Kryształowy korek/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
KARA ŚMIERCI.

Tegoż dnia, wieczorem, Lupin otrzymał od Klarysy de Mergy naglący bilecik. Był to krzyk rozpaczy, błagalne wołanie o ratunek. „On wie wszystko, pisała Klarysa, wie, że Gilbert jest moim bratem. Był u mnie dziś, wypowiedział straszne groźby. Miecz kata zawieszony jest nad głową Gilberta, lub też... Pan wie, jaką cenę nakłada za jego ocalenie. Nie mogę walczyć dłużej, sił mi braknie.“ Tegoż dnia jeszcze, mimo spóźnionej pory, Arsen dzwonił do mieszkania Daubrecq’a i polecił mu wręczyć swoją kartę. Nikt z najbliższych przyjaciół nie poznałby go w nowem przebraniu, jakie sobie obmyślił.
Pod wpływem rozmowy z Klarysą uwaga jego zwróciła się w stronę arystokratycznej dzielnicy, w której mieszkała hrabianka; to podsunęło mu pomysł wzięcia na siebie postaci jednego z najsławniejszych lekarzy paryskich, cieszącego się wyjątkową wziętością w kołach stołecznej magnaterji.
Metamorfoza ta udała mu się znakomicie i gdyby modny Eskulap, pod którego osobę się podszywał, spotkał go niespodzianie, zatrzymałby się zapewne przed nim, jak przed własnem fac simile, odbitem w zwierciedle. Nie zapomniał żadnego szczegółu. Laska, złote binokle, łyse czoło, okolone rzadkiemi siwiejącemi włosami, nos zaopatrzony w charakterystyczny garbek, wszystko to składało się na wybornie skopjowaną całość. Był też zupełnie pewny, że Dauhrecq go nie pozna, mimo niedawnej walki, którą stoczyli z sobą loży.
Pierwszym jego triumfem było wprowadzenie w błąd Wiktorji, która mu drzwi otworzyła. Wzięła z rąk jego bilet wizytowy, jak od człowieka obcego i poszła go zameldować Daubrecq’owi. Wiktorja wprowadziła go następnie do gabinetu, prosząc, by zatrzymał się tu chwilę, zanim pan jej skończy obiad. Korzystając z tej chwili samotności, Arsen przypatrywać się począł chciwie szczegółom urządzenia i drobiazgom rozrzuconym na biurku.
W uszach brzmiały mu słowa pierwszego listu Daubrecq’a do dyrektora policji. „Miałeś ją pod ręką, pisał wówczas, a przecież nie znalazłeś jej.“ Arsen, który miał doskonałą pamięć wzrokową, zauważył odrazu, że wszystko stoi tu w tem samem miejscu, co za pierwszą jego bytnością. Daubrecq był widocznie pedantem i rutynistą i nie lubił zmieniać raz zaprowadzonego porządku. Każdy przedmiot drażnił tu ciekawość Arsena, w każdym ukrywać się mogła lista dwudziestu siedmiu.
Wreszcie Daubrecq wszedł, trzymając w ręku kartę, na której Arsen nakreślił nazwisko słynnego lekarza.
— Doktór Wernes? — spytał go, wskazując mu miejsce naprzeciw fotelu, na którym sam usiadł.
— Tak jest — odparł Arsen, naśladując wybornie mowę słynnego eskulapa.
— I przychodzi pan od hrabianki de Mergy — czy zasłabła?
— Hrabianka de Mergy zażyła truciznę — odparł Arsen.
Słowa te spadły jak grom na czcigodnego posła. Skoczył na równe nogi, a apoplektyczna twarz jego stała się ze szkarłatnej bladą i z bladej szkarłatną.
— Zażyła truciznę, mówisz pan i może, może już umarła — dodał niedosłyszalnym prawie głosem, jakby się sam lękał złowrogo brzmiących słów, które wypowiadał. Arsen nie śpieszył z odpowiedzią, przeczekał tyle, ile było koniecznem dla wyzyskania wrażenia, wywołanego tą zmyśloną wiadomością.
— Zażyła za małą dawkę — rzekł po chwili — zarządziłem już wszystko co było koniecznem i o ile nie zajdą nieprzewidziane komplikacje, hrabianka zostanie zapewne przy życiu.
Daubrecq odsapnął ciężko, a potem wpatrzył się w twarz swego gościa.
