Krumir/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Krumir
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Krumir
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Abu ’l Afrid.

Nie był to pierwszy cios myśliwski, który mi owej nocy podstępnie zadano. Dobroczynna natura osłoniła mój mózg dość odporną warstwą kości, a dzięki temu pokonywałem zazwyczaj rychło skutki takiego uderzenia. Tak stało się i tym razem. Przytomność wróciła mi niebawem, choć nie tak prędko, jak sobie tego życzyłem. Kiedy bowiem przyszedłem do siebie, klęczało na mnie cztery czy pięć postaci, które wsunęły mi właśnie knebel w usta, a teraz wiązały ręce i nogi tak mocno, że ruszyć się nie mogłem. Saadis el Chabir stał przy tem i kierował tą niemiłą dla mnie czynnością.
Dlaczego ci ludzie nie zabili mnie natychmiast? Skoro się tak z niewiadomego mi powodu nie stało, to najlepiej było udać omdlenie, w nadziei, że może usłyszę jakieś słowo, dotyczące mego przyszłego losu. To postanowienie okazało się już po kilku chwilach korzystnem, gdyż usłyszałem zapytanie Krumira:
— Rusza się?
— Nie — odpowiedział jeden z ludzi. — Jest sztywny jak włócznia. Dobrze ugodziłem go kolbą. Pewnie już nie żyje, ale ja wolę go jeszcze pchnąć nożem w serce.
— Nie czyń tego! Słyszałem z rozmów Uelad Sebira, których oby Allah potępił, że ten człowiek jest bogatym emirem z Zachodu. Jeśli się obudzi, zabierzemy go z sobą i zażądamy potem wielkiego okupu. Na razie wpadł w nasze ręce tak, że nam szkodzić nie będzie.
— Czego on tu mógł chcieć?
— Nie wiem. Może to poeta, który chciał mówić z el kamarem[1], bo ci synowie książąt z obcych krajów są podobno wszyscy poetami. Zostawcie go tak; zaglądniemy tu później.
— A co teraz rozkażesz? Czy rzeczywiście zabierzemy klacz białą?
— Nietylko ją.
— A którego konia jeszcze?
— Karego ogiera, o wiele cenniejszego od tej klaczy. Należy do tego cudzoziemca.
— Hm, wszyscy bracia będą nam zazdrościli zdobyczy!
— I jeszcze coś. Mamy bent es Sebira[2], piękniejszą nad wszystko, co widziałem dotychczas. Podsłuchałem, że znajduje się tam pod palmami.
— Sama?
— Nie; jest przy niej jeden z młodzieńców...
— Którego zabijemy.
— Nie. Najmniejszy szmer mógłby nas zdradzić. On nie wróci z nią do duaru, ponieważ ma pilnować ogiera. To córka szejka Alego en Nurabi. Zaczaimy się na nią, kiedy będzie wracała do domu i nie pozwolimy jej wydać głosu z siebie. Jeden z was ją uprowadzi. My zabierzemy klacz i pysznego hedżina, przywiązanego także przed namiotem szejka. Obok leży lektyka.
— Posłyszą nas. Szejk trzyma niewątpliwie dobre psy.
— One mnie już znają, gdyż leżałem przy nich w namiocie. Jeden uprowadzi dziewczynę, jeden zabierze klacz, jeden wielbłąda, a jeden atuszę. My pójdziemy potem za duar po ogiera i będziemy musieli oczywiście zabić dozorcę.
— Gdzie się zbierzemy?
— Wprost na południu przed obozem u wejścia do pierwszego parowu, schodzącego na dół do rzeki.
— A jeśli nas posłyszą i odkryją?
— Wstydź się, chłopcze! Czy kogo z nas kiedy odkryto? Czy oczy nasze nie są jako oczy pantery, a stopy nasze nie są niedosłyszalne jako stopy fenneka, albo kota. Czy nie ma dość koni do ucieczki, zanim jeden Sebira zdoła podnieść strzelbę do strzału? A może sądzisz, że należy postępować jeszcze ostrożniej? W takim razie dobrze. Porwiemy najpierw córkę szejka, Mochallah, i poślemy w miejsce bezpieczne. Potem zakradniemy się we trzech przed namiot szejka, a reszta tam, gdzie stoi ogier. Wreszcie na dany przezemnie znak Beni Hamemów spełni każdy z nas zlecone mu zadanie. Ostatni pośpieszy tutaj po tego Franka, którego jednak porzucimy na wypadek niebezpieczeństwa.
— A potem nie wrócimy do Bah el Halua?
— Nie. Przyrzekłem to już tym, którzy czekają na karawanę. Udamy się natychmiast na południe, przejdziemy przez Bah Abida i skierujemy się w poprzek przez pustynię er Ramada do Dżebel Tibuasz, za któremi leżą duary Beduinów Meszeer, a ci uchronią nas pewnie, gdyby es Sebira chcieli nas ścigać. No, czas na nas, abyśmy się nie spóźnili na powrót dziewczyny!
W następnej chwili zniknęli wszyscy, nie wydawszy głosu z siebie, ja zaś leżałem skrępowany i zakneblowany, bezsilny jak dziecko, a nawet gorzej, bo nawet wołać nie mogłem.
Znajdowałem się rzeczywiście w okropnem położeniu. Znałem cały nikczemny zamach tych ludzi, a nie mogłem mu przeszkodzić! A więc przecież dobrze osądziłem Krumira! Miał on zamiar złamać przysięgę, a oprócz tego uprowadzić troje najlepszych zwierząt z obozu, oraz córkę szejka i mnie. W dodatku miano zabić poczciwego Achmeda. Znając chytrość i przezorność, z jaką syn pustyni dokonywa takich zuchwałych przedsięwzięć, nie wątpiłem ani na chwilę, że zamach się uda. Ani Indyanin, ani żaden europejski opryszek nie dorówna Arabowi pod tym względem; przewyższyć go może chyba jedynie rodowity Hindus.
Wytężyłem wszystkie ścięgna i mięśnie i podniosłem się w pętach tak, że mi się wcięły głęboko w ciało, ale nie puściły. Próbowałem językiem wytrącić z ust knebel, lecz napróżno, gdyż przymocowany był chustą, którą obwiązano mi nos i usta. Musiałem ze zgrozą wyrzec się wszelkich wysiłków, gdyż groziły mi uduszeniem. Jedno tylko postanowiłem i mogłem uczynić: ukryć się tak, ażeby mnie Krumir nie znalazł. Gdyby mi się to udało, wówczas można było naprowadzić Uelad es Sebira na ślad zbójów i nietylko pomścić śmierć Achmeda, lecz także odebrać Mochallach i zwierzęta. Spróbowałem więc potoczyć się z tego miejsca na inne. To mi się powiodło szczęśliwie i niebawem znalazłem się tak daleko od pierwotnego miejsca, że czułem się dość bezpiecznym. Najważniejsze zaś to, że tocząc się, nacisnąłem ciałem na rewolwery, które były mi przedtem wypadły. Ponieważ miałem ręce związane tylko w przegubach, przeto po pewnym wysiłku zdołałem jakoś rewolwery pochwycić palcami i utrzymać w garści. Jeśliby nie powróciło do mnie więcej rozbójników tylko jeden i gdyby ten znalazł mnie nawet na nowem miejscu, spróbowałbym pomimo niekorzystnego położenia rąk strzelić do niego... Strzelić? Czyż miałem czekać, dopóki mnie nie znajdą tutaj? Czy nie mogłem zapobiec całemu napadowi?
Ledwie mi to na myśl przyszło, już wprowadziłem postanowienie w czyn. Nadawszy lufie rewolweru położenie, wykluczające wszelkie niebezpieczeństwo dla mnie, wypaliłem wszystkich sześć naboi. Strzały zahuczały w cichą noc tak ostro i jasno, że musiały obudzić najgorszego śpiocha. Zaledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, doleciał mnie krzyk sępa brodacza. Czyżby to był „znak Beni Hamemów“, o którym Krumir wspominał? Jeszcze przez pół minuty panowała zupełna cisza, a potem usłyszałem wystrzał pistoletowy, jeden i drugi, poczem podniesiono w obozie głośne wołania i wrzaski. Wszyscy się obudzili, rozpoczął się zgiełk, wzmagając się z każdą chwilą.
Kto mógł dać ostatnie strzały? Krumir? Mogłem się założyć, że poznałem dobrze głos pistoletu, z którego padły te strzały. Był to pistolet Achmeda. Wrzaski zmieniły się wkrótce w wycie wściekłości, a po chwili przegłuszył wszystko głos szejka, wołającego o Mochallah, o klacz i o wielbłąda. Potem doleciał mnie głośny krzyk Achmeda, pytającego, czy mnie kto gdzie nie widział.
Na to ja wypaliłem pierwszy raz z drugiego rewolweru. Nastąpiła chwila ciszy, a potem zawołał Achmed:
— Sidi! O, to mój effendi, gdyż żaden z nieprzyjaciół nie ma takiego rewowah[3], jak on. Sidi, Sidi!
Strzeliłem po raz wtóry.
— Czemu nie odpowiada ustami? — wołał wierny Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! Mój effendi nie może przemówić; jest widocznie w niebezpieczeństwie! Trzymajcie jego konia, ja muszę śpieszyć do niego!
Podziękowałem Bogu za ocalenie Achmeda i konia, a usłyszawszy z zarośli odgłos wielu zbliżających się kroków, wypaliłem po raz trzeci.
— Tutaj! krzyczał Achmed. Chodźcie mu na pomoc!
Z gotową do walki bronią wtargnęli Arabowie do zarośli. Zdawało im się, że walczę z jakimś nieprzyjacielem, lecz zatrzymali się, przypuszczając podstęp, ponieważ nie dostrzegli nikogo. Tylko dzielny Achmed parł naprzód. Czwarty strzał wskazał mu jeszcze raz właściwy kierunek, a niebawem wierny sługa stanął przede mną.
— Maszallah, skrępowany! zawołał, schyliwszy się i obmacawszy mnie. — Sidi, effendi, czy to ty jesteś? To ty strzelałeś? Wallahi, billahi, tallahi, oni mu usta zatkali!
W jednej chwili usunął knebel, a poznawszy mnie po głosie, krzyknął z radości i poprzecinał szybko więzy.
— To on, to on, hamdullillah, to on! Chodź tutaj szejku! On nam wyjaśni wszystko!
Nie czekałem na to, lecz wybiegłem z zarośli na wolne pole, gdzie było więcej miejsca. Tam pochwycił mnie Ali en Nurabi za rękę.
— Effendi — spytał gwałtownie — gdzie jest Mochallah, dziecko duszy mojej? Gdzie moja klacz i gdzie mój biszarin hedżin?
— Powiedz ty mnie najpierw, gdzie jest Saadis ei Krumir! — odpowiedziałem.
— Niema go!
— Jakto? Uciekł?
— Tak.
— Mimo przysięgi?
— Złamał ją. Oby go Allah potępił.
— Widzisz więc, szejku, że ja miałem słuszność. Krumira oko było okiem zdrajcy. Giaur dotrzymuje słowa, a ten muzułmanin składa przysięgę na brodę proroka i na wszystkich świętych kalifów, a potem ją łamie. Aaib aaleihu, hańba mu! Lecz on nietylko złamał dane słowo; porwał także twoją córkę i dwoje najlepszych zwierząt.
— Więc to prawda, effendi?
— Tak.
— Niechaj niebo zapadnie się nad tym kłamcą i zbójem, niechaj się ziemia otworzy i niech go pochłonie razem z jego ojcem i ojcem ojca i wszystkich jego przodków aż do Adama, którego są potomkami.
— Zapominasz, że ty także jesteś potomkiem Adama.
— Wszystko mi jedno. Mnie porwano klacz, wielbłąda i córkę. Co mnie obchodzą wszyscy przodkowie i potomkowie całego świata! Effendi, dopomóż mi. Ty jeden wiesz, gdzie on z niemi umknął!
— Namyślmy się najpierw spokojnie nad wszystkiem! Ja sądzę, że...
Przerwał mi gwałtownie:
— Namyślać się? Effendi, zanim się namyślimy, zbój nam ucieknie! Dalej, mężowie, bohaterowie, w pogoń za nim!
— Gońcie! — odparłem na to spokojnie. — Ale mnie pozwólcie położyć się i wypocząć. Ani kropli snu nie miałem dzisiaj na oczach.
— Panie, czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie żartuję wcale.
— Chcesz jak o mój gość spać, kiedy ja krzyczę za mojem dzieckiem, klaczą i wielbłądem? Czy nie wiesz, że spotkałaby cię za to pogarda wszystkich Bedawi?
— Nie boję się o to, gdyż prześpię się wprawdzie, lecz potem sprowadzę ci córkę i zwierzęta. Ty natomiast przewrócisz świat, lecz nie odzyskasz straconych.
— To powiedz mi, co mam począć! Będę ci we wszystkiem posłuszny.
— Większa część twych wojowników jest nie tutaj, lecz w obozie. Zobaczmy, czy nie brak człowieka, zwierzęcia lub jakiej rzeczy! Potem niechaj się zejdą wszyscy mężowie, by wysłuchać dalszego planu działania. Tymczasem zbierze się dżemma, narada starszych. Weźmie w niej udział jeszcze czterech ludzi, a mianowicie bej mameluków, emir z Inglistanu, ja i Achmed es Sallah.
— Achmed es Sallah? Na co jego?
— Ali en Nurabi, powiadam ci, że tylko wtenczas odzyskasz córkę i zwierzęta, jeśli wyświadczysz Achmedowi ten sam zaszczyt, jaki spotyka innych wojowników. Czyń, co chcesz!
— Niech się stanie, jak rzekłeś. Chodźcie wszyscy!
Popędził przodem, a jego ludzie za nim. Po drodze przyłączył się do mnie wierny sługa. Słyszał każde moje słowo i domyślił się, że zamierzałem coś, co jemu miało wyjść na korzyść.
— Achmedzie, czy mój koń pewny? — zapytałem. — Słyszałem głos twój, że oddałeś go jednemu z ludzi.
— Tak jest, sidi. Możesz być spokojny. Patrz, tam między namiotami stoi twój ogier!
