Krwawe drogi/W piwnicy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł W piwnicy
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PIWNICY

Dach chałupy zacisznie skrzył się w słońcu. Gruba warstwa śniegu niebieściła się w obejściu i powietrze tchnieniem promiennem owiewało całą zagrodę. Tem twardszy mrok sączył się z ogromnej, rosochatej sosny, strażującej przy chacie od pół wieku.
Pioruny dział słychać tu było już od dwóch tygodni. Przyzwyczaili się już do nich chłop i baba i dzieci; nawet ponury Brylant nie jeżył sierści i nie wyrczał, gdy głębokie stęki i łoskoty rozdzierały jego czuły słuch.
Chałupa stała o jakie pół kilometra od wsi. Gospodarz właśnie wyszedł z izby i zabierał się do roboty, jak zwyczajnie, gdy na drodze ukazała się gromada konnych. Chłop zakrył oczy od słońca i pilnie patrzył, przemyśliwając już nad tem, gdzieby ukryć wieprza i krowę (bo konia już mu zabrano), ale zanim się obejrzał, żołnierze już osadzili konie przed płotem.
Zdjął tedy czapkę, przygiął się i czekał. Aliści żołnierze nie zsiedli z koni, tylko jeden zwinął dłoń w trąbkę i huknął:
— Zbierać się w te pędy, wziąć babę i dzieci i opróżnić chałupę do południa!
— Co gadacie, panie?
— Teraz tu przyjdzie bitwa.
— Bitwa?
— Głuchyś, chłopie? Zwijaj się, pókiś żyw, człowieku, mówię!
— Ze wszyćkiem?
— Co weźmiesz, to twoje.
— A chałupa moja, panie, a chałupa? Onej to nie zdolę dźwignąć na plecy...
— Nie trap się o to, podźwignie ją kto inny.
— Hale! Takiego żołnierza niema na cały świat...
— Wojna.
— Wojna... kiwnął chłop głową — głód i mór — mruknął głucho.
Podjął głowę, aby się jeszcze popytać, ale gdzie tam — one żołnierze pognały już het ku wsi.
Wtedy ci dopiero baba zacznie krzyczeć a szlochać i pomstować, co ona bez tom wojnę to i całkiem wszystko straci — o la Boga!
Ale chłop stał ino i ciągiem myślał i sumował, nie dając baczenia na babskie jazgotanie. się obrócił ku niej i machnąwszy ręką, odezwał się:
— Nie wrzesc! Trza się brać do roboty prędkiej!
— Do roboty? nie słysałeś, cy jak?
— Nie psuj gęby po próżnicy. Grontu nie ostawię tak na Boskiej opiece.
— To nas pobiją z kanonów.
— Głupiaś, schowamy się pod ziemię. Piwnicę trza rozgrabić, cobyśmy wszyscy mieli pomieszczenie i krowa i wieprzak i co ino jest z pożywienia.
Baba w mig pojęła rzecz i chwyciła się z dziećmi roboty. Wybierali z piwnicy ziemię, dzieci grabiły kijami, palcami, czem które mogło, a ojciec po desce wywoził i wyrzucał na ogród. Potem jęli wnosić słomę i siano, łóżko, ziemniaki, krupy, słoninę, wszystko. Najgorzej było z krową. Ryczała i w żaden sposób nie pozwalała się wepchnąć w ciemny dół. Ledwo, ledwo całą siłą wprowadził ją gospodarz do środka, ale i tam była tak niespokojna, że ją trza było przywiązać za oba rogi do kółka.
A bitwa nadchodziła. Łoskoty i huki wzmagały się z taką siłą, iż Brylant, zwyczajny już wojny, oblatywał chałupę, wyjąc, albo skomlał i rył łapami w ziemi, gdzie czuł swych gospodarzy, aż się nad nim ulitował chłop i wpuścił go do wnętrza.
W piwnicy było prawie ciemno, gdyż lampka przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, o której kobieta nie przepomniała, dawała światło skąpe. Ludzie ucichli, jakby już polegli w grobie, tylko wieprz chrząkał od czasu do czasu, albo krowa grzebnęła rogiem.
W tej pomroce żałośnie bieliły się twarze dzieci, zagrzebanych w słomie. Najmłodsze wreszcie uciekło do matki i usadowiło się na jej podołku. Kobieta dychała jak w gorączce, a gospodarz skulił głowę na kolana i zapadł w ponurą martwotę.
Ziemia jęczała. Wstrząsały nią jakby kurcze, jakoby lada chwila miała się rozewrzeć i pochłonąć onych pogrzebanych w piwnicy. Jakieś duchy latały nad nią i wyły, jak opętańce. A co sprawiało największą grozę, iż nie było w tem nic ludzkiego, bo ani głosów ludzi, ani jęków, ani okrzyków nie było słychać. Ino grzmoty, huki, wycia i jakiesi dziwne szurania głęboko w ziemi. Niekiedy rozchodziło się dudnienie i tętent i ciężary suwały się tu i tam, ziemia gięła się pod niemi, a wtedy przyginały się głowy ukrytych w piwnicy, gdyż coraz to wydawało się w dusznem powietrzu, że je coś przygniata i jeśli głowy nie schylić, to on ciężar zwali się na łeb i będzie koniec. Łzy ciurkiem toczyły się z oczu kobiety i dzieciaków. Chłop przykucnął i siedział nieruchomy jak z kamienia, czasem tylko westchnienie okrutne wstrząsało jego piersią, czasem tylko podniósł głowę, wejrzał na obraz święty i znowu ją zwieszał.