— Jakie on ma dziwne oczy — pomyślał Arsen, który pierwszy raz miał sposobność przyjrzeć się im dokładnie. Zwykle widywał Daubrecq’a noszącego na nosie okulary lub binokle, często nawet ciemne szkła, dziś pod wpływem wzruszenia, słysząc o targnięciu się na własne życie hrabianki de Mergy, pan poseł zdjął instynktownie okulary i przecierał je chustką, odsłoniwszy oczy swe, dziwnego, nieokreślonego koloru, okrążone czerwonemi obwódkami. Po chwili Daubrecq odzyskał zimną krew, a przysłoniwszy znów oczy okularami, przybrał zwykły swój nieprzenikniony wyraz.
— Zatem hrabianka de Mergy jest ocalona. Cieszy mię to, chociaż nie rozumiem, dlaczego przyszedłeś pan do mnie z tą wiadomością. Nie mam zaszczytu być krewnym tej damy, ani jej przyjacielem. Znamy się bardzo mało.
Na to Lupin mówić zaczął z przybraną dobrodusznością człowieka światowego, który wie, że ma przed sobą kwestję drażliwą, lecz zmuszony jest ją poruszyć.
— Mój Boże! Panie pośle. My lekarze stajemy się często wbrew naszej woli powiernikami dziwnych tajemnic, ukrytych dramatów. Panna de Mergy, widząc się ocaloną, sięgnęła po raz drugi po truciznę. Na szczęście wyrwałem jej z rąk flaszeczkę z morfiną. Musiałem się prawie z nią mocować. Wołała przytem w przystępie rozpaczy — „To on jest sprawcą, Daubrecq. Jeśli mi nie wróci mego brata, zabiję się jeszcze tej nocy. Nie potrafię żyć dłużej w tak śmiertelnej trwodze.“
Nie chciała tłómaczyć się jaśniej. Nie wiem oczywiście co zagraża jej bratu, ale znając pańskie wpływy, stosunki, odgaduję, że odmówiłeś pan temu młodemu człowiekowi swojej protekcji w sprawie rozpaczliwej. Może się zresztą mylę. Przyszedłem jednak powtórzyć panu słowa pięknej mej pacjentki, słowa, które uchyliły przedemną rąbek nieznanego mi bliżej nieszczęścia czy niepodobieństwa.
— Słowem chcesz pan doktorze wzbudzić moje współczucie dla brata panny de Mergy?
— Tak jest.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Łupin zadawał sobie pytanie, jak dalece udała mu się zamierzona mistyfikacja i czy potrafił zaniepokoić przeciwnika groźbą tego samobójstwa.
— Pozwoli pan — rzekł wreszcie Daubrecq — że skomunikuję się telefonicznie z jednym z moich przyjaciół. W zruszyłeś mię pan nad wyraz swojem opowiadaniem i postaram się usłużyć panu w miarę możności. — Rzekłszy to pan poseł, zasiadł przy aparacie.
— Hallo! — zawołał. — Proszę mnie połączyć z numerem 822, 19.
Arsen uśmiechnął się.
— Prefektura policji? — rzekł. — Nieprawdaż? Biuro sekretarza generalnego.
— Istotnie. Jak widzę znasz pan ten adres.
— Jako lekarz miałem parę razy sposobność znosić się z policją.
— Doprawdy? A więc posłuchaj pan, co będę mówił. Nie mam przed panem tajemnic.
— Hallo! — zaczął Daubrecą — poseł Daubrecq. Proszę uprzedzić рапа Maurycego Prasville. Co? Niema czasu. Sprawa pierwszorzędnej wagi, ważne doniesienie. A! jesteś wreszcie. Dobry wieczór. Nie widziałem cię dawno, ale w gruncie, myślimy wciąż o sobie i nie dziw, tacy starzy przyjaciele.
— Co? Nie chcesz słuchać, boisz się, bym ci nie wypłatał jakiego figla? Nie udawaj mędrszego niż jesteś. A zresztą i mnie pilno.
— Posłuchaj, dam ci wspaniałą okazję zdobycia sławy, za którą gonisz napróżno.
Lista? O nie. Tej nie zobaczysz nigdy, ale za to proponuję ci inny kąsek. Wybierz co lepszych zuchów wśród twych ludzi. Każ im skoczyć do najlepszego samochodu i »niech gonią tu do mnie, co najrychlej, a dopadną grubego zwierza. Ani się spodziewasz; Arsena Lupin we własnej osobie. — Słysząc to, Lupin skoczył na równe nogi. Spodziewał się wszystkiego, prócz tego. A więc on wie i to może nie od dziś. W pierwszej chwili rzucić się chciał na posła i chwycić go za gardło, jak niegdyś w teatrze, ale wnet wziął górę nad gniewem bulwarowy humor, właściwy Paryżanom.
— Brawo! brawo! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Jesteś pan może kanalją, ale sprytną kanalją.
Daubrecq wydał z siebie rodzaj gulgotania, które mogło uchodzić za śmiech.