— Dziękuję ci! Opowiedz mi prędko, co się stało! Ja czuwałem przy koniach, zobaczyłem Krumira, idącego od palm, gdzie was podsłuchiwał, i poczołgałem się za nim aż do zarośli, gdzie jego ludzie powalili mnie i związali.
— Powalili i związali? Ciebie, sidi? To pierwszy raz cię zwyciężono!
— Zaskoczyli mnie tylko, a nie zwyciężyli. Ja mam teraz zwycięstwo w ręku. Opowiadaj więc!
— Kazałem Mochallach odejść do namiotów i zaczekałem jeszcze trochę. Kiedy potem wróciłem do koni, leżały jak przedtem, ale ciebie nie było. To zaniepokoiło mnie bardzo. Wiedząc, że nie dowierzałeś Krumirowi, przyszedłem do przekonania, że byłbyś został przy koniach, gdyby cię coś ważnego nie było odciągnęło. To też wziąłem do rąk pistolety i patrzyłem w ciemność wytężonemi oczyma. Wtem usłyszałem sześć szybkich strzałów z twego rewowah, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk el bidża, wielkiego sępa brodacza. Musiał to być znak, gdyż el bidż nie gada tak po nocy. Równocześnie wypadli z obozu trzej ludzie i podbiegli ku mnie. Pomyślałem sobie, że to zbóje i zastrzeliłem jednego, a drugiego zraniłem. Kiedy podniosłem drugi pistolet, zniknął raniony razem z trzecim.
— Czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje?
— Tak.
— Czy przypatrzyłeś mu się dobrze?
— Całkiem dokładnie. Kula mu przeszła przez złe serce.
— Czy to Krumir?
— Nie. Uelad Hamema.
— Zapamiętaj więc sobie, że krzyk el bidża, to znak ataku Beni Hamemów. Może później przyda nam się to wiedzieć. Teraz chodź na zgromadzenie!
— Sidi, wyświadczyłeś mi tem największą łaskę, że zmusiłeś szejka do wezwania mnie między starszyznę!
— Ciesz się! Odbierzemy Mochallah, a potem zostanie ona twoją żoną.
— Czy to możliwe, o panie?
— Spodziewam się, jeśli zostaniesz nadal wiernym i walecznym.
— Effendi, ja przewrócę góry el Hanenni i Aures, jeśli przez to zdołam odzyskać królowę córek, Mochallah!
Nakazałem Beduinowi, trzymającemu mego konia, nie spuszczać go z oka i trzymać ciągle w mojem pobliżu. Następnie poszedłem przed namiot szejka, gdzie właśnie wzięto się do rozniecenia ogniska i ułożenia tapczanów dla dżemmy. Szejk, targany niepokojem, wysilił całą władzę nad sobą, aby się nie poddać rozpaczy. Przyniesiono nawet, starym zwyczajem, fajki i zapalono, zanim padło pierwsze słowo. Ja usiadłem na honorowem miejscu, obok szejka, a koło nas sir Percy i Krüger-bej. Achmed es Sallah zajął miejsce całkiem na końcu. Ali en Nurabi nie mógł już dłużej wytrzymać. Narada była bardzo ważna, musiano więc odmówić fatchę „otwarcie“, pierwszą surę koranu. Ali rozpoczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Chwała i dzięki Bogu, panu światów i wszechlitościwemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie pragniemy służyć, ciebie błagać, abyś nas prowadził drogą prawa, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie tych, na których się gniewasz, nie drogą błądzących!
Potem usiadł znów na kolanach i zwrócił się do mnie:
— A teraz mów, effendi! Dusza moja pić będzie każde twe słowo, a serce moje pragnie każdego dźwięku ust twoich!
— Gdzie widziano dziś Krumira? — zapytałem szejka.
— Nad Bah el Halua.
— Tam ukryli się synowie Hamemów, aby napaść na kaffilę. Jak ją obronisz?
— Ależ, panie, teraz mamy mówić nie o kaffili, lecz o pogoni za Krumirem. Radź prędko, jeśli nie chcesz, żeby mnie niecierpliwość zabiła!
— Ali en Nurabi, szejkowi i doświadczonemu wojownikowi przystoi niewzruszone oblicze i mowa spokojna, nawet jeśliby smum szalał w jego duszy. Nie zawsze najszybszy biegun przybywa pierwszy do celu. Pozwól, że ci opowiem pewną historyę.
— Effendi, ty chcesz opowiadać historyę, a tymczasem mnie zabija niepokój!
— Wiem, że nie umrzesz! Po drugiej stronie wielkiego morza jest kraj szeroki, a zamieszkują go ludzie dzicy i zwierzęta dzikie. Walczyłem z tymi ludźmi, przeżyłem z nimi wiele przygód i zabijałem te zwierzęta. W owym kraju rośnie złoto pod ziemią, a wielu udaje się tam, aby je zbierać. Jechałem raz z trzema myśliwcami przez puszczę i przybyłem wieczorem na miejsce, gdzie mieszkało wielu ludzi, wykopujących złoto z ziemi, którzy zaprosili nas, żebyśmy byli ich gośćmi. Jedliśmy więc z nimi, piliśmy, paliliśmy i spaliśmy u nich. Postawiony przez nich na straży człowiek zasnął, a kiedy przyszedł drugi, by go zastąpić, złoto już było skradzione. Wszyscy mężowie pochwycili za broń, aby ścigać złodzieja. Ja radziłem, żeby zaczekali do rana, kiedy będzie widać jego ślady. Lecz oni nie posłuchali mnie i pospieszyli za złodziejem. Zostali tylko dwaj dla pilnowania obozu. Nazajutrz wyruszyłem także ja z trzema myśliwcami, aby szukać złota, skradzionego ludziom, z których gościnności korzystaliśmy. Znaleźliśmy złoto, walczyliśmy ze złodziejami, a zabiwszy kilku, odebraliśmy im zdobycz. Już trzeciego dnia przynieśliśmy złoto do obozu. Natomiast ci, którym było tak pilno, wrócili dopiero za tydzień. Byli zmęczeni trudami, głodem i pragnieniem, lecz złota nie odszukali. Czy domyślasz się, szejku, na co opowiadam ci tę historyę?
On zaś skinął niecierpliwie głową i zapytał:
— Sądzisz więc, że powinniśmy pójść za Saadisem el Chabir dopiero z brzaskiem dnia?
— Tak, dopiero o świcie, a może nawet później.
— Panie, w takim razie umknie nam! — wybuchnął.
— Czy wiesz, dokąd się zwrócił w ucieczce?
— Nie. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie było już klaczy, ani wielbłąda, a potem zauważyłem także brak córki mego serca, Mochallah. Nie widziałem żadnego z rozbójników.
— Czy zatem wiesz, gdzie się masz skierować, żeby ich znaleźć?
— Nie, ale ty to wiesz.
— Wiem, ale musisz zaczekać, dopóki nie przeszukają obozu. Teraz odpowiedz mi, jak zamierzasz bronić kaffili?
— Co mnie dzisiaj kaffila obchodzi?
Na to Krüger-bej podniósł rękę i rzekł:
— Co cię obchodzi kaffila? Bardzo powinna cię obchodzić, Ali en Nurabi. Ja siedzę tu w imieniu mojego władcy. Mohammed es Sadak-bej, pan na Tunisie, powierzył wojownikom es Sebira obronę karawan. Czy chcesz gniew jego sprowadzić na głowę swoją i swoich ludzi?
— Ja nie jestem szejkiem wszystkich Sebira!
— Ale na twoim gruncie ma napad nastąpić! A może Bah el Halua leży na terytoryum innego szejka?
— Leży na mojem. Allah jednak oświeci twoją duszę, abyś poznał, że potrzebuję dziś wojowników do ścigania Krumira.
— Wszystkich?
— Wszystkich!
— On ma przy sobie tylko pięciu ludzi! — wtrąciłem.
— Mimo to potrzeba mi wszystkich ludzi. Chcąc go dopędzić, musimy się rozdzielić, aby mu odciąć wszelkie wyjście. Przy trzodach musi także zostać pewna liczba.
— Nie będziemy się rozdzielać — odrzekłem. — Lecz o tem pomówimy później. Oto nadchodzą ludzie, którzy nam coś doniosą o poszukiwaniach.
Miałem słuszność. Nadeszło kilku ludzi, którzy oświadczyli, że oprócz córki i zwierząt szejka, brak tylko kilku bezwartościowych dywanów, które wieczorem rozwieszono.
— A gdzie atusza? — spytałem szejka.
— Jaka atusza?
— Twoja, która była za namiotem.
— Co się z nią stało?
— Czy jest, czy jej niema?
Powstał sam, aby zobaczyć, i powrócił zaraz z wiadomością, że lektyki nie ma.
— Krumir zabrał ją z sobą — wyjaśniłem mu ten brak. — Ponieważ zaś potrzebował koców do przymocowania atuszy na wielbłądzie, przeto wziął także dywany. Pozwólcie, że opowiem teraz, co przeżyłem wtedy, gdy wyście spali!
— Opowiedz, opowiedz! — zawołano dokoła.
— Saadis el Chabir w moich oczach nie znalazł upodobania. Nie wierzyłem jego przysiędze, a widziałem spojrzenia podziwu, jakie rzucał na mego konia. Mój wierny Achmed czuwał wprawdzie przy koniu, ale ja m im oto wstałem, gdy wyście spali, aby się przejść po duarze. Wtem spostrzegłem Krumira, idącego przez obóz do krzaków, w których potem mnie znaleźliście. Poszedłem za nim, by go podsłuchać, nie wiedziałem jednak, że on zamówił tam sześciu swoich Uelad Hamemów, którzy napadli na mnie z tyłu i powalili na ziemię. Kiedy odzyskałem przytomność, sądzili, że jeszcze mi nie wróciła, dlatego udało mi się podsłuchać cały plan, o którym rozmawiali.
— Jakiż mieli plan? — pytał szejk.
— Chcieli porwać Mochallah, twoją klacz, hedżina i mego karego, a ponieważ wiedzieli, że Achmed es Sallah dobrze strzegł mojego konia, przeto postanowili go zabić. Nie udało im się to jednak, gdyż Achmed był wierny i waleczny i zmusił ich do ucieczki.
— Czy więcej nic nie słyszałeś, effendi? — zapytał Ali en Nurabi.
— Namyślę się jeszcze nad tem. Hamemowie związali mi ręce i nogi, a potem wsadzili w usta knebel. Ułożyli sobie, że mię potem zabiorą, żebym zapłacił wysoki okup. Skoro tylko się oddalili, pochwyciłem związanemi rękami rewolwery, które mi były wypadły, kiedy mię w głowę uderzono, i obudziłem was ze snu sześciu strzałami. Teraz wiecie już wszystko.
— Ale ty wiesz, dokąd udał się Krumir?
— Pomyślę nad tem. Szejku, podziękuj Achmedowi es Sallah, że nie zasnął, lecz czuwał! jego oba wystrzały huknęły silniej niż moje. Jemu masz dużo do zawdzięczenia.
— Czy ocalił mi córkę, klacz i hedżina?
— Tego nie mógł uczynić, ale może ci dopomóc do ich odzyskania.
— On?
— Tak, on!
— Dowiedź tego, effendi!
— Nikt z was nie wie, dokąd zwrócił się Krumir, na północ, czy na południe, na wschód, czy też na zachód, dlatego musicie zaczekać do jutra rana, aby odczytać jego darb i ethar[4]. Czy jest w waszym szczepie człowiek, któryby się nigdy nie pomylił w rozpoznaniu tropu?
— Wszyscy umiemy odczytywać ślady ludzi i zwierząt — odrzekł szejk, a po minach innych poznałem, że byli tego samego zdania. Gdyby ci Beduini zobaczyli kiedy Apacza lub Komańcza „na tropie“, nabraliby pewnie o sobie nieco pokorniejszego wyobrażenia. Ja jednak nie dałem nic po sobie poznać i rzekłem:
— W takim razie nie obawiaj się, szejku. Możemy spokojnie położyć się spać, gdyż rano poznają wszyscy twoi wojownicy trop, a ty rychło odzyskasz swoją własność.
— Nie wierz w to, panie! — zawołał. — Rosa i wiatr nocny wnet zatrą ślady. Czyż nie wiesz, że trop można tylko przez godzinę dokładnie odczytać?
— Ja znam takiego, który każdy darb i ethar jeszcze po tygodniu potrafi odczytać. Kogo on ściga, ten mu nie ujdzie, choćby uciekał przez całą pustynię Saharę.
— Kogo masz na myśli, effendi? Ten człowiek ma chyba oczy jak Dżebrail[5], widzący przez skały.
— Jest nim siedzący tu mój przyjaciel i towarzysz,. Achmed es Sallah.
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na poczciwego Achmeda, on zaś rzucił na mnie spojrzenie, które omal że nie pobudziło mię do śmiechu. Wszak o prawdziwem śledzeniu tropu nie miał on większego pojęcia niż każdy inny Beduin.
— Prawda to? — zapytał szejk z podziwem.
— Czy wątpisz może? W owej dzikiej krainie, o której wam opowiadałem, szedłem nieraz miesiącami za tropem, dopóki nieprzyjaciel nie wpadł mi w ręce. Ścigałem go przez pustynie i bagna, przez bory i przez łąki, przez skały i góry, przez doliny i parowy, przez skały i potoki, przez wsi i miasta. Nieraz dzieliła mnie od niego przestrzeń całych tygodni, a często ledwie godzina drogi. Pytałem o niego liście drzew, źdźbła trawy, zwierzęta leśne, woń ognia, wodę potoków, mech po jaskiniach, rumowiska na zboczach 1 śnieg na górach. Wszędzie otrzymywałem dokładną odpowiedź i dostawałem w końcu w swe ręce tego, którego szukałem. Czy sądzicie, że Achmed es Sallah, który jeździł ze mną długo po tutejszym kraju, nic się nie nauczył od swego mistrza? Achmedzie, odpowiedz sam: czy spodziewasz się odnaleźć Krumira?
Pytanie to dławiło go przez chwilę, lecz potem odpowiedział tonem pewności siebie:
— Na brodę proroka, znajdę go, choćby poszedł, gdzie zechce! Na to zwrócił się szejk do niego:
— Czy znajdziesz także moją klacz, wielbłąda i córkę moją?
