Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część dziewiąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DZIEWIĄTA.
I.

Przyszli na koniec ze zwłokami dziewczyny do borów Spychowskich, na których granicy stróżowali dniem i nocą zbrojni pachołkowie Jurandowi. Jeden z nich skoczył z wieścią do starego Tolimy i do księdza Kaleba, inni poprowadzili orszak z początku krętą i zapadłą, a potem szeroką leśną drogą, aż do miejsca, gdzie bór się kończył, a poczynały się rozległe wilgotne grudzie i grzązki, rojne od błotnego ptactwa trzęsawy, za któremi, na suchej wyżni, leżał Spychowski gródek. Poznali też wraz, że już żałobna wieść o nich doszła do Spychowa, gdyż zaledwie wychylili się z leśnego cienia na jasne błonie, doleciał do ich uszu odgłos dzwonu z gródkowej kaplicy. Wkrótce potem ujrzeli idącą zdala naprzeciw liczną drużynę ludzi, w której byli mężowie i niewiasty. Gdy gromada owa zbliżyła się na trzy lub dwa strzelania z łuku, można już było rozróżnić osoby. Na czele szedł sam Jurand, podtrzymywany przez Tolimę i macający przed sobą koszturem. Łatwo go było poznać po ogromnym wzroście, po czerwonych jamach w miejsce oczu i po białych, opadających aż na ramiona włosach. Obok postępował z krzyżem i w białej komży ksiądz Kaleb. Za nimi niesiono chorągiew z Jurandowym znakiem, przy której szli zbrojni „woje“ spychowscy, a za nimi niewiasty zamężne w nałęczkach na głowach i przetowłose panny. Na końcu gromady ciągnął wóz, na którym miano złożyć zwłoki.
Zbyszko, ujrzawszy Juranda, kazał postawić nosze na ziemi, które sam niósł do tej chwili od strony wezgłowia, zaczem posunąwszy się ku niemu, jął wołać takim okropnym głosem, jakim woła niezmierna boleść i rozpacz:
— Szukałem ci jej, pókim nie znalazł, i odbiłem, ale ona wolała do Boga, niż do Spychowa!
I boleść złamała go zupełnie, albowiem padłszy na piersi Juranda, objął go za szyję i począł jęczeć;
— O Jezu, o Jezu, o Jezu!
Na ów widok wzburzyły się serca zbrojnej czeladzi spychowskiej, i poczęli bić włóczniami o tarcze, nie wiedząc, jak inaczej swój ból i swoją chęć zemsty wyrazić. Niewiasty uczyniły lament i zawodząc jedna przez drugą, podnosiły zapaski do oczu, albo też całkiem pokrywały niemi głowy, wołając w niebogłosy: „Hej, dola; dola! Tobie wesele, a nam płakanie — hej, dola! Śmierć cię skosiła, kościej cię zabrał — oj, oj!“ A niektóre pochylając w tył głowy i zamykając oczy, wolały znów: „Źle ci tu było kwiatuszku, z nami — źle? Ostał się rodzic w wielkiej żałobie, a ty już chodzisz po Boskich pokojach — oj, oj!“ Inne nakoniec wymawiały zmarłej, że się nie ulitowała tatkowego i mężowego sieroctwa i łez. A był ten lament i ten żal nawpół śpiewem, bo nie umiał ów lud inaczej swojego bolu wypowiadać.
Atoli Jurand, wysunąwszy się z ramion Zbyszka, wyciągnął kosztur przed siebie, na znak, iż chce iść do Danusi. Wówczas Tolima ze Zbyszkiem chwycili go pod ramiona i przywiedli do noszów, a on klęknął przy zwłokach, powiódł po nich dłonią od czoła, aż do złożonych w krzyż rąk zmarłej i pochylił kilkakrotnie głowę, jakby chciał rzec, że ona to jest, jego Danusia, nie kto inny — i że poznaje dziecko. Potem objął ją jednem ramieniem, a drugie, pozbawione dłoni, wzniósł w górę, zaś obecni odgadli także i tę niemą skargę przed Bogiem, wymowniejszą od wszelkich słów boleści. Zbyszko, któremu po chwilowym wybuchu odrętwiała znów twarz zupełnie, klęczał z drugiej strony milczący, do kamiennego posągu podobny, i naokół uczyniło się tak cicho, że słychać było ksykanie koników polnych i brzęczenie każdej przelatującej muchy. Wreszcie ksiądz Kaleb pokropił święconą wodą Danusię, Zbyszka i Juranda i rozpoczął „Requiem aeternam“. A po ukończeniu pieśni długi czas modlił się głośno, przyczem ludziom zdawało się, że słyszą proroczy głos, gdy błagał, aby ta męka niewinnego dziecka była oną kroplą, która przepełnia naczynie nieprawości, i aby nastał dzień sądu, kary, gniewu i klęski.
Następnie ruszyli do Spychowa; ale nie położyli Danusi na wóz, tylko nieśli ją na przedzie orszaku na umajonych noszach. Dzwon nie przestając bić, zdawał się wzywać i zapraszać ku sobie, a oni szli śpiewający szerokiem błoniem, pod ogromną złotą zorzę wieczorną, jakby ich ta zmarła prowadziła naprawdę do odwiecznych blasków i jasności. Wieczór już był i trzody wracały z pól, gdy doszli. Kaplica, w której złożono zwłoki, jaśniała od pochodni i świec jarzących. Z rozkazu księdza Kaleba siedm panien odmawiało kolejno litanię nad ciałem, aż do świtu. Do świtu również Zbyszko nie odstępował Danusi, i sam o jutrzni wkładał ją w trumnę, którą biegli rzemieślnicy uciosali przez noc z pnia dębowego, wprawiwszy w wieku nad głową szybę złotego bursztynu.
Juranda nie było przy tem, albowiem działy się z nim rzeczy dziwne. Zaraz po powrocie do domu utracił władzę w nogach, a gdy położono go na łożu, utracił ruch i świadomość, gdzie jest i co się z nim dzieje. Próżno ksiądz Kaleb przemawiał do niego, próżno zapytywał, co mu jest: nie słyszał, nie rozumiał, tylko leżąc na wznak, podnosił do góry powieki pustych oczu i uśmiechał się z twarzą rozjaśnioną i szczęśliwą, a czasem poruszał ustami, jak gdyby z kim rozmawiał. Ksiądz i Tolima rozumieli, że ze zbawioną córką rozmawia i do niej się śmieje. Rozumieli również, że już kona i własną wieczną szczęśliwość źrenicami duszy ogląda, ale w tem się pomylili, gdyż on, nieczuły, głuchy na wszystko, uśmiechał się tak całe tygodnie, i Zbyszko, wyjechawszy wreszcie z okupem za Maćka zostawił go jeszcze przy życiu.

II.

Po pogrzebie Danusi Zbyszko nie chorzał obłożnie. ale żył w odrętwieniu. Z początku przez pierwsze dni, nie było z nim tak źle: chodził, rozmawiał o swojej zmarłej niewieście, odwiedzał Juranda i siadywał przy nim. Opowiedział też księdzu o niewoli Maćkowej, i uradzili obaj wysłać do Prus i Malborka Tolimę, aby wywiedział się, gdzie Maćko jest, i żeby go wykupił, zapłaciwszy zarazem i za Zbyszka tyle grzywien, na ile zgodzili się z Arnoldem von Baden i jego bratem. W spychowskich podziemiach nie brakło srebra, które Jurand bądź swego czasu wygospodarzył, bądź zdobył, przypuszczał więc ksiądz, że Krzyżacy, byle otrzymali pieniądze, łatwo i starego rycerza wypuszczą, i nie będą żądali, aby młody stawił się osobiście.
— Jedź do Płocka — rzekł na drogę Tolimie ksiądz — i weź od tamtejszego księcia glejt. Inaczej pierwszy lepszy komtur złupi cię i samego uwięzi.
— Ba! przecie ich znam — odrzekł stary Tolima. — Wzdyć umieją oni łupić nawet i tych, którzy z glejtami przyjeżdżają.
I pojechał. Ale niebawem pożałował ksiądz Kaleb, że samego Zbyszka nie wyprawił. Bał się on wprawdzie, że w pierwszych chwilach boleści nie potrafi się młodzian sprawić jak należy, lub może przeciw Krzyżakom wybuchnie i na niebezpieczeństwo się poda; wiedział również, że trudno mu będzie zaraz odjechać od kochanej trumny, w świeżym żalu, w świeżem osieroceniu i wnet po takiej strasznej a bolesnej podróży, którą aż gdzieś od Gotteswerder do Spychowa odbył. Potem jednak żałował, iż wziął to wszystko w rachubę, gdyż Zbyszkowi z każdym dniem czyniło się ciężej, żył on aż do śmierci Danusi w okrutnym wysiłku, w okrutnem natężeniu wszystkich sił: jeździł na kraje świata, potykał się, odbijał swoją niewiastę, przeprawiał się przez dzikie puszcze, i nagle to wszystko skończyło się, jakby kto mieczem uciął, a została tylko pamięć, że to wszystko poszło na marne, że trudy były daremne — i że wprawdzie przeszły, ale razem z niemi przeszła część życia, przeszła nadzieja, przeszło dobro, zginęło kochanie, a nie pozostało nic. Każdy żyje jutrem, każdy coś zamierza i coś układa sobie na przyszłość, a Zbyszkowi jutro stało się obojętne, co zaś do przyszłości, to miał takie poczucie, jakie miała Jagienka, gdy wyjeżdżając ze Spychowa mówiła: „Moje szczęście za mną, nie przedemną.“ Ale nadomiar w jego duszy to poczucie bezradności, pustki i niedoli wyrastało na gruncie ogromnej boleści i coraz większego żalu po Danusi.
Ów żal przejmował go, opanowywał i zarazem tężał w nim coraz bardziej, tak że w końcu nie było w Zbyszkowem sercu miejsca na nic innego. Więc o nim tylko myślał i hodował go w sobie i żył z nim jednym, nieczuły na wszystko inne, zamknięty w sobie, pogrążon jakby w półśnie, nieświadom tego co się na okół dzieje. Wszystkie władze jego duszy i ciała, jego dawna wartkość i dzielność, przeszły w stan folgi. W spojrzeniu i ruchach miał teraz jakąś ociężałość starca. Całemi dniami i nocami przesiadywał albo w podziemi przy trumnie Danusi, albo na przyzbie, grzejąc się w południowych godzinach w blasku słonecznym. Chwilami zapamiętywał się tak, że nie odpowiadał na pytania. Ksiądz Kaleb, który go miłował, począł obawiać się, aby ów ból nie przeżarł go tak, jak rdza przeżera żelazo — i ze smutkiem myślał, że może lepiej było wyprawić Zbyszka, choćby do Krzyżaków z okupem.
— Trzeba — mówił do miejscowego klechy, z którym w braku kogo, innego o swoich frasunkach rozmawiał — aby jakowaś przygoda targnęła nim, jako wicher drzewem, bo inaczej gotów skapieć do szczętu.
A klecha przyświadczał roztropnie, mówiąc dla porównania, że gdy się człek kością udławi, to także najlepiej dać mu dobrze po karku.
Przygoda żadna nie przytrafiła się jednak, ale natomiast w kilka tygodni później przyjechał niespodzianie pan Lorche.
Widok jego wstrząsnął Zbyszka, albowiem przypomniał mu wyprawę na Żmujdź i odbicie Danusi. Sam de Lorche bynajmniej nie wahał się potrącać tych bolesnych wspomnień. Owszem, dowiedziawszy się o nieszczęściu Zbyszka, poszedł zaraz modlić się z nim razem nad trumną Danusi, mówił też o niej bezustanku, a następnie, będąc przez pół poetą, ułożył o niej pieśń, którą śpiewał przy lutni w nocy u kraty podziemia, tak rzewliwie i żałośnie, że Zbyszka chociaż słów nie rozumiał, że samej nuty chwycił ogromny płacz, do samego świtania trwający.
A potem zmożon tym płaczem i żalem i niewywczasem, zapadł w długi sen, lecz gdy się zbudził, znacznie widać mu boleść łzami spłynęła, gdyż rzeźwiejszy był, niż dni poprzednich, i raźniej przed się spoglądał. Ucieszył się też wielce do pana de Lorche i począł mu za przybycie dziękować, a następnie wypytywać, zkądby się o jego nieszczęściu dowiedział.
A ów odpowiedział mu przez usta księdza Kaleba, że o śmierci Danusi dowiedział się dopiero w Lubawie od starego Tolimy, którego widział w więzach u tamtejszego komtura, ale że do Spychowa i tak jechał, by oddać się Zbyszkowi w niewolę.
Wieść o uwięzieniu Tolimy wielkie i na Zbyszku i na księdzu uczyniła wrażanie. Zrozumieli, że okup przepadł, albowiem nie było trudniejszej rzeczy w świecie, niż wydrzeć z gardła Krzyżakom raz zagrabione pieniądze. Wobec tego należało jechać z drugim okupem.
— Gorze! — zawołał Zbyszko. — To biedny stryjku czeka tam i myśli, żem go przepomniał. Trzeba mi teraz co ducha do niego spieszyć.
Potem zwrócił się do pana de Lorche:
— Wiesz, jako się zdarzyło? Wiesz, że on w rękach krzyżackich?
— Wiem — odpowiedział de Lorche — bom go widział w Malborgu, i dla tego sam tu przyjechałem.
Tymczasem ksiądz Kaleb począł narzekać.
— Źleśmy postąpili — mówił — ale nikt głowy nie miał... Więcej się też po rozumie Tolimy spodziewałem. Czemu zaś nie jechał do Płocka i bez nijakiego glejtu między tych rozbójników się puścił!
A na to pan de Lorche ruszył ramionami.
— Co im tam glejty! Albo to sam książę płocki, również jak i wasz tutejszy, mało od nich krzywd cierpią? Nad granicą wieczne bitwy i napaści — bo i wasi swego nie darują. Każdy też komtur, ba! każdy wójt robi, co chce, a w drapieżności to już chyba jeden drugiego prześciga...
— Tem bardziej powinien był Tolima do Płocka jechać.
— Tak i chciał uczynić, ale go w drodze nad granicą z noclegu porwali.
Byliby go zabili, gdyby im nie był rzekł, iż dla komtura do Lubawy pieniądze wiezie. Tem się ocalił, ale komtur postawił teraz świadków, jako Tolima sam to mówił.
— A stryj Maćko jakoże się ma? Zdrów? Nie nastają tam na jego szyję? — pytał Zbyszko.
— Zdrów jest — odrzekł de Lorche. — Zawziętość tam jest na „króla“ Witolda i na tych, którzy pomagają Żmujdzinom, wielka — i pewnieby starego rycerza ścięli, gdyby nie to, że im żal okupu. Bracia von Baden także go z tej samej przyczyny bronią, a wreszcie chodzi kapitule o moją głowę, którą gdyby poświęcili, zawrzałoby przeciw nim rycerstwo i we Flandryi i w Geldryi, i w Burgundyi... Wiecie, jakożem jest krewny grafa Geldryjskiego.
— A przecz-że o twoją głowę ma chodzić? — przerwał ze zdziwieniem Zbyszko.
— Bom jest przez ciebie pojman. Powiedziałem w Malborgu tak: „Weźmijcie gardło staremu rycerzowi z Bogdańca, to młody weźmie moje...“
— Nie wezmę, tak mi dopomóż Bóg!
— Wiem, że nie weźmiesz, ale oni się tego boją, i przez to Maćko ostanie między nimi bezpieczny. Mówili mi, że i ty jesteś także w niewoli, bo cię tylko na rycerskie słowo Badenowie puścili, że zatem nie potrzebuję ci się stawiać. Ale ja odrzekłem im, że gdyś mnie w jeństwo brał, byłeś wolny. I ot mnie masz! A pókim w twoich rękach, nic oni tobie, ani Maćkowi nie uczynią. Ty okup von Badenom spłać, zaś za mnie żądaj we dwoje alibo we troje tyle. Muszą zapłacić. Nie dla tego tak mówię, abym mniemał, żem więcej od was wart, ale aby ich chciwość pokarać, którą pogardzam. Całkiem inne miałem o nich pojęcie niegdyś, ale teraz zbrzydły mi i oni, i ich gościna. Pójdę do Ziemi świętej, tam szukać przygód, bo im dłużej służyć nie chcę.
— Albo też u nas, panie, ostańcie — rzekł, ksiądz Kaleb. — A myślę, że tak i będzie, bo co do tego, żeby oni mieli okup za was dawać, to mi się nie wydaje.
— Jeśli nie zapłacą, to sam zapłacę — odrzekł de Lorche. — Przyjechałem tu z pocztem znacznym i wozy mam ładowne, a tego co na nich jest wystarczy...
Ksiądz Kaleb powtórzył Zbyszkowi te słowa, na które Maćko pewnie nie byłby pozostał nieczuły, ale Zbyszko, jako młody i mało o majętność dbający, odrzekł:
— Na moją cześć! Nie będzie tak, jako mówisz. Byłeś mi brat i przyjaciel, i okupu nijakiego od ciebie nie wezmę.
Poczem uściskali się, czując, że nowy węzeł został między nimi zawiązany. Ale de Lorche uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze. Niech jeno Krzyżacy o tem nie wiedzą, bo się o Maćka będą droczyli. A widzicie, muszą zapłacić, gdyż będą się bali, że inaczej rozgłoszę po dworach i między rycerstwem, że radzi niby zapraszają i widzą rycerskich gości, ale gdy który w niewolę popadnie, to o nim zapominają. A Zakonowi o gości okrutnie teraz chodzi, bo mu Witolda strach, a jeszcze bardziej Polaków i ich króla.
— To niech tedy tak będzie — rzekł Zbyszko — że ty tu ostaniesz, alibo gdzie chcesz na Mazowszu, a ja do Malborga po stryjca pojadę i będę okrutną przeciw tobie udawał zawziętość.
— Na świętego Jerzego, uczyń tak! — odpowiedział de Lorche. — Ale wpierw wysłuchaj co ci powiem. W Malborgu mówią, że ma zjechać do Płocka król polski i spotkać się z mistrzem w samym Płocku, albo gdzie na granicy, Krzyżacy wielce tego pragną, albowiem chcą wymiarkować, czy król będzie pomagał Witoldowi, jeśli ów otwartą im wojnę o Żmujdź wypowie. Ha! chytrzy oni są jako węże, ale przecie w tym Witoldzie mistrza znaleźli. Zakon się go też boi, ponieważ nigdy nie wiadomo, co on zamyśla i co uczyni: „Oddał nam Żmujdź — mówią w kapitule — ale przez nią trzyma ciągle jakoby miecz nad naszemi karkami. Słowo — mówią — rzeknie, i bunt gotów!" Jakoż tak jest. Muszę się kiedy wybrać na jego dwór.
Może przygodzi się w szrankach u niego potykać, a oprócz tego słyszałem, że i niewiasty tamtejsze anielskiej czasem bywają urody.
— Mówiliście, panie, o przyjeździe króla polskiego do Płocka? — przerwał ksiądz Kaleb.
— Tak jest. Niech Zbyszko przyłączy się do królewskiego dworu. Mistrz chce sobie króla ująć i niczego mu nie odmówi. Wiecie, że w potrzebie nikt nie umie być pokorniejszy od Krzyżaków. Niech się Zbyszko do orszaku przyłączy i niech się o swoje upomina, niech jak najgłośniej na bezprawie krzyczy. Inaczej go będą słuchali wobec króla i wobec krakowskich rycerzy, którzy sławni są w świecie, i których wyroki szeroko rozchodzą się między rycerstwem.
— Przednia rada! Na Pański Krzyż, przednia! — zawołał ksiądz.
— Tak! — potwierdził Lorche. — I sposobności też nie braknie. Słyszałem w Malborgu, że będą uczty, będą turnieje, bo się goście zagraniczni koniecznie chcą z królewskimi rycerzami potykać. Na Boga! Toż ma przyjechać i rycerz Jan z Aragonii, największy ze wszystkich w chrześciaństwie. Nie wiecie? Przecie on podobno aż z Aragonii rękawicę waszemu Zawiszy przysłał, aby zaś nie mówiono po dworach, że jest drugi równy jemu na świecie.
Przyjazd pana de Lorche, jego widok i cała rozmowa tak jednak rozbudziła Zbyszka z owej bolesnej martwoty, w której był przedtem pogrążon, że z ciekawością słuchał jego nowin. O Janie z Aragonii wiedział, gdyż powinnością było wówczas każdego rycerza znać i pamiętać nazwiska wszystkich najsłynniejszych wojowników, sława zaś szlachty aragońskiej, a szczególniej owego Jana, obiegła świat cały. Żaden rycerz nie sprostał mu nigdy w szrankach. Maurowie pierzchali na sam widok jego zbroi, i powszechne było mniemanie, że on jest pierwszy w całem chrześciaństwie.
Więc na wieść o nim ozwała się w Zbyszku bojowa rycerska dusza, i począł wypytywać się z wielkiem zajęciem:
— Pozwał ci Zawiszę Czarnego?
— Rok już podobno, jak przyszła rękawica, i jak Zawisza odesłał swoją.
— To Jan z Aragonii napewno już przyjedzie?
— Czy napewno — nie wiedzą, ale są takowe posłuchy. Krzyżacy dawno posłali mu zaproszenie.
— Daj Bóg takie rzeczy widzieć.
— Daj Bóg! — rzekł de Lorche. I choćby Zawisza był pokonan, co łatwo się może zdarzyć, wielka to chwała dla niego, że go taki Jan z Aragonii pozwał, ba! i dla całego waszego narodu.
— A obaczym! — rzekł Zbyszko — mówię tylko: daj Bóg widzieć.
— A ja przywtarzam.
Jednakże życzenie ich nie miało się tym razem spełnić, gdyż stare kroniki wspominają, że pojedynek Zawiszy z przesławnym Janem z Aragonii odbył się dopiero w kilkanaście lat później, w Perpignan, gdzie w obecności cesarza Zygmunta, Papieża Benedykta XIII, a dalej króla aragońskiego i wielu książąt i kardynałów, Zawisza Czarny z Garbowa zwalił z konia pierwszem uderzeniem kopii swego przeciwnika i świetne nad nim odniósł zwycięztwo.
Tymczasem wszelako i Zbyszko i de Lorche cieszyli się w sercach, myśleli bowiem, że gdyby nawet Jan z Aragonii nie mógł się na ów termin stawić, to i tak ujrzą znamienite czyny rycerskie, bo w Polsce nie brakło zapaśników, mało co Zawiszy ustępujących, a między gośćmi krzyżackimi można było zawsze znaleźć najprzedniejszych szermierzy francuzkich, angielskich, burgundzkich i włoskich, gotowych z każdym iść o lepszą.
— Słuchaj — rzekł do pana de Lorche Zbyszko. — Cni mi się bez stryja Maćka i pilno mi go wykupić, przeto jutro zaraz do dnia do Płocka ruszę. Ale po co ty masz tu ostawać? Nibyś to u mnie w niewoli, więc jedź ze mną, a obaczysz króla i dwór.
— Chciałem cię właśnie o to prosić — odrzekł de Lorche — bom zdawna chciał widzieć waszych rycerzy, a przytem słyszałem, że damy z dworu królewskiego więcej do aniołów, niż do mieszkanek ziemskiego padołu podobne.
— Dopiero coś to powiedział o Witoldowym dworze — zauważył Zbyszko.



