Krzyk urwany (Ossendowski, 1930)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzyk urwany |
Podtytuł | (Szkic z podróży) |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nasza „Australja“ krótko stać miała w Wuzungu, — porcie Shanghaju, trzeba więc było spieszyć się ze zwiedzeniem miasta.
Robiliśmy wycieczki z doktorem P. i wkrótce przekonaliśmy się, że na poznanie miasta dość tych paru godzin.
Europejska dzielnica ze swemi willami, parkami i linjami tramwaju, była zwykłym „settlement’em“, jakich mieliśmy dość w Adenie, Singapoore i Hongkongu; chińska zaś dzielnica Sok-nu-hai, posiadała tak brudne, ohydne i krzywe ulice, roiła się od tłumów dobrze nam znanych Chińczyków, — że nie pociągała nas bynajmniej, to też postanowiliśmy powrócić do portu.
Gdyśmy już byli na wybrzeżu, zapchanem przez półnagich, opalonych na słońcu „kuli“, i bronzowych rybaków „ju-men“, pośród stosów towarów, w atmosferze, przesyconej zapachem ryb, owoców, dostarczanych z Japonji i Ameryki, skór, cebuli i oleju bobowego, w zgiełku krzyków, nawoływań, zgrzytu łańcuchów, łoskotu wind, wycia syren i gwizdania lokomotyw, — mój towarzysz zawołał:
— Oszaleję! Biegnę na „Australję“!
Pozostałem samotny i obserwowałem życie portu.
Małe, silne statki ciągnęły na długich sznurach szeregi niezgrabnych kryp chińskich, któremi przewożono aż do Czi-Foo ryby, morską kapustę, trepangi, tran i wielkie, czarne ostrygi — „lozaj“.
Setki drobnych, dziwacznych łodzi rybackich, o wysokich, pomarszczonych w liczne fałdki żaglach, przychodziły z morza i wyrzucały wprost na brzeg stosy ryb, olbrzymich, okrągłych krabów, wiązanki wodorostów i wielkie muszle, pokryte warstwą czarnego, cuchnącego mułu.
Pośród zgrzytliwego hałasu, który unosił się i drgał w powietrzu, nie słychać prawie było gwizdków parowców.
Zdaleka na widnokręgu ukazał się ciemny punkt i rósł bardzo szybko.
— Statek! Statek wojenny! — krzyknął ktoś w porcie, i wnet cały tłum rzucił się do przystani, gdzie zwykle zatrzymywały się szalupy okrętów wojennych.
Z mgły coraz wyraźniej rysować się zaczynały kontury statku. Miał trzy niskie a grube kominy i dwa maszty.
Już można było dojrzeć działa, które z ciekawością wychylały długie, nieruchome szyje.
— Krążownik angielski! — wołano w tłumie. — Krążownik...
W kwadrans potem okręt wszedł już do portu, zahuczał ponuro i zgrzytnął łańcuchami kotwicy.
Na pokładzie zaczęli biegać marynarze; odwiązywano i spuszczano szalupy, otwierano wielkie luki od magazynów węgla.
Po chwili biała łódź, z dziesięciu wioślarzami i oficerem przy sterze, była już w przystani, a jakiś majtek wykrzykiwał głośno:
— Paj-Lin! Zawołać Paj-Lina do komendanta!...
Przybiegł stary, o cienkim warkoczu i prawie czarnej skórze Chińczyk i, uniżenie kłaniając się, bełkotał:
— Depesza jest... Węgiel jest... Robotnicy są! Czy można ładować...?
— Natychmiast zaczynaj! — rozkazał oficer, i łódź, pędzona dziesięciu wiosłami, jak mewa pomknęła przez zatokę.
Wkrótce sapiący statek portowy przyciągnął do burty krążownika wielką, czarną krypę z węglem i tłumem robotników.
Zaczęło się ładowanie.
Sznur ludzi z koszami na głowach ciągnął się od krypy, szedł przez schody, prowadzące na pokład wojennego okrętu, wysypywał z koszów do głębokiej czeluści luki suchy węgiel, który, spadając, rozbijał się na kawałki, a pył unosił się w postaci czarnej chmury nad białym krążownikiem.
Wziąłem czółno i kazałem się wieźć w stronę statku, gdyż chciałem zbliska widzieć tę gorączkową, prawie konwulsyjną pracę ludzkiej, zbiorowej maszyny.
Przybyłem w chwili, gdy jakiś gruby marynarz, stojący około luki, okładał pięściami schylonych pod ciężarem ładunku Chińczyków, Koreańczyków i Malajczyków, nagląc ich do pospiechu. Milcząc znosili razy i, milcząc, szli zpowrotem po nowy ładunek i nowe razy.
Wtem około luki powstało zamieszanie.
Majtek uderzył robotnika, a ten wnet mu odpowiedział okropnym ciosem, od którego brutal zachwiał się na nogach.
Natychmiast zagrały trąbki komandorów i zbiegli się majtkowie.
Nastało groźne i straszne milczenie...
Huknął strzał... Echo długie biegło nad wodą, aż ucichło gdzieś daleko, pochłonięte przez piasczyste wybrzeża za Sok-nu-hai.
Z tłumu wypadł człowiek.
Nie był to Chińczyk...
Był blady, łapał zakrwawionemi wargami powietrze i drżącemi dłońmi chwytał się za pierś.
Naraz zachwiał się, zatoczył, jak pijany, zawadził nogami o zwój sznurów, leżących na pokładzie i runął do wody...
Wysoko wzbiła się do góry zielona fala, mignęła w pianie głowa robotnika, zniknęła na chwilę i znowu się zjawiła...
— Jezus... Mar... — rozległ się urwany, a samotny i pełny śmiertelnej trwogi krzyk.
Krew uderzyła mi do głowy.
Ten krzyk wydała pierś Polaka, w której biło, być może, ostatniem tętnem zmęczone, stroskane serce rodaka, rzuconego na ten daleki brzeg na pastwę zmiennej i nielitościwej doli.
Kazałem wiosłować czem prędzej na miejsce wypadku, lecz już nikogo nie znalazłem... nawet ruchliwe fale uspokoiły się i z cichym szmerem lizały stalowe ciało krążownika.
Znowu zabrzmiały krzyki, tupot nóg na pokładzie krypy, łoskot wysypywanego węgla i niecierpliwy oddech kotłów, gotowych do dalszej drogi.
Wieczorem, gdy czerwone i zielone sygnały migały w ciemności nad zatoką, a zdala szumiało miasto głosami tłumu, turkotem kół i dźwiękami orkiestry, stałem na pokładzie „Australji“ i, patrząc na wodę, myślałem:
— Ktoś ty był, nieznany rodaku? Jakiż los dziwny a nieubłagany rzucił cię aż tutaj samotnego? Czyś młody był, czy stary? Kochałeś, czy byłeś kochany? Skąd i dokąd dążyłeś?
Nadaremnie czekałem odpowiedzi...
Cicho szemrały fale, uderzając o boki parowca, a dzwon monotonnie wybijał godziny nocnej warty...