Poczciwy Achmed rzucił najpierw na mnie pytające spojrzenie. Zaczynał rozumieć moje postępowanie, a kiedy dostrzegł zachętę w zwróconych nań moich, oczach, odrzekł bardzo stanowczo:
— Ja znajdę wszystko! — Achmedzie es Sallah, jeśli sprowadzisz napowrót moją córkę i zwierzęta, a zabijesz rozbójnika,, otrzymasz za to odemnie dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec — przyrzekł szejk. — Czy będziesz z tego zadowolony?
A ty stary, skąpy potomku Hagary i Izmaela! Czekaj, bratku, zaraz ja ci inny rachunek zaśpiewam! Przybrawszy wyraz wielkiego zdumienia, zapytałem:
— Ali en Nurabi, ile wynosi disza[6] za dorosłego wojownika? Słyszałem, że u czterech plemion Krumirów, do których należy Saadis el Chabir i u dziewięciu szczepów beni Rabka, do których wy się zaliczacie, płaci się pięćdziesiąt wielbłądów albo trzysta owiec.
— Tak jest.
— To dobrze! Saadis el Chabir zabił jednego z waszych ludzi, zawisła więc nad nim thar[7]. A zatem już samo pochwycenie jego osoby przedstawia dla was wartość pięćdziesięciu wielbłądów albo trzystu owiec. Powiedz teraz, szejku, jak wysoko cenisz swoją córkę, klacz i biszarina? Jeżeli Achmed es Sallah pokona Krumira i odbierze mu jego łup, ty nie zdołasz mu tego wynagrodzić nawet wielu trzodami. A ty, Ali en Nurabi, obiecujesz mu tylko dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec! Co mówi o tem prorok w koranie? Czytamy tam: „Kto tu na ziemi daje bratu swemu mniej, aniżeli powinien, temu odbiorą przy zmartwychwstaniu sto razy tyle; albowiem Allah jest sprawiedliwy i jeden wart w obliczu Jego tyle, co drugi, a wszystko co posiadacie, On wam pożyczył“. Tak głosi wasz prorok. Jesteś niewiernym, skoro nie postępujesz wedle jego przykazań. Czyż nie odmawiałeś przedtem świętej el fatcha, czy nie powiedziałeś przytem: „Nie prowadź nas drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą błądzących!“ Czy chcesz, wbrew własnym modłom, pójść drogą błądzących?
Arab spojrzał przed siebie ponuro, lecz zauważył wrażenie, jakie słowa moje wywarły na drugich.
— Panie — odezwał się po krótkiem milczeniu — wiem, że jesteś hafiz, że umiesz kuran na pamięć i że znasz wszystkie słowa proroka i jego następców, wiadomo ci jednak także, że Allah jest łaskawy i miłosierny. Czy chcesz być okrutnym względem tego, który ci swój namiot otworzył? Czy Achmed es Sallah nie może mówić sam za siebie?
— Słowa twoje brzmią mądrze, a mowa twoja jest mową męża, któremu Allah dał łaskę myślenia. Ale ja nie jestem na drodze niesprawiedliwości, a noga moja kroczy ścieżką pokoju. Achmed es Sallah, to mąż i wojownik, który potrafi dobrze mówić za siebie, teraz jednak ja biorę słowa z ust jego i kładę je na wargach innego. Gniewałeś się dziś na niego, a mnie nazwałeś niewiernym, usta więc moje będą zamknięte. Kto inny przemówi za nami; tego będziesz musiał wysłuchać i odpowiedzieć. Myślę o walecznym beju gwardyi przybocznej, który siedzi tu między nami.
Krüger-bej zwrócił się szybko do mnie i zapytał:
— Do pioruna, co to jest? Pan wygłosił tu mowę, która potężne zrobiła wrażenie, lecz ja jej nie zrozumiałem niestety. Ja mam przemawiać? O czem to?
— Posłuchaj pan, panie pułkowniku! — odrzekłem. — Jak to już panu powiedziałem, służący mój kocha córkę szejka...
— Wiem o tem. Ja także pokochałbym ją, gdyby miłość nie miała czasem zwyczaju, nie doznawać wzajemności. Spóźniony wiek i inne, leżące poza tem, okoliczności czasem nie całkiem tak bywają kochane, jakby się chciało, żeby były kochane. Zrozumiano?
Omal nie parsknąłem śmiechem. Ten bej gwardyi przybocznej wyrażał się z klasyczną prawie dokładnością o właściwościach miłości. Zapanowałem jednak, nad sobą i mówiłem w dalszym ciągu:
— Szejk zrobił mu niegdyś nadzieję i wyznaczył cenę, za którą miał dziewczynę otrzymać.
— Czy on zdoła zapłacić tę cenę?
— Tak. Był w Konstantynopolu i w Algierze, aby sobie na nią zarobić. Teraz zaś, kiedy powrócił, może nie dostać dziewczyny za to właśnie, że był na obczyźnie i jest moim sługą.
— Pańskim? Czemu właśnie dlatego?
— Ali en Nurabi nazwał mnie niewiernym.
— Do pioruna! Niech go kaczka kopnie! Niewiernym można nazwać tylko tego, kto albo prawdziwej wiary nie ma, albo ma własną bez kościoła i bez meczetu, już ze szkoły z ksiąg świętych proroka i kalifów z konieczności zmienioną i dokładnie zaprzysiężoną.
— Całkiem słusznie, panie pułkowniku! Teraz ja i dzielny Achmed mamy do pana prośbę, żebyś był u szejka jego dziewosłębem. I to zaraz. Wiem, jaką wagę będą miały słowa pańskie, oraz jak pan potrafi przemówić do serca, a w końcu przypuszczam, że przyda się to panu samemu.
— Mnie samemu? Wytłómacz mi pan ten niezrozumiały wyraz!
— Bez Achmeda es Sallah niepodobna pochwycić Krumira, ujęcie zaś tego łotra leży także w pańskim interesie, ponieważ on ukradł konia baszy Mahammeda es Sadak.
— To słuszne, a także słowa wasze o serdeczności i głębi serca nie są pozbawione racyi. Z tego też powodu przyjmuję z radością pańskie polecenie do sumiennego wykonania. Ponieważ zaś nie cierpi ono zwłoki, przeto pozwoli pan łaskawie, że zaraz zacznę przemowę. Proszę uważać, jaki szacunek sobie tem zdobędę!
Był już ostatni czas, żeby pułkownik zabrał głos, gdyż szejk nie mógł już zapanować nad zniecierpliwieniem. Kiedy Krüger-bej stanął przed nami i szczególnym ruchem ręki nakazał milczenie, byłem głęboko przekonany, że dokona czegoś większego, niż to, co poprzednio w ojczystym języku skleił w rozmowie ze mną.
— Posłuchajcie mnie — rozpoczął wreszcie — najstarsi z ferkah Uelad es Sebira, a ty Ali en Nurabi użycz mi swojego ucha! Stoję tu jako wierny sługa proroka, oraz osłona i tarcza mojego władcy, który się zowie Mohammed es Sadak-basza. Ty siedzisz tutaj, o szejku; setki wojowników słuchają słów twych, a tysiące dusz należą do ciebie. Słowo twoje jest jako przysięga, a do końców twej brody nie przywarło niespełnione przyrzeczenie. Tu siedzi młody, dzielny wojownik twojego szczepu. Słyszałem dziś jego imię, które brzmi Achmed es Sallah Ibn Mohamed er Raham Ben Szafei el Farabi abu Muwajid Khulani. Sztylet jego ostry jak promień słońca, a kula pewna, jak sprawiedliwość sądu ostatecznego. On przywiózł wielkie dobra z obcych krajów, posiada szacunek przyjaciela, słynnego emira i zabił dziś nieprzyjaciela, który chciał was ograbić. Ali en Nurabi, ten dzielny wojownik twojego szczepu darował serce swoje najpiękniejszej z pięknych, Mochallah, która wyszła z twych bioder. On chce teraz cenę zapłacić, której odeń żądałeś, i uszanuje córę twoją w starości jako Abraham czcił żonę swoją Sarah. Słyszę, że mu odmówiłeś, lecz dusza moja nie wierzy temu, gdyż słowo es Sabira jest potężne i pewne jak tron Boga, el aresz, wsparty na ośmiu tysiącach kolumn i trzykroć stu tysiącach stopni, wysokich na jeden cały dzień drogi. Stoję tu zamiast niego i w jego imieniu proszę o rękę twojej córki. Jego honor jest moim honorem, a jego hańba moją hańbą! Serce twoje pogrążyło się dzisiaj w smutku, lecz Achmed es Sallah jest człowiekiem zdolnym rozświecić duszę twoją radością. On to zwróci tobie wszystko, co utraciłeś, jeźli mu oddasz za żonę tę, którą musi sobie najpierw wywalczyć. Namyśl się nad tem, o szejku! Zważ także, iż każde słowo, które powiesz do niego, we mnie także ugodzi! Ty jesteś moim przyjacielem, a ja twoim. Oby Allah dał, iżbyśmy zostali nadal przyjaciółmi! Słyszałeś mowę moją, a ja jestem teraz gotów wysłuchać twojej!
Gdy skończył i siadł napowrót, musiałem mu rękę uścisnąć z wdzięczności, bo istotnie lepiej nie mógł przemówić. Sprawę Achmeda zrobił swoją sprawą i odmowa była teraz prawie niemożliwością. Szejk czuł to dobrze. Powinien był właściwie powstać natychmiast i odpowiedzieć, lecz on przedtem jeszcze zwrócił się do mnie:
— Sidi, czy rzeczywiście on tylko może ścigać ro zbójnika?
— On przyrzekł — odpowiedziałem — Czy masz kogoś, kto to potrafi?
— Tak.
— Kto?
— Ty, gdyż on nauczył się tego od ciebie.
— Masz słuszność, szejku. Lecz ja stawiam także pewien warunek. Chciałeś widzieć, czy mój ogier jest taki rączy, jak twoja klacz, a ja wyrzekłem się zakładu, aby nie zasmucić twej duszy. Ale teraz dowiedz się, że ja nie miałem powodów do obawy. O świcie będzie klacz twoja o kilka godzin drogi przed nami, a ja mim o to doścignę ją, jeśli zechcę. Jeśli sobie życzycie, żebym trop dla was czytał, domagam się także w nagrodę Mochallah, ale nie dla siebie, tylko dla Achmeda es Sallah. Wybieraj prędzej, gdyż sam to rozumiesz, że nie mamy już czasu do stracenia!
Na to podniósł się szejk wreszcie, położył ręce na brodzie i oświadczył:
— Przysięgam na święty kuran, na brodę proroka, na brody wszystkich kalifów i moich ojców, a zarazem na moją, że Achmed es Sallah dostanie Mochallach za żonę, skoro tylko sprowadzi ją razem z klaczą i wielbłądem. Jeśli jednak tego nie zrobi, nie będzie jej mężem. Wszyscy słyszeliście moje słowa!
Tak odzyskał Achmed łaskę szejka. Wszyscy podaliśmy mu rękę, a Krüger-bej rzekł do mnie:
— Mogę się pochwalić, że dotrzymałem słowa i nie darmo obiecywałem swoje pośrednictwo. Moja mowa poruszyła tak głęboko wszystkich słuchaczy, że te trudne konkury nie byłyby się nigdy beze mnie udały!
— Dokazałeś pan, panie pułkowniku, rzeczy prawie niemożliwej. Dziękuję panu z całego serca!
— No, pańskie słowo także wywarło wrażenie, po którem można się było spodziewać dobrego skutku. Obydwaj więc możemy się radować przeświadczeniem, że wytworzyliśmy dla kochanego bliźniego stan, którego dla szczęśliwości serca i długiego trwania małżeństwa nikt inny nie zdołałby wytworzyć.
W końcu zabrał także głos Anglik, który dotychczas zachowywać musiał milczenie:
— Ależ, sir, wytłómaczcie mi przecież te ściskania rąk. Siedzę tu jak na tureckiem kazaniu. Przemówcież wreszcie do mnie choć parę słów!
Wyjaśniłem mu wszystko, on zaś roześmiał się, wyciągnął swoje nieskończenie długie nogi i rzekł:
Well, cieszy mnie to! Zaręczyny, wesele, małżeństwo, wyprawa! Dam temu zacnemu Achmedowi es Sallah pięćdziesiąt funtów, jeśli Krumir rzeczywiście dostanie się do naszej niewoli, ale stawiam warunek.
— Jaki?
— Muszę wziąć udział w wyprawie. Well!
— Ja także jestem za tem. Chcecie rzeczywiście, pojechać z nami?
— To się rozumie! Yes!
— Ale, niebezpieczeństwa...?
Thunder-storm! Czy chcecie się boksować ze mną?
— Innym razem to zrobimy, nie teraz. Pozwólcie, żeby i drudzy ode mnie coś usłyszeli!
Zwróciłem się znów do szejka:
— Domyślam się, że rozbójnicy pójdą przez Bah Abida na pustynię er Ramada, aby potem przez Dżebel Tibuasz dostać się do Uelad Maszeerów, którzy są z nimi w przyjaźni.
— Skąd się tego spodziewasz?
— Podsłuchałem kilka słów z ich rozmowy. Mogli się wprawdzie rozmyślić, ponieważ grabież nie całkiem im się udała, ale na razie lepiej już to przypuścić i wedle tego coś postanowić. Czy jesteście znani w tamtych stronach?
— Tylko na wielkich drogach.
— Ależ oni tych właśnie będą unikali, jesteśmy więc ograniczeni na ich ślady. Czy żyjecie w zgodzie z Meszeerami?
— Nie dzieli nas konieczność zemsty krwawej, ale od czasu do czasu giną na granicy zwierzęta.
— Musimy zatem być ostrożni. Nie możemy wyruszać z wielkiem wojskiem, gdyż w wyprawie naszej idzie tylko o Krumira. Beduinom Hamema nie możemy się pokazywać, jeśli będą w większej liczbie od nas, ponieważ Achmed zabił jednego z nich. Wyobrażam sobie, że cel nasz dałby się osiągnąć na kilka sposobów. Albo więc ja, mając konia, na którym jedynie można dopędzić Krumira, pojechałbym za nim sam i zastrzelił go z konia, albo...
— Panie, oni by ciebie zabili! — zawołał szejk.
— Załóżmy się o to! — odpowiedziałem.