III.

Zbyszko wyrzucał sobie w duszy, iż w swej boleści o stryjcu przepomniał, a że i bez tego prędko zwykł był wykonywać, co zamierzył, więc nazajutrz do dnia wyruszyli razem z panem de Lorche do Płocka. Nadgraniczne drogi nawet w czasach największego spokoju nie bywały bezpieczne z przyczyny łotrów, których liczne kupy wspierali i otaczali opieką Krzyżacy, co ostro wymawiał im król Jagiełło. Mimo skarg, które aż o Rzym się opierały, mimo pogróżek i srogiego wymiaru sprawiedliwości, komturowie sąsiedni pozwalali zaciężnym knechtom łączyć się ze zbójami, wypierając się wprawdzie, tych, którzy mieli nieszczęście wpaść w ręce polskie, ale dając schronienie powracającym ze zdobyczą i jeńcami nie tylko we wsiach zakonnych, lecz i w zamkach.
W takie to właśnie zbójeckie ręce dostawali się niejednokrotnie podróżni i mieszkańcy nadgraniczni, a zwłaszcza dzieci bogatych ludzi, które porywano dla okupu. Ale dwaj młodzi rycerze, mając znaczne poczty, złożone każdy, prócz woźniców, z kilkunastu orężnych pieszych i konnych pachołków, nie obawiali się napadu — i bez przygód dotarli do Płocka, gdzie zaraz na wstępie miła czekała ich niespodzianka.
Oto w gospodzie znaleźli Tolimę, który przybył na dzień przed nimi. Stało się to takim sposobem, iż starosta krzyżacki z Lubawy, zasłyszawszy, że wysłannik w chwili, gdy go napadnięto niedaleko Brodnicy, zdołał ukryć część okupu, odesłał go do tego zamku z poleceniem do komtura, aby go zmusił do wskazania, gdzie pieniądze zostały schowane. Tolima skorzystał ze sposobności i uciekł, gdy zaś rycerze dziwili się, iż udało mu się to tak łatwo, objaśnił im rzecz jak następuje:
— Wszystko przez ich łakomstwo. Nie chciał komtur brodnicki przydawać mi znacznej straży, bo nie chciał, by się o pieniędzach rozgłosiło. Może ułożyli się z lubawskim, że się podzielą, a bali się, iż gdy się rozgłosi, to trzeba będzie znaczną część do Malborga odesłać, albo i wszystko owym Badenom oddać. Dodał ci mi tedy jeno dwóch ludzi: jednego zaufanego knechta, który musiał po Drwęcy razem ze mną wiosłować i jakowegoś pisarza... A zaś chodziło im, by nikt nas nie widział, więc było to pod noc, i wiecie, że granica tuż. Dali mi też wiosło dębowe... No — i łaska Boska... bom jest oto w Płocku.
— Wiem! A tamci nie wrócili! — zawołał Zbyszko.
Na to uśmiech rozjaśnił srogą twarz Tolimy.
— Wżdy Drwęca do Wisły płynie — rzekł. — Jakoże im było pod wodę wracać? Znajdą ich Krzyżacy chyba w Toruniu.
Po chwili zaś, zwróciwszy się do Zbyszka, dodał:
— Pieniędzy część mi komtur lubawski zagrabił, ale te, którem przy napaści ukrył, tom odnalazł i teraz dałem je, panie, waszemu giermkowi do schowania, bo on w zamku u księcia mieszka, a tam im przezpieczniej, niż u mnie w gospodzie.
— To mój giermek jest tu, w Płocku? A co on tu robi? — zapytał ze zdziwieniem Zbyszko.
— On przecie po przywiezieniu Zygfryda odjechał z panną, która w Spychowie była, a teraz jest dworką tutejszej księżny. Tak ci wczoraj gadał.
Ale Zbyszko, który przygłuszon boleścią po śmierci Danusi, o nic w Spychowie nie pytał i o niczem nie wiedział, teraz dopiero przypomniał sobie, że Czech był naprzód z Zygfrydem wyprawiony — i na to wspomnienie serce ścisnęło mu się żalem i pomstą.
— Prawda! — rzekł. — A gdzie zaś ów kat? Co się z nim stało?
— Nie powiadał ksiądz Kaleb? Zygfryd powiesił się, i przejeżdżaliście, panie, wedle jego mogiły.
Nastała chwila milczenia.
— Mówił giermek — rzekł wreszcie Tolima — iże się do was wybiera, a byłby to już dawno uczynił, jeno że panny musiał pilnować, która tu po powrocie ze Spychowa chorzała.
A Zbyszko spytał znów, wstrząsnąwszy się z żałosnych wspomnień, jakby ze snu:
— Jakiej panny?
— No, tej — odrzekł stary — waszej siostry albo krewniaczki, która tu z rycerzem Maćkiem do Spychowa w pacholikowych szatkach przyjechała, a po drodze pana naszego, omackiem idącego, odnalazła. Żeby nie ona, nie byliby rycerz Maćko, ani wasz giermek pana poznali. Miłował ci też ją potem nasz pan wielce, bo w takim go miała starunku, jak córka, i prócz księdza Kaleba, ona jedna mogła go wyrozumieć.
Więc młody rycerz otworzył ze zdumieaia szeroko oczy.
— Nie powiadał mi ksiądz Kaleb o żadnej pannie i ja nijakiej krewniaczki nie mam...
— Nie powiadał, boście, panie, w zapamiętaniu od boleści żyli i o Bożym świecie nie wiedzieli.
— A jakoże na ową pannę wołali?
— Wołali na nią: Jagienka.
Zbyszkowi wydawało się, że śni. Myśl, że Jagienka z odległych Zgorzelic mogła przyjechać aż do Spychowa, nie chciała mu się w głowie pomieścić. I po co? Dla czego? Nie było mu wprawdzie tajnem, że dziewczyna rada go widziała i lgnęła do niego w Zgorzelicach, ale on jej przecie wyznał, że był żonaty — więc wobec tego nie mógł żadną miarą przypuścić, aby stary Maćko zabrał ją do Spychowa w tym celu, aby ją za niego wydać. Zresztą i Maćko i Czech nawet mu o niej nie wspomnieli...
Wszystko to wydało mu się ogromnie dziwne i zupełnie niezrozumiałe, więc zaczął znów zarzucać pytaniami Tolimę, jak człowiek, który własnym uszom nie wierzy i chce, by mu powtórzono nieprawdopodobną nowinę.
Tolima jednak nie umiał mu nic powiedzieć nad to, co poprzodnio powiedział, ale natomiast poszedł na zamek szukać giermka, i niebawem, jeszcze przed zachodem słońca, z nim powrócił. Czech witał młodego pana z radością, ale i ze smutkiem, bo się już był poprzednio o wszystkiem co zaszło w Spychowie dowiedział. A Zbyszko również rad mu był z całej duszy, czując, iż to jest serce przyjazne i wierne, jedno z takich, jakich człowiek w nieszczęściu najbardziej potrzebuje. Rozrzewnił się też i rozkwilił, opowiadając mu o śmierci Danusi, i podzielił się z nim bolem, żalem, łzami, tak właśnie, jak brat dzieli się z bratem. Długo to wszystko trwało, zwłaszcza, że w końcu, na prośbę Zbyszkową, powtórzył im pan de Lorche ową pieśń żałosną, którą był o zmarłej ułożył i śpiewał ją przy cytrze, w otwartem oknie, podnosząc oczy ku gwiazdom.
A gdy już im wreszcie znacznie ulżyło, poczęli mówić o sprawach, które czekały ich w Płocku.
— Wstąpiłem tu po drodze do Malborga — rzekł Zbyszko — bo to wiesz, że stryj Maćko w niewoli i że po niego z okupem jadę.
— Wiem — odparł Czech. — Dobrzeście zrobili, panie. Chciałem sam do Spychowa jechać, aby wam drogę na Płock doradzić; król w Raciążku ma układy z wielkim mistrzem prowadzić, przy królu zaś łatwiej się upomnieć, ile że wobec majestatu nie tacy Krzyżacy hardzi i udają poczciwość chrześciańską.
— A mówił Tolima, że miałeś do mnie jechać, ale cię niezdrowie Jagienki Zychówny wstrzymało. Słyszałem, że ją stryj Maćko w te strony przewiózł i że w Spychowie też była. Okrutniem się dziwował! A gadaj, skroś jakiejże przyczyny stryj Maćko ją ze Zgorzelic zabierał?
— Siła była przyczyn. Bał się rycerz Maćko, żeby, gdy ją bez nijakiej opieki zostawi, to rycerze Wilk i Cztan będą na Zgorzelice najeżdżali, przyczem mogła się stać i młodszym dzieciom krzywda. A bez niej już ci przezpieczniej, bo w Polsce, jako wiecie: zdarzy się, iż szlachcic — nie mogąc inaczej — siłą dziewkę bierze, ale na małe sieroty nikt ręki nie podniesie, gdyż za to i miecz katowski i gorsza od miecza hańba!
Była wszelako i druga takowa przyczyna, że opat umarł i pannę dziedziczką swych włości uczynił, nad któremi opiekę miał tutejszy biskup. Przeto rycerz Maćko pannę do Płocka przywiózł.
— Ale ją i do Spychowa brał?
— Brał, na czas wyjazdu biskupa i księstwa, gdyż nie było jej przy kim ostawić. I szczęście, że ją wziął. Gdyby nie panienka, bylibyśmy z naszym panem przejechali wedle rycerza Juranda, jak koło obcego dziada. Dopieroż, jak się poczęła nad nim litować, poznaliśmy, kto ów dziad. Pan Bóg to wszystko zrządził przez jej miłosierne serce.
I począł opowiadać, jak następnie Jurand nie mógł się bez niej obyć, jak ją miłował i błogosławił, a Zbyszko choć to już wiedział od Tolimy, słuchał tego opowiadania ze wzruszeniem i wdzięcznością dla Jagienki.
— Niech jej Bóg da zdrowie! — rzekł wreszcie. — Dziwno mi jeno, żeście mi nic o niej nie mówili.
A Czech zakłopotał się nieco i, chcąc, zyskać czas do namysłu na odpowiedź, zapytał:
— Gdzie, panie?
— A u Skirwoiłły, tam, na Żmujdzi.
— Nie mówiliśmy? Jako żywo! Mnie się wydaje, żeśmy mówili, ale wam w głowie było co innego.
— Mówiliście, że Jurand wrócił, ale o Jagience nic.
— Ej! czyście nie zabaczyli? A wreszcie Bóg raczy wiedzieć! Może rycerz Maćko myślał, że ja powiedziałem, a ja, że on.
Na nic to było, panie, cośkolwiek wam wtedy powiadać. I nie dziwota! Ale teraz rzekę co innego. Szczęście, że panienka też jest, bo ona i rycerzowi Maćkowi się przyda.
— Cóż zaś może wskórać?
— Niech jeno słowo tutejszej księżnie powie, która okrutnie ją miłuje. A znów Krzyżacy niczego księżnie nie odmawiają, bo raz że królewska rodzona, a powtóre, wielka Zakonu przyjaciółka. Teraz, jakoście może słyszeli, kniaź Skirgiłł (też rodzony brat królewski) podniósł się przeciw kniaziowi Witoldowi i do Krzyżaków uciekł, którzy chcą go wspomódz i na Witoldowym stolcy posadzić. Król bardzo księżnę nawidzi i rad, jak mówią, ucha jej podaje, więc Krzyżacy chcą, by na stronę Skirgiełła przeciw Witoldowi króla skłoniła. Rozumieją to — mać ich zatracona! — że byle się Witolda pozbyli, będą mieli spokój. Więc posły krzyżackie od rana do wieczora księżnie pokłony biją i każdą jej chęć zgadują.
— Jagienka miłuje wielce stryja Maćka i pewnie za nim się wstawi — rzekł Zbyszko.
— Jużci, że nie będzie jej, jak i co mówić.
— Mieliśmy i tak na zamek z panem de Lorche iść — rzekł Zbyszko — i po tom tu przyjechał. Trzeba nam tylko włosy utrefić i przyodziać się przystojnie.
Po chwili zaś dodał:
— Chciałem z żałości włosy obciąć, alem przepomniał.
— To i lepiej! — rzekł Czech.
I wyszedł wołać służebnych pachołków, wróciwszy zaś z nimy, podczas gdy dwaj młodzi rycerze przyozdabiali się godnie na wieczorną ucztę do zamku, powiadał dalej, co się na królewskim i książęcym dworze dzieje.
— Krzyżacy — mówił — jako mogą, pod kniaziem Witoldem kopią, bo póki on żyw i z ramienia królewskiego potężną krainą władnie, dopóty nie zaznać im spokoju! Naprawdę jego jednego oni się boją! Hej! kopią też, kopią, jako krety! Podburzyli na niego tutejszych księstwa oboje, a ponoć dokazali także, że nawet i książę Janusz teraz na niego krzyw, z przyczyny Wizny.
— A książę Janusz i księżna Anna też tu są? — zapytał Zbyszko. — Siła znajomych się znajdzie, bom przecie i w Płocku nie pierwszy raz.
— Także! — odrzekł giermek — są oboje, mają oni nie mało spraw z Krzyżakami, które te krzywdy chcą mistrzowi przy królu do oczu wymówić.
— A król co? Za kim jest? Zali mu nie gniewno na Krzyżaków i mieczem nad nimi nie potrząsa?
— Król Krzyżaków nie kocha, i mówią, że zdawna wojną grozi... A co do kniazia Witolda, to woli go król od rodzonego Skirgiełły, który jest wicher i opój... I dla tego rycerze, którzy są przy majestacie, powiadają, że król się przeciw Witoldowi nie opowie i nie obiecnie Krzyżakom, że go nie będzie wspomagał. I to może być, bo od kilku dni księżna tutejsza Aleksandra bardzo wedle króla zabiega i jakaś frasobliwa chodzi.
— Zawisza Czarny tu jest?
— Nie masz go, ale i tym, którzy są, napatrzyć się nie można, i gdyby co do czego przyszło, hej, mocny Boże! polecą też wiory i paździerze z Krzyżaków, polecą!...
— Nie ja ich będę żałował.
W kilka pacierzy później, przybrawszy się pięknie, wyszli na zamek. Uczta wieczorna miała się odbyć tego dnia nie u samego księcia, lecz u starosty grodowego Andrzeja z Jasieńca, którego obszerne domostwo leżało w obrębie murów zamkowych przy Baszcie Większej. Z powodu przecudnej, aż nazbyt ciepłej nocy, starosta bojąc się, aby gościom nie było duszno w izbach, rozkazał zastawić stoły na podwórcu; na którym z pomiędzy kamiennych płyt wyrastały jarzęby i cisy. Płonące beczki smolne oświecały je jasnym, żółtym płomieniem, ale jeszcze jaśniej oświecał księżyc, który błyszczał na bezchmurnym niebie, wśród rojów gwiazd, jak srebrna tarcza rycerska. Koronowani goście jeszcze nie nadeszli, ale roiło się już od dworzan, zarówno królewskich, jak i książęcych. Zbyszko znał ich wielu, zwłaszcza z dworu księcia Janusza, a z dawnych znajomych krakowskich ujrzał Krzona z Kozichgłów, Lisa z Targowiska, Marcina z Wrocimowic, Domarata z Kotylan i Staszka z Charbimowic, a wreszcie i Powałę z Taczewa, którego widok szczególnie go ucieszył, pamiętał bowiem, jaką życzliwość okazał mu owego czasu ów sławny rycerz w Krakowie.
Nie mógł jednakże do żadnego z nich odrazu dostąpić, albowiem miejscowi rycerze mazowieccy otaczali każdego z nich ciasnem kołem, wypytując się o Kraków, o dwór, o zabawy, o różne przewagi bojowe, a zarazem przypatrując się ich świetnym szatom, ich trefieniu włosów, których cudne zwoje polepione były białkiem dla mocy i biorąc z nich we wszystkiem wzór dworności i obyczajów.
Wszelako Powała z Taczewa poznał Zbyszka i rozsunąwszy Mazurów, zbliżył się ku niemu.
— Poznałem cię młodzianku — rzekł ściskając jego dłoń. — Jakoż się miewasz i zkąd się tu znalazłeś? Dla Boga! Widzę, że już pas i ostrogi nosisz. Inni do siwych włosów na to czekają, ale ty widać, godnie świętemu Jerzemu służysz.
— Szczęść wam Boże, szlachetny panie — odrzekł Zbyszko. — Gdybym najprzedniejszego Niemca z konia zwalił, nie takbym się ucieszył, jak z tego, że was w zdrowiu oglądam.
— Jam też rad. A rodzic twój gdzie?
— Nie rodzic, jeno stryj. W niewoli ci on u Krzyżaków, i z wykupem za niego jadę.
— A oważ dzieweczka, która cię nałęczką przykryła?
Zbyszko nie odrzekł nic, tylko podniósł w górę oczy, które załzawiły mu się w jednej chwili, co widząc pan z Taczewa, rzekł:
— Padół to jest łez... Nic, jeno prawy padół! Ale choćmy na ławę pod jarzęba, to mi opowiesz swoje rzewliwe przygody.
I pociągnął go w kąt dziedzińca. Tam Zbyszko siadłszy obok niego, począł mu opowiadać o niedoli Juranda, o pochwyceniu Danusi, i o tem, jako jej szukał, i jako mu zmarła po odbiciu. A Powała słuchał uważnie, i naprzemian to zdumienie, to gniew, to zgroza, to litość odbijały mu się na obliczu. Wreszcie, gdy Zbyszko skończył, rzekł:
— Opowiem to królowi, panu naszemu! Ma on i tak upomnieć się u mistrza o małego Jaśka z Kretkowa i srogiej domagać się kary na tych, którzy go porwali. A porwali dla tego, że bogaty i chcą wykupu. Nic to u nich na dziecko rękę podnieść.
Tu zamyślił się nieco, poczem mówił dalej jakby do siebie samego:
— Nienasycone to plemię, gorsze od Turków i Tatarów. Bo oni w duszy króla i nas się boją, a jednak od grabieży i mordów nie mogą się powstrzymać. Napadają wsie, rzezają kmieciów, topią rybaków, chwytają dzieci, jako wilcy. Cóżby to było, gdyby się nie bali!... Mistrz na króla listy do obcych dworzan wysyła, a w oczy mu się łasi, bo lepiej od innych naszą potęgę rozumie. Ale przebierze się w końcu miara!
I znów na chwilę ucichł, a potem położył dłoń na ramieniu Zbyszka.
— Powiem królowi — powtórzył — a w nim wre już zdawna gniew, jak ukrop w garnku i tego bądź pewien, że kara okrutna nie minie sprawców twojej niedoli.
— Z tych, panie, już żaden nie żyje — odparł Zbyszko.
A Powała spojrzał na niego z wielką przyjacielską życzliwością:
— Bogdajże cię! To widać swego nie darujesz. Jednemu Lichtensteinowi jeszcześ nie odpłacił, bo wiem, żeś nie mógł. Myśmy mu także w Krakowie ślubowali, ale z tem trzeba chyba wojny — którą daj Bóg — czekać, gdyż on bez pozwoleństwa mistrzowego stanąć nie może, a mistrzowi jego rozum potrzebny, dla którego ciągle go na różne dwory posyła, więc mu i nie łatwo pozwoli.
— Pierwej muszę stryjca wykupić.
— Tak... I wreszcie pytałem się o Lichtensteina. Nie ma go tu i nie będzie w Raciążku, gdyż wysłan jest do króla angielskiego po łuczników. A o stryja niech cię głowa nie boli. Gdy król, albo tutejsza księżna słowo rzekną, to z okupem nie pozwoli mistrz kręcić.
— Tembardziej, że mam jeńca znacznego, rycerza de Lorche, który jest pan możny i między nimi sławny. Rad by on się pewnie wam, panie, pokłonić i znajomość z wami uczynić, bo nikt więcej nad niego nie wielbi sławnych rycerzy.
To rzekłszy, skinął na pana de Lorche, który stał w pobliżu, a ów, rozpytawszy się już poprzednio, z kim Zbyszko rozmawia, zbliżył się skwapliwie, bo istotnie zapłonął chęcią poznania tak sławnego, jak Powała rycerza.
Więc, gdy ich Zbyszko zaznajomił, skłonił się wytworny Geldryjczyk jak najukładniej i rzekł:
— Jeden tylko byłby większy zaszczyt, panie, od uściśnięcia waszej dłoni, a to potykać się z wami w szrankach, albo w bitwie.
Na to uśmiechnął się potężny rycerz z Taczewa, gdyż przy drobnym i szczupłym panu de Lorche, wyglądał jak góra i rzekł:
— A ja tam rad, że się spotkamy jeno przy pełnych konwiach, i da Bóg, nigdy inaczej.
De Lorche zaś zawahał się nieco, a potem ozwał się, jakby z pewną nieśmiałością:
— Gdybyście jednak, szlachetny panie, chcieli twierdzić, że panna Agnieszka z Długolasu nie jest najpiękniejszą i najcnotliwszą damą w świecie... Wielki dla mnie byłby honor... zaprzeczyć... i...
Tu przerwał i począł patrzeć w oczy Powale z szacunkiem, ba! nawet z uwielbieniem, ale bystro i uważnie.
Ale ów czy dla tego, że widział, że zgniótł by go w dwóch palcach, jak orzech, czy dla tego, że duszę miał niezmiernie dobrotliwą i wesołą, roześmiał się głośno i rzekł:
— Ba, ja swego czasu ślubowałem księżnie Burgundzkiej, ale ona wówczas miała z dziesięć roków więcej odemnie; jeżelibyście więc, panie chcieli twierdzić, że moja księżna nie jest starsza od waszej panny Agnieszki, to trzeba nam będzie zaraz na koń.
Usłyszawszy to de Lorche, popatrzał przez chwilę w zdumieniu na pana z Taczewa, poczem jednak twarz poczęła mu drgać, i wreszcie wybuchnął i on szczerym śmiechem.
A Powała pochylił się, otoczył mu biodra ramieniem, nagle podniósł go z ziemi i począł kołysać go z taką łatwością, jakby pan de Lorche był niemowlęciem.
— Pax, pax! — rzekł — jak mówi biskup Kropidło... Udaliście mi się, rycerzu, i prze Bóg, nie będziemy się potykali o żadne damy.
Zaczem, uściskawszy go, postawił na ziemi, gdyż właśnie przy wejściu na dziedzińcu huknęły nagle trąby — i wyszedł książę Ziemowit Płocki z małżonką.
— Tutejsi księstwo przed królem i przed księciem Januszem przybywają — rzekł do Zbyszka Powała — bo choć to uczta u starosty, ale zawsze w Płocku — oni gospodarze. Pójdź ze mną do pani, boć ją znasz jeszcze z Krakowa, gdzie się do króla za tobą przyczyniała.
I wziąwszy go za rękę, powiódł przez dziedziniec. Za księciem i za księżną szli dworzanie i dwórki, wszyscy z powoda obecności króla bardzo strojni i świetni, że aż cały dziedziniec zajaśniał od nich, jak od kwiatów. Zbyszko zbliżając się z Powałą, przepatrywał zdala twarze, czyli nie dojrzy między niemi znajomych, i nagle aż przystanął ze zdumienia.
Bo oto tuż za księżną ujrzał rzeczywiście znajomą postać i znajomą twarz, ale tak poważną, tak piękną i tak pańską, iż pomyślał, że go chyba oczy mylą:
— Jagienka li-to, czyli może córka księstwa na Płocku?
Ale to była Jagienka Zychówna ze Zgorzelic, gdyż w chwili, gdy oczy ich spotkały się, uśmiechnęła się do niego zarazem przyjaźnie i litościwie, a potem przybladła nieco, i nakrywszy oczy powiekami, stała w złotej przepasce na ciemnych włosach i niezmiernym blasku swej piękności, wysoka i cudna, nie tylko do księżniczki, ale do prawdziwej królewny podobna.

