Krwawy generał/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krwawy generał
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom III
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
ŻYWY BUDDHA.

W kraju tajemnic i cudów Mongolji, żyje mistyczny skarbiec wszelkiej tajemnicy i nieznanych przejawów sił przyrody, „Żywy Buddha“, 31-sza forma nigdy nie umierającego Buddhy, jego świętobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.
Jest on spadkobiercą trwającej w tajemniczy sposób od 1670 r. dynastji cesarzów duchowych, noszących w sobie ciągle udoskonalającego się ducha Buddhy, Awalokiteszwara oraz Czen-Za-Zi, czyli „Ducha Himalajów“. W nim jest złączone wszystko: słoneczny mit, czar tajemniczych, niebotycznych szczytów straszliwych Himalajów, legendy świątyń indyjskich, groźna wspaniałość dawnych władców Mongolji i Chin, mgliste kroniki mędrców chińskich. W polityce urgińskich Bogdo-Chanów jest połączenie różnorodnych wpływów: rozpamiętywania braminów, mnisza surowość sekty Gełuk-Pa, która dała początek „żółtej wierze“, mściwość odwiecznych koczowników Oletów — Kałmuków, dumne i potężne pomysły Dżengiz-Chana i Kubłaja, zacofana, pełna zabobonów hierarchiczno-klerykalna psychologja, tajemnica królów tybetańskich i bezwzględność rewolucjonisty religijnego, sekciarza Paspy. Cała mglista historja Azji: Pamiru, Himalajów, Mezopotamji, Persji i Chin otacza tajemnicą tron „Żywego Buddhy“ w Urdze. Nic więc dziwnego, że imię jego jest z czcią wymawiane na brzegach Wołgi, w Arabji, Azji Centralnej, w Indjach, na Syberji i na brzegach oceanu Lodowatego.
Kilka razy udało mi się być w siedzibie Bogdo Chana. Rozmawiałem z „Żywym Buddhą“; opowiadały mi o nim osoby, najbliżej przy nim będące — uczeni maramba; widziałem jego wróżby, słyszałem jego proroctwa, oglądałem składy ksiąg starożytnych i kronik dziejów wszystkich Bogdo-Chanów. W pałacu „boga“ cieszyłem się zaufaniem, ponieważ pismo hutuhtu Narabanczi-Kure otwierało mi drzwi świątyń, oraz usta i serca lamaitów.
Znajomość z osobą najwyższego kapłana mongolskiej „żółtej wiary“, oraz z jego rządem zrodziła we mnie cały szereg myśli o charakterze politycznym i dała mi możność zrozumienia planów hetmana Siemionowa i barona Ungern von Sternberga.
Panujący obecnie „Żywy Buddha“ jest osobistością dwoistą, jak wszystko w lamaizmie. Rozumny, przenikliwy, energiczny Bogdo jednocześnie oddaje się nałogowi pijaństwa, który doprowadził go do ślepoty. Wtedy to lamowie wpadli w rozpacz. Jedni wypowiadali się za tem, aby ślepca otruć, a tron jego oddać innemu przeistoczonemu bóstwu; inni zaś, uwzględniając wielkie zasługi Bogdo dla lamaizmu i Mongolji, postanowili przebłagać bogów wzniesieniem wspaniałej świątyni Ariabolo — „grodu lamów“ — z olbrzymim posągiem złoconego Buddhy.
Nie pomogło to wprawdzie niewidomemu Bogdo w odzyskaniu wzroku, lecz zato owa rozbieżność zdań wśród kleru i znaczna zwłoka czasu pozwoliły mu stopniowo wyprawić do Nirwany zbyt radykalnych lamów.
Nie przestając myśleć ani na chwilę o sprawach kościoła i polityki mongolskiej, Bogdo lubi jednak zabawiać się różnemi rzeczami ciekawemi. Tak np. interesował się on przez pewien czas artylerją. Jakiś przedsiębiorczy oficer rosyjski podarował mu dwie stare armaty, z których, ku wielkiej uciesze niewidomego „boga“ strzelano w dnie świąteczne. Za tę przyjemność Bogdo nadał oficerowi tytuł „Tumbair-huna“, co znaczy „księcia miłego memu sercu“. Samochody, bicykle, gramofony, telefony, kryształy, porcelana, obrazy, perfumy, instrumenty muzyczne, rzadkie ptaki i zwierzęta w rodzaju słoni, niedźwiedzi himalajskich, małp, wężów indyjskich i papug — wszystko to przesunęło się przez pałac „boga“, lecz o wszystkiem bardzo szybko zapominano.
Do Ta-Kure[1] wpływają podarki, ofiary, danina religijna ze wszystkich końców lamaickiego świata.