— Jeśli mnie zabiją, utracę życie, jeśli zaś ja ich zabiję, ty utracisz klacz, która wtedy będzie należała do mnie!
Wyciągnąłem do niego rękę, lecz on namyślił się przecież i oświadczył:
— Jesteś moim gościem, a moje życie jest twojem. Nie puścimy cię stąd samego.
Ponieważ wszyscy to potwierdzili, musiałem się także zgodzić. Podjąłem więc dalszy ciąg mych rad:
— Moglibyśmy również starać się wyprzedzić Krumira przez Kef, Caafran, Dżebel Szefara i Dżebel Dildżil. Przyjechalibyśmy wówczas o jeden dzień prędzej do Meszeerów, staralibyśmy się pozyskać ich przyjaźń i przyjęlibyśmy potem nieprzyjaciół, gdyby przybyli.
Wszyscy potrząsnęli głowami, a jeden ze starszyzny przemówił:
— O eftendi, ważysz się na więcej, aniżeli nam wolno. Kto może ufać przyjaźni Beni Meszeerów!
— Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak trzymać się tropu zbójów i uderzyć na nich tam, gdzie ich znajdziemy.
— A czy ich dopędzimy? — zapytał szejk z niepokojem.
— Przypuszczam — odrzekłem. — Wprawdzie tylko mój koń zdoła doścignąć tę klacz i wielbłąda, lecz oni mają oprócz tego pięć innych koni, a może nawet i sześć, ponieważ jednego z ich ludzi zastrzelono. Bardzo jest prawdopodobne, że mają o jednego człowieka więcej, ponieważ podczas napadu musiał ktoś być przy ich koniach. Wreszcie Mochallah będzie się domyślała, że pośpieszymy za nimi i uczyni, co będzie mogła, dla powstrzymania ucieczki.
— Effendi! — zawołał szejk. — Słowa twoje są mądre i sączą mi w duszę pociechę!
— Nie obawiaj się, dostaniemy wszystko, jeśli będziemy przezorni. Byłoby oczywiście lepiej, gdybyśmy mieli więcej dobrych koni, na których mogłoby kilku z nas pojechać naprzód i śledzić Krumira. Ilu ludzi weźmiesz z sobą, Ali en Nurabi?
— Wszystkich.
— Maszallah! Czy chcesz z orłem polować na komara? Ścigamy co najwyżej siedmiu ludzi. Czyliż synom es Sebira tak bardzo brak odwagi, że stu na jednego potrzeba?
— Panie, zważ, że musimy wroga zdusić bez walki!
— Czemu?
— Skoro Krumir zobaczy, że grozi mu atak z naszej strony, będzie wolał zastrzelić klacz, wielbłąda i Mochallah, aniżeli nam oddać.
— Czyż zduszenie obeszłoby się bez ataku? Czy kilku ludzi nie może tak urządzić napadu, żeby zwyciężyć, zanim wróg zacznie się bronić? Czy chcesz u szczepów, które w drodze miniemy, wywołać obawę, że żywimy względem nich wrogie zamiary? Jeśli spotkamy Uelad Szeren i Uelad Kramemssa, czy uwierzą nam, że tyluset ludzi prowadzimy tylko na schwytanie sześciu lub siedmiu opryszków?
— Nie zetkniemy się z nimi.
— Spotkamy ich napewno. Tak wielki orszak, jaki ty chcesz utworzyć, nie zdoła się ukryć. Zważ, że musiałbyś zabrać wiele wielbłądów, któreby niosły żywność, namioty i wiele innych rzeczy, a tego przy mniejszej liczbie nie będzie potrzeba.
— Ma słuszność! — rzekł Krüger-bej.
— Stu ludzi całkiem wystarczy.
— I stu ludzi będzie za wiele! — odrzekłem ja.
— Iluż, twojem zdaniem, musimy wziąć wojowników, effendi? — zapytał szejk.
— Nie więcej, jak dwudziestu.
— Panie, to za mało!
— Nie! Zważ, że idziesz także ty, Achmed es Sallah, ten waleczny emir z Inglistanu i ja. My sami po trafilibyśmy pokonać Krumira. Napaść podczas noclegu na tych sześciu czy siedmiu wrogów, na to wystarczy trzech doświadczonych strzelców. Nie zapominaj zresztą, że większości swoich ludzi potrzebujesz do obrony karawany!
Temat ten podchwycił natychmiast Krüger-bej z wielką energią. Narada się ożywiła, ponieważ każdy ze starszych chciał się popisać swojem zdaniem, a kiedy ją ukończono, wynik nie był pocieszający. Stupięćdziesięciu ludzi miało pod wodzą jednego z synów szejka pójść naprzeciw kaffili, a do naszego oddziału przeinaczono sześćdziesięciu ludzi. Reszta miała pod wodzą drugiego syna zostać dla obrony obozu. Sir Percy uśmiechnął się pogardliwie, kiedy mu przedstawiłem rozwiązanie tej sprawy.
Pshaw! — rzekł. — Ci Beduini to tchórze! Pokazują wielkie fantazye i tańce wojenne, a boją się, gdy przychodzi do czegoś poważnego!
— Jabym tego nie powiedział, sir. Arab nie jest przyzwyczajony jak Indyanin ścigać w pojedynkę wroga, jak zwierzę krwi chciwe, aby codziennie jednego oskalpować. Beduin lubi walkę, ale nie skrytą, a nadto po łączoną z wielką pompą dla oka. Jestem pewien, że z dziesięciu ludźmi pochwycilibyśmy łatwiej Krumira, aniżeli przy pomocy sześćdziesięciu.
Well! Chodźcie, sir! Pójdziemy sami naprzód i całą rzecz bez nich załatwimy!
— I ja już o tem myślałem, ale dałem słowo, że zostanę przy ekspedycyi.
— Niech i tak będzie. Ja jednak powiadam, że po szedłbym sam jeden, gdybym dobrze umiał po arabsku. Yes!
Poczyniono czemprędzej potrzebne przygotowania, zapakowano żywność i amunicyę, zabrano pewną ilość girba[8], by je potem napełnić wodą na drogę przez pustynię er Ramada. Kiedy ukończono przygotowania, nadeszła pora fedżeru[9]. Poranek zarumienił się na wschodzie, a Beduini padli obok koni na kolana, aby z twarzą zwróconą ku Mekce odmówić pierwszą modlitwę.
Nadszedł czas przekonania się, czy Krumir wyruszył rzeczywiście w kierunku, któregośmy się domyślali.
— W jaki sposób przekona się pan o tem na pewno? — spytał mnie Krüger-bej.
— Nic łatwiejszego — odrzekłem. — Zobacz pan naczynie do pojenia obok namiotu szejka. Ma ono dwa oddziały, jeden dla ulubionego konia, drugi dla wielbłąda, ponieważ koń rasowy nie chce pić z naczynia, z którego już pił dżemel[10]. Rozlana woda zwilżyła ziemię, a kopyta się w niej odcisnęły. Widzi pan?
— Przyznaję, że widzę to dokładnie.
Wyjąłem z torby nożyczki, a z kieszeni papier i mówiłem dalej:
— Teraz wykroję ślady dokładnie z papieru i wyrysuję wewnętrzny obraz kopyt końcem do... o tak! Teraz siądź pan na konia i jedź ze mną. Achmed niechaj nam towarzyszy!
Dosiedliśmy we trójkę koni i oddaliliśmy się z obozu. Ja wyjechałem na czoło i pocwałowałem prosto na południe, ku wąwozowi, o którym mówił Krumir. W pięć minut byliśmy na miejscu, pomimo że leżało o pół godziny drogi od duaru. Tam zsiadłem z konia i zbadałem teren. W niespełna dwie minuty znalazłem to, czego szukałem.
— Zsiądź pan z konia, panie pułkowniku, i przystąp bliżej! — poprosiłem. — Przypatrz się pan temu miejscu!
— Widzę trawę, która była, jak się zdaje, pognieciona.
— Była istotnie pognieciona i to w czworobok; wprawne oko zobaczy jeszcze całkiem wyraźnie brzegi tego czworoboku. A tu, co to jest obok tamtego boku?
— Tutaj grzebał ktoś w trawie i czegoś szukał.
— Widzi pan: tu leżała na ziemi czworoboczna dera, a na niej spoczywał człowiek. Nogi wystawały mu poza derę i w ten sposób za każdem poruszeniem tarły sandałami o trawę. Czy rozumie pan to?
— Skoro mi pan to powiedział, to wydaje mi się już całkiem wyraźnem.
— Ten człowiek oczywiście sam tutaj nie był. Prawdopodobnem jest, że miał pilnować koni, należących do Krumira i jego Uelad Hamemów. Gdzie mogły być te konie?
— Tego mój duch nawet we śnie nie może się domyślić.
— Kto ma koni pilnować, ten musi zwrócić się do nich twarzą, przeto one mogły stać po tej stronie, gdzie leżały jego nogi, a więc chyba przy tam tym krzaku. Chodź pan! O widzi pan, że ziemia tu stratowana, a kilka gałęzi złożonych w pętle. Te pętle służyły do przymocowania cugli; jest ich siedm, a więc tyle było z pewnością koni. Czy i to pan już pojmuje?
— Pozwól pan, że panu złożę gratulacye z powodu ogromnej bystrości, Ale jak pan odszuka wielbłąda, klacz i porwaną dziewczynę?
— Może i to mi się uda. Rozbójnicy jechali pewnie środkiem parowu, gdzie na twardym kamienistym gruncie ślady nie zostają. Należy jednak spodziewać się, że najpierw napoili dostatecznie klacz, a zwłaszcza wielbłąda, zanim przywiązali do niego lektykę. Tu nie mogli tego uczynić, ponieważ brzegi potoku są zanadto wysokie. Chodźmy więc dalej! Jestem pewien, że znajdziemy ślady, skoro tylko dostaniemy się na miejsce, gdzie brzegi potoku nie wznoszą się tak wysoko.
Przypuszczenie moje sprawdziło się wkrótce. Potok zataczał dość płasko położony łuk, okalający mały półwysep, na którym z pory wiosennych wylewów leżał gruboziarnisty piasek, pomięszany z grubszymi odłamkami kamienia. Wśród nich widać było skąpą, cienką trawę. Na tego rodzaju gruncie odbijał się najlżejszy odcisk stopy i zachowywał się na czas dłuższy.
Powyżej tego miejsca była droga bardzo rozkopana.
— Widzicie, panie pułkowniku? Tutaj zatrzymało się owych siedm koni po wyruszeniu. A tutaj, uważa pan ten dokładny odcisk na piasku? Tu stała atusza, zanim przymocowano ją do wielbłąda. Czy dostrzega pan tu nad wodą ślad wielbłąda i konia? Przyłożę doń moje papierowe odciski. Widzi pan, jak dokładnie przystają? Tu była klacz, a tutaj hedżin, tu zaś... Co ma znaczyć ta czerwona nitka?
— Tego wiedzieć, ani odgadnąć nie może nikt inny, oprócz pana.
— Na tej nitce jest krew. Podarto jakąś tkaninę, aby zawiązać ranę tego, który dostał kulą od Achmeda. Przytem mała nitka uwiesiła się na drzewie. Tu na prawo, pod tą młodą czarm[11], ktoś leżał. Ach, to była Mochallah!
— Do stu piorunów! Skąd pan to wie tak dokładnie?
— Czyż pan nie widzi, że z tej gałęzi zdarte są prawie wszystkie szpilki, jakby rękami? Dziewczyna wzbraniała się iść i trzymała się gałęzi; oderwano ją przemocą, przyczem ona ściągnęła szpilki.
— Allah akbar-Allah jest wielki, ale pańska przytomność umysłu budzi zdumienie i podziw!
— Maszallah! — zawołał Achmed, który wprawdzie nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy, ale śledził uważnie wszystkie ruchy rąk naszych. — Sidi, popatrzno, co to?
Znalazł pod pinią kawałek gliniastego łupku i podał mi go. Na jednej stronie tego kamyka wyryte było niepewną ręką dość wyraźne arabskie „m “, a więc pierwsza litera imienia Mochallah.
— Nie wiesz, czy Mochallah miała przy sobie co ostrego? — zapytałem Achmeda es Sallah.
— Panie, ona nosi zawsze na szyi mały mun[12].
— Wie, że będziemy ścigali rozbójników i chciała nam dać jakiś znak. Oby tylko częściej to czyniła!
— Ona będzie to czynić, sidi! Ten kamień zachowam dla siebie dopóki, jej nie odnajdę.
— Musimy się jeszcze przekonać, czy odeszli z tych stron wzdłuż potoku, dlatego pójdziemy trochę dalej.
Ruszyliśmy głębiej w parów i znaleźliśmy dużo śladów, które nas utwierdziły w naszym domyśle. Wkońcu wróciliśmy do duaru, gdzie czekano na nas z utęsknieniem.
— Effendi, odjeżdżajmy już! — prosił szejk. — Może dopadniemy rozbójników jeszcze dnia dzisiejszego.
— Mnie się to nie zdaje, Ali en Nurabi. Oni mogą jechać w prostym kierunku, a tymczasem my musimy tracić dużo czasu na szukanie śladów. Jakiego ty masz konia?
— Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak klacz, którą mi uprowadzili.
— Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty.
— Oddzielić się? — spytał. — Na co?
— Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo głównej siły? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiali znaki, by im wskazać, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła!
Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich.
Dowódca gwardyi tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas się przyłączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do el Bordż, przyczem mógł znaczną przestrzeń jechać z wojownikami Uelad Sebira, którzy wyruszyli naprzeciwko karawany.
— A teraz kolej na pana — rzekł, pożegnawszy się z innymi. — Wierz mi pan, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano na moje utrapienie. Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
— Inszallah — jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze.
— Wiem, że się pan stał moim przyjacielem. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię.
— Bądź pan tak dobry i nie zastrzel Krumira na śmierć, jeśli go pan przyłapie, lecz poślij mi go pan do Tunisu! Tam mu pokażemy, co to znaczy kraść srokacze! Gdyby pan kiedy sam przyjechał do Tunisu, to nie zapomnij pan mnie odwiedzić. A teraz do widzenia! Niechaj Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie zapominaj pan, że jako dobry znajomy zgodziłem się być pańskim przyjacielem!