IV.

Zbyszko podjął panią na Płocku pod nogi i służby jej swoje ofiarował, ale ona nie poznała go w pierwszej chwili, gdyż nie widziała go od dawnego czasu. Aż dopiero gdy jej powiedział jako go wołają — rzekła:
— Prawdziwie! A ja myślałam, że kto z dworu królewskiego. Zbyszko z Bogdańca! Jakże! Gościł tu wasz stryjko, stary rycerz z Bogdańca, i pamiętam, jako i mnie i moim dwórkom śluzy ciurkiem leciały, gdy nam o was prawił. A odnaleźliście waszą niewiastę? Gdzie ona teraz?
— Zmarła mi, miłościwa pani...
— O miły Jezu! Nie mówcie, bo płakania nie strzymam. Jedno to pociecha, że pewnie w niebie, a wyście młodzi. Mocny Boże! Mdłe to stworzenie — każda niewiasta. Ale w niebie za wszystko nagroda, i tam ją znajdziecie. Zaś stary rycerz z Bogdańca jest tu z wami?
— Nie masz go, bo w niewoli u Krzyżaków, z której jadę go wykupić.
— To i jemu się nie poszczęściło! A zdawał się człek bystry i wszelaki obyczaj znający. Ale jak go wykupicie, zajedźcie też do nas. Radzi was ugościm, bo szczerze powiadam, że jemu na rozumie, a wam na gładkości nie zbywa.
— Uczynim tak, miłościwa pani, tem bardziej żem i teraz umyślnie tu przyjechał, aby waszą miłość o dobre słowo za nim prosić.
— Dobrze. Przyjedźcie jutro przed wyjazdem na łowy, to będę miała czas...
Dalsze słowa przerwał znowu huk trąb i kotłów oznajmiających przybycie księstwa Januszów Mazowieckich. Ponieważ Zbyszko z panią na Płocku stali tuż przy wejściu, więc księżna Anna Danuta spostrzegła go od razu i natychmiast zbliżyła się do niego, nie zważając na pokłony gospodarza starosty.
A w młodzianku rozdarło się na nowo serce na jej widok, więc klęknął przed nią, i objąwszy rękoma jej kolana, klęczał w milczeniu, ona zaś pochyliła się nad nim i ścisnąwszy mu dłońmi skronie, roniła łzę po łzie na jego jasną głowę, zupełnie jak matka, która płacze nad nieszczęściem syna.
I ku wielkiemu zdziwieniu dworzan i gości płakała tak długo, powtarzając: „O Jezu, o Jezu miłosierny!" — poczem podniosła Zbyszka z klęczek i rzekła:
— Płaczę po niej, po mojej Danuśce, i płaczę nad tobą. Bóg tak wszelako zrządził, że na nic były twoje trudy i na nic teraz nasze łzy. Ale ty mi praw o niej i jej śmierci, choćbym do północka słuchała, nigdy nie będzie mi tego dosyć.
I wzięła go na stronę tak, jak poprzednio brał go pan z Taczewa.
Ci z gości, którzy nie znali Zbyszka poczęli dopytywać o jego przygody, i w ten sposób przez jakiś czas wszyscy rozmawiali o nim, o Danuśce i o Jurandzie. Dopytywali się także posłowie krzyżaccy, Frydrych von Weden, komtur toruński, wysłany na spotkanie króla, i Jan von Schönfeld, komtur z Osterody. Ten ostatni, Niemiec, ale rodem ze Szląska, umiejąc dobrze po polsku, z łatwością dopytał, o co chodzi, i wysłuchawszy opowieści z ust Jaśka z Zabierza, dworzanina księcia Janusza, rzekł:
— Danveld i de Loewe byli samemu mistrzowi podejrzani, zajmowali się czarną magią.
Potem pomiarkował wnet, że jednak opowiadanie podobnych rzeczy mogło rzucić na cały Zakon cień taki, jak padł i swego czasu na Templaryuszów i dodał prędko:
— Tak przynajmniej bajarze prawili, ale to nie była prawda, bo takich nie masz między nami.
Lecz stojący w pobliżu pan z Taczewa odpowiedział:
— Komu wadził chrzest Litwy, tego może mierzić i krzyż.
— My krzyż na płaszczach nosim — odpowiedział z dumą Schönfeld.
Na to zaś Powała:
— A trzeba go nosić w sercach.
Tymczasem zagrały trąby jeszcze rozgłośniej i nadszedł król, a z nim razem arcybiskup gnieźnieński, biskup warszawski, biskup krakowski, biskup płocki, kasztelan krakowski i kilku innych dygnitarzy i dworzan, między którymi był i Zyndram z Maszkowic, herbu Słońce i młody kniaź Jamont, przyboczny pański. Król mało się zmienił od czasu jak go Zbyszko nie widział. Na jagodach miał takie same mocne rumieńce, takie same długie włosy, które co chwila zakładał za uszy, i tak samo niespokojne strzelające oczy. Zdawało się tylko Zbyszkowi, że więcej ma w sobie powagi i więcej majestatu, jak gdyby się już czuł pewniejszy na tym tronie, który po śmierci królowej chciał był zrazu opuścić; nie wiedząc czy się na nim osiedzi, i jak gdyby świadomszy był teraz swej niezmiernej potęgi i siły. Obaj książęta mazowieccy ustawili się zaraz przy bokach pana, od przodu bili powitalne ukłony Niemcy posłowie, a naokół stanęli dygnitarze i przedniejsi dworscy. Mury, okalające dziedziniec, drżały od nieustających okrzyków, od odgłosu trąb i grzmienia kotłów.
Gdy wreszcie nastała cisza, poseł krzyżacki von Wenden począł coś mówić o sprawach Zakonu, ale król, gdy po kilku słowach zmiarkował do czego zmierza przedmowa, zamachnął niecierpliwie ręką i ozwał się swym grubym, donośnym głosem:
— Milczałbyś! Na uciechę my tu przyszli — i jadło a napitek, nie twoje pergaminy radzi obaczym.
Lecz uśmiechnął się przytem dobrotliwie, nie chcąc, aby Krzyżak myślał, że mu gniewnie odpowiada i dodał:
— O sprawach będzie czas gadać z mistrzem w Raciążku.
Potem do księcia Ziemowita:
— A jutro do puszczy na łów — co?
Pytanie to było zarazem oznajmieniem, że tego wieczoru nie chce o czem innem mówić, jeno o łowach, w których z całej duszy się kochał i dla których rad na Mazowsze przyjeżdżał, gdyż Mało i Wielkopolska mniej były lesiste, a w niektórych ziemiach tak już zaludnione, że im zgoła brakło lasów.
Więc poweselały oblicza, bo wiedziano, że król przy rozmowie o łowach bywa także i wesół i niezmiernie łaskaw. Książę Ziemowit począł też zaraz opowiadać, dokąd pojadą i na jakiego zwierza będą polowali, a książę Janusz posłał jednego z dworzan, aby sprowadził z miasta jego dwóch „brońców“, którzy żubrów wywodzili z ostępów za rogi i łamali kości niedźwiedziom, pragnął ich bowiem królowi pokazać.
Zbyszko chciał bardzo pójść, pokłonić się Panu, ale nie mógł do niego dostąpić. Zdala tylko kniaź Jamont, zapomniawszy widocznie o ostrej odpowiedzi, jaką swego czasu dał mu młody rycerz w Krakowie, kiwnął mu przyjaźnie głową, dając zarazem znać na migi, aby się do niego przy sposobności zbliżył.
Ale w tej chwili jakaś ręka dotknęła ramienia młodego rycerza i słodki smutny głos ozwał się tuż przy nim:
— Zbyszku...
Młodzian odwrócił się i ujrzał przed sobą Jagienkę. Zajęty przedtem powitaniem księżny Ziemowitowej, a następnie rozmową z księżną Januszową, nie mógł dotychczas zbliżyć się do dziewczyny, więc ona sama, korzystając z zamieszania, jakie wywołało przybycie króla, przyszła ku niemu.
— Zbyszku — powtórzyła — niech cię pocieszy Bóg i Najświętsza Panna!
— Bóg wam zapłać — odpowiedział rycerz.
I spojrzał z wdzięcznością w jej modre oczy, które w tej chwili przesłoniły się jakby rosą. Poczem stali przed sobą w milczeniu, bo choć ona przyszła do niego, jak dobra i smutna siostra, wydała mu się jednak w swej królewskiej postawie i w świetnych dworskich szatach tak inną od dawnej Jagienki, że w pierwszej chwili nie śmiał nawet mówić jej: „ty“, jak ongi w Zgorzelicach i w Bogdańcu. Ona zaś myślała, że po tych słowach, które wyrzekła, nie ma mu nic więcej do powiedzenia.
I aż zakłopotanie odbiło się na ich twarzach. Ale w tej chwili rum uczynił się na dziedzińcu, albowiem król zasiadł do wieczerzy. Do Zbyszka zbliżyła się znów księżna Januszowa i rzekła:
— Żałośliwa to będzie dla nas uczta. Ale mi służ, jakoś dawniej sługiwał.
Więc młody rycerz musiał odejść od Jagienki, i gdy goście zasiedli, stanął przy ławce za plecami księżny, aby zmieniać miski i nalewać jej wody i wina. Służąc, mimowoli spoglądał kiedy niekiedy na Jagienkę, która, będąc dworką księżny na Płocku, siedziała tuż obok niej — i również mimowoli musiał podziwiać jej urodę. Jagienka od tych kilku lat urosła znacznie, ale zmienił ją jednak nietyle wzrost, ile powaga, której nie miała przedtem ani śladu. Dawniej, gdy w kożuszku i z liśćmi w roztarganych włosach ganiała na koniu po borach i lasach, można ją było poczytać bogdaj za urodziwą chłopiankę; teraz na pierwszy rzut oka widać w niej było dziewkę znacznego rodu i wielkiej krwi — taki rozlewał się w jej twarzy spokój. Zbyszko zauważył też, że znikła jej dawna wesołość, ale temu mniej się dziwił, wiedział bowiem o śmierci Zycha. Dziwiła go natomiast więcej ta jakowaś jej godność, i z początku zdawało mu się, że to strój daje jej takie pozory. Więc spoglądał kolejno to na złotą przepaskę, która obejmowała jej białe jak śnieg czoło i ciemne włosy, spadające w dwóch warkoczach na plecy, to na niebieską obcisłą, a bramowaną purpurowym szlakiem szatę, pod którą rysowała się wyraźnie jej strzelista postać i dziewicza pierś — i mówił sobie: „Iście prawa księżniczka!" Ale potem uznał, że to nie tylko ubiór jest przyczyną odmiany i że choćby teraz wzięła na siebie prosty kożuch, to jużby nie potrafił jej tak lekko brać i tak być z nią śmiałym, jak dawniej.
Zauważył następnie, że rozmaici młodzi, a nawet starsi rycerze wpatrują się w nią pilnie i łakomie, a raz, gdy zmieniał przed księżną misę, spostrzegł zapatrzoną i jakby wniebowziętą twarz pana de Lorche, i na ten widok uczuł na niego gniew w duszy. Nie uszedł geldryjski rycerz baczności i księżny Januszowej, która poznawszy go nagle rzekła:
— Widzisz de Lorcha? Pewnikiem znów się w kim kocha, bo całkiem olśnął!
Zaczem pochyliła się nieco nad stołem i spojrzawszy w bok ku Jagience, rzekła:
— Wiera, że gasną inne świeczki przy tej pochodni.
Zbyszka ciągnęło jednak do Jagienki, gdyż wydała mu się jakby kochająca i kochana krewna, i czuł, że lepszej spólniczki do smutku i większej litości w niczyjem sercu nie znajdzie, ale tego wieczoru nie mógł do niej więcej przemówić, a to dla tego, że był zajęty służbą, a powtóre, że przez cały czas uczty gątkowie śpiewali pieśni, albo trąby czyniły tak hałaśliwą muzykę, że ci nawet, którzy koło siebie siedzieli, zaledwie mogli się dosłyszeć. Obie też księżne, a z niemi niewiasty, wstały wcześniej od stołów od króla, książąt i rycerzy, którzy mieli zwyczaj do późna w noc zabawiać się kielichami. Jagience, która niosła poduszkę do siedzenia dla księżny, nijako było się zatrzymać, więc odeszła także, tylko na odchodnem uśmiechnęła się znów Zbyszkowi i skinęła mu głową.
Późno dopiero przededniem, młody rycerz, pan de Lorche i dwaj ich giermkowie wracali do gospody. Czas jakiś szli pogrążeni w myślach, ale gdy już byli niedaleko domu, de Lorche począł coś mówić do swego giermka, Pomorzanina umiejącego dobrze po polsku, a ten zwrócił się następnie do Zbyszka:
— Pan mój chciałby o coś waszą miłość zapytać.
— Dobrze — odpowiedział Zbyszko.
Wówczas tamci znów pogadali chwilę z sobą, poczem Pomorzanin, uśmiechając się nieco pod wąsem rzekł:
— Pan mój chciałby spytać: czy to jest pewna, że ta panna, z którą wasza miłość rozmawiała przed ucztą, jest śmiertelną, czyli też to jest właśnie aniół, albo święta?
— Powiedz twemu panu — odpowiedział z pewną niecierpliwością Zbyszko — że już mnie drzewiej tak samo pytał i że aż mi cudnie tego słuchać. Bo jakże: w Spychowie mówił mi, że się na dwór księcia Witoldowy dla urody Litwinek wybiera, potem skroś tejże przyczyny, chciał jechać do Płocka, w Płocku chciał dziś rycerza z Taczewa dla Agnieszki z Długolasu pozywać, a teraz znów w inną godzi. Zali taka to u niego stateczność i taka rycerska wiara?
Pan de Lorche wysłuchał tej odpowiedzi z ust swego Pomorczyka, westchnął głęboko, popatrzał chwilę w blednące mocno niebo i tak na zarzuty Zbyszkowe odpowiedział:
— Słusznie mówisz. Ni statku, ni wiary! bom jest człek grzeszny i niegodny ostróg rycerskich nosić. Co do panny Agnieszki z Długolasu — prawda, ślubowałem jej, i Bóg da, że wytrwam, ale uważ, jak cię wzruszę, gdy ci opowiem, jak okrutnie ze mną w czerskim zamku postąpiła.
Tu znów westchnął, spojrzał w niebo, na którego wschodzie czyniła się coraz jaśniejsza smuga i poczekawszy dopóki Pomorzanin nie przetłómaczy jego słów, tak dalej po chwili mówił:
— Powiedziała, że wrogiem jest pewien czarnoksiężnik, w wieży wśród lasów mieszkający, który corocznie smoka przeciw niej wysyła, a ów podchodzi każdej wiosny pod mury czerskie i patrzy, czyby jej pochwycić nie zdołał. Co gdy rzekła, wraz oświadczyłem, że będę walczył ze smokiem. Ach! uważ, co dalej opowiem: gdym stanął na wskazanem miejscu, ujrzałem okropną poczwarę, czekającą mnie nieruchomie, i radość zalała mi duszę, bom myślał, że albo polegnę albo dziewicę z plugawej paszczy ocalę i nieśmiertelną sławę pozyskam. Ale gdym natarł zblizka kopią na poczwarę, cóżem, jak mniemasz ujrzał? Oto wielki wór słomy na drewnianych kołkach, z ogonem z powróseł! I śmiech ludzki, nie sławę zyskałem, i aż dwóch rycerzy mazowieckich musiałem potem pozwać, od których obu ciężki szwank w szrankach poniosłem. Tak postąpiła ze mną ta, którąm nad wszytkie uwielbił i jedną jedyną kochać chciałem...
Pomorzanin, tłómacząc słowa rycerza, wypychał językiem od środka policzki i chwilami przygryzał go, aby nie parsknąć, a i Zbyszko w innych czasach byłby się roześmiał z pewnością, ale że boleść i niedola wyszlamowały w nim do cna wesołość, odrzekł poważnie:
— Może z pustoty to jeno uczyniła, nie ze złości.
— To też jej przebaczyłem — odpowiedział de Lorche — a najlepszy dowód masz w tem, żem się z rycerzem z Taczewa chciał o jej piękność i cnotę potykać.
— Nie czyń tego — rzekł jeszcze poważniej Zbyszko.
— Ja wiem, że to śmierć, ale wolej mi poledz, niż żyć w ciągłym smutku i strapieniu...
— Panu Powale już takie rzeczy nie w głowie. Pójdź lepiej jutro ze mną do niego i zawrzyj z nim przyjaźń.
— Tak i postąpię, bo mnie do serca przycisnął, ale on jutro na łowy z królem jedzie.
— To pójdziem zrana. Król miłuje łowy, atoli i wywczasem nie gardzi, a dziś do późna biesiadował.
I tak uczynili, ale napróżno, gdyż Czech, który przed nimi na zamek pospieszył, aby się widzieć z Jagienką, oznajmił im, że Powała spał nie u siebie tej nocy, jeno na pokojach królewskich. Opłacił im się wszelako zawód, bo spotkał ich książę Janusz i kazał im się do swego orszaku przyłączyć, przez co mogli wziąć udział w łowach. Jadąc ku puszczy znalazł też Zbyszko sposobność rozmówienia się z kniaziem Jamontem, który powiedział mu dobrą nowinę.
— Rozbierając króla do łoża — rzekł — przypomniałem mu ciebie i twoją krakowską przygodę. A że był przy tem rycerz Powała, więc zaraz przydał, że ci stryjca Krzyżaki chyciły, i prosił króla, aby się o niego upomniał. Król, który okrutnie jest na nich za porwanie małego Jaśka z Kretkowa i za inne napaści zagniewan, rozsierdził się jeszcze więcej. „Nie z dobrem słowem (powiada) by do nich, ale z dzidą! z dzidą! z dzidą!“ A Powała umyślnie drew na ów ogień dorzucał. Rano też, gdy posłowie krzyżaccy czekali przy bramie, ani ci na nich król spojrzał, chociaż się do ziemi kłaniali. Hej! nie wydobędą oni z niego teraz obietnicy, iże nie będzie kniazia Witolda wspomagał — i nie będą wiedzieli, co począć. Ale ty bądź pewien, że o twego stryjca nie zaniecha król samego mistrza przycisnąć.
I tak pocieszył jego duszę kniazik Jamont, a jeszcze bardziej pocieszyła ją Jagienka, która towarzysząc księżnie Ziemowitowej do puszczy, postarała się o to, aby z powrotem jechać obok Zbyszka. Podczas łowów bywała wielka swoboda, wracano przeto zwykle parami, a że nie chodziło o to żadnej parze, by być zbyt blizko drugiej, więc można się było rozmówić swobodnie. Jagienka dowiedziała się już poprzednio o Maćkowej niewoli od Czecha i nie straciła czasu. Na jej prośbę dała księżna list do mistrza, a prócz tego wymogła, że nadmienił o tem i komtur toruński von Wenden w piśmie, w którem zdawał sprawę z tego, co w Płocku się dzieje. Chwalił się on sam przed księżną, iż dopisał, że: „chcąc króla udobruchać, nie można mu w tej sprawie czynić trudności.“ A mistrzowi chodziło wielce w tej chwili o to, aby jak najprędzej potężnego władcę udobruchać i z całkowitem bezpieczeństwem obrócić wszystkie siły na Witolda, z którym Zakon istotnie nie umiał sobie dotychczas dać rady.
— I tak, com mogła, tom wskórała, bacząc, aby zaś nie było mitręgi — kończyła Jagienka. — A że król, nie chcąc siestrze w wielkich sprawach ustąpić, będzie się pewnie starał wygodzić jej choć w mniejszych, przeto mam jako najlepszą nadzieję.
— Żeby nie z tak zdradliwymi ludźmi sprawa — odpowiedział Zbyszko — tobym po prostu odwiózł okup, i na temby się skończyło, z nimi wszelako może się przygodzić, jako się Tolimie przygodziło, że i pieniądze zagrabią, i temu, co je przywiózł, nie przepuszczą, jeśli za nim jakowaś potęga nie stoi.
— Rozumiem — odrzekła Jagienka.
— Wy teraz wszystko rozumiecie — zauważył Zbyszko — i pókim żyw, wdzięczen wam będę.
A ona, podniósłszy na niego swe smutne i dobre oczy, zapytała:
— Czemu zaś nie mówisz mi: ty, jako znajomce od małego?
— Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Coś mi nie łacno i wyście już nie ten dawny skrzat, jakoście bywali, jeno... niby... coś całkiem...
I nie umiał znaleźć porównania, ale ona przerwała mu wysiłek i rzekła:
— Bo mi kilka roków przybyło... a Niemce i mnie rodzica na Śląsku zabiły.
— Prawda! — odrzekł Zbyszko. — Daj mu Boże światłość wiekuistą.
Czas jakiś jechali cicho obok siebie, zamyśleni i jakby zasłuchani w nieszporny szum sosen, poczem ona spytała znowu:
— A po wykupnie Maćka ostaniecie w tych stronach?
Zbyszko spojrzał na nią, jakby ze zdziwieniem, gdyż dotąd oddany był tak wyłącznie żalowi i smutkom, że ani do głowy nie przyszło mu pomyśleć o tem, co będzie później. Więc podniósł oczy w górę, jakby się namyślając, a po chwili odrzekł:
— Nie wiem! Chryste miłosierny! zkądże mam wiedzieć? To jeno wiem, że gdzie powędruję, tam i dola moja pójdzie za mną. Hej! ciężka dola!... Stryja wykupię, a potem chyba do Witolda pójdę, ślubów przeciw Krzyżakom dopełnić — i może zginę.
A na to zamgliły się oczy dziewczyny, i pochyliwszy się nieco ku młodziankowi, zaczęła mówić zcicha, jakby z prośbą:
— Nie giń, nie giń!
I znów przestali rozmawiać, aż dopiero pod samymi murami miasta Zbyszko otrząsnął się z myśli, które go gryzły, i rzekł:
— A wy... a ty ostaniesz tu przy dworze?
— Nie — odpowiedziała. — Cni mi się bez braci i bez Zgorzelic. Cztan i Wilk musieli się tam już pożenić, a chociażby i nie, to się już ich nie boję.
— Da Bóg, że cię stryj Maćko do Zgorzelic odwiezie. Taki on ci przyjaciel, że we wszystkiem możesz się na niego zdać. Ale i ty o nim pamiętaj...
— Święcie ci to przyrzekam, że mu będę jako rodzone dziecko...
I po tych słowach rozpłakała się na dobre, bo w sercu uczyniło się jej ogromnie smutno.