Nagle zerwali się wszyscy na równe nogi. Ziemia okolna szarpnęła się, jakby ją mocarz jaki wziął od spodu i potrząsał w posadach, a huk był tak wyraźny i bliski, iż przerażona kobieta wzięła lampkę z przed obrazu i żegnając się, jęła ją przesuwać do twarzy dzieci i męża, aby się przekonać, czy nie pomarli.
Ale nie. Wszyscy byli żywi. Wtedy ustawiła lampkę przed świętym wizerunkiem i, wyciągnąwszy ręce błagalnie, padła na kolana, za nią dzieci i mąż. Wargi ich przesuwały się w modlitwie, którą tylko Bóg mógł dosłyszeć, twarze, zdeptane strachem, krzywiły się boleśnie, a ciała drżały. Męką było czekanie tu pod ziemią, w niewiedzy, co się na ziemi dzieje... lecz struchlała wola nie ośmielała do wyjścia na wierzch.
Zaś po owem straszliwem uderzeniu nastąpiło i drugie i trzecie... i ciągle już odtąd waliło w ziemię, a tak bliziuchno, jakby szatańskie pięści, wkopując się w ziemię i rozrywając ją od wnętrza, właśnie ów kawałeczek ziemi obrały sobie za przedmiot swej rozjuszonej wściekłości.
Klęczący ludzie nie modlili się już, nie myśleli, przestawali czuć. Zbili się w jedną gromadkę około gospodarza, który położył na głowach dzieci swe spracowane ręce, a żonę przygarniał do piersi. Za każdym ciosem nieszczęśni uginali się, przypłaszczali do zmiękłej, wilgotnej ziemi, czekając już na ostatnią godzinę.
Zapomnieli o jedzeniu, tylko pragnienie wykręcało im kiszki, że coraz to któreś sięgało do kubka z wodą, by orzeźwić spalone przez duchotę i gorączkę ciało.
I tak straszliwie powoli snuł się czas, godzina, czy doba, noc czy dzień... Któż to mógł policzyć, skoro ani słonka, ani miesiąca widać nie było. W końcu i powietrza jęło brakować. Dzieci posnęły, jak martwe, a kobieta, oparłszy się o męża, osłupiałemi oczami wpatrywała się w Przenajświętszą. Zaczęła ich już ogarniać niespokojność tak dziwna, że aż niesamowita. Piersi rozpierało, a w głowie stukało jak w kuźni i zwidy jęły się komarzyć przed oczyma. Już raz kobieta odstrychnęła się od męża i spojrzała na niego tak, jakby dyabła ujrzała, tego z obrazu kościelnego. Ale napiła się wody i to ją uprzytomniło. Lecz omglenie coraz to zasuwało się na oczy i zachciewało się sercu, aby nadeszła ta ostatnia godzina.
Lecz Bóg był litościwy. Oto po czasie nieskończenie długim naraz urwało się owo grzmotanie w pobliżu. Biło jeszcze, ale gdzieś daleko. Trwało to jakiś czas, poczem znowu ziemia zaczęła drżeć, stękać i wyć, aż nareszcie przerwy były coraz dłuższe i wszystko ucichło.
Wonczas gospodarz ruszył się i wyciągnął aż mu wszystkie kości zachrzęściały, przetarł oczy, chlusnął sobie całym półkwaterkiem wody w twarz i powolutku, zataczając się, wziął się przebierać ku wyjściu. Brał jeden schodek za drugim tak ostrożnie, jakby to pierwszy raz w życiu wychodził z piwnicy. Zgiął się, głowę przykulił, plecy podłożył pod zasuwę i dźwignął.
Do wnętrza wdarł się dym, a światło płomieniste i rozżarzone powietrze uderzyło w oczy, jak żagwią. Gospodarz zachwiał się i omal nie rymnął na plecy.
Kobieta krzyknęła, a dzieci porwały się z barłogu, bo im się zdało, że świat cały stanął w ogniu. Ale chłop zgiął się powtórnie, oczy przymknął, z całej mocy odepchnął zasuwę i wyjrzał.
Jego szopa płonęła i lada chwila ogień zajmie okap dachu chałupy. Była noc i zdala rozlewała się łuna olbrzymiego pożaru. To dogorywała wioska.
Gospodarz wsadził głowę do piwnicy i zawołał:
— Antośka, a bywaj! Szopa gore, trza ratować chałupę, bo już do cna obeschła po śniegu.
Poleciał do ogrodu, złapał drabinkę i przystawił ją do ściany, a kobieta już tuż była za nim i podawała wiadro pełne wody.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.