Ja odpowiedziałem równie serdecznie na jego słowa i rozeszliśmy się: jedni na północ, drudzy na południe. Nie widziałem potem już nigdy tego dzielnego człowieka, ale obraz jego w mej duszy pozostał tak świeży, jak gdybym się z nim dopiero wczoraj pożegnał.
Niebawem dostaliśmy się do parowu. Tu wyjaśniłem krótko szejkowi znaczenie znalezionych śladów i ruszyliśmy dalej. Trzymać się tropu na gruncie przeważnie skalistym nie było wcale łatwem zadaniem, do pomogła mi w tem jednak znajomość kierunku drogi Krumira.
Powiedział on był, że przekroczy Bah Abida, leżącą prostopadle do naszej drogi mniej więcej o trzydzieści kilometrów. Ponieważ musieliśmy objechać kilka znaczniejszych wzgórz i przepłynąć parę rzek, przeto należało liczyć przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów. Dodawszy zaś do tego stratę czasu na szukanie śladów, potrzebowaliśmy dobrych piętnastu godzin, by się dostać do Bah Abida.
Przejechawszy przez Hem ormta Wergra, przepłynęliśmy Anneg, a wkrótce potem dużą Milleg i zatrzymaliśmy się w poprzecznej dolinie Dżebel Tarf na krótki spoczynek. Na tem samem miejscu odpoczywał także Krumir. Ślady były całkiem wyraźne. Dolina ta ma z pięć godzin drogi długości ku wschodowi, a przecina ją potok, wypływający z Bah Abida. Mieliśmy więc tę górę prosto przed sobą, na lewo Bu Baheur, Mezarę i Bordż Bir bu Hamed, a na prawo kraj Szerenów i Uelad Kramemssa. Nie znając usposobienia tych ludzi, musieliśmy być bardzo ostrożni. Tak sam o widocznie myślał Krumir, bo nie poszedł dalej doliną, lecz wydostał się na płaskowzgórze, aby po niem wyjechać na Bah Abida. Tam na górze ciągnął się szeroki płaskowyż aż po Wadi Serrat, o godzinę drogi zaś wznosiła się Bah Abida. Trop był tutaj nadzwyczaj wyraźny, ponieważ ścigani jechali cwałem, aby ten kraj otwarty zostawić jak najrychlej za sobą. Jakto poznałem ze śladów, wyprzedzili nas zaledwie o trzy godziny drogi. Gdy to powiedziałem szejkowi, zawołał:
— Hamdullillah, dzięki Bogu! Dościgniemy ich jeszcze dzisiaj!
— Mylisz się, Ali en Nurabi — odrzekłem — chyba że klacz twoja jest tak licha, iż da się w tak krótkim czasie dopędzić.
— Będziemy jechali przez całą noc!
— Czy w nocy ślady rozpoznasz?
— Masz słuszność. Oby Allah ciemność potępił! Śpieszmy naprzód!
Popędziliśmy znowu tak, jak gdyby nas kto ścigał. Mój kary parskał z zadowolenia, jak gdyby chciał pokazać, że mógłby z łatwością podwoić obecną szybkość.
Tak gnaliśmy po równym terenie przez pewien czas, wkrótce jednak tamte konie zaczęły pienić się i parskać ze zmęczenia. Jeden po drugim zostawały w tyle, a tylko klacz Achmeda z Wadi Serrat trzymała się jeszcze dzielnie. Szejk nie posiadał się z gniewu, że jego kasztan tak mało był wytrwały.
— Czy widziałeś kiedy konia — zapytał mię — któryby tyle obiecywał, a w potrzebie zawodził? Był ta jeden z moich najlepszych koni, lecz od dzisiaj ma daybła w sobie razem z wszystkimi złymi duchami dżehenny. Ale będzie on jeszcze musiał pędzić, pędzić, dopóki nie padnie!
— Wtedy ty weźmiesz siodło na plecy i spróbujesz, czy na własnych nogach prędzej nie pójdziesz. O szejku, kto się najbardziej śpieszy, ten nie zawsze najszybszy!
— Ty szydzisz ze mnie, effendi!
— Nie, gdyż i mnie jest nieprzyjemnie, że ci koń służby odmawia. Ty powinienbyś jechać ze mną na przedzie, tymczasem teraz jest tylko trzech takich, którzyby potrafili tego dokazać.
— Kto?
— Ja, Achmed i co najwyżej Anglik.
— Panie, nie opuszczaj nas! Nie wiemy, co nas może spotkać, kiedy ty będziesz na przedzie. Moglibyśmy też z łatwością zgubić twój ślad.
— W każdym razie lepiej byłoby, jeśliby...
Przerwałem, zanim jeszcze zacząłem wyliczać moje powody, gdyż z prawej strony wynurzyli się dwaj jeźdźcy, którzy na nasz widok zatrzymali się, a potem zniknęli równie szybko, jak się ukazali.
— Co to byli za ludzie? — zapytałem.
— Beni Szeren albo Kramemssa — odparł szejk.
— To źle, ale może są sami i nie będą nas napastowali. Jedźmy prędzej! Łatwiej to było powiedzieć, aniżeli wykonać. Już przed upływem dziesięciu minut podniosła się z prawej strony chmura pyłu, po za którą należało się domyślać większej liczby jeźdźców. Jechali przez pewien czas równolegle z nami, a potem przeszli w szybsze tem po, aby zagrodzić nam drogę.
— Czy to nieprzyjaciele, sir? — zapytał Anglik.
— Może.
High-day! Nareszcie jakaś przygoda! Czy nie powiedziałem, że wystarczy jechać z wami, aby coś przeżyć? Mam dwururkę, dwa pistolety i dwa rewolwery, to znaczy ośmnaście strzałów, nie licząc noża. Będzie przepyszna awantura. Well!
Z uciechy zaczął wymachiwać długiemi rękoma, jak gdyby chciał na wzór świętej pamięci Don Kiszota walczyć z wiatrakami.
— Nie cieszcie się zbyt rychło, sir — upomniałem go. — Zadaniem naszem jest pojmać Krumira, musimy zatem unikać wszelkiej straty czasu i wszelkiej walki.
Well, to słuszne! Ale przejeżdżając obok, możemy przecież trochę postrzelać. Nie?
— Mam nadzieję, że nie zmuszą nas do tego.
Nieznani jeźdźcy wyprzedzili nas tym czasem i za grodzili nam drogę. Był to oddział dość znaczny, liczący ponad sto głów. Dowódca ustawił ich w szereg bojowy i rezerwę i czekał nas w pewnem oddaleniu przed frontem. Szejk Ali en Nurabi nakazał zatrzymać się swoim ludziom i podjechał ku dowódcy, a ja przyłączyłem się do niego.
— Czy znasz go? — zapytałem.
— Teraz dopiero widzę jego rysy i poznaję go dobrze.
— Kto to?
— To nieprzyjaciel, Hamram el Cagal[13], najokrutniejszy szejk Kramemssów. Widziałem go w Ain Juhsuf i Zegrid. Żąda on opłaty od każdego wstępującego na jego terytoryum, a kto nic dać nie może, musi z nim walczyć. Zabił on już wielu ubogich ludzi, którzy nie mogli mu się opłacić. Od nas będzie się domagał wielkiego daru.
— Od czego zależy wysokość opłaty?
— Od bogactwa podróżnych i od liczby głów.
— Gdybyś był zam iast sześćdziesięciu ludzi wziął dwudziestu, wypadłoby taniej.
— Ja nic nie zapłacę.
— Zważ, że nie mamy czasu do stracenia, a Kramemssa są dwa razy silniejsi od nas!
— Czy ty się boisz, effendi?
— Ach!
Dojechaliśmy do szejka Hamrama z przydomkiem el Cagal.
— Sallam aalejkum! — pozdrowił Ali en Nurabi, wstrzymując konia.
— Kto jesteś? — spytał przeciwnik, nie odpowiadając na pozdrowienie.
— Czy mnie już nie znasz? Jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad Sebira.
— A jam jest Hamram el Cagal, Ben hadżi Abbas er Rumir Ibn Szehab Abil Assalet Abu Tabari el Faradż. Jestem panem i dowódcą tych walecznych wojowników szczepu Kramemssa i pytam się ciebie, czego szukasz w moim kraju?
— Ścigamy zbója, który porwał mi klacz ulubioną, najlepszego wielbłąda i córkę. Prosimy cię, żebyś pozwolił nam przejechać przez twoją ziemię.
— Kto pozwala ukraść sobie klacz, dżemmela i córkę, ten niczego innego nie godzien jak tego, żeby mu je porwano. Czy Uelad Sebira nie mają oczu ku widzeniu, ani uszu ku słyszeniu? Kto chce przejechać przez, mój kraj, haracz musi zapłacić.
— Ile żądasz?
— Kto jest ten zbój, którego szukasz?
— To Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka. Prowadzi z sobą jeszcze kilku jeźdźców, należących do Beni Hamema.
— Saadis el Chabir przejeżdżał tędy i mówił ze mną. Nie miał przy sobie żadnego łupu. To mój przyjaciel. Zapłacisz dużo, jeśli zechcesz przejechać.
Dzielny Kramemssa kłamał; gdyby bowiem rzeczywiście był się zetknął z Krumirem, ja byłbym to rozpoznał po tropie. Robił on wogóle wrażenie ordynarnego, dzikiego człowieka. Barczysty, z nadzwyczaj rozwiniętymi mięśniami na członkach, przewyższał o głowę swoich ludzi. Uzbrojenie jego składało się z dwu strzelb, sztyletu, pistoletu, maczugi i z kiku dzirytów. Widok jego musiał zaniepokoić nawet odważnego człowieka.
— Ile żądasz? — zapytał Ali po raz drugi.
— Kto jest ten człowiek obok ciebie?
— Emir z krainy Franków.
— Giaur? Niechaj go Allah zniszczy! A ten, który stoi przed twoimi ludźmi?
— Emir z Inglistanu.
— Także niewierny? Oby ich Allah zmiażdżył! Posłuchaj, co ci powiem: Każdy z twoich ludzi da owcę, ty dasz dwadzieścia owiec, a obaj niewierni po pięćdziesiąt owiec.
— To znaczy prawie dziesięć razy po dwadzieścia owiec. Tylu zwierząt nie mógłbym dać, nawet gdybym, je miał z sobą.
— To zapłacisz połowę i wrócisz!
— Chcesz opłaty nawet na wypadek, jeślibyśmy wrócili?
— Czy sądzisz, że pozwolę wam ujść za darmo?
— Zmniejsz swe żądanie!
— Ani o jedną owcę! Co raz powiedział Hamram el Cagal, to stać się musi. A może chcesz ze mną walczyć?
Te układy zniecierpliwiły mnie wreszcie, dlatego postanowiłem je czemprędzej skrócić, nie wątpiłem bowiem, że Ali en Nurabi nie mógłby zwyciężyć tego olbrzyma. Podjechawszy więc o krok bliżej, przemówiłem:
— Chcesz z jednym z nas walczyć? Czy cię Allah wykreślił z grona żyjących, że ważysz się na takie słowa? Co znaczy twoich stu Kramemssów wobec moich walecznych Sebirów i czem ty jesteś wobec emira z kraju bohaterów?
Użyłem naumyślnie przesadnych słów synów pustyni. Walczyłem już i mocowałem się z nietakimi, jak on, i wiedziałem, że mam nad nim przewagę, starałem się więc odwrócić go od Alego, a podrażnić na siebie. Udało mi się to rzeczywiście, bo podniósł się na siodle i wypatrzył się na mnie w zdumieniu.
— Thibb el kelb — ty psi szakalu! — zawołał. — Obliż mi natychmiast rękę, żebym ci mógł przebaczyć?
— Jeśli twa ręka brudna, to sam ją sobie obliż! Masz na to dość wielki pysk. Jak śmiesz żądać ode mnie pięćdziesiąt owiec? Patrz, tam za mną stoi sześćdziesięciu wojowników, ale nawet gdybym był sam jeden, nie dostałbyś ani włoska owczego. Widać po was, że odwaga wasza mniejsza od waszych słów.
Oczy jego zaiskrzyły się, wargi zadrgały, a z piersi wyrwał mu się ochrypły okrzyk wściekłości:
— Człowiecze, czyś obłąkany? — ryknął. — Ty się nie boisz mówić czegoś podobnego Hamramowi el Cagal? Dobrze, będziesz ze mną walczył, jednak nie o żądany okup, lecz o życie!
— Jestem gotów. Ale ciebie przestrzegam! Koń mój lepszy od twego, a broń także.
— Widzę, że masz broń Franków — zaśmiał się szyderczo — ale jej nie użyjesz. Koń i broń zwyciężonego należą do zwycięzcy. Odłóż ją i zsiądź z konia, jak ja to czynię. Będziemy walczyli tylko rękami, dopóki jeden drugiego nie zdusi.
— Niech się stanie zadość twej woli, el Cagalu. My obaj będziemy walczyli uczciwie, ale tak sam o ludzie nasi muszą względem siebie zachować się uczciwie.
— Co mają znaczyć te słowa? — Żądam prawa szilughów[14]. Jeśli ty mnie zwyciężysz, wszystko, co należy do mnie, stanie się twoją własnością, a towarzyszący mi Uelad Sebira zapłacą ci okup. Jeśli natomiast ja zwyciężę ciebie, to wezmę sobie konia twego i broń twoją i przejedziemy przez twoją ziemię i to bez opłaty.
Oczy jego spoczywały pożądliwie na moim koniu.
— Zgadzam się na te warunki — odpowiedział.
— Czy przyrzekasz, że będzie pokój między naszymi ludźmi i twoimi, jeśli jeden z nas padnie?
— Przyrzekam!
— Przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i wszystkich muzułmanów, którzy już żyli i będą jeszcze żyć!
— Czy i twoi ludzie przysięgną?
— Moja przysięga ma także dla nich znaczenie.
— To zsiadaj!
Skinąłem na Achmeda i Anglika, aby im oddać broń i konia. Przytem wyjaśniłem drugiemu, o co chodzi.
Zounds — zawołał — dałbym za to sto funtów, żeby być na waszem miejscu!
— Przypatrzcie mu się, sir! Taki chód nie całkiem jest bezpieczny!
— Hm! Zdejmuje haik. Co za muskuły! Ten stary boy ma ręce jak słoń. Uważajcie, sir; ta sprawa mnie zastanawia. Dajcie mu porządny box on the, stomach[15], aby mu dusza uciekła; tak będzie najlepiej!