∗             ∗

Nazajutrz w dzień Powała z Taczewa przyszedł do gospody Zbyszka i rzekł mu:
— Po Bożem Ciele król zaraz do Raciążka wyjeżdża na spotkanie z wielkim mistrzem, a tyś jest do rycerzy królewskich zaliczon i razem z nami ruszysz.
A Zbyszko aż się spłonił z uciechy po tych słowach — nie tylko bowiem ubezpieczało go to zaliczenie do rycerzy królewskich od zdrad i podstępów krzyżackich, ale okrywało go chwalą niezmierną. Należał przecie do tych rycerzy i Zawisza Czarny, i bracia jego Farurej i Kruczek, i sam Powała i Krzon z Kozichgłów, i Stach z Charbimowic, i Paszko Złodziej z Biskupic i Lis z Targowiska — i wielu innych strasznych, najsławniejszych, o których wiedziano w kraju i za granicą. Niewielki ich zastęp wziął król Jagiełło z sobą, bo niektórzy w domu zostali, a inni szukali przygód w zamorskich, odległych krajach, ale to wiedział, że i z tymi mógł, nie lękając się zdrady krzyżackiej, choćby do Malborga jechać, gdyż w razie czego mury pokruszyliby potężnemi ramiony i wysiekli mu drogę wśród Krzyżaków. Mogło też zapłonąć dumą młode Zbyszkowe serce na myśl, że takich będzie miało towarzyszów.
Więc Zbyszko w pierwszej chwili zapomniał nawet o swoim żalu — i ściskając ręce Powały z Taczewa, mówił do niego z radością:
— Wam to, nie komu, winienem panie, wam! wam!
— Mnie w części, — odrzekł Powała — w części tutejszej księżnie, ale najbardziej Panu naszemu Miłościwemu, którego idź zaraz podjąć pod nogi, by cię zaś o niewdzięczność nie posądził.

— Jakom dla niego zginąć gotów, tak mi dopomóż Bóg! — zawołał Zbyszko.
V.

Zjazd na wyspie wiślanej w Raciążku, na który król udał się koło Bożego Ciała, odbywał się pod złą wróżbą i nie doprowadził do takiej zgody i załatwienia różnych spraw, jak te, które w tem samem miejscu odbyły się we dwa lata później, i na których odzyskał król zastawioną zdradliwie przez Opolczyka Krzyżakom ziemię Dobrzyńską wraz a Dobrzyniem i Bobrownikami. Jagiełło przybył rozdrażnion wielce obmową, jakiej dopuszczali się względem niego Krzyżacy po dworach zachodnich i w samym Rzymie, a zarazem zgniewany nieuczciwością Zakonu. Mistrz nie chciał układów o Dobrzyń prowadzić, czynił zaś to umyślnie — i zarówno on sam, jak inni dygnitarze, zakonni powtarzali codziennie Polakom: „Wojny ni z wami, ni z Litwą nie chcemy, ale Żmujdź nasza, bo sam Witold nam ją oddał. Obiecnijcie, iże nie będziecie mu pomagali, to wojna z nim prędzej się skończy, a wówczas pora będzie gadać o Dobrzyniu, i siła wam ustępstw poczynimy.“
Ale rajcy królewscy, mając bystry, doświadczony rozum i znając kłamstwo krzyżackie, nie dawali się zdurzyć. „Gdy w potęgę wzrośniecie zuchwałości wam jeszcze przybędzie — odpowiadali mistrzowie. — Mówicie, że nic wam do Litwy, a Skirgiełłę chcecie na stolcu w Wilnie posadzić. Ależ na miły Bóg! wżdy to Jagiełłowe dziedzictwo, który jeden, kogo chce, księciem na Litwie stanowi — przeto się hamujcie, aby was nie pokarał nasz wielki król!“
Na co mistrz mówił, że jeśli król jest prawdziwym panem Litwy, niechże nakaże Witoldowi, by wojny zaniechał i Zakonowi Żmujdź wrócił — gdyż inaczej Zakon musi uderzyć w Witolda tam, gdzie go dosięgnąć i zranić może.
I w ten sposób spory wlokły się od rana do wieczora, jakoby błędną drogą, idącą wkółko. Król, nie chcąc się do niczego zobowiązać, niecierpliwił się coraz bardziej i mówił mistrzowi, że gdyby Żmujdź była pod krzyżacką ręką szczęśliwa, nie poruszyłby się Witold i jednym palcem, bo nie znalazłby ni pozoru, ni przyczyny. Mistrz, który był człowiekiem spokojnym i lepiej od innych braci zdawał sobie sprawę z potęgi Jagiełłowej, starał się króla ułagodzić i, nie zważając na szemranie niektórych zapalczywych i dumnych komturów, nie szczędził pochlebnych słów, a chwilami uderzał i w pokorę. Ale że nawet w tej pokorze nieraz odzywały się ukryte pogróżki, przeto nie wiodło to do niczego. Układy o rzeczy ważne rozchwiały się prędko, i drugiego już dnia poczęto mówić tylko o sprawach pomniejszych. Natarł król ostro na Zakon o utrzymywanie kup łotrów, o napaści i grabieże nad granicą, o porwanie Jurandówny i małego Jaśka z Kretkowa, o mordowanie kmieciów i rybaków. Mistrz wypierał się, wykręcał, przysięgał, że to było bez jego wiedzy, i wzajem wyrzuty czynił, że nietylko Witold, ale i rycerze polscy pomagali pogańskim Żmujdzinom przeciw Krzyżowi — na dowód czego przytoczył Maćka z Bogdańca. Szczęściem, wiedział już król przez Powałę, czego rycerze z Bogdańca szukali na Żmujdzi — i umiał na zarzut odpowiedzieć, tem łatwiej, że w orszaku jego był Zbyszko, a w mistrzowym obaj Badenowie, którzy przybyli w tej nadziei, że zdarzy im się może z Polakami w szrankach potykać.
Ale nie było i tego. Chcieli było Krzyżacy, w razie, gdyby im gładko poszło, zaprosić wielkiego króla do Torunia i tam przez kilka dni wyprawiać na jego cześć uczty i igrzyska, ale wobec nieudałych układów, które zrodziły zabopólną niechęć i gniew, brakło do zabaw ochoty. Na boku tylko, w porannych godzinach, między sobą, popisywali się nieco wzajem rycerze siłą i zręcznością, lecz, jak mówił wesoły kniaź Jamont: poszło i to pod włos Krzyżakom, gdyż Powała z Taczewa okazał się tęższym na rękę od Arnolda von Baden, Dobek z Oleśnicy kopią, a Lis z Targowiska skakaniem przez konie wszystkich przewyższył. Przy tej sposobności porozumiał się Zbyszko z Arnoldem von Baden o okup. De Lorche, który jako grabia i pan wielkiego znaczenia, patrzał na Arnolda z góry, sprzeciwiał się temu, twierdząc, iż sam wszystko na siebie bierze. Zbyszko jednak mniemał, że cześć rycerska nakazuje mu zapłacić tę ilość grzywien, do której zobowiązał się, i dla tego, chociaż sam Arnold, chciał spuścić z ceny, nie przyjął ani tego ustępstwa, ani pośrednictwa pana de Lorche.
Arnold von Baden był człowiekiem dość prostym, którego największą zaletę stanowiła olbrzymia siła ramienia, dość głupowatym, nieco na pieniądze łakomym, ale prawie uczciwym. Nie było w nim chytrości krzyżackiej, i dla tego nie ukrywał przed Zbyszkiem, z jakiej przyczyny chce spuścić z umówionej ceny. „Do układów — mówił — między wielkim królem a mistrzem nie przyjdzie, ale przyjdzie do wymiany jeńców — a w takim razie będziesz mógł stryja darmo odebrać. Ja wolę wziąć coś, niż nic, gdyż mieszek u mnie, zawsze próżny i nieraz ledwie na trzy garnce piwa dziennie wstrzyma, zaś bez pięciu lub sześciu krzywda mi!“ Lecz Zbyszko gniewał się na niego za takie słowa: „Płacę, bom dał rycerskie słowo, a taniej nie chcę, abyś wiedział, żeśmy tyle warci.“ Na to ściskał go Arnold, a rycerze, i polscy, i krzyżaccy, chwalili go, mówiąc:
— Słuszna, iże w tak młodych latach pas i ostrogi nosi, bo się do czci i godności poczuwa.
Tymczasem król z mistrzem ułożyli się istotnie o wymianę jeńców, przyczem ukazały się dziwne rzeczy, o których biskupi i dygnitarze królestwa pisali później listy do Papieża i różnych dworów: oto w rękach polskich sporo było wprawdzie jeńców, ale byli to mężowie dorośli w sile wieku, wzięci zbrojną ręką w nadgranicznych bitwach i potyczkach. Tymczasem w rękach krzyżackich znajdowała się większość niewiast i dzieci, pojmanych wśród nocnych napadów dla okupu.
Sam Papież w Rzymie zwrócił na to swoją uwagę, i pomimo całej przebiegłości Jana von Felde, prokuratora krzyżackiego w Stolicy Apostolskiej, głośno wyrażał swój gniew i oburzenie na Zakon.
Co do Maćka. były trudności. Nie czynił ich mistrz na prawdę, ale tylko pozornie, aby każdemu ustępstwu przydać wagi. Twierdził więc, że rycerz chrześcianin, który wojował razem ze Żmujdzinami przeciw Zakonowi, powinien być, po sprawiedliwości, skazan na śmierć. Próżno rajcy królewscy przytaczali na nowo wszystko, co im było wiadomem o Jurandzie i jego córce, oraz o straszliwych krzywdach, jakich się względem tych dwojga i względem rycerzy z Bogdańca dopuścili słudzy Zakonu. Mistrz w odpowiedzi przytoczył dziwnym trafem te same prawie słowa, które powiedziała w swoim czasie księżna Aleksandra Ziemowitowa do starego rycerza z Bogdańca:
— Za baranków się podajecie, a naszych za wilków. Tymczasem z tych czterech wilków, którzy w porwaniu Jurandówny wzięli udział, ani jeden nie żywie a barankowie chodzą przezpiecznie po świecie.
I była to prawda, wszelako na tę prawdę odpowiedział obecny przy obradach pan z Taczewa następującym pytaniem:
— Tak, ale czy zabito którego zdradą? I zali ci, którzy polegli, nie polegli wszyscy z mieczami w ręku?
Mistrz nie miał co na to odrzec, a gdy spostrzegł przytem, że król poczyna marszczyć się i błyskać oczyma, ustąpił, nie chcąc doprowadzić groźnego władcy do wybuchu. Uradzono potem, że każda strona wyśle posłów po odbiór jeńców. Ze strony polskiej mianowani zostali w tym celu Zyndram z Maszkowic, który pragnął się potędze krzyżackiej zbliska przypatrzyć, i rycerz Powała, a z nimi razem Zbyszko z Bogdańca.
Zbyszkowi usługę tę oddał kniaź Jamont. Przyczynił się za nim do króla w tej myśli, że młodzian i zobaczy prędzej stryjca, i tem pewniej go odwiezie, gdy pojedzie po niego jako poseł królewski. A król nie odmówił prośbie kniazika, który z powodu swej wesołości, dobroci i cudnego oblicza był i jego i całego dworu ulubieńcem, a przytem nigdy o nic dla siebie nie prosił. Zbyszko dziękował mu też z całej duszy, gdyż teraz był już zupełnie pewien, że Maćka z rąk krzyżackich wydostanie.
— Tobie nie jeden zajrzy — mówił mu — że przy majestacie zostajesz, ale to sprawiedliwie tak jest, bo jeno na dobro ludzkie swojej poufałości z królem używasz, i lepszego nad cię serca nikt chyba nie ma.
— Przy majestacie dobrze — odrzekł bojarzynek — ale jabym jeszcze wolał w pole ku Krzyżakom — i tego tobie zajrzę, żeś w nich już bijał.
Po chwili zaś dodał:
— Komtur toruński von Wenden przyjechał wczoraj, a dziś w wieczór pojedziecie do niego na noc, z mistrzem i mistrzowym orszakiem.
— A potem do Malborga?
— A potem do Malborga.
Tu kniaź Jamont począł się śmiać:
— Niedaleka to będzie droga, ale kwaśna, bo nic od króla nie potrafili Krzyżacy uzyskać, a z Witoldem nie będą mieli też uciechy. Zebrał ci on pono całą potęgę litewską i na Żmujdź idzie.
— Jeśli go król wspomoże, to będzie wielka wojna. — Proszą o to Pana Boga wszyscy nasi rycerze. Ale choćby król z żalu nad krwią krześciańską wielkiej wojny nie uczynił, wspomoże Witolda zbożem i pieniędzmi, a nie bez tego także, aby coś polskich rycerzy na ochotnika do niego nie poszło.
— Jako żywo — odpowiedział Zbyszko. — A może za to sam Zakon wypowie królowi wojnę?
Ej, nie! — odpowiedział kniaź — póki dzisiejszy mistrz żyje, nie będzie tego.
I miał słuszność.
Zbyszko znał już mistrza dawniej, ale teraz, po drodze, do Malborga, będąc razem z Zyndramem z Maszkowa i z Powałą prawie ciągle przy jego boku, mógł mu się lepiej przypatrzeć i lepiej go poznać. Owóż ta podróż utwierdziła go tylko w przekonaniu, że wielki mistrz, Konrad von Jungingen, nie był złym i zepsutym człowiekiem. Musiał on często postępować w sposób nie prawy, gdyż cały Zakon krzyżacki stał na nieprawości. Musiał czynić krzywdy, bo Zakon zbudowany był na ludzkiej krzywdzie. Musiał kłamać, bo kłamstwo odziedziczył razem z oznakami mistrzostwa, a od wczesnych lat przywykł uważać je tylko za polityczną przebiegłość. Ale nie był okrutnikiem, bał się sądu Bożego i ile mógł, hamował pychę i zuchwałość tych dygnitarzy zakonnych, którzy pchali umyślnie do wojny z potęgą Jagiełłową. Był jednakże człowiekiem słabym. Zakon tak dalece przywykł od całych wieków czyhać na cudze, grabić, zabierać siłą lub podstępem przyległe ziemie, że Konrad nie tylko nie umiał powściągnąć tego drapieżnego głodu, ale mimowoli, siłą nabytego pędu, sam poddawał mu się i usiłował go zaspokoić. Dalekie też były już czasy Winrycha von Kniprode, czasy żelaznej karności, którą Zakon wprawiał w podziwienie świat cały. Już za poprzedniego przed Jungingenem mistrza, Konrada Wallenroda, Zakon upoił się własną, coraz wzrastającą potęgą, której nie zdołały osłabić chwilowe klęski, odurzył się sławą, powodzeniem, krwią ludzką, tak, że rozluźniły się karby, które trzymały go w sile i jedności. Mistrz przestrzegał, ile mógł, prawa i sprawiedliwości, ile mógł, łagodził osobiście żelazną rękę Zakonu, ciążącą na chłopach, mieszczanach, a nawet na duchowieństwie i szlachcie, siedzącej na prawie lennem w ziemiach krzyżackich, więc w pobliżu Malborga ten i ów kmieć, albo mieszczanin mógł się pochwalić nie tylko dostatkiem, lecz i bogactwem. Ale w dalszych ziemiach samowola, srogość i rozpasanie komturów deptały prawo, szerzyły ucisk i zdzierstwo, wyciskały z pomocą nakładanych na własną rękę podatków, albo i bez wszelkiego pozoru, ostatni grosz, wyciskały łzy, często krew, tak, że w całych obszernych krainach jeden był jęk, jedna nędza i jedna skarga. Jeśli nawet dobro Zakonu nakazywało, jak chwilami na Żmujdzi, większą łagodność — i takie nakazy szły wniwecz wobec niesforności komturów i przyrodzonego im okrucieństwa. Czuł się więc Konrad von Jungingen niby woźnicą, który rozhukanemi powodując końmi, wypuścił lejce z rąk i zdał wóz na wolę losu. Często też opanowywały jego duszę złe przeczucia, często przychodziły mu na myśl prorocze słowa: „Postanowiłem ich pszczołami pożyteczności i utwierdziłem na progu ziem chrześciańskich, ale oto powstali przeciw mnie. Bo nie dbają o duszę i nie litują się ciał tego ludu, który z błędu nawrócił się ku wierze katolickiej i ku mnie. Uczynili z niego niewolników i nie nauczając go przykazań Bożych i odejmując mu Sakramenta Święte, na większe jeszcze piekielne męki go skazują, niż gdyby był w pogaństwie pozostał. A wojny toczą ku rozpostarciu swej chciwości. Przeto przyjdzie czas, iże wyłamane im będą zęby i będzie ucięta im ręka prawa, a prawa noga im ochromieje, aby uznali grzechy swoje“.
Mistrz wiedział, że owe wyrzuty, które tajemniczy głos czynił Krzyżakom w objawieniu świętej Brygidy, były słuszne. Rozumiał, że gmach, zbudowany na cudzej ziemi i cudzej krzywdzie, wsparty na kłamstwie, podstępie, srogości nie może się długo ostać. Bał się, że podmywany od lat całych krwią i łzami, runie od jednego uderzenia potężnej ręki polskiej; przeczuwał, że wóz, który ciągną rozhukane konie, musi skończyć w przepaści, więc starał się, aby przynajmniej godzina sądu, gniewu, klęski i nędzy przyszła jak najpóźniej. Z tej przyczyny, pomimo swej słabości, w jednem tylko stawiał niezłomny opór swym dumnym i zuchwałym rajcom: oto nie dopuszczał do walki z Polską. Próżno zarzucano mu bojaźń i niedołęstwo, próżno pograniczni komturowie parli wszelkiemi siłami do wojny. On, gdy ogień miał już, już wybuchnąć, cofał się zawsze w ostatniej chwili, a potem Bogu czynił dzięki w Malborgu, że mu się udało miecz podniesiony nad głową Zakonu zatrzymać. Ale wiedział, że do tego przyjść musi.
Więc owo przeświadczenie, że Zakon stoi nie na prawie Bożem, ale na nieprawości i kłamstwie, i owo przeczucie blizkiego dnia zguby czyniły go jednym z najbardziej nieszczęsnych ludzi w świecie. Byłby niechybnie dał życie i krew, gdyby mogło być inaczej i gdyby czas był jeszcze zawrócić na prawą drogę, ale sam czuł, że już nie czas! Zawrócić — toby znaczyło oddać prawym posiadaczom całe ziemie żyzne, bogate i pochwycone przez Zakon od Bóg wie jak dawna a z niemi razem mnóstwo miast tak bogatych jak Gdańsk. I nie dość! To znaczyło wyrzec się Żmujdzi, wyrzec się zamachów na Litwę, włożyć miecz do pochew, wreszcie całkiem wynieść się z tych krain, w których nie ma już kogo nawracać i osiąść chyba znów w Palestynie, lub na której z wysp greckich, aby tam Krzyża od prawdziwych bronić Saracenów. Ale nie, było to niepodobieństwem, gdyż równałoby się wyrokowi zagłady na Zakon. Ktoby się na to zgodził? I jakiż mistrz mógł czegoś podobnego zażądać? Konradowi von Jungingen zawłóczyła się cieniem dusza i życie, ale człowieka, któryby z podobną radą wystąpił, on pierwszy skazałby, jako pozbawionego zmysłów, na ciemną izbę. Trzeba było iść dalej i dalej, aż do dnia, w którym sam Bóg kres naznaczy.
Więc szedł, ale w dusznej trosce i smutku. Włos na brodzie i skroniach już mu się posrebrzył, a bystre niegdyś oczy pokryły się do połowy ociężałemi powiekami. Zbyszko ani razu nie dostrzegł na jego twarzy uśmiechu. Oblicze mistrzowe nie było groźne, ani nawet chmurne, było tylko, jakby zmęczone jakiemś cichem cierpieniem. W zbroi, z krzyżem na piersiach, w którego środku był w czworokącie czarny orzeł — i w białym wielkim płaszczu, również przyozdobionym krzyżem, czynił wrażenie powagi i majestatu i smutku. Konrad niegdyś wesoły był i kochał się w krotofilach, a i teraz nawet nie usuwał się od wspaniałych uczt, widowisk i turniejów — owszem sam je wyprawiał, ale ani w natłoku świetnego rycerstwa, które przybywało w gości do Malborga, ani w zgiełku radosnym, wśród huku trąb i szczęku oręża, ani przy puharach przepełnionych małmazyą — nie rozweselał się nigdy. Wówczas, gdy wszystko wokół niego zdawało się dyszeć potęgą, świetnością, nieprzebranem bogactwem, niezłomną mocą, gdy posłowie cesarza i innych królów zachodnich wykrzykiwali w uniesieniu, że Zakon sam starczy za wszystkie królestwa i za potęgę całego świata — on jeden się nie łudził — i on jeden pamiętał złowrogie słowa, objawione świętej Brygidzie:
„Przyjdzie czas, iże będą wyłamane ich zęby, i będzie ucięta ręka prawa, a prawa noga im ochromieje, aby uznali grzechy swoje.“

