyconego mózgu, tryskały z całej jego istoty, biły gorącą lawą. Był to wybuch namiętności przez całe życie palącej jego ciało... Z głową opartą o mur, ugiętemi kolanami, drgającemi lędźwiami, otwierał i zamykał ręce, jakby chwytał nagie ciała, wijące się pod nim, jakby obejmował zady wzniesione do góry, przyciskał do siebie piersi i brzuchy... Wydając dzikie okrzyki, ryki ohydnej roskoszy, udawał, że spółkuje, nurzał się w rozpuście urojonej, w której żądza miłości płciowej splotła się z żądzą krwi, w której szał pożądania zmysłowego łączył się z upojeniem morderczem. Wydawało mu się zapewne w tej chwili, że jest Tyberyuszem, Neronem, Kaligulą.
— Biczować ich!... drzeć pasy! — krzyczał.
Zgiętymi na kształt szponów palcami, rozdzierał powietrze i wydawało mu się pewnie, że targa żywe ciało kobiety, wargi jego wyciągały się do potwornych pocałunków, ssały krew z rozwartych, ociekających, świeżych ran. Ale najstraszniejsze na tem całem ciele konającego, targanem okropnym, szaleńczym paroksyzmem, były oczy, niby dwie czarne, puste jamy matowe, tępe, bez światła, bez myśli, oczy już umarłe, tkwiące w nadmiernie rozszerzonych, bladych, ramach nieruchomych, zesztywniałych powiek. W końcu ciężko padł na posadzkę, ale i wtedy jeszcze ręce jego szukały po ziemi dokoła miłośnego łupu.
Zdrętwiały ze strachu nie poruszyłem się z miejsca. W głowie mi się kręciło, ręce opadły i stałem w miejscu, choć chciałem uciekać, gdyż czułem, żem dostał się nagle do piekła. Ale bezwładność jakaś bolesna przykuła mię do podłogi i zmusiła pozostać przy tym biednym, strasznym potępieńcu.
Gdym ujrzał, że upadł, wydałem okrzyk i zawołałem do pomocy kuzyna Debraya, stojącego na czatach w kurytarzu. Stryj dał się wziąć bez oporu.
— Dobrze robicie — mówił — będę spał.
Gdyśmy go ułożyli na łóżku począł płakać, kwilić, nucić i posłyszałem znowu piosenkę, powracającą wciąż w gorączce, jako ironiczne i smutne opętanie:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka!...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Od tej pory zakazano mi wchodzić do pokoju. Usadowiłem się więc w kurytarzu obok kuzyna Debraya, który jednak ni słowa do mnie przez cały czas nie przemówił. Chodził z końca w koniec wąskiej sionki, z rękami założonemi na plecy, zamyślony i zły, oburzony niezawodnie tem, że agonia przeciąga się poza wszelkie możliwe granice. Był znużony i brudny. Zazwyczaj lubił czystość, teraz ubranie miał pokryte pyłem, długą zmierzwioną brodę i czarny fular na kształt postronka skręcony i zawiązany na szyi. Czasem wchodził do biblioteki i słyszałem jak macał książki, potem wracał, siadał we wielkim fotelu i mruczał pod wąsem słowa, których nie rozumiałem.
A w pokoju ataki następowały po sobie coraz szybciej... i coraz były gwałtowniejsze. Poprzez drzwi dolatywały mnie okrzyki dzikie, zdławione, charczenie, jęki, czasem też odgłosy walki, trzask łóżka, skrzyp mebli, coś niejasnego, przeraźnego, co mi nasuwało przypuszczenie morderstwa. Od czasu do czasu słyszałem, jak ojciec prosił:
— Drogi Julku uspokój się... proszę cię uspokój się!
Czasem krzyczał stryj:
— Chodź tu!... Ach ladacznica... niech ją wychłostają!
Proboszcz Blanchard przybiegł, pobył pół godziny i wyszedł w towarzystwie matki. Matka szeptała:
— To straszne!... to straszne! Już nie poznaje nikogo.
— To raczej szczęśliwe — odpowiedział proboszcz — inaczej czyżby zgodził się... Ale nareszcie stało się... Ludzie nie potrzebują zaraz wiedzieć wszystkiego.
Przez cały ten dzień rodzice ciągle wychodzili i wracali, pospiesznie, trwożnie, zamęt i zdenerwowanie u wszystkich wzrastały z każdą niemal chwilą. Kapitan zacieśnił przestrzeń nadzorowaną i nie spuszczał oczu z drzwi, któremi wylecieć miała jedna, biedna dusza i... zniknąć.