— Ba! Widzieliście przecież w Indyach mój cios myśliwski. Sądzę, że jeden taki wystarczy.
— Pięść sobie rozbijecie, sir!
— Przypuszczam, że głowa tego Kramemssy nie jest twardsza od czaszek Indyan, którym już dogodziłem w ten sposób. Gdyby mi się jednak zdarzyło coś ludzkiego, zachowajcie pokój; ja to przyrzekłem!
Zrzuciłem także z siebie haik i stanąłem naprzeciwko Kramemssa. Zdawało się, że olbrzym będzie miał nademną przewagę, a on sam widocznie był tego pewny, bo bez przygrywek ruszył natychmiast do ataku. W dalekim i silnym skoku rzucił się, by mnie pochwycić i ułatwił mi w ten sposób walkę. Ja skręciłem czemprędzej w bok, a kiedy on machnął rękoma w powietrzu, uderzyłem go pięścią w prawą skroń z taką siłą, że w tej chwili runął na ziemię. Z obu stron zerwały się głośne wrzaski, ale przeciwnicy, wierni przysiędze wodza, nie śmieli ruszyć się z miejsca.
Ukląkłem na zwyciężonym nieprzyjacielu i pochwyciłem go za gardło. Drugie uderzenie byłoby go zabiło, lecz to nie było bynajmniej moim zamiarem. Wkrótce przyszedł do siebie i usiłował się wydobyć na górę, lecz ja trzymałem go mocno pod sobą. On wytężył całą siłę, ażeby mnie zrzucić z siebie, ale mnie wystarczyło silniej palce zacisnąć dokoła jego szyi, a byłbym przełamał wszelki opór.
— Czy uznajesz się zwyciężonym? — zapytałem.
— Zabij mnie, psie! — jęknął.
Na to odjąłem odeń rękę i powstałem.
— Podnieś się, Hamramie el Cagal; ja nie pożądam twojego życia!
— Weź je! Ja go już nie chcę!
— Powstań! Zapewniam cię, że nie jest hańbą zostać zwyciężonym przez emira z krainy Franków.
— Lecz hańbą jest utracić konia i broń!
— Zatrzymaj je sobie jako dar odemnie!
Leżał dotąd ciągle uparcie na ziemi, lecz na te słowa zerwał się szybko.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/281 — Czy to prawda? Zostawisz mi wszystko?
— Wszystko! Obraziłeś mnie wprawdzie, nazwałeś psem i szakalem, ale prorok powiada: „Kto dumny jest z tego, że wyświadczył przyjacielowi coś dobrego, niechaj będzie cicho, kto jednak okazuje litość wrogowi, dla tego ręka Boga otwarta“. Chodź, weź i jedz; bądźmy odtąd przyjaciółmi!
Poszedłem do konia, wyjąłem z torby przy siodle kilka heli[16], połamałem je i podałem mu jedną połowę, a sam zjadłem drugą. On pozwolił się zaskoczyć i włożył daktyle w usta. Teraz byliśmy już pewni wygranej. Arab wziął swoją broń, dosiadł konia i rzekł:
— Jadłem z tobą i zawarłem z tobą przyjaźń. Chodźcie teraz ze mną wszyscy do duaru i bądźcie moimi gośćmi!
— Pozwól nam to uczynić, gdy będziemy wracali. Nie możemy tracić czasu, jeśli chcemy doścignąć tych ludzi, których szukamy.
— Zasmucasz moją duszę, emirze! Ale powiedz mi, czy krwawa zemsta nakazuje wam ich ścigać?
— Tak! Krumir zabił jednego Sebira.
— To śpieszcie za nim. Haraczu nie zapłacicie. Niechaj zapanuje pokój między Sebirami i Kramemssami. Oby Allah chronił was w waszej wyprawie!
W ten sposób zakończyła się tak groźna z początku przygoda. Zauważyłem też, że kredyt mój u towarzyszy znacznie się podniósł. Jechaliśmy zatem dalej bez przeszkody, Kramemssowie zaś wrócili do swego obozu bez łupu.
Zaproponowałem szejkowi jeszcze raz, że pojadę z Achmedem naprzód, ale on będąc pod wrażeniem ostatniego wypadku, nie chciał o tem słyszeć. Pędziliśmy przez równinę dość szybko, zbliżając się coraz bardziej do Bah Abida, która z każdą chwilą wyraźniej występowała na widnokręgu. Dojechaliśmy tam wkrótce po modlitwie popołudniowej, a dążąc dalej ciągle za tropem, wydostaliśmy się na nią po zachodniem zboczu tak łatwo, że o zachodzie słońca stanęliśmy już na szczycie.
Ku wschodowi opada góra bardzo stromo ku równinie. Na północnym wschodzie ujrzeliśmy szczyty Caafram, płonące w blaskach zachodzącego słońca, u stóp zaś naszych roztaczała się pusta Ramada. Ze wschodu jaśniał ku nam wysoki Maktyr.
— Czy rozbijemy obóz? — spytał szejk.
— Rozpoznaję jeszcze ślady, a tu na górze będzie w nocy za zimno. Ruszajmy dalej! — odpowiedziałem mu.
Byłbym z chęcią usłyszał zdanie trapera lub Indyanina o tropie, za którym właśnie szliśmy. Gdy bowiem Beduini nic nie widzieli, ja znajdowałem co dwadzieścia kroków jakiś znak niezawodny. Północnoamerykański „westman“ stara się wszelkiemi siłami zatrzeć ślady za sobą, Krumir natomiast zwracał na to całą swoją uwagę, żeby się jak najszybciej posuwać naprzód. Ponieważ teren schodził w tem miejscu stromo na dół, przeto kopyta jego koni orały poprostu ziemię, wobec czego nam nie było wcale trudno zachować kierunek jazdy.
Tak przybyliśmy nad małą rzekę, która płynąc z góry, wyżłobiła sobie w biegu łożysko, prowadzące na dół aż do stóp góry. Właściwości terenu pozwalały przypuszczać, że Krumir nie opuścił tej doliny, dlatego jechaliśmy nią dalej, nawet wtedy, kiedy ciemności nocne zasłoniły trop przed mojemi oczyma.
— Czy pustynia er Ramada zaczyna się zaraz u stóp tej góry? — zwróciłem się do szejka.
— Dlaczego pytasz?
— Jeśli zaczyna się zaraz, to możemy niebawem spotkać się z nieprzyjacielem. Sądzę bowiem, że nie rozbije obozu noclegowego na stepie.
— Pustynia zaczyna się dalej. Przed nią ciągną się jeszcze pastwiska Zwarihn.
— Jak daleko jest od Bah Abida do Dżebel Tibuasz?
— Jedzie się przez Zwarihn i er Ramada dwanaście godzin. Następnie prowadzi droga pomiędzy górami Rokada i Sekarma na miejsce, gdzie zaczyna się kraj Meszeerów.
— Zdaje mi się, że zaczyna on się dopiero za Dżebel Tibuasz i za górami Haluk el Mehila?
— Jeśli pasza jest dobra, przychodzą Meszeerowie na tę stronę gór.
— Czy byłeś już tam kiedy?
— Nie.
— Nie znasz nikogo z Meszeerów?
— Znam wielu. Spotykałem ich w kraju es Sseers i Uelad Aun. Ale nie wiem, czy nas przyjmą uprzejmie.
— Sześćdziesięciu gości naraz to i dla przyjaciela za wiele. Musimy się starać, żeby Krumira pochwycić jeszcze przed górami Rokada. Śpieszmy!
Po dwugodzinnej uciążliwej jeździe, podczas której przyświecały nam tylko gwiazdy, dostaliśmy się na równinę. Tam napoiliśmy konie i daliśmy im sisz bla halef[17], a sami, zjadłszy po kilka daktyli, położyliśmy się na spoczynek. Każdemu z nas był on tak bardzo potrzebny, że nikt nie myślał o nawiązywaniu rozmowy.
Zbudziwszy się raz w nocy, posłyszałem daleki ryk, a to mi przypomniało, że okolice stepu er Ramada słynęły z wielkiej liczby lwów. Mim oto zasnąłem wkrótce na nowo, nie przeczuwając, że już nazajutrz przyjdzie mi zetrzeć się z krewnym „króla pustyni“.
Zaledwie ranek zaszarzał, byliśmy gotowi do drogi. Ja wyjechałem łukiem na równinę i natrafiłem wkrótce na trop, którym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wisząc prawie na koniu, sposobem indyańskim, ażeby nie przeoczyć żadnego śladu, prowadziłem pochód. Kilka strumyków pozwalało wnosić o blizkości rzeczki. Teren był urodzajny, trawiasty, a ślady kopyt odbiły się na nim wyraźnie. Posuwaliśmy się szybko na wypoczętych koniach i mniej więcej w półtorej gogodziny dotarliśmy do oczekiwanej rzeczki, biegnącej w prawo ku Bah bu Szerif. Tu nocował Krumir ze swoimi ludźmi. Trawa była stratowana i położona na ziemi, widać nawet było dokładnie miejsca, gdzie stały przywiązane poszczególne zwierzęta.
— Effendi — ozwał się szejk, — czy zdołasz odnaleźć miejsce, na którem spała Mochallah?
Zacząłem szukać.
— Tu jest to miejsce. Spała w atuszy.
— Skąd wiesz o tem?
— Czyż nie widzisz, że tu stała lektyka?
— Tak, lecz Mochallah mogła spać na innem miejscu.
— Przypatrz się! Wyciągnęła rękę z atuszy, gdy wszyscy spali, i znowu wycięła w trawie literę „m“.
— Maszallah, to prawda! Panie, ona zdrowa, dała nam znak, wie, że nadejdziemy. Śpieszmy się zatem!
Woda w rzeczce nie była głęboka, dzięki temu dostaliśmy się z łatwością na drugą stronę. Tam zbadałem dokładnie nowe ślady.
— Czego jeszcze szukasz, sidi? — zapytał Achmed es Sallah.
— Chcę widzieć, kiedy stąd wyruszyli. Z miejsca obozu noclegowego wnoszę, że będą teraz od nas tak daleko, jak my od Bah Abida. Jeśli jednak ze stanu trawy mam wnioskować, to powiedziałbym, że odjechali przed nami jeszcze w nocy. Zbiegowie są przeszło o dwie godziny przed nami.
Ruszyliśmy znowu w ciszy naprzód kłusem tak szybkim, jak tylko konie nasze mogły nadążyć. Pokazało się jednak niestety, że bieguny Krumira miały nad nimi przewagę, kiedy bowiem po upływie trzech godzin zsiadłem przed południem z konia, by zbadać trop, biegnący teraz po piasczystym, nieporosłym, gruncie, przekonałem się, że nie zbliżyliśmy się do ściganych nawet na tyle, żeby pościg mógł się wnet skończyć.
— Tak nie dopędzimy ich — rzekłem do szejka. — Pozwól, żebym ja pojechał z Achmedem naprzód. Za cztery godziny zetkniemy się z nimi; będzie to ostatni czas, gdyż inaczej dojadą do Dżebel Szefara.
— Ja pojadę z wami — odpowiedział szejk.
— Twój koń nie nadąży.
— To zawsze jeszcze będzie czas pozostać w tyle.
Anglik także nie dał się odwieść od wzięcia udziału w przyśpieszonej jeździe. Dawszy Sebirom potrzebne rozkazy, puściliśmy się we czwórkę ze zdwojoną chyżością. Przeszła jedna godzina, a potem druga. Słońce prażyło już tak, że musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby się napić wody i konie napoić. Wodę mieliśmy z sobą w workach, napełnionych rano z rzeki. I znów ruszyliśmy naprzód. Dokoła nas rozlegała się daleko równina. Wędrowne ławice piasku i rumowiska skalne bez drzewa, krzaka, bez źdźbła trawy, oto był otaczający nas widok, a ponad ziemią drgał żar jak widoczne przeźroczyste fale. Konie szejka i Anglika zaczęły się potykać, a klacz Achmeda także utraciła pewność w nogach. Wtem wynurzył się daleko przed nami na widnokręgu wysoki mur, podobny do ruin staroangielskiego opactwa. Lecz nie były to mury, tylko skały, w których stulecia wyłamały takie awanturnicze wyrwy i szpary. U stóp ich dostrzegłem poruszające się białe i kolorowe punkty.
Wziąwszy do ręki lunetę, zwróciłem ją na to miejsce i wydałem głośny okrzyk radości.
— Czy to oni, effendi? — zapytał szejk.
— Oni, wielbłąd z atuszą i siedmiu jeźdźców, a jeden z nich na białej klaczy.
— Hamdullillah, dzięki Bogu. Mamy ich!
— Jeszcze nie. Ich jest siedmiu, a nas czterech.
— Czy się ich boisz? — spytał rozdrażniony.
— Ali en Nurabi, już wczoraj zadałeś mi raz to pytanie, a potem przekonałeś się, czy się obawiam!
— Wybacz, panie! Ale dlaczego się lękasz?
— Nie lękam się wcale. Myślę jedynie nad tem, żeby nie zranić cennej klaczy i wielbłąda.
— Panie, masz słuszność! Co zrobimy?
— Musimy się na to przygotować, że Krumir zabije prędzej oboje zwierząt, aniżeli je nam odda. Jedźcie powolniej. Ja pojadę wielkim łukiem, by ich wyprzedzić. Potem wy popędzicie wprost na nich, a ja zastąpię im drogę.
— Nie czyń tego, effendi, nie opuszczaj nas! Razem ich dościgniemy, a potem ja tak z nimi pomówię, że wnet się z nimi załatwimy.
— Jak chcesz. Oni nic mojego nie porwali.
Ruszyliśmy znowu prędzej naprzód. Krumir zamierzał właśnie wyruszyć w drogę, kiedyśmy go ujrzeli. Zanim ze swoimi ludźmi zniknął za skałami, oglądnął się, przypatrzył nam się przez chwilę i skręcił czemprędzej poza kamienie. W dziesięć minut dobiegliśmy do nich i ujrzeliśmy Hamemów, pędzących cwałem przez równinę.
— Za nimi, choćby konie miały popadać! — zawołał szejk.