VI.

Jechali suchą drogą na Chełmżę do Grudziądza, gdzie zatrzymali się na noc i dzień, gdyż wielki mistrz miał tam do osądzenia sprawę o rybołóstwo między zamkowym starostą krzyżackim a okoliczną szlachtą, której ziemie przylegały do Wisły. Ztamtąd płynęli na szkutach krzyżackich rzeką, aż do Malborga. Zyndram z Maszkowic, Powała z Taczewa i Zbyszko znajdowali się przez cały czas przy boku mistrza, który ciekawy był, jakie wrażenie uczyni, zwłaszcza na Zyndramie, widziana zblizka potęga krzyżacka. Chodziło zaś mistrzowi o to, dla tego, że Zyndram z Maszkowic był nietylko mężnym i strasznym w pojedynkę rycerzem, ale nadzwyczaj biegłym wojownikiem. W całem królestwie nikt tak, jak on, nie znał się na prowadzeniu wielkich wojsk, na szykowaniu hufców do bitwy, na budowie i burzeniu zamków, na rzucaniu mostów przez szerokie rzeki, na „armacie", to jest na uzbrojeniu rozmaitych narodów i na wszelkich wojennych sposobach. Mistrz, widząc, że na radzie królewskiej dużo zależało od zdania tego męża, mniemał, że jeśli zdoła go przerazić wielkość zakonnych bogactw i wojsk, to wojna odwlecze się jeszcze na długo. A przedewszystkiem sam widok Malborga mógł przejąć trwogą serce każdego Polaka, albowiem z twierdzą ową licząc Wysoki zamek, Średni i Przedzamcze, żadna inna w całym świecie nie mogła się nawet w przybliżeniu porównać[1]. Już zdala płynąc Nogatem, ujrzeli rycerze potężne baszty, rysujące się na niebie. Dzień był jasny i przezroczy, więc widać je było doskonale, a po niejakim czasie, gdy szkuty zbliżały się, jeszcze bardziej rozbłysły szczyty kościoła na wysokim zamku i olbrzymie mury, piętrzące się jedne nad drugiemi, — w części barwy ceglanej, przeważnie jednak pokryte ową słynną szaro-białą zaprawą, którą przyrządzać umieli tylko mularze krzyżaccy.
Ogrom ich przewyższał wszystko, co w życiu widzieli polscy rycerze. Zdawać się mogło, że tam gmachy wyrastają na gmachach, tworząc w nizinnem z natury miejscu jakby górę, której szczytem był Stary zamek, a stokami Średni i rozłożyste Przedzamcze. Biła od tego olbrzymiego gniazda zbrojnych mnichów moc i potęga tak nadzwyczajna, że nawet długa i zwykle posępna twarz mistrza wypogodziła się nieco na ów widok.
— Ex luto Marienburg — z błota Marienburg — rzekł, zwracając się do Zyndrama — ale tego moc ludzka nie pokruszy.
Zyndram nie odpowiedział — i w milczeniu obejmował oczyma wszystkie baszty i ogrom murów, wzmocnionych potwornemi skarpami.
A Konrad von Jungingen dodał po chwili milczenia:
— Wy, panie, którzy się na twierdzach znacie, cóż nam o tej powiecie?
— Twierdza widzi mi się nie do zdobycia — odrzekł jakby w zamyśleniu rycerz polski — ale...
— Ale co? Co w niej możecie przyganić?
— Ale każda twierdza może zmienić panów.
Na to mistrz zmarszczył brwi.
— W jakiejże to myśli mówicie?
— W tej, że zakryte są przed oczyma ludzkiemi sądy i wyroki Boże.
I znów patrzał w zamyśleniu na mury, a Zbyszko, któremu Powała przetłómaczył należycie odpowiedź, spoglądał na niego z podziwem i wdzięcznością. Uderzyło go przytem w tej chwili podobieństwo między Zyndramem a żmujdzkim wodzem Skirwoiłłą. Obaj mieli takie same ogromne głowy, jakby wbite między szerokie ramiona, obaj równie potężne piersi i takie same pałąkowate nogi.
Tymczasem mistrz nie chcąc, by ostatnie słowo zostało przy polskim rycerzu, znów zaczął:
— Mówią — rzekł — że nasz Marienburg sześć razy większy od Wawelu.
— Tam na skale nie masz tyle miejsca, ile tu w równi — odparł pan z Maszkowic — ale serce u nas na Wawelu większe.
Konrad podniósł ze zdziwieniem brwi:
— Nie rozumiem.
— Bo cóż ci jest sercem w każdym zamku, jeśli nie kościół? A nasza katedra za trzy takie, jak oto ów obstanie.
I to rzekłszy, wskazał istotnie niewielki kościół zamkowy, na którego prezbiteryum błyszczała na złotem tle olbrzymia mozaikowa figura Najświętszej Panny.
A mistrz znowu był nierad z takiego obrotu rozmowy.
— Prędkie, ale dziwne macie, panie, odpowiedzi — rzekł.
W tymże czasie dojechali. Wyborna policya krzyżacka uprzedziła widocznie miasto i zamek o przyjeździe wielkiego mistrza, gdyż u przeprawy czekali już, prócz kilku braci, trębacze miejscy, którzy przygrywali zwykle wielkiemu mistrzowi w czasie przewozu. Z drugiej strony czekały gotowe konie, na które siadłszy, przebył orszak miasto i przez Szewcką bramę, wedle Wróblej baszty, wjechali do Przedzamcza. W bramie witali mistrza: wielki komtur Wilhelm von Helfenstein, który zresztą tytuł już tylko nosił, albowiem od kilku miesięcy obowiązki jego pełnił naprawdę Kuno Lichtenstein, wysłan podówczas do Anglii; a dalej: wielki szpitalnik, krewny Kunona, Konrad Lichtenstein, wielki szatny Rumpenheim i wielki podskarbi Burghard von Webecke i wreszcie mały komtur, przełożony nad warsztatami i nad zarządem zamku. Prócz tych dostojników stało kilkunastu braci wyświęconych, którzy zawiadywali rzeczami, dotyczącemi kościoła w Prusiech i ciężko gnębili inne klasztory, oraz świeckie duchowieństwo, zmuszając je nawet do robót przy drogach i przy łamaniu lodów — a z nimi gromada braci świeckich, to jest rycerzy, nie obowiązanych do godzin kanonicznych. Rosłe i silne ich postawy (słabych nie chcieli Krzyżacy przyjmować), szerokie ramiona, kręte brody i srogie spojrzenia, czyniły ich podobniejszymi do drapieżnych zbójów rycerzy niemieckich niż do mnichów. Z oczu patrzała im odwaga, hardość i pycha niezmierna. Nie lubili oni Konrada za jego obawę wojny z potęgą Jagiełłową; nieraz na kapitułach otwarcie wyrzucali mu bojaźliwość, rysowali go na murach i podmawiali błaznów do wyśmiewania go w oczy. Jednakże na jego widok pochylili teraz głowy z pozorną pokorą, zwłaszcza, że mistrz wjeżdżał w towarzystwie obcych rycerzy i poskoczyli hurmem, aby potrzymać konia za uzdę i strzemię.
Mistrz zaś, zsiadłszy, zwrócił się zaraz do Helfensteina i zapytał:
— Są li jakie nowiny od Wernera von Tettingen?
Werner von Tettingen, jako wielki marszałek, czyli przywódzca wielkich sił krzyżackich, był w tej chwili na wyprawie przeciw Żmujdzinom i Witoldowi.
— Ważnych nowin nie ma — odpowiedział Helfenstein — ale są szkody. Dzicz popaliła osady pod Ragnetą i miasteczka przy innych zamkach.
— W Bogu nadzieja, że jedna wielka bitwa złamie ich złość i zatwardziałość — odparł mistrz.
I to rzekłszy podniósł oczy w górę, a usta jego poruszały się przez chwilę modlitwą, którą odmawiał za powodzenie wojsk zakonnych.
Poczem ukazał na polskich rycerzy i rzekł:
— To są wysłańcy króla polskiego; rycerz z Maszkowic, rycerz z Taczewa i rycerz z Bogdańca, którzy z nami dla wymiany jeńców przybyli. Niechaj komtur zamkowy wskaże im gościnne komnaty i podejmie ich i ugości, jako przystało.
Na te słowa bracia rycerze poczęli spoglądać z ciekawością na wysłanników, a zwłaszcza na Powałę z Taczewa, którego imię, jako słynnego zapaśnika, było niektórym znane. Tych zaś, którzy nie słyszeli o jego czynach na dworze burgundzkim, czeskim i krakowskim, przejmowała podziwem jego ogromna postawa i jego ogier bojowy, tak nadzwyczajnej wielkości, że bywalcom, którzy za młodych lat zwiedzili Ziemię Świętą i Egipt, przypomniał wielbłądy i słonie.
Kilku poznało też Zbyszka, który swego czasu potykał się w szrankach w Malborgu, i ci witali go dość uprzejmie, pamiętając, że potężny i mający wielką wziętość w Zakonie mistrz Ulrich von Jungingen, okazywał mu szczerą przyjaźń i przychylność.
Najmniej zwracał uwagi i podziwu ten, który w niedalekiej już przyszłości miał być najstraszliwszym ze wszystkich pogromcą zakonu, to jest Zyndram z Maszkowic, albowiem gdy zsiadł z konia, wydawał się z powodu swej niezwykłej krępości i wysokich ramion prawie garbatym. Nazbyt długie jego ręce i pałąkowate nogi budziły uśmiech w twarzach młodszych braci. Jeden z nich znany krotofilnik, przystąpił nawet do niego, chcąc mu przymówić, ale spojrzawszy w oczy pana z Maszkowic, stracił jakoś ochotę i odszedł w milczeniu.
Tymczasem komtur zamkowy zabrał gości i powiódł ich z sobą. Weszli najprzód na niewielki dziedziniec, na którym prócz szkoły, starego lamusa i warsztatu siodlarskiego, znajdowała się kaplica św. Mikołaja, poczem przez most Mikołajski wkroczyli na właściwe Przedzamcze. Komtur prowadził ich przez niejaki czas wśród potężnych murów, bronionych tu i owdzie większemi i mniejszemi basztami. Zyndram z Maszkowic pilnie przypatrywał się wszystkiemu, przewodnik zaś, nawet nie zapytywany, chętnie pokazywał rozmaite budynki, jakby mu zależało właśnie na tem, aby goście przypatrzyli się wszystkiemu jak najdokładniej.
— Ten okrutny gmach, który wasze miłoście widzicie przed sobą, po lewej ręce — mówił — to nasze stajnie. Ubodzyśmy mnisi, a przecie ludzie mówią, że gdzieindziej i rycerze tak nie mieszkają, jak u nas konie.
— Nie pomawiają was ludzie o ubóstwo — odrzekł Powała — ale coś tu musi być więcej prócz stajni, bo gmach okrutnie wysoki, a koni przecie po schodach nie sprowadzacie.
— Nad stajnią, która jest w dole i w której czterysta koni się mieści — odrzekł komtur zamkowy — są śpichrze, a w nich zboża choćby na dziesięć lat. Nie przyjdzie tu nigdy do oblężenia, ale gdyby przyszło, to nas głodem nie wezmą.
To rzekłszy, zawrócił w prawo i znów przez most między basztą św. Wawrzyńca a basztą Pancerną wwiódł ich na inny dziedziniec, olbrzymi, leżący w samym środku Podzamcza.
— Zważcie, wasze mości — rzekł Niemiec — że to wszystko, co ku północy widzicie, jakkolwiek za łaską Bożą nie do zdobycia, jest tylko „Vorburg“ — i utwierdzeniem nie może się porównać ani ze Średnim zamkiem, do którego was prowadzę, ani tem bardziej z Wysokim.
Jakoż oddzielna fosa i oddzielny zwodzony most dzieliły Średni zamek od dziedzińca i dopiero w bramie zamkowej, która leżała znacznie wyżej, rycerze, obróciwszy się za poradą komtura, jeszcze raz mogli objąć oczyma cały ów olbrzymi kwadrat, zwany Podzamczem, Gmach tam wznosił się przy gmachu, tak, iż wydawało się Zyndramowi, że widzi przed sobą całe miasto. Były tam nieprzebrane zapasy drzewa, ułożone w szychty tak wielkie, jak domy, składy kul kamiennych, sterczące, nakształt piramid, cmentarze, lazarety, magazyny. Nieco z boku, wedle leżącego w środku stawu, czerwieniały potężne mury „templu", to jest wielkiego magazynu z jadalnią dla najemników i czeladzi. Pod północnym wałem widać było inne stajnie dla koni rycerskich i dla wyborowych mistrzowskich. Wzdłuż Młynówki wznosiły się koszary dla giermków i wojsk najemnych, a po przeciwległej stronie czworoboku mieszkania dla przeróżnych zawiadowców i urzędników zakonnych — znów składy, spichrze, piekarnie, szatnie, ludwisarnie, niezmierny arsenał, czyli Karwan, więzienia, stara puszkarnia — każdy gmach tak niezłomny i obronny, że w każdym można się było tak, jak w osobnej twierdzy bronić, a wszystko otoczone murem i gromadą groźnych baszt, za murem fosa, za fosą wieńcem olbrzymich palisad, za któremi dopiero, na zachód, toczył żółte fale Nogat, na północ i wschód błyszczała toń ogromnego stawu, a od południa sterczały silniej jeszcze umocnione zamki: Średni i Wysoki.
Gniazdo straszne, od którego biła nieubłagana potęga, i w którem skupiły się dwie największe znane wówczas w świecie siły: siła duchowna i siła miecza. Kto oparł się jednej, tego pokruszyła druga. Kto podniósł przeciw nim ramię, na tego krzyk powstawał we wszystkich krajach chrześciańskich, że przeciw Krzyżowi je podnosi.
I wnet rycerstwo zbiegało się ze wszystkich stron na pomoc. Gniazdo też roiło się wiecznie rzemieślniczym i zbrojnym ludem, i wrzało w niem ciągle jak w ulu. Przed gmachami, w przejściach przy bramach, w warsztatach — wszędzie panował ruch, jak na jarmarku. Echo roznosiło odgłos młotów i dłut, krzesających kamienne kule, buczenie młynów i deptaków, rżenie koni, szczęk zbroi i oręża, dźwięk trąb i piszczałek, nawoływania i rozkazy. Na owych dziedzińcach słyszałeś wszystkie mowy świata i mogłeś napotkać żołnierzy ze wszystkich narodów: więc niechybnych łuczników angielskich, którzy o sto kroków przeszywali gołębia, uwiązanego na maszcie, a których groty przebijały pancerze tak łatwo, jak sukno, i strasznych szwajcarskich piechurów, walczących dwuręcznemi mieczami, i mężnych, choć niepomiarkowanych w jadle i napoju Duńczyków, i skłonnych zarówno do śmiechu, jak zwady rycerzy francuzkich, i małomówną, a dumną szlachtę hiszpańską, i świetnych rycerzy włoskich, najbieglejszych fechmistrzów, przybranych w jedwabie, aksamity, a na wojnę w niezłomne zbroje, kowane w Wenecyi, Medyolanie i Florencyi, i rycerzy burgundzkich, i Fryzów, i Niemców ze wszystkich ziem niemieckich. Kręciły się między nimi „białe płaszcze“, jako gospodarze i zwierzchnicy. „Wieża pełna złota“, a ściślej: osobna izba, zbudowana na Wysokim zamku, obok mieszkania mistrza, istotnie napełniona od góry do dołu pieniędzmi i sztabami z drogocennego metalu, pozwalała Zakonowi na godne podejmowanie „gości“, również jak na zaciągi najemnego żołdactwa, które wysyłano ztąd na wyprawy i do wszystkich zamków, do rozporządzenia wójtów, starostów i komturów. Tak to z siłą miecza i siłą duchowną kojarzyło się tu niezmierne bogactwo, a zarazem żelazny ład, który lubo rozluźnion już przez zbytnią ufność i upojenie się własną potęgą, trzymał się jeszcze mocą dawnego wezwyczajenia. Monarchowie przybywali tu nietylko walczyć z pogany lub pożyczać pieniędzy, lecz i uczyć się sztuki rządzenia, rycerze — uczyć się sztuki wojennej. W całym bowiem świecie nikt nie umiał tak rządzić i wojować jak Zakon. Gdy niegdyś przybył w te strony, prócz szczupłej okolicy i kilku zamków, podarowanych przez niebacznego księcia polskiego, nie należała do niego ani piędź ziemi, teraz zaś władał obszerną większą od wielu królestw krainą, pełną ziem żyznych, potężnych miast i niezdobytych zamków. Władał i czuwał, jak włada pająk rozpiętą siecią, której wszystkie nici dzierży pod sobą. Ztąd, z tego Wysokiego zamku, od mistrza i od białych płaszczów rozbiegały się przez pocztowych pachołków rozkazy na wszystkie strony: do lennej szlachty, do rad miejskich, do burmistrzów, do wójtów, podwójcich i kapitanów najemnych wojsk, a co tu zrodziła i postanowiła myśl i wola, tam wnet wykonywały setki i tysiące żelaznych dłoni. Tu spływał pieniądz z całego kraju, tu zboże, tu wszelkiego rodzaju spyża, tu daniny od jęczącego pod srogiem jarzmem świeckiego duchowieństwa i od innych klasztorów, na które patrzał niechętnem okiem Zakon: ztąd wreszcie wyciągały się drapieżne ramiona ku wszystkim okolicznym krajom i ludom.
Liczne pruskie, mówiące litewską mową narody, starte już były z oblicza ziemi. Litwa czuła do niedawna żelazną stopę krzyżacką, ciążącą na jej piersiach tak straszliwie, że za każdem tchnieniem wydawała krew z pod serca. Polska, lubo zwycięska w straszliwej bitwie pod Płowcami, straciła jednak za Łokietkowych czasów swe dzierżawy na lewym brzegu Wisły, razem z Gdańskiem, Gniewem i Świeciem. Rycerski Zakon Inflancki sięgał po ziemie ruskie i szły oba te zakony jak pierwsza olbrzymia fala niemieckiego morza, które zalewało coraz szerzej i szerzej słowiańskie ziemie.
Aż nagle zaszło chmurą słońce krzyżacko-niemieckiej pomyślności. Litwa przyjęła chrzest z rąk polskich, a tron krakowski, razem z ręką cudnej królewny odzierżył Jagiełło. Nie utracił wprawdzie Zakon przez to ani jednej ziemi, ani jednego zamku, ale uczuł, że przeciw sile stanęła siła i stracił przyczynę, dla której istniał w Prusiech. Po chrzcie Litwy wrócić im było chyba do Palestyny i strzedz pątników, dążących do świętego miasta.
Ale wrócić, to znaczyło wyrzec się bogactw, władzy, potęgi, panowania, miast, ziem i całych królestw. Więc począł miotać się Zakon w przerażeniu i wściekłości, jak potworny smok, w którego boku tkwiło żeleźce. Mistrz Konrad bał się stawić wszystkiego na jeden rzut kości i drżał na myśl o wojnie z wielkim królem, władzcą ziem polskich, litewskich i obszernych dzierżaw pruskich, które Olgierd wydarł z gardła Tatarom, ale większość rycerzy krzyżackich parła do niej, czując że trzeba stoczyć bój na śmierć i życie, póki siły są nie naruszone, póki urok Zakonu nie zblednie, póki świat cały spieszy mu na pomoc i póki gromy papieskie nie spadną na to ich gniazdo, dla którego rzeczą życia i śmierci było teraz — nie rozszerzanie chrześciaństwa, lecz właśnie utrzymanie pogaństwa.
A tymczasem między narodami i po dworach oskarżano Jagiełłę i Litwę o chrzest pozorny i fałszywy, przedstawiając jako rzecz niepodobną, aby stać się mogło w ciągu roku to, czego miecz zakonny nie mógł przez wieki dokonać. Burzono przeciw Polsce i przeciw jej władcy królów i rycerzy, jako przeciw opiekunom i obrońcom pogaństwa — a głosy te, którym jedynie w Rzymie nie dowierzano, rozchodziły się szeroką falą po świecie i ściągały ku Malborgowi książąt, grafów i rycerzy z Południa i Zachodu. Zakon nabierał ufności i poczuwał się w mocy. Maryenburg ze swymi groźnymi zamkami i Przedzamczem olśniewał ludzi potęgą więcej niż kiedykolwiek — olśniewało bogactwo, olśniewał pozorny ład — i cały Zakon wydawał się być władniejszym i bardziej na wiek wieków niepożytym, niż dawniej. I nikt z książąt, nikt z owych rycerskich gości — nikt — prócz mistrza — nawet z pomiędzy Krzyżaków, nie rozumiał, że od czasu chrztu Litwy stało się coś takiego, jak gdyby te fale Nogatu, które osłaniały z jednej strony straszną twierdzę — zaczęły podmywać cicho i nieubłaganie jej mury. Nikt nie rozumiał, że w owem olbrzymiem ciele została jeszcze siła — ale uleciała z niego dusza; kto świeżo przybył i spojrzał na ów wzniesiony „ex luto" Maryenburg, na owe mury, baszty, na czarne krzyże w bramach, na budynkach i na szatach, temu przedewszystkiem przychodziło na myśl, że bramy piekielne nie przemogą tej północnej krzyża stolicy.
Z podobną też myślą patrzyli na nią nie tylko Powała z Taczewa i Zbyszko, który tu już bywał poprzednio, lecz i wiele bystrzejszy od nich Zyndram z Maszkowic. I jemu gdy w tej chwili spoglądał na to zbrojne rojowisko żołnierskie, objęte w ramę baszt i olbrzymich tynów, zmierzchła twarz, a na pamięć nasunęły się mimowoli dumne słowa, któremi niegdyś Krzyżacy grozili królowi Kazimierzowi:
„Większa nasza moc, i jeśli nie ustąpisz, do samego Krakowa mieczami naszemi ścigać cię będziem.“
Ale tymczasem komtur zamkowy powiódł rycerzy dalej, do Średniego zamku, w którego wschodniej połaci leżały gościnne komnaty.