— Czekaj pan, jeszcze nie koniec. Ten półgłówek Prasville, gotów mi nie wierzyć. Mój przyjacielu, nie trać okazji, Arsen Lupin siedzi u mnie w moim gabinecie. Możesz też zabrać po drodze piastunkę jego, sławną Wiktorję, która prowadzi mi gospodarstwo od miesiąca.
— Co? I to wiedział — zaklął Lupin. Gniew kipiał w nim. Jedynem wyjściem, które mogłoby go teraz zadowolnić, było uduszenie własnemi rękoma tego człowieka, co upokarzał go już po raz drugi i odniósł nad nim zwycięstwo.
— A! i jeszcze jedno — mówił dalej Daubrecq. — Może chcesz znać bliżej Adres Arsena Lupin. Podam ci go natychmiast: róg ulicy Chateaubrianda, tam osiadł obecnie król włamywaczy pod przybranem nazwiskiem Michała Beaumont.
Arsen słuchał tých wynurzeń, trawiony bezsilnym gniewem. Daubrecq zakręcił aparat i odwrócił do niego swoją czerwoną apoplektyczną twarz, okoloną rudym zarostem. Śmiał się do rozpuku, odsłaniając zdrowe silne zęby.
— Ha! ha! Arsen Lupín, schwytany jak żak na gorącym uczynku głupoty i nieuctwa. Cóż to? Myślałeś może, że ponieważ używam okularów, jestem już przez to ślepym? Co prawda dziś dopiero stwierdziłem twoją tożsamość. Ha, ha! zachciało ci się udawać arystokratycznego lekarza. Spojrzyj na ręce swoje, zauważyłem tę bliznę już wtedy, gdyśmy się zmagali w teatrze. — Arsen zaklął.
— Do pioruna! Czemuż nie włożyłem rękawiczek. — Miał istotnie na lewej ręce szramę pozostałą po dawnem skaleczeniu. Daubrecq zaś mówił dalej:
— No! oczywiście nie twierdzę, abym odgadł cię od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem tylko, że od pewnego czasu, ktoś nowy wszedł w moje życie. Wiedziałem, że prócz policji i panny de Mergy, ktoś jeszcze szuka słynnej listy 27-miu. Długo nie wpadłem na żaden trop. Nie przewidziałem, że słynny Arsen Lupin złakomił się także na ten historyczny łup. Lupin! Gdy pomyślę, że są ludzie, którzy nazywają cię genjalnym.
Arsen ochłonął. Pozwolił szydzić z siebie swemu przeciwnikowi, a sam rozważał położenie. Był pewien, że Prasvílle nie każe go tu aresztować, natomiast pośle zapewne kogoś na ulicę Chateaubrianda, dla przekonania się, czy adres podany przez Daubrecq’a jest prawdziwy. To też z doskonałą flegmą i zupełnym spokojem ruchu, przystąpił do telefonu i kazał połączyć się ze swem mieszkaniem.
— To ty, Achilesie! — telefonował do swego, służącego. — Dobrze. Uważaj, co ci powiem. Policja będzie u nas za jakie 15 minut. Tylko spokojnie, mamy czas — nie potrzebujesz śpieszyć się. Pójdziesz do mego pokoju, staniesz naprzeciw kominka i przyciśniesz mocno palcem rzeźbiony wycisk po lewej stronie. Otworzysz kryjówkę i wyjmiesz z niej dwie hebanowe kasetki. To jedyna rzecz, która ma wartość. WŁożysz obie te skrzyneczki do mej torby podróżnej i wyjdziesz pieszo na ulicę. Reszty nie potrzebuję ci dodawać. Udasz się tam, gdzie chronimy się zwykle w takich wypadkach. Nie potrzebujesz się troszczyć o rzeczy i sprzęty, które sprawią tylko kłopot policji. Zrozumiałeś? — Dobrze, bywaj zdrów. — Rzekłszy to, zakręcił telefon, a potem rzucił się nagle na Daubrec’a i ubezwładnił go, przytrzymując go silnie obu rękami.
— Nie bój się — rzekł. — Nie zrobię ci nic złego.
— Ho, ho! Zaczynamy się więc tykać — mruknął Daubrecq, który jednak nie czuł się dobrze w tym żelaznym uścisku.
— I owszem — upoważniam cię do tego. A teraz słuchaj, pomówimy z sobą krótko ale dobitnie. Zostawiam ci nawet swobodę ruchów. Wiem, że nie masz przy sobie pistoletu, bo strzeliłbyś już dawno. Co do mnie, jestem uzbrojony. — Tu błysnął mu przed oczy lufą rewolweru.
— A teraz słuchaj. Gilbert, mój młody wspólnik...
— Mów raczej Juljan hrabia de Mergy — rzekł szyderczo Daubrecq.