Podniósł się w siodle, by koniowi ulżyć ciężaru i dokazał istotnie tego, że nam kroku dotrzymał. Krumir obejrzał się znowu i poznał, że go dościgniemy. Kazał się zatrzymać, ale tylko na chwilkę, wielbłąd przyklęknął tak, że jeźdźcy go zasłonili, potem wstał i cały oddział rozprószył się na wszystkie strony. Krumir puścił się prosto, wielbłąd na prawo, a reszta jeźdźców na lewo.
— Panie zawołał szejk — zostaw klacz mnie, a sam bierz hedżina z Mochallah!
— Zostaw klacz mnie, ty jej nie dopędzisz! — odrzekłem, lecąc prawie nad ziemią.
— Nie potrzebuję jej dopędzać. Wystarczy mi tak się zbliżyć, żeby mój głos usłyszała. Ona ma tajemnicę, a gdy zawołam to słowo, zawróci i przyjdzie do mnie.
— Powiedz raczej mnie tę tajemnicę!
— Nikt nie może jej posiąść!
Ścisnął swego kasztana ostrogami tak, że dokazał prawie niemożliwej rzeczy. Ja skręciłem w prawo, żeby postąpić wedle jego woli. Achmed pozostał za mną w tyle, a za Anglikiem nie oglądałem się wcale. Mlasnąłem cicho językiem i zdawało mi się, że koń mój nabrał dwa razy tyle siły. Kopyta jego pożerały niemal odległość i w pięć minut znalazłem się obok wielbłąda, pędzącego jak burza.
— Rreeh, rreeh, stój! stój! — zawołałem.
Na skutek okrzyku zatrzymał się wielbłąd, a w tej chwili padł strzał z atuszy i kula świsnęła mi tuż nad głową. Aha, Krumir był chytry. Wziął Mochallach do siebie na konia, a w atuszy usadowił jednego z Hamemów. Ten miał tylko jednorurkę i nie był już dla mnie niebezpieczny.
— Khe, khe! — zawołałem na wielbłąda, chwytając go za uzdę.
Było to wezwanie, żeby ukląkł. Zwierzę posłuchało, lecz Hamema wyskoczył drugą stroną lektyki. W tej samej chwili padł strzał. To Achmed mnie dopędził i położył go trupem.
— Gdzie Mochallah? — spytał przerażony.
— U Krumira na koniu — odrzekłem. — Ja pędzę za nim. Ty weź dżemela!
Niesłyszałem już, co odpowiedział, gdyż szarpnąłem konia i puściłem się znowu na lewo. Zobaczyłem szejka, jadącego w oddali, a daleko przed nim Krumira. Sir Percy został u boku pierwszego. Teraz nadeszła była pora, żeby użyć tajemnicy mego konia. Położyłem mu dłoń między uszami i zawołałem:
— Ri!
Kary drgnął, wydał z siebie głos, podobny do dźwięku trąby i poleciał, że mi się w głowie zakręciło. Brzuchem ziemi niemal dotykał, a nogami poruszał prawie niewidocznie. Chyżość, z jaką wszystko mijałem, była nadzwyczajna, wprost demoniczna, ja zaś siedziałem, nie odczuwając niemal ruchu, jakby na strzale, przecinającej w locie powietrze. W kilka chwil byłem już obok szejka.
— Allah akbar, maszallah ia radżal! — zawołał ze strachu.
Przemknąłem obok niego i leciałem, jak gdyby pustynia mijała mnie na skinienie. Ale biała klacz także rozumiała swoją powinność, bo dopiero po kwadransie szalonej gonitwy znalazłem się o pięć długości konia za Krumirem.
— Stój! — zawołałem na niego.
Odwrócił się na mój okrzyk i ze zgrzytem wykrztusił słowo:
— Giaurze!
Ujrzawszy w następnej chwili nóż w jego ręce, podniosłem pistolet, ażeby kulą zrzucić go z siodła, w przekonaniu, że cios był przeznaczony dla Mochallah, opuściłem go jednak znowu, gdyż Krumir pchnął lekko konia, aby go zmusić do szybszego biegu. Siwka rzuciła się kilka razy jakby w drgawkach przed siebie i wysunęła się o swoję długość naprzód. Mim oto musiał ją mój kary doścignąć. Czy miałem zastrzelić tego człowieka? Ta myśl nie zadowalała mnie. Trzymając dziewczynę, nie mógł się Krumir dobrze bronić; nie widziałem też, żeby pochwycił jaką broń.
Wtem krzyknął głośno i skręcił w lewo. Podczas tej wytężonej jazdy skończył się grunt piasczysty, a ukazała się rzadka z początku, a potem coraz to gęściejsza trawa. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, a teraz dopiero ujrzałem pasące się trzody, w głębi zaś namioty. Krumir byłby prawdopodobnie ocalony, gdyby do nich się dostał. Już nawet zobaczyłem jeźdźców, zbliżających się ku nam.
— Stój, bo zestrzelę cię z konia! — zawołałem, podnosząc pistolet.
Na to Krumir objął Mochallah i przyłożył jej nóż do piersi.
— Strzelaj, psie, jeżeli ją także chcesz zabić! — zagroził mi z wściekłością.
Na to się nie mogłem odważyć. Położyłem karemu jeszcze raz dłoń między uszy, ale słowa „Ri“ byłbym nie powiedział, gdyż Krumir byłby je usłyszał. Przelecieliśmy pomiędzy trzodami i jeźdźcami ku namiotom z szybkością myśli. Wtem znalazłem się obok Krumira i pochwyciłem go za rękę, on jednak szarpnął konia wstecz tak, że popędziłem dalej oderwany od niego siłą pędu.
Za mną zabrzmiał szyderczy śmiech, a równocześnie usłyszałem okrzyki:
— Saadis el Chabir! Saadis el Chabir!
Zwolniłem biegu mego konia i zawróciłem. Znajdowałem się w środku obozu Beduinów, a sto strzelb skierowało się ku mnie, dwadzieścia pięści wyciągnęło się po mnie. Byłem zupełnie w położeniu sokoła, który w pogoni za gołębiem wpadł przez okno do izby.
— Zastrzelcie go! — krzyczał Krumir. — To pies, giaur, zdrajca i chciał mnie zabić!
Jeden rzut oka przekonał mnie, że wszelki opór byłby daremny. Byli to znajomi Krumira i ocalić mogło mnie u nich tylko to, co jego u Sebirów. Niedaleko ode mnie otworzył się był właśnie namiot, a w drzwiach ukazała się kobieta, obok niej zaś młoda siedmnastoletnia może dziewczyna, w szerokich pantalonach i krótkiej bluzce bez rękawów. Złote krollkralle[18] zdobiły jej przeguby u rąk i kostki, na szyi miała łańcuch z kawałków srebra i gwoździków, a w długie dafirah[19] wplecione były perły i małe monety. W jednej ręce trzymała długą habayah[20], a w drugiej przetykany blaszkami kiladh[21]. Była widocznie przedtem przy tualecie i zgiełk wywabił ją z namiotu. Zeskoczyłem natychmiast z konia, roztrąciłem stojących mi na drodze ludzi i podskoczyłem ku kobietom.
— Fi hard el harime — jestem pod osłoną kobiet! — zawołałem i wpadłem do namiotu.
Z zewnątrz doleciały mnie okrzyki gniewu. Obie Beduinki weszły za mną i spojrzały na mnie bezradnie.
— Czy jesteś żoną? — zapytałem dziewczynę.
— Nie.
— Czy jesteś narzeczoną młodzieńca?
— Nie.
— To bądź dla mnie siostrą, jak ja dla ciebie bratem będę!
Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem w czoło, przez co pozwoliłem sobie na coś więcej niż śmiałość. Gdyby mi się był nie udał mój zamiar, byłbym zgubiony. Odwiązałem pas, za którym przechowywałem rozmaite drobiazgi, przeznaczone na okolicznościowe podarunki.
Były to rozmaite tanie rzeczy, które w tamtych stronach mają wysoką wartość. Wyjąłem łańcuch na szyję z fałszywych korali i dwie szpilki do włosów. Łańcuch zawiesiłem jej na pięknej, pełnej szyi, a szpilki wetknąłem jej we włosy.
— Czy przyjmujesz to i będziesz moją siostrą? Powiedz „tak“, najmilszy kwiecie tego kraju!
Zapłonęła aż pod gorset, ja zaś nachyliłem ku niej ucho:
— Czy to ma do mnie należeć? — zapytała.
— Tak, to już twoje. Czy mogę być twoim bratem?
— Możesz! — szepnęła.
— To wdziej habayah i chodź za mną!
Teraz byłem już swego pewnym. Dotknąłem ustami jej czoła, a ona przyjęła podarunek.
— Czy powiesz mi, jak ci na imię? — poprosiłem.
— Nazywam się Dżumejla.
— Chodź ze mną, Dżumejlo! Gdzie mieszka szejk tego urdi[22].
— Tutaj.
— Tutaj? Czy to twój ojciec?
— Nie, to brat mego ojca, szejka Meszeerów Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda.
— Więc sama jesteś gościem w tym namiocie?
— Tak.
To było dla mnie jeszcze bardziej na rękę, ponieważ przyjaciel gościa doznaje większego poszanowania, aniżeli własny przyjaciel i gość. Zarzuciłem na dziewczynę habayah i wyciągnąłem ją z namiotu. Na dworze stał mój koń, ograbiony już do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy.
— Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swoich gości? — zawołałem głośno.
— Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu?
Wystąpił stary Beduin.
— Ja nim jestem. Czego chcesz? — spytał.
— Patrz, oto Dżumejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku, na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek jeszcze mieć będzie z mojej własności!
Głośny pomruk zerwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos:
— Nie wierz mu, szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan!
To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia:
— Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego?
— Tak, on jest diff rebbi[23] i pozostaje po twoją opieką.
— Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest mojem słowem, a twój brat moim bratem. Oddajcie mu wszystko, coście zabrali! On jest jako syn Uelad Szeren!
Potem przystąpił do mnie i podał mi rękę.
— Habakek — bądź nam pozdrowion! Stopa twoja może u nas wchodzić i wychodzić, jak jej się spodoba. Twój przyjaciel jest moim przyjacielem, a twój wróg moim wrogiem. Takie prawo należy ci się jako gościowi.
— Wierzę i ufam ci, o szejku. Ale dlaczego bierzesz moich przyjaciół do niewoli? — zapytałem, wskazując na Alego en Nurabi i na Anglika.
— Czy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi?
— W istocie są moimi przyjaciółmi.
— Ja nie wiem jeszcze, skąd przyszli do obozu. Byłem przy trzodach i zjawiłem się tu, kiedy ty wyszedłeś z namiotu. Zbadam, co w tej sprawie jest słuszne i sprawiedliwe. Zwołać starszyznę na naradę!
Wtem doleciał od strony wejścia do obozu krzyk przerażenia. To Achmed es Sallah wpadł na wielbłądzie pomiędzy namioty z taką furyą, że wszystko się porozbiegało. Mając odwiedzione kurki od pistoletów wołał:
— Sidi, sidi! Gdzie mój effendi? Tutaj Achmed es Sallah!
Skoczyłem naprzód i skinąłem na niego. Natychmiast wstrzymał wielbłąda, kazał mu klęknąć, zeskoczył i wziął mnie w ramiona. Poczciwiec kochał mnie rzeczywiście z głębi serca.
— Jesteś pojmany, sidi? — zapytał.
— Nie.
— A tamci?
— Tylko na razie.
— Gdzie porwana Mochallah? Wskazałem na Krumira, stojącego z posępnym wzrokiem obok kilku Meszeerów. Achmed chciał się — rzucić na niego.
— Ja go zmiażdżę! — zagroził.
— Stój! — rzekłem, wstrzymując go — On jest tak sam o przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi.
— Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta!
Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono straż przy nich. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi.
Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło tylko jeszcze o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle.
— Gdzie twój koń? — zapytałem Achmeda.
— Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamemami, zdążającymi do tego obozu.
— Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich?
— Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia.
Ten Achmed miał istotnie małego dyabła w sobie.
— Idź! — rzekłem. — Ale nie prowadź go tutaj!
— A dokąd, sidi?
— Nie wiem jeszcze, jak nam to pójdzie. Śpiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blizko, żeby mogli wieś widzieć. Niech tam czekają i będą gotowi do walki!
Achmed wsiadł napowrót na wielbłąda, ale gdy się zwierzę podniosło, wystąpił Krumir i zawołał:
— Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść.
Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem, do Krumira.
— Achmedzie, jedź!
Służący zastosował się do rozkazu, ja zaś opuściłem strzelbę dopiero wtedy, kiedy go już straciłem z oczu. Zauważyłem jednak, że to zachowanie się rozgniewało jeszcze bardziej Meszeerów. Kilku z nich dosiadło koni i pojechało za Achmedem. Przywiązałem karego tuż u wejścia do namiotu i wszedłem do środka.
— Sallam aalejkum — pokój z wami! Nie miałem przedtem czasu was pozdrowić — rozpocząłem od usprawiedliwienia.
Arabki nie odpowiedziały nic. Widocznie kobieta robiła dziewczynie wymówki.
— Pić mi się chce — powiedziałem poprostu i usiadłem, a Dżumejla przyniosła mi wody.
— Pij! — rzekła. — Czy zjesz co?
— Nie. Nic nie włożę do ust, dopóki dżemma nie wypowie swego zdania o mnie.
— Z jakiego jesteście szczepu?
— Jeden z jeńców jest szejkiem Uelad Sebira, drugi to wielki emir z Inglistanu, a ja jestem bejem z Dżermanistanu.
— Czy ten kraj leży daleko stąd?
— Leży na północ daleko za morzem, stąd o przeszło ośmdziesiąt dni drogi.
Klasnęła w dłonie ze zdziwienia i rzekła:
— Z tak daleka przybywasz? Czego chcesz u nas?
— Oswobodzić dziewczynę, którą porwał matce zły człowiek.
To zajęło także i starą. Darowałem jej pięciopiastrówkę i opowiedziałem im o porwaniu Mochallah to, co uważałem za stosowne. Tem zdobyłem całkiem ich serca. Dżumejla postanowiła zaraz pójść do Mochallah, a stara jej pozwoliła. W chwili, kiedy dziewczyna wychodziła z namiotu, wszedł szejk po mnie, żebym się stawił przed dżemmą, która zgromadziła się na wolnym placu. Był tam także Krumir, Anglik i Ali en Nurabi. W ciągu narady przybyli także Hamemowie, którzy tymczasem dojechali do obozu.