VII.

Maćko i Zbyszko długi czas trzymali się w ramionach, gdyż miłowali się wzajem zawsze, a w ostatnich latach wspólne przygody i nieszczęścia uczyniły tę miłość jeszcze silniejszą. Stary rycerz od pierwszego wejrzenia na bratanku odgadł, że Danusi nie ma już na świecie, więc nie pytał o nic, jeno tulił do siebie młodzianka, chcąc przez moc tego uścisku pokazać mu, że nie został zupełnym sierotą i że ma jeszcze blizką żywą duszę, gotową podzielić się z nią niedolą.
Aż dopiero, gdy im smutek i boleść znacznie łzami spłynęły, zapytał po długim milczeniu Maćko:
— Zali wydarli ci ją znów, czyli też ci na ręku, skonała?
— Na ręku mi skonała pod samym Spychowem — odrzekł młodzian.
I począł opowiadać, jak i co było, płaczem i wzdychaniem przerywając sobie opowiadanie, a Maćko słuchał uważnie, wzdychał także i w końcu znów jął wypytywać:
— A Jurand żywie jeszcze?
— Juranda żywiącegom odjechał, ale nie długo mu na świecie, i pewnie go już nie obaczę.
— To może lepiej było nie odjeżdżać.
— Jakoże mi było was tu ostawiać?
— Parę niedziel wcześniej albo później, to wszystko jedno!
Ale Zbyszko popatrzał na niego bacznie i rzekł:
— I tak musieliście tu chorzeć? Jako Piotrowin wyglądacie.
Bo choć słonko na świecie przygrzewa, w podziemiu zawsze zimno i wilgoć tam jest okrutna z takowej przyczyny, że tu naokół zamków wody. Myślałem, że do szczętu spleśnieję. Dychać też nie ma czem i od tego wszystkiego rana mi się odnowiła — ta, wiesz... co to mi w Bogdańcu po bobrowem sadle szczebrzuch wylazł.
— Pamiętam — rzekł Zbyszko — bośmy po bobra z Jagienką chodzili. A to was tu psubraty w podziemiu trzymali?
Maćko poruszył głową i odpowiedział:
— Żeby ci tak szczerze rzec, to nie radzi oni mnie widzieli i już było ze mną źle. Wielka tu jest zawziętość na Witolda i Żmujdzinów, ale jeszcze większa na tych z pomiędzy nas, którzy im pomagają. Próżnom gadał, dla czegośmy pomiędzy Żmujdzinów poszli. Byliby mi głowę ucięli i jeśli tak nie uczynili, to jeno dla tego, że im wykupu było żal, bo jak wiesz, pieniądz im nawet i od pomsty wdzięczniejszy, a powtóre też chcieli mieć w ręku dowód, że król Polaków poganom w pomoc posyła. Bo, że Żmujdzini niebożęta proszą się o chrzest, byle nie z ich rąk, to my wiemy, którzyśmy tam byli, ale Krzyżacy udają, że nie wiedzą, i skarżą ich po wszystkich dworach, a z nimi razem i naszego króla.
Tu porwała Maćka zadyszka, tak, że musiał na chwilę umilknąć i dopiero odsapnąwszy, mówił dalej:
— I byłbym może skapiał w podziemiu. Wstawiał ci się za mną wprawdzie Arnold von Baden, któremu też o okup chodziło. Ale on nie ma między nimi nijakiej powagi, i nazywają go niedźwiedziem. Szczęściem, de Lorche dowiedział się od Arnolda i okrutnego zaraz narobił warchołu. Nie wiem, czy ci o tem powiadał, bo on rad kryje swoje dobre uczynki... Jego oni tu to za coś mają, bo już jeden de Lorche wielkie niegdyś w Zakonie piastował godności, a ten jest znamienitego rodu i bogacz. Mówił im tedy, że sam jest naszym jeńcem i że gdyby mi tu gardło wzięli, albo gdybym skapiał z głodu i wilgotności, to ty jemu szyję utniesz. Groził ci kapitule, że rozpowie po zachodnich dworach, jak Krzyżacy z pasowanymi rycerzami postępują. Toż zlękli się i wzięli mnie do lazaretu, gdzie i powietrze i strawa lepsza.
— Od Lorchego jednej grzywny nie wezmę, tak mi dopomóż Bóg.
— Miło od przyjaciela brać, ale przyjacielowi słuszna rzecz przepuścić — rzekł Maćko — a skoro, jako słyszę, ugoda z królem o wymianę jeńców stanęła, to i za mnie nie potrzebujesz płacić.
— Ha! A nasze słowo rycerskie? — zapytał Zbyszko. — Ugoda ugodą, a Arnold bezecność mógłby nam zadać.
Usłyszawszy to, zatroskał się Maćko, pomyślał nieco i rzekł:
— Ale możnaby coś odtargować.
— Samiśmy się cenili. Zaliśmy to teraz mniej warci?
Maćko zatroskał się jeszcze bardziej, ale w oczach odbił się podziw i jakby jeszcze większa miłość dla Zbyszka.
— A! czci potrafi strzedz!.... Taki ci się już urodził — mruknął sam do siebie.
I począł wzdychać. Zbyszko myślał, że z żalu o te grzywny, które mieli von Badenowi zapłacić, więc rzekł:
— Wiecie! Pieniędzy i tak jest dość, byle dola nie była taka ciężka.
— Bóg ci ją odmieni! — rzekł ze wzruszeniem stary rycerz. — Mnie tam niedługo już na świecie.
— Nie powiadajcie! Będziecie zdrowi, niech jeno was wiater przewieje.
— Wiater? Wiater młode drzewo przygnie a stare złamie.
— Owa! Nie próchnieją w was jeszcze gnaty i do starości wam daleko. Nie smućcie się!
— Żeby tobie było wesoło, to i jabym się śmiał. Wszelako mam ci ja i inną do smutku przyczynę, a prawdę rzekłszy, nietylko ja, ale i my wszyscy.
— Co zaś? — zapytał Zbyszko.
— A pamiętasz, jakom cię w obozie u Skirwoiłły zgromił za to, żeś moc krzyżacką sławił?
— W polu, jużci, twardy jest nasz naród, ale tak zblizka, to ja się tutejszym psubratom dopiero teraz przypatrzył...
Tu Maćko, jakby w obawie, aby go kto nie dosłyszał, zniżył głos:
— I teraz widzę, żeś ty był praw, nie ja. Niech ręka Boska broni, co to za moc, co to za potęga! Swędzą naszych rycerzy ręce i chce im się jak najprędzej ku Niemcom, a nie wiedzą, że Krzyżaków wszystkie narody i wszyscy królowie wspomagają, że pieniędzy u nich więcej, że ćwiczenie lepsze, że zamki warowniejsze i sprzęt wojenny godniejszy. Niech ręka Boska broni!... I u nas i tu mówią, że do wielkiej wojny przyjść musi i przyjdzie, ale gdy przyjdzie, to niechże Bóg zmiłuje się nad naszem królestwem i naszym narodem!
Tu objął dłońmi swą szpakowatą głowę, łokcie wsparł na kolanach i zamilkł.
Zbyszko zaś rzekł:
— A widzicie. W pojedynkę nie jeden z naszych od nich tęższy, ale co do wielkiej wojny, pomiarkowaliście sami.
— Oj, pomiarkowałem! A da Bóg, i ci posłowie królewscy pomiarkują także, a zwłaszcza rycerz z Maszkowic.
— Widziałem, jako spochmurniał. Wielki z niego sprawca wojenny, i powiadają, że nikt na świecie nie rozumie się tak na wojnie.
— Jeśli prawda, to chyba jej nie będzie.
— Jeśli Krzyżacy obaczą, że mocniejsi, to właśnie będzie. I powiem wam szczerze: bogdaj już przyszedł wóz alibo przewóz, gdyż dłużej nie lża nam tak żyć...
I z kolei Zbyszko, jakby przygniecion niedolą własną i powszechną, opuścił głowę, a Maćko rzekł:
— Szkoda zacnego królestwa, a boję się, by nas Bóg za zbytnią zuchwałość nie pokarał. Pamiętasz, jak to rycerstwo przed katedrą na Wawelu przede Mszą, wtedy kiedy ci to mieli głowę uciąć i nie ucięli — samego Tymura Kuternogę wyzywało, który czterdziestu królestw jest panem i który góry z głów ludzkich uczynił... Niedość im Krzyżaków! Wszystkich naraz chcieliby wyzwać — i w tem może być obraza Boska.
A Zbyszko na owo wspomnienie chwycił się za płowe włosy, bo go niespodzianie ogarnął żal okrutny — i zakrzyknął:
— A któż mnie wówczas od kata zratował, jeśli nie ona! O Jezu! Danuśka moja!... O Jezu!...
I począł drzeć włosy, a następnie gryźć pięści, któremi łkanie chciał dotłumić, tak rozskowyczało się w nim serce od nagłego bólu.
— Chłopie! miej Boga w sercu!... Cichaj! — wołał Maćko. — Co wskórasz? Hamuj się cichaj!...
Ale Zbyszko długi czas nie mógł się uspokoić i upamiętał się dopiero, gdy Maćko, który był istotnie jeszcze chory, zesłabł tak bardzo, że zachwiał się na nogach i padł na ławę w zupełnem zmysłów zamroczeniu. Wówczas młodzian położył go na tapczanie, pokrzepił winem, które przysłał komtur zamkowy i czuwał nad nim, póki stary rycerz nie zasnął.
Nazajutrz zbudzili się późno, rzeźwiejsi i wypoczęci.
— No — rzekł Maćko — chyba jeszcze na mnie nie czas, i tak myślę, że byle mnie wiater polny przewiał, to i na koniu dosiedzę.
— Posłowie ostaną jeszcze kilka dni — odpowiedział Zbyszko — bo coraz to do nich ludzie przychodzą z prośbą o jeńców, którzy na Mazowszu, albo w Wielkopolsce na rozboju schwytani, ale my możem jechać, kiedy chcecie i kiedy poczujecie się w siłach.
W tej chwili wszedł Hlawa.
— Nie wiesz zaś, co tam czynią posłowie? — spytał go stary rycerz.
— Zwiedzają Wysoki zamek i kościół — odrzekł Czech. — Komtur zamkowy sam ich oprowadza, a potem pójdą do wielkiego refektarza na obiad, na który i wasze miłoście ma mistrz zaprosić.
— A ty coś od rana czynił?
— A ja przypatrywałem się niemieckiej najemnej piechocie, którą kapitanowie ćwiczyli, i porównywałem ją z naszą czeską.
— A ty czeską pamiętasz?
— Wyrostkiem mnie pojmał rycerz Zych ze Zgorzelic, ale pamiętam dobrze, bom od małego był do takich rzeczy ciekawy.
— No i cóż?
— A nic! Jużci tęga jest krzyżacka piechota i ćwiczona godnie, ale to są woły, a nasi Czesi wilcy. Gdyby tak przyszło co do czego, to przecie wasze miłoście wiedzą: woły wilków nie jadają, a wilki okrutnie na wołowinę łakome.
— Prawda jest — rzekł Maćko, który widocznie coś o tem wiedział. — Kto się o waszych otrze, to jako od jeża odskoczy.
— W bitwie konny rycerz za dziesięciu piechoty stanie — rzekł Zbyszko.
— Ale Maryenburga jeno piechota może dobyć — odpowiedział giermek.
I na tem skończyła się rozmowa o piechocie, gdyż Maćko, idąc za biegiem swych myśli, rzekł:
— Słysz, Hlawa: dziś, jak podjem i poczuję się w mocy — pojedziem.
— A dokąd? — spytał Czech.
— Wiadomo, że na Mazowsze. Do Spychowa — rzekł Zbyszko.
— I tam już ostaniem?...
Na to spojrzał Maćko na Zbyszka pytającym wzrokiem, gdyż dotychczas nie było między nimi mowy o tem, co dalej uczynią. Młodzian może miał gotowe postanowienie, ale nie chciał niem widocznie stryjca zasmucać, więc rzekł wymijająco:
— Wpierw musicie wydobrzeć.
— A potem co?
— Potem? Wrócicie do Bogdańca. Wiem jako Bogdaniec miłujecie.
— A ty?
— I ja go miłuję.
— Nie mówię, żebyś do Juranda nie jechał — rzekł powoli Maćko — bo jeśli zamrze, to pogrześć go przystojnie należy, ale ty bacz, co powiem, gdyż jako młody, rozumem mi nie dorównasz. Nieszczęśliwa to jakowaś ziemia ten Spychów. Co cię spotkało dobrego — to gdzieindziej, a tam nic, jeno strapienia ciężkie i frasunki.
— Prawdę mówicie — rzekł Zbyszko — ale tam Danusina truchełka...
— Cichaj! — zawołał Maćko w obawie, że Zbyszka chwyci taki sam niespodziany ból, jak wczoraj.
Ale na twarzy młodzianka odbiło się tylko rozrzewnienie i smutek.
— Będzie czas uradzić — rzekł po chwili. — W Płocku i tak musicie odpocząć.
— Starunku waszej miłości tam nie zbraknie — wtrącił Hlawa.
— Prawda! — rzekł Zbyszko — wiecie, że tam jest Jagienka? Jest dworką przy księżnie Ziemowitowej. Ba, — ale przecie wiecie, boście ją sami tam przywieźli. Była i w Spychowie. Aż mi to dziwno, żeście mi nic o niej u Skirwoiłły nie wspomnieli.
— Nie tylko była w Spychowie, ale bez niej Jurand alboby dotychczas macał koszturem drogi, alboby zmarł gdzie przy drodze. Przywiozłem ją do Płocka wedle opatowego dziedzictwa a nie wspomniałem ci o niej, bo choćbym był wspomniał, byłoby to samo. Na nic tyś, niebożę, wówczas nie baczył.
— Wielce ona was kocha — rzekł Zbyszko. — Chwalić Boga, że nijakie listy nie były potrzebne, ale ona od księżny dostała listy za wami i przez księżnę od posłów krzyżackich.
— Niech Bóg za to dziewce błogosławi, bo lepszej na świecie nie ma! — rzekł Maćko.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście Zyndrama z Maszkowic i Powały z Taczewa, którzy zasłyszawszy o wczorajszem omdleniu Maćka, przyszli go dziś odwiedzić.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł przestąpiwszy próg, Zyndram. — Jakoże wam dziś?
— Bóg zapłać! Pomału! Zbyszko prawi, że byle mię wiater owiał, to będzie całkiem dobrze.
— Co nie ma być?... Będzie! Wszystko będzie dobrze — wtrącił Powała.
— Wywczasowałem się też na porządek! — odrzekł Maćko. — Nie tak, jak wasze moście, którzy, jako słyszę, ranoście wstali.
— Naprzód przychodzili do nas ludzie tutejsi mianować jeńców — rzekł Zyndram, a potem oglądaliśmy gospodarstwo krzyżackie: Przedzamcze i oba zamki.
— Tęgie gospodarstwo i tęgie zamki! — mruknął posępnie Maćko.
— Pewnie, że tęgie. Na kościele są arabskie ozdobności, o których powiadali Krzyżacy, że się takiego murowania od Saracenów w Sycylii nauczyli, a w zamkach komnaty ci osobliwe, na słupcach w pojedynkę, alibo gromadami stojących. Obaczycie sami wielki refektarz. Utwierdzenie też wszędy okrutne, jakiego nigdzie nie masz. Takich murów i kula kamienna, chociażby największa, nie ugryzie. Wiera, iż miło patrzeć...
Zyndram mówił to tak wesoło, że Maćko spojrzał na niego zdziwiony i zapytał:
A bogactwo ich, a porządki, a wojska i gości widzieliście?
— Wszystko nam pokazywali, niby z gościnności, a w rzeczy dla tego, aby serce w nas upadło.
— No i cóż?
— A no, da Bóg, że jak przyjdzie wojna, wyrzeniem ich het, za góry i morza, — tam zkąd przyszli.
A Maćko przepomniawszy w tej chwili o chorobie, aż zerwał się na równe nogi ze zdziwienia.
— Jak to, panie? — rzekł. — Mówią, że rozum macie bystry... Bo mnie, aż zemdliło, gdym się ich potęgi napatrzył... Dla Boga! Z czegóż to miarkujecie?
Tu zwrócił się do bratanka:
— Zbyszku, każ zaś to wino, które nam przysłali, postawić. Siadajcie, wasze moście, i mówcie, bo lepszego lekarstwa żaden medyk na moje choróbsko nie wymyśli.
Zbyszko, zaciekawiony też bardzo, sam postawił dzbaniec z winem, a przy nim kubki, poczem siedli naokół stołu, i pan z Maszkowic tak mówić począł:
— Utwierdzenie to jest nic, bo co ręką ludzką stawiane, to ręka ludzka zburzyć zdoła. Wiecie, co trzyma w kupie cegły? — wapno! A wiecie, co ludzi? — miłość!
— Rany Boskie! Miód wam, panie, z gęby płynie — zawołał Maćko.
A Zyndram uradował się w sercu tą pochwałą i tak dalej rzecz prowadził:
— Z tutejszych ludzi — ten ci ma u nas w pętach brata, ten syna, ten krewniaka, inny zięcia, alibo kogo. Komturowie graniczni każą im na rozbój do nas chodzić — więc niejeden polegnie i niejednego nasi ułapią. Ale że tu już się zwiedzieli ludzie o ugodzie między królem a mistrzem — przychodzili tedy do nas od samego rana podawać nazwiska jeńców, które nasz pisarz spisywał. Był naprzód bednarz tutejszy, możny mieszczanin, Niemiec, mający dom w Malborgu, który w końcu rzekł: „Bym mógł waszemu królowi i królestwu w czem się przysłużyć, nietylkobym majętność, ale i głowę oddał." Odprawiłem go, myśląc, że Judasz. Ale potem przychodzi ksiądz świecki z pod Oliwy, prosi o brata i tak powiada: „Prawda li to, panie, że na naszych pruskich panów wojną nastąpicie? Bo wiedzcie, że tu już cały naród, gdy mówi: „Przyjdź Królestwo Twoje," to o waszym królu myśli." Było potem o synów dwóch szlachty, co na lennych ziemiach wedle Sztumu siedzą; byli kupcy z Gdańska, byli rzemieślnicy, był, który dzwony w Kwidzyniu leje, była różnych ludzi kupa — i wszyscy gadali to samo.
Tu przerwał pan z Maszkowic, wstał, obaczył czy za drzwiami nikt nie podsłuchuje, i wróciwszy, kończył przyciszonym nieco głosem:
— Długom ja o wszystko wypytywał. Nienawidzą w całych Prusiech Krzyżaków i księża i szlachta i mieszczanie, i kmiecie. I nienawidzi ich nietylko ten naród, który naszą, alibo pruską mową mówi, ale nawet i Niemcy. Kto musi służyć, służy — ale zaraza każdemu milsza, niż Krzyżak. Ot, co jest....
— Ba, ale co się to ma do krzyżackiej mocy, — rzekł niespokojnie Maćko.
A Zyndram pogładził dłonią swoje potężne czoło, pomyślał chwilę, jakby szukał porównania, a wreszcie uśmiechnął się i zapytał:
— Potykaliście się kiedy w szrankach?
— Jużci i nieraz — odrzekł Maćko.
— To jakże myślicie? Nie zwali ci się z konia przy pierwszem starciu rycerz, choćby najmocniejszy, ale taki, który ma poderżnięty poprąg u siodła i strzemiona?
— Jako żywo!
— No, to widzicie: Zakon, to taki rycerz.
— Prze Bóg! — zawołał Zbyszko. — I w książce nic lepszego nie wyczytasz.
A Maćko wzruszył się i rzekł nieco drżącym głosem:
— Bóg wam zapłać. Na waszą głowę, panie, chyba umyślnie płatnerz musi hełm robić, bo gotowego na nią nigdzie niemasz.