— Zatem wiesz — odparł spokojnie Arsen — dla mnie jest rzeczą obojętną jego ród hrabiowski, ale uratować go muszę, bo jest człowiekiem mojej bandy, a w dodatku moim przyjacielem.
— Co za zaszczyt! — zaśmiał się Daubrecq.
— Zaprzestań głupich uwag, których zresztą sam nie bierzesz poważnie. Wiesz przecie, że wątpliwszym jeszcze zaszczytem jest być twoim przyjacielem. Zresztą taki człowiek, jak ty, nie ma przyjaciół.
— Czy tak?
— Wpływy twoje wystarczą dla uwolnienia Gilberta z więzienia.
— Nie użyję ich.
— Nie oswobodzisz go?
— Nie.
— Panna de Mergy zabije się.
— Nie zrobi tego.
— A jednak próbowała już.
— Tembardziej nie spróbuje raz drugi. A zresztą, cóż cię obchodzi panna de Mergy?
— Jest samotna, nieszczęśliwa i prześladowana.
— Ho! ho! co za szlachetność. Arsen Lupin zakochany w hrabiance.
— Co powiedziałeś?
— Klarysa de Mergy ma piękne oczy — przyznać to należy, bardzo piękna.
Arsen Lupin wzruszył ramionami.
— I dlatego chcesz połączyć jej los ze swojem brudnem życiem. Myślisz więc, że wszyscy są do ciebie podobni, szukasz w postępowaniu mem samolubnych pobudek. Ja zaś proponuję ci układ, którego wiernie dotrzymani. Musisz oswobodzić Gilberta. Na jedno słowo twoje wypuszczą go na wolność. Musisz mu pozwolić wyjechać, aby mógł wrócić do dawnego życia. W takim razie, ja Arsen Lupin, usunę się z twej drogi i zapomnę o liście 27. Pozornie lekceważysz mnie, ale w gruncie wiesz dobrze, że jestem dla ciebie stokroć niebezpieczniejszym przeciwnikiem, niż Maurycy Prasville.
Daubrecq, który dotąd zachował zimną krew, nie umiał dłużej panować nad sobą. Żyły nabiegły mu na czole jak postronki, oczy świeciły mu niedobrym blaskiem. Biegać począł jak szalony po pokoju, a za trzymując się niekiedy przed Arsenem, wypowiadał groźby i klątwy.
— Wiem, wiem, oczywiście, Prasville jest z tobą w zmowie — powinienby cię przecie dawno aresztować. Ale on sprzysiągłby się z djabłem, byle mnie pognębić. Nie dbam o was. Ale Klarysa? O nie! — nie wyrzeknę się jej. Niech sama przyjdzie tu błagać 0 łaskę swego brata. Niech włóczy się u nóg moich i błaga mnie, bym ją raczył poślubić — a wtedy — kto wie.
Przedtem nigdy. Kochałem niegdyś jej matkę, ale miłość ta jest niczem wobec tej, którą obudziła we mnie Klarysa. — A zresztą zemsta! Po latach 25-ciu zdarza mi się sposobność odwetu. Przed 25 laty matka odrzuciła mnie z pogardą i wstrętem. Chciała wywyższyć się nademnie swym arystokratycznym tytułem. Dziś odpłacić to mogę z lichwą jej córce. Dziś sam los daje mi w rękę broń, która zrobi z niej posłuszne mi narzędzie.
I ja mam się tej broni wyrzec? Mam uwolnić Gilberta za nic? — ot tak dla honoru? Ha, ha! nie jestem na to dość naiwny, mój dobry Arsenie! Nie, nie!
Mówiąc to, śmiał się cynicznym, urągliwym śmiechem i patrzył przed siebie z jakąś okrutną pożądliwością. Widział już zda się tuż przed sobą zdobycz, za którą uganiał się oddawna — miał ją niejako pod ręką.
Arsen przypomniał sobie z drżeniem Klarysę, którą odwiedził przed udaniem się do Daubrecq’a. Była złamana, pełna trwogi. Zadziwiająca jej dotąd pogoda duszy zdawała się być zachwianą.
— On go zabije! — powtarzała przez łzy. — On zgubi Gilberta, a potem zbezcześci jego imię, imię mego ojca. Nie pozostanie mi wtedy nic prócz samobójstwa. Ale to dziecko — mówiła, wskazując na A rmanda — co się z niem stanie? Nikt nie zechce zaopiekować się nim. Nikt nie przyjmie do domu shańbionego sieroty.