Pewnego razu skarbnik „boga“, czcigodny Bałma-Dordżi-Lama, pokazał mi wielką salę, gdzie przechowywano te podarki. Było to drogocenne muzeum, jedyne w swoim rodzaju. Tu nagromadzono przedmioty nieznane w zbiorach Europy. Mogłem je obejrzeć tylko bardzo pobieżnie, lecz i tego wystarczyło, aby sądzić o wartości tych nadzwyczajnych skarbów, i o powadze i polityczno-moralnem znaczeniu dostojnika „żółtej wiary“.
Skarbnik, otwierając szafy i kufry, ozdobione srebrem i złotem, opowiadał:
— Tu przechowujemy dziwne w swoich kształtach kawałki złota z Bej-Kemu, tu — czarne sobole z Kiemczyckiego Nojonatu. Tu są złożone cudotwórcze „panty“[2]; w tej szkatule z rogu barana skalnego wodzowie Oroczenów przysłali z dalekiej północy czarowne korzenie „Dżeń-Szengu“ i „Cybetu“, pachnącego piżmem; ten kawał bursztynu pochodzi z brzegów morza, wiecznie pokrytego lodem, a waży 134 łana[3]; tu przechowujemy drogie kamienie z Indyj...
Długo jeszcze wyliczał, opowiadał i sam nie mógł ukryć zachwytu nad pokazywanemi przedmiotami. Przed mojemi oczami piętrzyły się stosy najdroższych futer: białego bobra, czarnych, białych i niebieskich lisów, czarnych soboli, czarnych panter; małe, misterne rzeźbione pudełka szyldkretowe, w których przechowywano cienkie, jak pajęczyna, 10-yardowe jedwabne „chatyki“ indyjskie; woreczki, plecione ze złotych sznurków, a pełne pereł, przysłanych od radży Trawankoru; olśniewające przepychem i misterną robotą sygnety ze szmaragdami, rubinami i szafirami z Chin i z Indyj; olbrzymie chryzoprazy, diamenty; kość słoniowa z artystyczną inkrustacją ze złota, pereł i drogich, barwnych kamieni; tęczowe tkaniny, haftowane złotem i srebrem; kły morsów, na których artyści, rybacy z morza Berynga, nacięli dziwaczne rysunki sztuki pierwotnej.
Niepodobna wyliczyć wszystkiego!
W oddzielnym pokoju stały ofiarne posągi Buddhy: złote, srebrne, z bronzu, kości, korali, z masy perłowej, kryształu, ametystów i nefrytu; były tam posągi z rzadkich, nieznanych gatunków drzew barwnych i aromatycznych.
— Niech pan weźmie który z tych posągów i obejrzy go! — zaproponował mi mój uprzejmy przewodnik.
Uczyniłem to i odrazu posłyszałem jakiś chrzęst i turkot wewnątrz posągu.
— Słyszy pan? — zapytał skarbnik, uśmiechając się chytrze. — To są drogie kamienie i kawałki złota. To „wnętrzności“ boga. Tu się kryje przyczyna dlaczego wy, Europejczycy, przy zdobywaniu — jak to było w 1900 roku w Chinach — miast buddyjskich i świątyń, przedewszystkiem zaczynacie burzyć nasze posągi, mówiąc, że nasi bogowie są wrogami waszych. Lecz przyczyna waszej nienawiści dla naszych bogów leży w chęci zagarnięcia wnętrzności posągów... W ten sposób bardzo wiele znakomitych, drogich kamieni wyszło na świat dzienny ze zmroku posągów, do których zasyłały modły narody Babałanu,[4] Chin i Indyj.
Długą amfiladę pokoi zajmuje książnica „boga“. Są tu ręcznie pisane foljały z różnych epok, we wszystkich podobno językach azjatyckich, na różnorodne tematy: religijne, filozoficzne, historyczne i magiczne. Widziałem rękopisy, rozsypujące się w proch. Żeby uratować je od ostatecznego zniszczenia, lamowie moczą je lepkim sokiem jakiejś rośliny tybetańskiej. W szafach leżą tablice gliniane z asyryjskiemi hieroglifami. Księgi chińskie, indyjskie, tybetańskie i mongolskie przechowują się w osobnych szafach. Zawierają one dzieła z zakresu buddyjskiego kultu Sakkya-Muni, sekty „czerwonych kołpaków“[5] oraz księgi żółtego buddyzmu, czyli tybetańskiego lamaizmu, legendy, historyczne kroniki, przepowiednie, magiczne, lekarskie i astrologiczne przepisy, formuły, traktaty. Setki lamów wertują te stare szpargały, studjując je, przepisując, szerząc w ten sposób i przechowując starożytną naukę i legendy. Istnieje pokój, gdzie zgromadzono wyłącznie tajemnicze dzieła magiczne z opisami życia, czynów i cudów wszystkich 31 „Żywych Buddhów“; bullę Dalaj-Lamy, orędzia mądrego Taszy-Lamy; pisma hutuhtów chińskiego lamaizmu z Wu-Ta-Y; dzieła antagonisty „Żywego Buddhy“ — Pandity-Gegeni z Dołon-Noru, oraz perjodyczne horoskopy stu chińskich mędrców buddyjskich. Klucze od tej tajemniczej komnaty są starannie przechowywane w szkatule „boga“ wraz z pierścieniem Dżengiz-Chana i z pieczęcią cesarską.