VIII.

Obiecywali sobie Maćko i Zbyszko wyjechać zaraz z Malborga, ale tego dnia, w którym tak bardzo pokrzepił ich duszę Zyndram z Maszkowic, nie wyjechali, gdyż był na Wysokim zamku obiad a potem wieczerza na cześć posłów i gości, na którą Zbyszko był zaproszon jako królewski rycerz, a dla Zbyszka i Maćko. Obiad odbywał się w mniejszem gronie, we wspaniałym wielkim refektarzu, który oświecało dziesięć okien, a którego palczaste sklepienie wspierało się, rzadko widzianym kunsztem budowniczym, tylko na jednym słupie. Prócz królewskich rycerzy zasiadł do stołu z obcych tylko jeden graf szwabski i jeden burgundzki, który lubo bogatych władców poddany, przyjechał w ich imieniu pożyczyć pieniędzy od Zakonu.
Z miejscowych obok mistrza, wzięło udział w obiedzie czterech dostojników, zwanych filarami Zakonu, to jest wielki komtur, jałmużnik, szatny i podskarbi. Piąty filar, to jest marszałek, był w tym czasie na wyprawie przeciw Witoldowi.
Jakkolwiek Zakon ślubował ubóstwo, jedzono na złocie i srebrze, a popijano małmazyą, albowiem mistrz chciał olśnić oczy posłów polskich. Lecz pomimo mnóstwa potraw i obfitego poczęstunku przykrzyła się nieco gościom ta uczta, z powodu trudności rozmowy i powagi, jaką wszyscy musieli zachowywać. Natomiast wieczerza w olbrzymim refektarzu zakonnym (Convents Remter) wiele była weselsza, albowiem zgromadził się na nią cały konwent i wszyscy ci goście, którzy nie zdążyli jeszcze pociągnąć przeciw Witoldowi z wojskiem marszałka. Wesołości tej nie zamącił żaden spór, ni żadna kłótnia. Wprawdzie rycerze zagraniczni, przewidując, że przyjdzie im się kiedyś spotykać z Polakami, patrzali na nich niechętnem okiem, ale Krzyżacy z góry zapowiedzieli im, że muszą się zachować spokojnie, i prosili ich o to bardzo usilnie, bojąc się w osobach posłów obrazić króla i całe królestwo. Ale nawet i w tym wypadku okazała się nieżyczliwość Zakonu, przestrzegali bowiem gości przed zapalczywością Polaków: "że za każde ostrzejsze słowo wraz brodę ci wyszarpie, albo cię nożem pchnie.“ Więc goście zadziwieni byli potem dobrodusznością i Powały z Taczewa i Zyndrama z Maszkowic, a bystrzejsi pomiarkowali, że nie obyczaje polskie są grube, lecz języki krzyżackie złośliwe i jadowite.
Niektórzy, przywykli do wykwintnych zabaw na polerownych dworach zachodnich, nieszczególne wynieśli pojęcie o obyczajach samychże Krzyżaków, gdyż była na tej uczcie wrzaskliwa nad miarę kapela, grubijańskie pieśni „szpylmanów“, grube żarty trefnisiów, pląsy niedźwiedzie i pląsy bosych dziewek. A gdy dziwiono się obecności niewiast na Wysokim zamku, wydało się, że zakaz łamano już od dawna, i że sam wielki Winrych Kniprode tańcował tu swego czasu z piękną Maryą von Alfleben. Bracia tłómaczyli, że na Zamku niewiasty nie mogą tylko mieszkać, ale mogą przychodzić do refektarza na uczty, i że zeszłego roku księżna Witoldowa, która mieszkała w urządzonej po królewsku starej Puszkarni na Przedzamczu, przychodziła jednak tu codziennie grywać w złote arcaby, które jej każdego wieczora darowywano.
Grano i tego wieczora nie tylko w arcaby i w szachy, lecz i w kości; więcej tego nawet było, niż rozmowy, którą głuszyły pieśni, i owa zbyt wrzaskliwa kapela. Jednakże wśród powszechnego gwaru, zdarzyły się chwile ciszy, i raz, korzystając z takiej chwili, Zyndram z Maszkowic, niby to nie wiedząc o niczem, zapytał wielkiego mistrza, czyli poddani we wszystkich ziemiach bardzo miłują Zakon.
Na co Konrad von Jungingen rzekł:
— Kto miłuje Krzyż, ten i Zakon powinien miłować.
Odpowiedź ta podobała się i zakonnikom i gościom, więc poczęli go za nią chwalić, ów zaś ucieszywszy się, tak mówił dalej:
— Kto nam przyjaciel, temu pod nami dobrze, a kto nieprzyjaciel, na tego mamy dwa sposoby.
— Jakież to? — pytał polski rycerz.
— Wasza cześć może nie wiesz, że ja tu z moich komnat schodzę do tego refektarza małemi schodami w murze, a przy tych schodach jest pewna sklepiona izba, do której gdybym waszą cześć zaprowadził, poznałbyś pierwszy sposób.
— Jako żywo! — zawołali bracia.
A pan z Maszkowic domyślił się, że mistrz mówi o owej „wieży“ pełnej złota, którą się chlubili Krzyżacy, więc zastanowił się nieco i odpowiedział:
— Niegdyś — hej! okrutnie dawno, pokazał pewien cesarz niemiecki naszemu posłowi, który zwał się Skarbek, taką komorę i rzekł: „Mam ja twojego pana czem pobić.“ A Skarbek dorzucił ci mu pierścień kosztowny i powiada: „Idź złoto do złota, my Polacy bardziej w żelezie się kochamy"... I wiecie, wasze czeście, co potem było? — potem, było Hundsfeld...
— Co to takiego Hundsfeld? — zapytało kilkunastu naraz rycerzy.
— To — odpowiedział spokojnie Zyndram — takie pole, na którem nikt nie mógł nadążyć grześć Niemców, i grzebli ich w końcu psi.
Więc stropili się bardzo i rycerze i bracia zakonni, usłyszawszy taką odpowiedź, i nie wiedzieli, co mają mówić, a Zyndram z Maszkowic rzekł jakby na zakończenie:
— Złotem przeciw żelazu nie wskórasz.
— Ba! — zawołał mistrz — wżdy to nasz drugi sposób — żelazo. Widziałeś wasza cześć na Przedzamczu płatnerskie majsternie. Kują tam młoty noc i dzień i takich pancerzy, równie jak mieczów, na świecie nie masz.
Lecz na to znów Powala z Taczewa wyciągnął rękę ku środkowi stołu, wziął długi na łokieć i szeroki więcej, niż na pół piędzi tasak służący do rąbania mięsa, zwinął go lekko w trąbkę jak pergamin, podniósł w górę, tak, aby wszyscy mogli go widzieć, a potem podał mistrzowi.
— Jeśli takie i w mieczach żelazo — rzekł — to niewiela nimi dokażecie.
I uśmiechnął się, rad z siebie, a duchowni i świeccy aż popodnosili się ze swych miejsc i hurmem zbiegli do wielkiego mistrza, poczem jeden drugiemu podawał zwinięty w trąbkę tasak, ale milczeli wszyscy, mając na widok takiej mocy struchlałe w piersiach serca.
— Na głowę świętego Liboryusza! — zawołał w końcu mistrz — żelazne, panie, macie ręce.
A graf burgundzki dodał:
— I z lepszego, niż to żelaza. Takci zwinął ten tasak, jakby był z wosku.
— Nawet się nie spłonił, i żyły mu nie nabrały! — zawołał jeden z braci.
— Bo — odpowiedział Powała — prosty jest nasz naród, nie znający takich dostatków, jakie tu widzę, ale czerstwy.
A tu zbliżyli się ku niemu rycerze włoscy i francuzcy i poczęli się odzywać do niego swym dźwiękliwym językiem, o którym stary Maćko mówił, że jest taki, jakby kto cynowe misy potrząsał. Podziwiali tedy jego siłę, on zaś trącał się z nimi kielichem i odpowiadał:
— Często u nas przy biesiadach takie rzeczy czynią, a zdarzy się, że mniejszy tasak, to ci poniektóra dziewka zwinie.
Ale Niemcom, którzy lubili się chełpić między obcymi wzrostem i mocą, wstyd było — i brała ich złość, więc stary Helfenstein jął wołać przez cały stół:
— Hańba to dla nas! Bracie Arnoldzie von Baden, pokaż, że i nasze koście nie ze świec kościelnych uczynione! Dajcie mu tasak!
Służba przyniosła wnet tasak i położyła go przed Arnoldem, ale on, czy to, że zmieszał go widok tylu świadków, czy że siłę w palcach miał istotnie mniejszą od Powały, zgiął wprawdzie tasak przez połowę, ale nie zdołał go skręcić.
Więc niejeden z gości zagranicznych, któremu nieraz poprzednio szeptali Krzyżacy, jako w zimie nastąpi wojna z królem Jagiełłą, zamyślił się mocno i przypomniał sobie w tej chwili, że zima w tym kraju okrutnie bywa ciężka, i że lepiejby może wrócić, póki czas pod łagodniejsze niebo, do rodzinnego zamku.
A było w tem to dziwnego, że podobne myśli poczęły im przychodzić do głowy w lipcu, czasu pięknej pogody i upałów.

IX.

W Płocku Zbyszko i Maćko nie zastali nikogo z dworu, albowiem oboje księstwo razem z ośmiorgiem dzieci pojechali w odwiedziny do Czerska, dokąd ich zaprosiła księżna Anna Danuta. O Jagience dowiedzieli się od biskupa, że miała zostać w Spychowie przy Jurandzie, aż do jego śmierci. Wiadomości te były im na rękę, bo i sami chcieli jechać do Spychowa. Maćko wysławiał przytem bardzo poczciwość Jagienki, że wolała udać się do umierającego człowieka, który nie był nawet jej krewny, niż na zabawy czerskie, na których pląsów i wszelakiej ochoty nie mogło zbraknąć.
— Może uczyniła to i dla tego, aby się z nami nie zminąć — mówił stary rycerz. — Nie widziałem jej już dawno i rad ją obaczę, gdyż wiem, że i ona dla mnie życzliwa. Musiała mi wyrosnąć — i pewno jeszcze gładsza niż była.
A Zbyszko rzekł:
— Odmieniła się okrutnie. Gładka była zawsze, ale pamiętałem ją prostą dziewką, a teraz to jej... choćby na pokoje królewskie.
— Tak-że ci się odmieniła? Ba! ale to i stary ród tych Jastrzębców ze Zgorzelic, którzy się „Na gody“ czasu wojen wołają.
Nastała chwila milczenia, poczem znów ozwał się stary rycerz.
— Pewnie tak będzie, jakom ci mówił, że się zechce do Zgorzelic.
— Mnie i to dziwno było, że z nich wyjeżdżała.
— A opatowa majętność? Bała się przytem Cztana i Wilka, a ja sam jej rzekłem, że przezpieczniej będzie braciom bez niej, niżeli przy niej.
— Wiera, że nijak im było sieroty najeżdżać.
A Maćko zamyślił się.
— Ale czy się tam na mnie nie pomścili za to, żem ją wywiózł, i czy z Bogdańca choć jedno drewno zostało, Bóg raczy wiedzieć! Nie wiem też, czy wróciwszy podołam im się obronić. Chłopy młode i krzepkie, a ja stary.
— Ej, to, to już chyba mówcie temu, kto was nie zna — odpowiedział Zbyszko.
Jakoż Maćko nie mówił tego zupełnie szczerze, chodziło mu bowiem o co innego, ale na razie machnął tylko ręką.
— Żebym był nie chorzał w Malborgu, no, to jeszcze! — rzekł. — Ale o tem w Spychowie pogadamy.
I nazajutrz po noclegu w Płocku ruszyli do Spychowa.
Dni były jasne, droga sucha, łatwa, a przytem bezpieczna, gdyż z powodu ostatnich układów wstrzymali Krzyżacy rozboje na granicy. Zresztą dwaj rycerze należeli do takich podróżnych, którym i dla zbója lepiej się zdala pokłonić, niż zblizka ich zaczepić, więc podróż szła wartko, i piątego dnia po wyjeździe z Płocka stanęli rankiem bez trudu w Spychowie. Jagienka, która była przywiązana do Maćka, jak do najlepszego w świecie przyjaciela, witała go niemal tak, jakby witała ojca, a on choć nie byle co mogło go poruszyć, rozrzewnił się jednak tą życzliwością kochanej dziewczyny — i gdy w chwili później, Zbyszko wypytawszy się o Juranda, poszedł do niego i do swojej „truchełki“ — odetchnął stary rycerz głęboko i rzekł:
— A no! kogo Bóg chciał wziąć, to wziął, a kogo chciał ostawić, to ostawił, ale tak myślę, że przecie skończone te nasze mitręgi i te nasze wędrowania po różnych mierzejach i wertepach.
Po chwili zaś dodał:
— Hej! gdzie to nas Pan Jezus przez te ostatnie lata nie nosił!
— Ale ręka Boska piastowała — odrzekła Jagienka.
— Prawda, że piastowała, wszelako, szczerze rzekłszy, czas już do dom.
— Trzeba nam tu zostać, dopóki Jurand żywie — rzekła dziewczyna.
— A jako-że z nim?
— Patrzy do góry i śmieje się: widać już raj ogląda, a w nim Danuśkę.
— Pilnujesz go?
— Pilnuję, ale ksiądz Kaleb powiada, że i anieli go pilnują. Wczoraj gospodyni tutejsza dwóch widziała.
— Powiadają — rzekł na to Maćko — że szlachcicowi najprzystojniej w polu umierać, ale tak, jak Jurand kona, to i na łożu dobrze.
— Nie je nic, nie pije, jeno się cięgiem śmieje — rzekła Jagienka.
— Pójdźmy do niego. Zbyszko też tam musi być.
Ale Zbyszko krótko zabawił przy Jurandzie, który nikogo nie poznawał — i poszedł następnie do Danusinej trumny, do podziemia. Tam zabawił dopóty, dopóki stary Tolima nie przyszedł szukać go na posiłek. Wchodząc, zauważył przy blasku pochodni, że na trumnie pełno było wianuszków z chabru i z nagietków, a na okół wymieciona czysto polepa przytrząśnięta była tatarakiem, kaczeńcem i kwiatem lipowym, który roznosił woń miodową. Więc wezbrało w młodzianku na ten widok serce i zapytał:
— Któż to tak zdobi tę truchełkę?
— Panna ze Zgorzelic — odpowiedział Tolima.
Młody rycerz nie rzekł na to nic, ale w chwilę później, ujrzawszy Jagienkę, pochylił się nagle do jej kolan i, objąwszy je, zawołał:
— Bóg-że ci zapłać za twoją poczciwość i za one kwiecie dla Danuśki.
I to rzekłszy, rozpłakał się rzewnie, a ona objęła mu rękoma głowę jak siostra, która pragnie kwilącego brata utulić i rzekła:
— Oj, mój Zbyszku, rada by ja cię bardziej pocieszyć!
Poczem łzy obfite puściły się i jej z oczu.