I łamiąc rozpaczliwie ręce, Klarysa błagała jego, Arsena, by pomyślał o dziecku, wtedy, gdy jej już nie będzie. Polecała jego opiece — swego małego braciszka, ona, hrabianka de Mergy, nie znajdowała dla niego innego opiekuna prócz człowieka, którego sława, aczkolwiek rozgłośna, nie należała do zaszczytnych. Widząc ją tak zrozpaczoną, Arsen postanowił przywrócić jej odwagę.
— Hrabianko! — rzekł do niej — skoro los postawił mnie na pani drodze, to widocznie przeznaczeniem jest mojem uratować panią ze szponów tego człowieka. Nie pierwszy to raz, ja, którego nazywają genjalnym rzezimieszkiem, a często i bandytą, spotykam w świecie ludzi stokroć odemnie szkodliwszych. Dotąd wychodziłem zawsze zwycięsko z takich zapasów. Od dziś sprawa pani jest moją sprawą. Przysięgam pani, że nie spocznę, dopokąd Gilbert nie będzie wolnym. Przysięgam pani, że włos mu z głowy nie spadnie i nie zrobią mu nic, choćby Daubrecq sprzymierzył się z samym djabłem dla dokonania zemsty. A nie przyrzekam tego, z powodu łez twoich i rozpaczy hrabianko de Mergy, lecz dlatego, że Gilbert jest przyjacielem moim, kolegą, towarzyszem. Żaden jeszcze z członków naszej bandy nie zginął pod gilotyną, to jest dla mnie punkt honoru. Tak jest pani! Tacy ludzie ja ja, m ają także swój honor, trzym ają się jego zasad, ściślej może od wielu szanownych członków społeczeństwa. Nie płacz pani, nie rozpaczaj i polegaj na słowie mojem.
Był zupełnie pewien, że dotrzyma, czego przyrzekł, mimo, że nie wiedział wcale, jakiemi środkami dojdzie do tego. Z tem pewniejszą decyzją przyszedł do Daubrecq’a dla rozmówienia się z nim w żywe oczy. Patrząc teraz na jego triumf, słuchając szyderczego jego śmiechu, Arsen użyć musiał całej swej siły woli, by nie zastrzelić go na miejscu jak psa.
Uratowałoby to może Gilberta, ale lista, fatalna lista, wypłynęłaby wtedy na wierzch, ogłoszonąby została we wszystkich gazetach. Skandal by to był olbrzymi, skandal, który objąłby także Klarysę de Mergy, Gilberta i małego Armanda. Hrabianka nie darowałaby mu tego nigdy, ta śliczna, odważna dziewczyna, która zwierzyła mu się z taką ufnością. A zresztą jak wiemy, mord nie zgadzał się z jego zasadami. Arsen nie zabijał nigdy.
I teraz musi pokonać Daubrecq’a w inny sposób, musi odnieść nad nim bezkrwawe zwycięstwo.
A jednak postanowił pozwolić sobie na drobną bodaj satysfakcję. Upatrzywszy sposobną chwilę, rzucił się na posła z nadludzką siłą i unieruchomił go, trzymając jak w kleszczach ramiona jego i ręce.
— Słuchaj ty! — mówił z twarzą prawie przy jego twarzy. — Mógłbym w tej chwili zabić cię, rozdeptać, jak złośliwą gadzinę, ale nie zrobię tego.
— Bo nie możesz — odparł poseł, nie zdradzając najmniejszego strachu.
— Dlaczego? Wszakże moje imię nie stoi na liście dwudziestu siedmiu?
— No tak. Ale zadurzyłeś się w hrabiance de Mergy i nie śmiałbyś do niej powrócić, gdyby z twje przyczyny owa sławna lista ujrzała światło dzienne.
— Mylisz się, ale mniejsza o to, powiem ci jeszcze ostatnie słowo.
— Szkoda czasu — mruknął poseł.
— Pozwól, bym ci przemówił do rozumu, Pawle Daubrecq. Panowanie twoje opiera się na najnikczemniejszym w świecie szantażu. Mniejsza o to. Panuj sobie dalej, wyciskaj z ludzi ostatni grosz, ale wyrzeknij się hrabianki de Mergy. Nie rób głupstw, czcigodny pośle. Nie daj się powodować próżności i namiętności i zajmij się własnym tylko interesem.
— Nic innego nie zrobię, szlachetny Arsenie — odparł szyderczo Daubrecq — a interes mój jest tu zupełnie zgodnym z tem, coś nazwał próżnością mą i namiętnością.
— Tak było dotąd, ale od dziś sprawa się zmieniła.
— Dlaczego?
— Bo ja się w nią wdałem jako nowy czynnik. Uważasz pan? Ja Arsen Lupin.
— Tak, dotąd okazałeś się nędznym graczem i doprawdy przeceniano twą sławę.