Osoba „jego świętobliwości“ jest otoczona 5000 lamami, podzielonemi na kilka stopni hierarchicznych, od prostych służek kościelnych do „radców boga“, z których właśnie składa się rząd niezależnej Hałhi.
Szczególnie interesowały mię trzy kategorje lamów, o których opowiadał mi sam „Żywy Buddha“, gdym go odwiedził wraz z księciem burjackim, Dżam-Bałonem, pomocnikiem i przyjacielem barona Ungerna. „Buddha“ uskarżał się, że leniwe, bogate i rozpustne życie, jakie prowadzą lamowie, z zatrważającą szybkością zmniejsza ilość prawdziwych, natchnionych wróżbiarzy i proroków.
— Gdyby nie Dżałchancy i Narabanczi Hutuhtu, prowadzący surowy ascetyczny rygor klasztorny, Ta-Kure pozostałoby niezawodnie bez wróżbiarzy i jasnowidzących. Przeszli w inne formy istot, błogosławieni przez bogów Barun-Abaga-Nar, Dorczyuł-Dżurdok, którzy mogli widzieć tajemnice przyszłości i dalekie cienie przeszłości.
Bogdo miał słuszne powody do obaw, gdyż kategorja wróżbiarzy w jego dworskiem otoczeniu jest nader potrzebna. Objaśnia się to tem, że każda nowa osobistość, zjawiająca się w pałacu „boga“ zostaje pokazywana najpierw lamowi-wróżbiarzowi, czyli „dzurenowi“, który na podstawie swojej tajemniczej sztuki informuje się co do przeszłości i przyszłości przybysza, i w ten sposób „Żywy Buddha“ już wie, jak ma rozmawiać z gościem lub interesantem.
„Dzureny“ są najczęściej starcami; są to surowi asceci, wyniszczeni bezsennemi nocami i ciągłemi praktykami jogów. Widziałem i młodych „dzurenów“, czasem nawet dzieci. Lecz są to „hubiłgani“, bóstwa przeistoczone, w przyszłości hutuhtu i gegeni klasztorów lamaickich.
Drugą kategorję uczonych lamów stanowią medycy, czyli „ta-lamowie“. Badają oni działanie na organizm ludzki traw i ziół, oraz soków zwierzęcych, przechowują recepty medycyny tybetańskiej i leczą chorych. Bardzo starannie studjując anatomję i fizjologję człowieka, medycy ci jednak nie posiłkują się wiwisekcją. Są to bardzo zdolni masażyści, wprawiacze kości, znawcy hipnotyzmu, żywego magnetyzmu i okultyzmu, co szeroko stosują w praktyce lekarskiej.
Trzecią nareszcie kategorją jest najwyższy stopień lekarski, dostępny prawie wyłącznie dla Tybetańczyków, Kałmuków i Burjatów. Są to „turdzy-lamowie“ czyli lekarze-truciciele. Możnaby ich nazwać „doktorami medycyny politycznej“. „Turdzy-lamowie“ mieszkają w odosobnieniu, pędzą życie samotne i są milczącą, tajemniczą bronią w rękach „Żywego Buddhy“ — Bogdo-Chana.
Książę Dżam-Bałon objaśnił mnie, że turdzy-lamowie przeważnie są niemowy, gdyż prawdopodobnie w dzieciństwie podlegają specjalnej operacji. Widziałem jednego „turdzy“. Był to ten sam lekarz, który otruł swego chińskiego kolegę, przysłanego do Urgi z Pekinu dla zgładzenia ze świata nader zuchwałego i niezależnego Bogdo. Malutki, przygarbiony do ziemi, pomarszczony staruszek z siwą, kozią bródką miał zbyt bystre, przenikliwe oczy, aby można było czuć do niego zaufanie. Gdy „turdzy“ przybywa do gegeni jakiegoś klasztoru, do koczowiska chana lub księcia, ci odrazu przestają jeść i pić, obawiając się trucizny, którą posiada ta mongolska Lokusta rodzaju męskiego. Jednak żadne środki ostrożności nie uchronią skazanego. Zatruta czapka, koszula lub buty zmoczone płynem trującym, paciorki różańca, lub frendzle uzdy, monstrancja posypana zabójczym proszkiem, lub księgi rytualne — dokonają wyroku „Żywego Buddhy“.