Ale agonia wlokła się jeszcze przez dwa dni, dwa straszne dni, które mi się wiekami wydały. Nie wiem doprawdy jak się stało, żem nie oszalał. Żyłem w ustawicznym strachu i myśli mi się ćmiły ogarnięte dziwnym zawrotem, zmysły moje wstrząsane za często i zbyt gwałtownie nie reflektowały należycie odbieranych wrażeń i rzeczy najzwyczajniejsze przybierały kształty groźne, nienormalne, pozaziemskie. Zdawało mi się, że ojciec i matka, przechodzący kurytarzem, podobni do nieistniejących zjaw widm, płyną w powietrzu jak cienie, udzieliło mi się trochę szaleństwa stryja. Proboszcz, zjawiający się teraz dosyć często, wydał mi się cudownym, fantastycznym snem umysłu palonego gorączką. Podobnie jak stryjowi, zdawało mi się, że fruwa, bijąc powietrze olbrzymiemi czarnemi skrzydłami, niby jakiś wielki, po nury, krwiożerczy ptak. Chociaż przez ostatnie dwa dni nie wszedłem ni razu do pokoju, nie mogłem wygnać z pamięci przeraźnej wizyi stryja, ohydzącego się w rozpustniczym szalę. Ciągle scenę tę widziałem, dwoiła mi się w oczach, troiła i dopełniała obrazami widmowych orgij. Każdy jęk, każde zadławienie, konwulsya i czkawka, które dochodziły wyraźnie poprzez drzwi, przybierały w mej wyobraźni fizyczną postać, stawały się widzialne i dotykalne, a jednak rozbieżne jak sny, ruchy żywe, a paradoksalne, potworne, gesty trupie i przygnębiające. Chciałem uciec, nie mogłem, stałem przykuty do miejsca i wsłuchiwałem się w głos, który wraz z ostatkami życia wyrzucał z piersi zamierającej bluźnierstwa i sprośności, słuchałem ostatnich wybuchów buntu mózgu, ostatniego spazmu żądzy, na skon skazanej. I przychodziły mi na myśl słowa stryja:
— O, co za roskosz spłynąć tak na rozkołysaną lekko biel promiennego morza bez granic!... Chwilami myślałem, żem już umarł, że pada mi na piersi, że zakrywa mnie dławiąca ciemń wieczystego potępienia...
Drugiego dnia pod wieczór hałas ustał, głosy ucichły. Minęła tak może godzina w milczeniu. Noc już zapadła i żółte światło zajaśniało w szparach drzwi. Byłem sam. Kuzyn Debray zamknął się w bibliotece. Ojciec stanął w progu i zawołał mnie:
— Chodź moje dziecko — szepnął cicho — pożegnać się ze stryjem.
Dwie wielkie łzy toczyły mu się po pobladłych policzkach.
Wszedłem do pokoju. Stryj leżał z głową wciśniętą w poduszki. Twarz jego pokurczona była i bardzo żółta, ciało nieruchome, wyglądał na śpiącego. Od czasu do czasu spazm wstrząsał jego szczękami i rękami bezwładnie leżącemi na kołdrze, a z ust ledwie uchylonych wydobywał się dźwięk cichy, bulgocący jak odgłos wypróżnianej flaszki. Zapuszczona broda czarną plamą leżała na skórze pomarańczowej niemal, na kościach i wgłębieniach zapadłych policzków. U nóg jego klęczała matka i modliła się... Ach, czy się modliła!...
Zbliżyłem się, serce mi bić przestało, pochyliłem się i złożyłem pocałunek na czole stryja. I w tej krótkiej przelotnej chwili, kiedy wargi moje dotknęły zmartwiałej skóry, stanęło mi w myśli z nadzwyczajną wyrazistością całe życie tego biednego człowieka od pierwszego dnia, kiedy wziął moje książki szkolne i rzucił je za mur śmiesznym ruchem, aż do owej sceny, kiedy stał pod ścianą taki straszny, taki ohydny. Wybuchnąłem płaczem. Matka powstała, złożyła umierającemu ręce na piersiach i wsunęła między palce krzyżyk miedziany, zdawna przygotowany. Potem uklękła znowu.
Mimo bólu i smutku brzmiała mi ciągle w uszach nuta owej piosenki... słyszałem ją w każdym szeleście, w szepcie ust matki odmawiającej pacierze i rzężeniu coraz to cichszem, coraz bardziej gasnącem, podobnem do głuchego mruczenia kota:

Cóż ty masz moja miła
Pod bufiasty spódniczką?

A odpowiadało temu coś w głębi mej, wstrząsanej łkaniem piersi:

Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Gdym wszedł do biblioteki, kuzyn Debray stał na szczycie drabiny i przyświecając sobie świecą po raz tysiączny przeglądał książki. Od dawna wysilał się nadaremnie odnaleść owe drogie i rzadkie dzieła, które mu swego czasu pokazywał ksiądz Juliusz.
— No i cóż? — spytał — Cóż Juliusz? Jakoś nie słychać jego wycia.
— Umarł! — odpowiedziałem i łzy znowu rzuciły mi się do oczu.
Kapitan byłby spadł na wznak z drabiny, gdyby się był nie uchwycił półki.
— Kroćset tysięcy!... — zaklął.
Prędko zszedł na dół, pochwycił kaszkiet z ku niej skóry, porzucony na stole i wyszedł, wo łając:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.