— Tak myślisz? — odparł zimno Arsen, puszczając przeciwnika, którego wpierw rozbroił, wyjąwszy z kieszeni jego dwa rewolwery, które przeniósł do własnej. Usiadł następnie na niskiej sofce, wprost naprzeciw posła, zapaliwszy poprzednio cygaro.
— A jednak wysłuchaj mnie do końca. Wyrzeknij się hrabianki de Mergy. Przestań prześladować Gilberta, a nawet postaraj się o wypuszczenie go na wolność — inaczej —
— Cóż inaczej?
— Wojna ze mną. Wojna nieubłagana aż do skutku.
— Cóż mi właściwie zrobisz?
— Wydrę ci listę dwudziestu siedmiu.
— Nie uda ci się.
— Przysięgam, że ją odnajdę.
— Odnajdziesz ją ty? Odnajdziesz to, czego nie odszukała dotąd policja, rząd, Francja cała? Ależ to farsa, przyjacielu. Szukaj i owszem, zostawiam ci pod tym względem tę samą swobodę co tamtym. A teraz odpowiem ci stanowczo. Nie tylko nie zrobię ani jednego kroku dla oswobodzenia Gilberta, lecz przeciwnie, użyję całego mego wpływu na rząd i ministerjum, aby przyśpieszyć przebieg procesu i abý wyrok wypadł jak najsurowiej.
— Cóż jeszcze?
— Skoro brat Klarysy skazanym zostanie na śmierć, pozostanie mu jak wiadomo prawo odwołania się do łaski prezydenta rzeczpospolitej. Jedno słowo moje może uzyskać dla niego łaskę, lub też ją uniemożliwić. Wtedy to hrabianka de Mergy przyjść musi do mnie sama w postawie uległej, pokornej i prosić mnie będzie o nią, a ja zapewne nie odmówię, jeśli hrabianka okaże się rozsądną. Warunki moje zna. Tak jestem pewny, że ich nie odrzuci, że pozwalam sobie zaprosić cię jako świadka w dniu mego ślubu z Klarysą. — Jest to zresztą, jak sam łatwo pojmiesz, jedyne rozsądne wyjście. — Hrabianka Klara tak czuła na dobrą sławę swego ojca — powinna zrozumieć, że z chwilą, gdy zostanie moją żoną, ja sam postaram się osłonić nazwisko mego teścia, który był niegdyś moim przyjacielem.
— A którego ty ograbiłeś, a następnie zabiłeś.
— Zabiła go własna jego głupota. — Jak mógł przypuszczać choć przez chwilę, że ja mu przebaczyłem? Jak mógł? Śmierć jego jest jeszcze za małą karą.
— Więc to twoje ostatnie słowo? — spytał Arsen, sięgając do kieszeni, w której przed chwilą ukrył dwa rewolwery. — Daubrecq cofnął się z obawy przed wystrzałem, lecz zamiast tego Arsen wyjął z najuprzejmiejszym w świecie uśmiechem złotą bombonierkę napełnioną pastylkami.
— Weź pan — zapraszał Daubrecq’a.
— Cóż to jest?
— Pastylki, które leczą na zawsze z głupoty, z podłości, okrucieństwa. Zażycie jednej z nich wyzwala z życia człowieka, którego los przyciśnie zbytnio. Weź pan, proszę ten środek nieomylny, przyda ci się wkrótce, panie Daubrecq.
Rzekłszy to Arsen wcisnął przemocą prawie do rąk posła jedną z pastylek, poczem zakręcił się na pięcie i znikł, zanim Daubrecq przyszedł do siebie po tem niespodzianem wystąpieniu swego przeciwnika.
Arsen tymczasem wybiegł szybko z willi, by na zakręcie ulicy wyminąć komisarza policji, śpieszącego dorożką, zapewne dla ujęcia go.
— Poczciwy Prasvílle — szepnął do siebie Arsen — spóźnił się właśnie na tyle, by mi dać czas wymknąć się swobodnie.
Ależ to uparta bestja ten Daubrecq — a przytem paskudna figura. — I takiemu to zachciewa się hrabianki. No? Ale rozmówiliśmy się przyzwoicie. — W gruncie Arsen przyznawał w duchu, że jest narazie pobitym. Nie postąpił ani kroku w sprawie odszukania listy, a wdanie się jego wywoła niezawodnie przyśpieszenie procesu Gilberta i Vaucheray’a. Nie tracąc więc czasu, udał się do hrabianki de Mergy i nakłonił ją do wyjazdu nad morze. Doktór przysłany przez niego zalecił wyjazd małemu Armandowi.
Ten argument przekonał ją ostatecznie, bo dziecko było wątłe, a ostatnie przejścia wstrząsnęły silnie jego słabym organizmem.