Niewidomy dostojnik lamaicki otoczony jest najgłębszą czcią i ubóstwieniem religijnem. Wszyscy padają przed nim na twarz, a lamowie zbliżają się do tronu jego, czołgając na kolanach.
Wszystko to jest ponure, tchnie wschodnią starożytnością i psychologją pierwotną. „Żywy Buddha“ — to krzyczący anachronizm dla nas, Europejczyków. Pijany ślepiec, lubujący się w banalnych piosnkach gramofonu, lub puszczający prąd elektryczny w swoich przybocznych lamów; okrutny starzec, trujący potajemnie swoich politycznych przeciwników; dostojnik kościoła, trzymający w ciemnocie umysłowej swój naród i ogłupiający go swemi proroctwami i wróżbami — nie jest jednak zupełnie zwyczajnym człowiekiem.
Pewnego razu, gdy siedzieliśmy w gabinecie Bogdo i książę Dżam-Bałon tłumaczył mu moje opowiadanie o postępach nauki zachodniej, starzec nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, co się dzieje w kaplicy; jakkolwiek wytężałem cały swój słuch, żaden dźwięk nie dochodził mnie. Wreszcie ślepiec podniósł się z poduszek i pokornym, przestraszonym, pełnym ekstazy religijnej głosem rzekł:
— Bogowie wzywają mnie...
Sekretarze, podtrzymując Bogdo pod ręce, doprowadzili go do kaplicy. Wszedł sam i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Pozostawał w kaplicy przez dwie godziny, które spędził na modlitwie. Składa się ona z rozmowy z niewidzialnem bóstwem, w imieniu którego Bogdo sam daje odpowiedzi na swoje pytania. Wyszedł z kaplicy blady, wyczerpany, lecz spokojny i radosny. Jest to osobista modlitwa samotna „Żywego Buddhy“.
W kościelnych ceremonjach Bogdo bierze tylko udział bierny. Jest wtedy tylko „Bogiem“. Lamowie stawiają go z tronem na ołtarzu i modlą się do niego wraz z pobożnym ludem. On zaś wysłuchuje i przyjmuje modły, prośby, nadzieje, łzy, rozpacz i radość i patrzy przed siebie nieruchomo, szeroko rozwartemi, niewidomemi źrenicami. Lamowie, zależnie od momentu nabożeństwa, ubierają go w rozmaite płaszcze i nakładają mu na głowę przeróżnej formy czapki, mitry i kołpaki. Nabożeństwo kończy się chwilą doniosłą, gdy „Żywy Buddha“ w złotej tiarze błogosławi narody wschodu, zachodu, północy i południa monstrancją, wyobrażającą Buddhę w kwiecie lotosu, i odmawia modlitwę ofiarną, wyciągając ręce na Zachód i w stronę Europy, do której podług przepowiedni powinna wtargnąć nauka mądrego Buddhy.
Gdy wszyscy wychodzą ze świątyni, Bogdo pozostaje sam na sam z bóstwem i zaczyna modlić się długo i gorąco, z natchnieniem improwizując modlitwy i psalmy prześliczne w swej formie. Czasami podczas rozmowy lub posłuchania ministrów starzec odchodzi do świątyni lub kaplicy na modlitwę, mówiąc z namaszczeniem:
— ON wszedł do NIEGO, i ich dusze połączyły się w zrozumieniu...
Przy tych słowach wszystkich ogarnia strach mistyczny, wszystko ucicha i zamiera przed obliczem jakiejś uroczystej tajemnicy; lamowie stają do modlitwy i, przebierając różańce, szepcą frazes święty:
„Om! Mani padme, Hung!“, lub kręcą koła z napisanemi na nich modlitwami i zaklęciami; wróżbiarze przystępują do swoich praktyk; jasnowidzący zapisują swe objawienia; uczeni bibljotekarze odszukują w starych foljałach i zwojach rękopisów teksty, wyjaśniające słowa „Żywego Buddhy“.





  1. Mongolska nazwa Urgi — wielki klasztor.
  2. Wiosenne rogi jelenie.
  3. 11 funtów.
  4. Babilonu.
  5. Buddyzm zepsuty przez naleciałości demonologiczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.