X.

Jurand umarł w kilka dni później. Przez cały tydzień odprawiał ksiądz Kaleb nabożeństwa nad jego ciałem, które nie psuło się wcale — w czem wszyscy cud Boży widzieli — i przez cały tydzień roiło się od gości w Spychowie. Potem przyszedł czas ciszy, jak zwykle bywa po pogrzebie. Zbyszko chadzał do podziemia, a czasem też z kuszą do boru, z której zresztą nie strzelał do zwierza, jeno chodził w zapamiętaniu, aż wreszcie pewnego wieczoru przyszedł do izby, w której dziewczyny siedziały z Maćkiem i Hlawą — i niespodzianie rzekł:
— Posłuchajcie, co powiem! Nie służy smutek nikomu, a przez to lepiej wam do Bogdańca i do Zgorzelic wracać, niżeli tu w smutku siedzieć!
Nastało milczenie, wszyscy bowiem odgadli, że to będzie wielkiej wagi rozmowa — i dopiero po chwili ozwał się Maćko:
— Lepiej nam, ale i tobie lepiej.
Lecz Zbyszko potrząsnął swymi jasnymi włosami.
— Nie! — rzekł — wrócę, da Bóg, i ja do Bogdańca, ale teraz w inną mi trzeba drogę.
— Hej! — zawołał Maćko — mówiłem, że koniec, a tu nie koniec! Bójże się Boga, Zbyszku.
— Przecie wiecie, iżem ślubował.
— To to jest przyczyna? Nie masz Danuśki, nie masz i ślubowania. Śmierć cię od przysięgi zwolniła.
— Mojaby mnie zwolniła, ale nie jej. Na rycerską cześć ja Bogu przysięgał. Jakoże chcecie? Na rycerską cześć!
Każde słowo o rycerskiej czci wywierało na Maćka jakby czarodziejski wpływ. W życiu, prócz przykazań Boskich i kościelnych, niewielu się innymi kierował, ale natomiast temi kilkoma kierował niezachwianie.
— Ja ci nie mówię, żebyś przysięgi nie dotrzymał — rzekł.
— Jeno co?
— Jeno to, żeś młody i że na wszystko masz czas. Jedź teraz z nami; wypoczniesz — z żalu i boleści się otrząśniesz — a potem ruszysz gdzie zechcesz.
— To już wam tak szczerze, jak na spowiedzi powiem — rzekł Zbyszko — jeżdżę widzicie gdzie trzeba, gadam z wami, jem i piję, jak każdy człowiek, a sprawiedliwie mówię, że we wnętrzu i w duszy, rady sobie nijakiej dać nie mogę. Nic, jedno smutek we mnie, nic, jedno boleść, nic, jedno te gorzkie śluzy same mi z oczu płyną.
— To ci właśnie między obcymi będzie najgorzej.
— Nie — mówił Zbyszko — Bóg widzi, że do reszty bym skapiał w Bogdańcu. Kiedy wam mówię, że nie mogę, to nie mogę! Wojny mi trza, bo w polu łacniej zapomnieć. Czuję, że jak ślubu dokonam, jak onej zbawionej duszy będę mógł rzec: wszystkom ci spełnił, com przyobiecał — poziera mnie popuści. A pierwej nie! Nie utrzymalibyście mnie i na powrozie w Bogdańcu.
Po tych słowach stało się w izbie cicho, tak, że słychać było muchy, latające pod pułapem.
— Ma-li skapieć w Bogdańcu, to niech lepiej jedzie — ozwała się wreszcie Jagienka.
— Maćko założył obie ręce na kark, jak miał zwyczaj czynić w chwilach wielkiego frasunku, poczem westchnął ciężko i rzekł:
— Ej, mocny Boże!...
Jagienka zaś mówiła dalej.
— Zbyszku, ale ty przysięgnij, że jeżeli cię Bóg zachowa, to nie ostaniesz tutaj, jeno powrócisz do nas.
— Cobym nie miał wrócić! Jużci nie ominę Spychowa, ale tu nie ostanę.
— Bo — ciągnęła dalej cichszym nieco głosem dziewczyna — jeśli ci o tę truchełkę chodzi, to my ci ją zawieziem do Krześni...
— Jaguś! — zawołał z wybuchem Zbyszko.
I w pierwszej chwili uniesienia i wdzięczności padł jej do nóg.

XI.

Stary rycerz pragnął koniecznie towarzyszyć Zbyszkowi do wojsk księcia Witoldowych, ale ów nie dał sobie nawet o tem mówić. Uparł się jechać sam, bez pocztu, bez wozów, z trzema tylko konnymi pachołkami, z których jeden miał wieźć spyżę, drugi zbroje i ubiory, trzeci niedźwiedzie skóry do spania. Próżno Jagienka i Maćko błagali go, by wziął ze sobą chociaż Hlawę, jako giermka wypróbowanej siły i wierności. Uparł się i nie chciał, mówiąc, że trzeba mu o tej boleści, która go toczy, zapomnieć, a obecność giermka przypominałaby mu właśnie wszystko, co było i przeszło.
Ale jeszcze przed jego wyjazdem toczyły się ważne narady nad tem, co uczynić ze Spychowem. Maćko radził tę majętność sprzedać. Mówił, iż to jest ziemia nieszczęsna, która nikomu nie przyniosła nic prócz klęski i niedoli. W Spychowie dużo było wszelakiego bogactwa, począwszy od pieniędzy aż do zbroi, koni, szat, kożuchów, drogich skór, kosztownych sprzętów i stad, więc Maćkowi chodziło w duszy i o to, aby owem bogactwem wspomódz Bogdaniec, który milszy mu był od wszystkich innych ziem. Radzili tedy nad tem długo, ale Zbyszko żadną miarą nie chciał się zgodzić na sprzedaż.
— Jakoże mi — mówił — Jurandowe kości przedawać? Tak ci to mu się mam wypłacić za one dobrodziejstwa, któremi mię obsypał?
— Obiecaliśmy ci wziąć Danusiną truchłeczkę — odrzekł Maćko — możemy i Juranda ciało zabrać.
— Ba, on tu z ojcami, a bez ojców będzie mu się cniło w Krześni. Weźmiecie Danuśkę, to on tu zostanie zdala od dziecka, weźmiecie i jego, to tu ojce sami ostaną.
— Bo ty nie baczysz, że Jurand w raju wszystkich codzień ogląda, a ojciec Kaleb powiada, że on w raju — odpowiedział stary rycerz.
Ale ksiądz Kaleb, który był po stronie Zbyszka, rzekł:
— Dusza w raju, ale ciało na ziemi aż do dnia sądu.
Maćko zaś zastanowił się nieco i, idąc dalej za własną myślą, dodał:
— Jużci; takiego chyba Jurand nie widzi, który nie został zbawion, na to wszelako nie ma rady.
— Co tu wyroków Boskich dochodzić? — odrzekł Zbyszko. — Ale i tego nie daj Bóg, aby obcy człek nad tymi świętymi prochami mieszkał. Lepiej tu wszystkich ostawię, a Spychowa nie przedam, choćby mi za niego księstwo dawali.
Po tych słowach wiedział już Maćko, że nie ma rady, bo znał uporczywość bratanka i wielbił ją w głębi duszy, na równi ze wszystkiem, co tylko w młodzianku było.
Więc po chwili rzekł:
— Prawda jest, że pod włos mi chłop mówi, ale w tem, co mówi, to praw.
I zafrasował się, bo jednakże nie wiedział, co czynić.
Ale Jagienka, która milczała dotychczas, wystąpiła z nową radą:
— Żeby tak znaleźć poczciwego człeka, coby tu rządził, alibo dzierżawą Spychów wziął, toby była wyborna rzecz. Najsłuszniej, by wydzierżawić, bo nijakich nie mielibyście kłopotów, jeno gotowy grosz. Możeby Tolima?... Stary on jest i więcej się na wojnie, niż na gospodarstwie rozumie, ale jeśli nie on, to może ojciec Kaleb?...
— Miła panno! — odpowiedział na to ksiądz Kaleb — obu nam z Tolimą ziemia się patrzy, ale ta, która nas pokryje, nie ta, po której chodzim.
I to rzekłszy, zwrócił się do Tolimy:
— Prawda, stary?
Więc Tolima ogarnął dłonią spiczaste ucho i zapytał: o co chodzi? — a gdy mu powtórzono głośniej, rzekł:
— Święta to prawda. Nie do gospodarstwa ja! Topór głębiej orze od pługa... Pana i dziecko, tobym rad jeszcze pomścił...
I wyciągnął chude, lecz żylaste dłonie z zakrzywionymi nakształt szponów drapieżnego ptaka palcami, poczem zwracając swą siwą, podobną do wilczej głowę w stroną Maćka i Zbyszka, dodał:
— Na Niemców wasze moście mnie weźcie — to moja służba.
I miał słuszność. Przysporzył on niemało bogactwa Jurandowi, ale tylko drogą wojny i łupu — nie gospodarstwem.
Więc Jagienka, która przez czas tej rozmowy namyślała się, co ma powiedzieć, rzekła znów:
— Tuby się patrzył człek młody, a nie bojący, bo zaś ściana krzyżacka obok; taki powiadam, coby się przed Krzyżakami nie tylko nie chował, ale jeszcze ich szukał, więc tak myślę, że nie przymierzając, Hlawa — w sam razby się do tego nadawał...
— Obaczcie, jak to uradza! — rzekł Maćko, któremu, pomimo całej miłości do Jagienki, nie chciało się w głowie pomieścić, by w takiej sprawie zabierała głos niewiasta, a do tego dziewka przetowłosa.
Ale Czech podniósł się z ławy, na której siedział, i rzekł:
— Bóg na mnie patrzy, że radbym z panem Zbyszkiem na wojnę iść, bośmy już razem trocha Krzyżaków wyłuskali — i jeszczeby się zdarzyło. Ale jeśli mam zostawać, tobym tu został... Tolima mi przyjaciel i on mnie zna... Ściana krzyżacka obok, to i co? To właśnie! A obaczym, komu się somsiedztwo wpierw uprzykrzy! Miałbym się ja ich bać, to niech oni się mnie boją. Nie daj też, Panie Jezu, abym ja waszym mościom krzywdy w gospodarstwie czynił i k’sobie wszystko ogarnął. W tem panienka za mną poświadczy, bo wie, iżebym wolał zczeznąć sto razy, niźli jej nierzetelne oczy pokazać... Na gospodarstwie tyle się znam, ilem się w Zgorzelicach napatrzył, ale tak miarkuję, że więcej tu trzeba toporem i mieczem, niż pługiem gospodarzyć. I to wszystko wielce mi jest po myśli, jeno że, przecie, tak... niby tu zostać...
— To i co? — zapytał Zbyszko. — Czego się ociągasz?
A Hlawa zmieszał się wielce i tak dalej, zająkając się, mówił:
— Niby, że jak panienka odjedzie, to z nią wszyscy odjadą. Wojować dobrze, i gospodarzyć też, ale tak samemu... bez nijakiej pomocy... Okrutnieby mi się tu cniło bez panienki i bez... tego, jako właśnie chciałem rzec... i jakoże panienka nie sama jeździła po świecie... to jakby mi tu nikt nie pomógł... to nie wiem!...
— O czem ten chłop gada? — spytał Maćko.
— Rozum macie bystry, a niceście nie pomiarkowali — odrzekła Jagienka.
— Bo co?
A ona, zamiast odpowiedzi, zwróciła się do giermka:
— A jakby tak Anula Sieciechówna z tobą ostała — wytrzymałbyś?
Na to Czech grzmotnął się do jej nóg, aż kurz powstał z polepy.
— I w pieklebym z nią wytrzymał! — zawołał, obejmując jej stopy.
Zbyszko, usłyszawszy ten okrzyk, patrzał ze zdumieniem na giermka, gdyż poprzednio o niczem nie wiedział i niczego się nie domyślał, a Maćko dziwił się także temu w duszy, ile to niewiasta znaczy we wszystkich ludzkich sprawach, jak przez nią każda rzecz może się udać, albo też zgoła chybić.
— Bóg łaskaw — mruknął — że już ja do nich nie ciekaw.
Jednakże Jagienka, zwróciwszy się znów do Hlawy, rzekła:
— To teraz trzeba nam jedno wiedzieć, czy i Anula z tobą wytrzyma?
I zawołała Sieciechównę, a ta weszła, wiedząc lub domyślając się widocznie, o co chodzi, gdyż weszła z zasłonionemi ramieniem oczyma i z głową spuszczoną tak, że widać tylko było rozbiór jej jasnych włosów, które rozjaśniał jeszcze bardziej padający na nie promień słońca. Naprzód zatrzymała się przy drzwiach, potem, skoczywszy ku Jagience, padła przed nią na kolana i ukryła twarz w fałdach jej spódnicy.
A Czech klęknął koło niej i rzekł do Jagienki:
— Pobłogosławcie nas, panienko.

XII.

Nazajutrz nadeszła chwila odjazdu Zbyszka. On sam siedział wysoko na rosłym koniu bojowym, a swoi otaczali go dokoła. Jagienka, stojąc wedle strzemienia, wznosiła ku młodziankowi w milczeniu swe smutne niebieskie oczy, jakby chcąc przed rozstaniem napatrzyć się na niego do woli. Maćko razem z księdzem Kalebem przy drugiem strzemieniu, a tuż obok giermek z Sieciechówną. On zwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, zamieniając z nimi takie krótkie słowa, jakie zwykle wypowiada się przed podróżą: „Ostańcie zdrowi!“ — „Niech cię Bóg prowadzi!“ — „Czas już!" — „Hej, czas! czas!“
Poprzednio już był pożegnał się ze wszystkimi i z Jagienką, którą pod nogi podjął, dziękując jej za życzliwość. A teraz, gdy spoglądał na nią z wysokiego rycerskiego siodła, miał ochotę powiedzieć jej jeszcze jakie dobre słowo, gdyż jej wzniesione oczy i twarz mówiły mu tak wyraźnie: „Wróć!" — że serce wzbierało mu rzetelną wdzięcznością.
I jakby odpowiadając na tę jej niemą wymowę, rzekł:
— Jaguś, ku tobie, jako ku siostrze rodzonej... Wiesz!... Nic więcej nie rzekę!
— Wiem. Bóg ci zapłać!
— I o stryjcu pamiętaj.
— I ty pamiętaj!
— Jużci wrócę, jeśli nie zginę.
— Nie giń!
Raz już, w Płocku, gdy wspomniał o wyprawie, powiedziała mu tak samo: „Nie giń!" — ale teraz słowa te wyszły z jeszcze większej głębi jej duszy, i może dla ukrycia łez pochyliła się przytem tak, że czoło jej dotknęło na chwilę kolana Zbyszka.
A tymczasem pachołkowie konni przy bramie trzymający juczne konie, gotowi już do drogi, poczęli śpiewać:

„Nie zginie pierścień, złocisty pierścień
Nie zginie.
Kruk go odniesie, z pola odniesie
Dziewczynie...“

— W drogę! — zawołał Zbyszko.
— W drogę!
— Boże cię prowadź! Matko Najświętsza!
Zatętniły kopyta na drewnianym zwodzonym moście, jeden z koni zarżał przeciągle, inne poczęły parskać rozgłośnie i orszak ruszył.
Ale Jagienka, Maćko, ksiądz, Tolima, oraz i Czech ze swą niewiastą i ci słudzy, którzy zostawali w Spychowie, wyszli na most i patrzali na odjeżdżających. Ksiądz Kaleb żegnał ich krzyżem czas długi, aż wreszcie, gdy znikli za wysokimi krzami olszyny, rzekł:
— Pod tym znakiem nie dosięgnie ich zła przygoda.
A Maćko dodał:
— Pewnie, ale i to też dobrze, że konie czyniły parskanie okrutne.




Lecz i oni nie zostali długo w Spychowie. Po dwóch tygodniach załatwił stary rycerz sprawy z Czechem, który osiadł dzierżawą na majętności, sam zaś na czele długiego szeregu wozów, otoczonych zbrojną czeladzią, ruszył z Jagienką w stronę Bogdańca. Niezupełnie radzi patrzali na owe wozy ksiądz Kaleb i stary Tolima, bo prawdę rzekłszy, Maćko złupił trochę Spychów — ale ponieważ Zbyszko całkiem zdał na niego rządy — nikt nie śmiał mu się sprzeciwiać. Zresztą byłby zabrał jeszcze więcej, gdyby go nie hamowała Jagienka, z którą sprzeczał się wprawdzie, wydziwiając na „babskie rozumy“ — ale której słuchał jednak prawie we wszystkiem.

Trumny Danusinej nie wzięli jednak, gdyż skoro Spychów nie został sprzedany, Zbyszko wolał, aby została z ojcami. Wieźli natomiast moc pieniędzy i różnych bogactw, w znacznej części złupionych swego czasu na Niemcach w rozlicznych bitwach, które stoczył z nimi Jurand. To też Maćko, spoglądając teraz na ładowne, pokryte rogażami wozy, radował się w duszy na myśl, jak wspomoże i urządzi Bogdaniec.
Zatruwała mu jednak tę radość obawa, że Zbyszko może poledz, ale znając sprawność rycerską młodzianka, nie tracił jednak nadziei, że wróci szczęśliwie, i z rozkoszą o tej chwili rozmyślał.
— Może to Bóg tak chciał, — mówił sobie — żeby wpierw dostał Zbyszko Spychów, a potem Moczydoły i wszystko, co po opacie zostało? Niech jeno wróci szczęśliwie, to mu kasztel godny w Bogdańcu wystawię; a wtedy obaczym!
Tu przypomniało mu się, że Cztan z Rogowa i Wilk z Brzozowej pewnie niezbyt mile go przyjmą, i że może trzeba się będzie, z nimi potykać, ale o to nie dbał, równie jak stary koń bojowy nie dba, gdy mu do bitwy iść przyjdzie. Zdrowie mu wróciło, czuł się w kościach i wiedział, że tym zabijakom, groźnym wprawdzie, ale nie mającym nijakiego ćwiczenia rycerskiego, łatwo da rady. Wprawdzie co innego mówił przed niedawnym czasem Zbyszkowi, — mówił to jednak tylko dla tego, by go do powrotu skłonić.
— Hej! szczuka ja, a oni kiełbie — myślał — niech mi lepiej od głowy nie zachodzą!
Natomiast zaniepokoiło go co innego: Zbyszko Bóg wie kiedy oto wróci, a przytem Jagienkę uważa całkiem za siostrę. Nuż dziewka patrzy na niego też jak na brata, i nuż nie zechce czekać na jego niepewny powrót?
Więc zwrócił się do niej i rzekł:
— Słuchaj, Jagna: nie mówię ja o Cztanie i Wilku, bo rude chłopiska i nie dla ciebie. Tyś teraz dwórką!... Ale wedle tego, że to roki ci są!... Już nieboszczyk Zych powiadał, że czujesz Bożą wolę, a to temu kilka lat... Bo ja tam wiem! Mówią, że jak dziewce zaciasno we wianuszku, to ci sama gotowa szukać takiego, coby jej go z głowy zdjął... Ma się rozumieć, że ni Cztan, ni Wilk... Ale jakoże miarkujesz?
— O co wy się pytacie?
— Nie wydasz-li ty się za kogobądź?
— Ja?... Ja mniszką ostanę.
— Nie powiadaj byle czego! A jak Zbyszko wróci?
Ale ona potrząsnęła głową:
— Mniszką ostanę.
— No, a jakby cię pokochał? Jakby cię prosił okrutnie?
Na to dziewczyna odwróciła zarumienioną twarz do pola, ale wiatr, kiedy właśnie od pola wiał, przyniósł Maćkowi cichą odpowiedź:
— To nie ostanę.

KONIEC CZĘŚCI DZIEWIĄTEJ.





  1. Do zupełnej ruiny doprowadził Malborg Fryderyk II-gi, król pruski, po upadku Rzeczypospolitej Polskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.