Arsen przeczuwał, że po ostatniej z nim rozmowie. Daubrecq wykona energicznie mściwe swe zamysły. — Nie zawiodły go te przeczucia.
Nazajutrz po odjeździe Klarysy, rozpoczęła się rozprawa sądowa przeciw wspólnikom Arsena. Rozpoczęto ją z pominięciem wielu innych pilniejszych spraw, wbrew prawidłom przyjętym. Jakże winszował sobie Arsen, że udało mu się wprzód usunąć Klarysę z Paryża, że oszczędził jej przez to okrutnych wzruszeń, a może błędów.
Proces ten, który ściągnął niesłychanie liczną publiczność, wymierzony był pośrednio przeciw Arsenowi Lupin.
Gilbert i Vaucheray nie byli poczytywani za zwykłych przestępców, w osobach ich ugodzić zamierzono w nieobecnego, tajemniczego ich herszta. Nazwisko Arsena powracało wciąż w akcie oskarżenia, przypisywano wyłącznie jemu wszystkie tajemnicze i zagadkowe zbrodnie, których sprawców nie udało się policji odkryć. Zrobiono z niego rodzaj zwyrodniałego potwora, lubującego się w rozmyślnem przelewaniu krwi.
Poznał w tem Arsen rękę potężnego swego przeciwnika. Daubrecq to kierował z ukrycia opinją sędziów i treścią mowy prokuratora, potrafił zohydzić go w oczach publiczności i zrobić z osoby jego rodzaj straszydła, zmorę okrutną, ciążącą nad Paryżem.
Rozprawa ciągnęła się trzy dni, a Arsen był tak zuchwałym, że nie opuścił ani jednego posiedzenia. Przysłuchiwał się z bijącem sercem przesłuchaniu, oskarżonych. Zachowanie się ich było bardzo różne. Vaucheray ponury, patrzący z podełba mówił niewiele, ale widocznem było, że mówi tyle i to właśnie, co chce powiedzieć. Przyznawał się cynicznie do zbrodni popełnionych dawniej, wypierając się stanowczo zabójstwa Leonarda, które zwalił wyłącznie na Gilberta.
Arsen zrozumiał jego taktykę. Znając przywiązanie swego herszta do Gilberta, Vaucheray chciał doprowadzić do skazania na śmierć chłopaka, mimo, że był niewinnym, chciał związać nierozerwalnie los Gilberta ze swoim losem, aby Arsen zmuszony był ratować obu razem.
Gilbert, którego ładna i szczera twarz usposobiła z początku przychylnie publiczność, nie umiał uchronić się od zastawionych sobie sideł. Mówił zawiele, plątał się w zeznaniach, popełniał co chwila omyłki i wpadał w sprzeczność sam z sobą. Przytem adwokat, który go miał bronić, wymówił się w ostatniej chwili, zasłaniając się chorobą, w czem Arsen upatrywał także sprawkę Daubrecq’a.
Mylił się jednak tym razem. Adwokat cofnął się w ostatniej chwili, gdyż dano mu do zrozumienia, że zaszkodzi swej karjerze, broniąc wspólników Arsena Lupina. Zastąpił go więc obrońca z urzędu. Mówił źle, niedołężnie, nietrudno było przewidzieć, jaki będzie skutek tak lichej obrony.
Około godziny siódmej wieczór przysięgli opuścili salę. Nieobecność ich trwała przeszło godzinę. Gdy powrócili do sali rozpraw, przewodniczący odczytał głośno wszystkie pytania postawione przysięgłym przez trybunał. Odpowiedź na wszystkie brzmiała twierdząco. Równało się to wyrokowi śmierci bez uwzględnienia okoliczności łagodzących. Wprowadzono na salę oskarżonych i odczytano im wyrok.
Wysłuchali go obaj w milczeniu. Vaucheray blady był, jak trup. Gilbert wodził oczyma po sali, jakby nie rozumiejąc znaczenia słów, które usłyszał. Kara śmierci na niego? Za co? W szak nie popełnił tego morderstwa, nigdy niczyjej krwi nie przelał. Czyż możliwą jest rzeczą, aby sąd dopuścił się tak krzywdzącej niesprawiedliwości?
Przewodniczący zapytał jeszcze obu oskarżonych, czy nie mają jakich życzeń. Wtedy Yaucheray odzyskał przytomność. Podniósł głowę — i rzekł patrząc na sędziów z nawpół drwiącym uśmiechem:
— Dziękuję panu sędziemu, nie pragnę już nic, od kiedy wiem, że towarzysz mój jest na równi ze mną skazany. Arsen Lupin kocha tego chłopca i nie dopuści do jego śmierci, a ratując jego, musi i mnie ocalić.
Śmiałe to wyznanie nie pozostało bez wrażenia. Powstały wśród publiczności szmery, a nawet śmiechy, które przewodniczący musiał uciszać. Zwrócił się on następnie do Gilberta, pytając go o ostatnie przedśmiertne życzenia.
Chłopak namyślał się, a potem rzekł:
— Nie mam żadnych życzeń, ale panie sędzio, ja nie chcę umierać. Jestem niewinny, nie zabiłem nikogo, nie powinniście więc skazywać mnie na śmierć, bo w takim razie wy to popełniacie morderstwo.
Dotąd głos jego brzmiał pewnie i stanowczo, ale nagle stanęło mu widocznie przed oczyma widmo gilotyny, łamiąc dotychczasowe jego męstwo.
— Mój Boże — jęknął, chwiejąc się tak, że omal nie upadł w ramiona straży. — Mój Boże! Ginąć tak marnie! Gdybym był wiedział! O, czemużem nie zaufał ci we wszystkiem, Arsenie Lupin! Tybyś pokierował wszystkiem inaczej.
Zaledwie wyrzekł te słowa, wśród ogólnej ciszy, bo publiczność przysłuchiwała się ze skupieniem wyznaniom skazanych, głos jakiś podniósł się z tłumu, wołając:
— Nie bój się, chłopcze, Arsen tu jest, Arsen czuwa nad tobą.
Łatwo zrozumieć, jakie wrażenie wywołał ten okrzyk, który rozległ się zuchwale w pełni sądowego posiedzenia. Arsen jest tu? Słynny Arsen Lupin, właściwy bohater procesu. Wszyscy poczęli się oglądać. Strażnicy miejscy i ludzie z policji wtargnęli do sali, wszczął się zamęt, tłok i popłoch. W reszcie ujęto jakiegoś barczystego chłopaka, o twarzy rumianej i dobrodusznej.
— To on! — wołało kilka głosów. — To on krzyknął na całą salę, że Arsen tu jest. Chciał się wymknąć chyłkiem, aleśmy go złapali tuż przy drzwiach.
Widząc się ujętym, złapany nie myślał się zapierać.
Przyprowadzono go przed przewodniczącego, który go natychmiast przesłuchał.
— Jak się pan nazywasz?
— Filip Banel, do usług pana sędziego.
— Czem się pan trudnisz?
— Jestem chłopcem od rzeźnika — odparł Banel i wymienił przytem jedną z najlepszych firm paryskich.
— Czy to pan krzyknąłeś, że Arsen Lupin znajduje się w tej sali?
— Tak, to ja.
— A czy go pan znasz?
— Nie widziałem go nigdy.
— Dlaczego więc pozwoliłeś pan sobie zakłócić spokój sądowej sali? — pytał surowym głosem przewodniczący.
— Powiem już całą prawdę, panie sędzio — tłómaczył się chłopak bynajmniej nie zastraszony. — Wpadłem tu, jak drudzy, bo byłem ciekawy całej tej sprawy i chciałem widzieć wspólników Arsena Lupin. Słuchałem też pilnie. A gdy ten oto — dodał, wskazując na Gilberta — upewniał, że jest niewinny i to tak szczerze, że, za przeproszeniem pana sędziego, każdyby mu uwierzył, ktoś mnie pociągnął za rękaw, jakiś pan, bardzo porządnie ubrany.
Wcisnął mi do ręki ten oto papier, mówiąc:
— Przeczytaj bracie na głos to, co tu napisano, a dostaniesz za to tysiąc franków, — I mignął mi przed oczy banknotem. — Pan sędzia zrozumie, że zrobiłem, czego chciał ten obywatel, bo i cóż? Chyba w tem niema grzechu — a tysiąc franków, to pieniądze dla biednego człowieka.
Popierając dowodami oryginalne swe zeznanie, Filip Banel pokazał kartkę ze wzmiankowanym napisem i banknot tysiącfrankowy. Obsypano go pytaniami co do wyglądu owego pana, posłano też natychmiast do wymienionej przez niego rzeźni, gdzie stwierdzono bez trudności jego tożsamość.
Filip Banel mówił prawdę. Arsen Lupín był widocznie na sali i zadrwił sobie raz jeszcze z policji i władz. W czasie zamętu wywołanego aresztowaniem chłopaka, wyszedł spokojnie z gmachu sądowego i musiał już być daleko.
Banel skazanym został na parę dni aresztu za zakłócenie spokoju publicznego, poczem wypuszczono go na wolność z jego tysiącfrankówką.
Gilbert i Vaucheray odprowadzeni zostali do więzienia i pozostało już im tylko prawo odwołania się do łaski prezydenta rzeczypospolitej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.