Sprawa była bardzo trudna jak na tameczne stosunki. Krumir był gościem Meszeerów, ja tak samo, a z tego powodu uznano również Alego en Nurabi i Anglika za wolnych gości. Aż do tych granic obie strony były sobie równe. Kiedy jednak szejk zażądał zwrotu córki i konia, natrafił na silny opór. Oświadczono mu, że uprowadzenie dziewczyny nie jest zbrodnią, lecz czynem rycerskim i że taka dziewczyna należy do bohatera, skoro tylko przekroczy granice swego szczepu. Krumir przyznał się też z całym spokojem, że zabrał białą klacz, gdyż w pośpiechu nie mógł odrazu znaleźć swego konia, który z resztą był tej samej wartości. Na to orzekła dżemma, że w tej sprawie nie ma nic do gadania i postara się tylko o to, żeby goście opuścili obóz na tych samych zwierzętach, na których przybyli. Co do przysięgi i złamania jej potem, to Krumir zaprzeczył temu stanowczo.
Rozprawa stawała się z każdą chwilą burzliwszą. Szejk był więcej po naszej stronie, inni po stronie Krumira. Już miano nam oznajmić uchwałę, że zbój może bez przeszkody oddalić się ze swoim łupem, a my zostaniemy zatrzymani, dopóki nie znajdzie się w bezpiecznem oddaleniu, kiedy powstałem ja. Skinąwszy ręką, żeby się uciszyli, wziąłem w milczeniu sztuciec, który w tym celu przyniosłem był ze sobą, i wymierzyłem do włóczni, tkwiącej w ziemi w dość znacznem oddaleniu. Korzystałem już nieraz z tego sposobu, aby zaniepokoić ludzi nieobeznanych ze strzelbą, wyrzucającą bez nabijania dwadzieścia pięć kul. Ten sztuciec wprawił już nieraz w podziw Apaczów, Komanczów, Chińczyków, Malajów, Hotentotów, Turków, Kurdów i Persów. Czemu nie miałby także tutaj spełnić swej powinności?
Wypaliłem dwanaście razy do taktu w równych odstępach i celowałem przy każdym strzale o kilka linii niżej. Następnie odłożyłem sztuciec i wskazałem w milczeniu na włócznię. Wszyscy wstali i pośpieszyli, żeby się jej przypatrzyć. Nawet Krumir poszedł z nimi. Naraz podniosły się głośne okrzyki zdumienia, ja zaś skorzystałem z czasu i nabiłem strzelbę na nowo. Na włóczni było dwanaście dziur w równej odległości od siebie. Czegoś takiego Beduini dotychczas jeszcze nie widzieli. Wyciągnięto włócznię z ziemi i podawano ją sobie z ręki do ręki po całym obozie.
Spozierając na mnie trwożnie, usiadła starszyzna znów na swoich miejscach.
— Emirze, jaka to strzelba? — zapytał szejk. — Czy ją zrobił czarodziej?
— Wiesz, że o czarodzieju nic nie wolno mówić — odrzekłem wymijająco.
— Z tej strzelby trafiam utheif[24], bidża[25], khanzira[26], nim ra[27], nemmera[28], a nawet sidi el salssali[29]. Każde wahesz[30] i każdy człowiek, który chce być moim wrogiem, zginie, gdy ją podniosę. Wystrzeliłem z niej dwanaście razy, czy mam jeszcze wystrzelić dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy?
— Panie, ta flinta więcej warta, aniżeli wszystkie strzelby, jakie kiedykolwiek widziałem. Czy można ją wziąć do ręki?
— Nie. Nikt oprócz mnie nie wie, jak ją brać do rąk. Co znaczą wszystkie wasze flinty, włócznie i noże wobec tej strzelby? Dosiądźcie koni i zaatakujcie mnie! Będę stał cicho i powystrzelam was, zanim wy zdołacie mnie zadrasnąć. Czy widzicie te małe strzelby za pasem? Uważajcie! Nie nabijając, będę strzelał do tej tyki w namiocie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Idźcie i policzcie dziury! Ten emir z Inglistanu ma także takie cudowne pistolety. Czy widzicie je u niego? Gdyby nas było tylko dwu, nie balibyśmy się was, ale tam przed obozem stoi sześćdziesięciu ludzi, z dobrą bronią. Spojrzyjcie tu między namioty! Czy widzicie głowy naszych jeźdźców? A wy mimoto chcecie bronić tego rozbójnika? Mimoto ma on zatrzymać klacz i dziewczynę, należące do szejka es Sebira? Allah kerihm — Boże miłościwy, bądź nam łaskaw i pokieruj myślami naszemi, ażeby kule nasze nie wysłały was tam, skąd już niema powrotu! Przybyliśmy jako wasi przyjaciele. Czy mamy zostać wrogami waszymi z powodu zbója? Nie chcę, żeby na tej dolinie wzniosły się okrzyki żałoby i żeby od Dżebel Szefara odbiły się echem pośmiertne wołania Meszeerów. Uszy wasze słyszą moje słowa. Otwórzcie wasze serca dla mojej mowy, którą was ostrzegłem!
Usiadłem, wywoławszy głębokie wrażenie, które wzmocniło się jeszcze, gdy ludzie, którzy wyjechali byli za Achmedem, wrócili teraz i donieśli, że wielka liczba jeźdźców stoi przed duarem. Z naszego miejsca widać było ich głowy i groty włóczni. Obrady rozpoczęto na nowo, lecz niestety nie z tym wynikiem, którego się spodziewałem. Uchwalono wysłać ludzi do Hadżeb el Aiun, Harnra Kamuda, Kazaat el Aatasz i Sidi bu Ghamen po starszyznę tych szczepów. Oni mieli rozstrzygnąć tę trudną sprawę, a do tego czasu miało wszystko pozostać w zawieszeniu. W każdym razie zdobyliśmy kilka ustępstw. Oto Krumirowi nie wolno było wydalić się z obozu, Ali en Nurabi i Achmed mogli odwiedzać Mochallah, a sześćdziesięciu Sebirom pozwolono wjechać do obozu, tylko musieli się sami o siebie starać. Biała klacz została oczywiście nadal własnością Saadisa, jemu też poruczono nadzór nad Mochallah. Ja sam byłem gościem szejka, Anglik zaś wolał z Sebirami obozować na wolnem powietrzu. Wielbłąd przeszedł znowu na własność Alego el Nurabi.
Narady zajęły sporo czasu. Gdy Sebirowie wjechali i wszystko było w porządku, pochyliło się słońce już ku zachodowi. Widziałem, jak znoszono wielkie kupy trawy halfa i kolczastej mimozy, aby za nadejściem ciemności rozniecić znaczną ilość ogni. Przed namiotem stał szejk Mohammed er Raman w kole wielu młodych mężczyzn. W ręku trzymał kilka źdźbeł trawy i kazał im je wyciągać. Przystąpiwszy doń, spytałem:
— Na co ciągniecie losy?
— Na przykrą rzecz, panie. O, gdyby nam dopomogła twoja cudowna strzelba!
— Powiedz, przeciw komu ma pomóc?
— Mogę ci to powiedzieć tylko całkiem cicho — rzekł, a zbliżywszy się do mego ucha, przyłożył rękę do ust i wyszeptał: — Przeciwko arethowi, lwu!
Beduin wskutek szczególnego zabobonu wymawia słowo areth, lew, pocichu, wierzy bowiem, że, gdy lew je usłyszy, przyjdzie następnej nocy. Rozmaite przydomki lwa wymawia się głośno tylko w niektórych okolicach.
— El areth tutaj? — spytałem. — Gdzie przebywa?
— Allah ilia Allah, ia Allah il Allah! Mów ciszej, emirze, bo przyjdzie i połknie nas — zawołał z przestrachem. — Bóg nas strasznie nawiedził. Paśliśmy trzody na Dżebel Tibuasz, gdy wtem zjawił się pan z grubą głową i zaczął pożerać nasze woły i owce. Wtedy uciekliśmy na Dżebel Semata, a on puścił się za nami i niszczył nawet synów naszych. Cofnęliśmy się na Dżebel Rokada, ale on i tu przyszedł za nami i dusi nam owce jeszcze zawzięciej, aniżeli przedtem.
— Dlaczego nie zabiliście go?
— Wyruszyliśmy przeciwko niemu w stodwadzieścia ludzi, jednak zraniliśmy go tylko, on zaś rozdarł czterech naszych wojowników. Reszta uciekła. O, emirze, to straszne! Wróciliśmy potem tutaj pod Dżebel Szefara, sądząc, że mu się tu nie spodoba, bo tu mało wody, a król grzmotu lubi bardzo pić. Lecz on mimoto nas nie opuścił. Teraz wziął sobie żonę, ma dzieci, potrzebuje bardzo dużo mięsa i przychodzi po nie co nocy. Allah odwrócił od nas swoje oblicze. Będziemy zgubieni, jeśli nie pójdziemy dalej w głąb pustyni, lecz wtedy trzody nasze wyginą z pragnienia.
Wierzyłem każdemu słowu tej skargi. Arab nie odważy się nigdy stanąć naprzeciwko lwa w pojedynkę, jak mieszkaniec północy o zimnej krwi, skoro ma w ręku pewną rusznicę. Dopiero kiedy król pustyni wygubi mu znaczną część trzody, zwołuje towarzyszy na polowanie. Wówczas zbiera się jak najwięcej Beduinów, aby razem udać się do legowiska lwa. Podnoszą piekielny wrzask, rzucają kamieniami i miotają szkodnikowi na głowę najbardziej obelżywe przezwiska. Gdy się lew pokaże, jadą wszyscy i pędzą na niego bezładnie w największem rozdrażnieniu. Strzelają na chybi trafi, rzucają włóczniami i wypuszczają nieszkodliwe strzały z wielkiej odległości. Ostatecznie ginie lew z powodu upływu krwi z wielu małych ran i nie pada nigdy od kuli, posłanej z zimną krwią, a śmierć jego opłaca się zawsze życiem kilku ludzi. Arabowie uciekają zwykle z jednej okolicy do drugiej, lew jednak ciągnie za nimi i porywa zwierzęta z trzód.
— Zostańcie tutaj i zabijcie go! — rzekłem spokojnie.
— Próbowaliśmy, effendi, ale on nie chce zginąć. A teraz jest jeszcze gorzej, niż przedtem. Do assad-beja, dusiciela trzód, dostaliśmy jeszcze o wiele gorszego wroga.
— Jakiego?
— Czy wiesz, które zwierzę jest o wiele straszniejsze od pana z długą grzywą?
— Pantera, czarna pantera. To najokrutniejsze zwierzę na świecie.
— Masz słuszność. Czarna pantera, którą my nazywamy abu ’l afrid[31], jest daleko okropniejsza, aniżeli król zwierząt. On zabiera tylko tyle mięsa, ile mu potrzeba i nie wraca, jeśli skoczy fałszywie. Pantera morduje, dopóki jej się podoba, ślepnie z chciwości krwi, a gdy raz skosztuje ludzkiego mięsa, nie chce innego.
— I abu ’l afrid jest tutaj?
— Tak, ona i pan trzęsienia ziemi.
— Oboje razem? To rzadko się zdarza!
— O emirze, one nie mieszkają na jednem miejscu. Król grzmotów ma swój pałac pomiędzy skałami na pustyni, pantera zaś przychodzi tu z daleka, z Dżebel Berberu. Najpierw zabiła cztery owce, następnie krowę, a potem konia. Kiedy to jej przestało smakować, zabrała sobie człowieka i teraz chciałaby pić tylko krew ludzką. Dziś już każdy boi się czuwać przy trzodach. Byliśmy u wielkiego, słynnego marabuta[32] w Semela el Feraszisz i prosiliśmy go o radę. On nam powiedział, żebyśmy losowali, kto ma pójść na wartę co wieczora. Z siedmiu potrzebnych do tego ludzi, dwu staje przy owcach, dwu przy bydle, a trzech przy koniach. Każdemu z nas dał marabut amulet, a mimoto abu ’l afrid pożarł znowu młodego wojownika, a pan z grubą głową zabrał sobie wielbłąda.
— Czy wielbłądy stoją z owcami?
— U nas taki zwyczaj!
— A teraz losujecie, kto z was ma objąć straż dziś wieczorem?
— Tak, pierwszy los padł na mego syna.
— Który to?
— Jego tu niema, ja ciągnąłem los za niego. ojechał do Kas bu Falha i powróci niebawem.
— Ja będę także na straży.
— Naprawdę, emirze?
— Tak, ja i emir z Inglistanu.
— Z twoją strzelbą czarodziejską?
— Mam jeszcze drugą, z której można zabić sidi es salssali i abu ’l afrida. Wnet zmrok zapadnie, zaprowadźcie więc mnie na to miejsce, gdzie w nocy znajdują się trzody!
— Pozwól, że zakończę losowanie!
Poszedłem zaraz do lorda Percy. Siedział obok Achmeda es Sallah, rozmawiając z nim okropną arabszczyzną.
— Hola, sir, jest przygoda! — zawołałem.
Well! Cieszę się! Jaka?
— Mamy zastrzelić „pana trzęsienia ziemi“.
— Kogo? — spytał zdumiony.
— I „ojca najwyższego dyabła“, nie obrażając nikogo.
— Idźcie sami do dyabła ze swoimi żartami!
— To nie żart, sir! Panem trzęsienia ziemi nazywają tu lwa, ojcem zaś najwyższego dyabła czarną panterę.
— Lew? Czarna pantera? Heavens! Czy naprawdę, czy na żarty?
— Mówię zupełnie poważnie!
— Będą zastrzelone te bestye, sir! Halloo! Hurra! Ale kiedy i gdzie?
Podskoczył z radości, zaczął podrzucać nieskończonemi nogami i wymachiwać rękami tak, że Beduini spojrzeli nań z trwożnem zdumieniem.
— Kiedy? Dziś w nocy — odrzekłem. — Szejk Mohammed er Raman zaraz pokaże nam miejsce.
Powtórzyłem Anglikowi wszystko, co słyszałem od szejka i tak go tem rozbawiłem, że śmiał się serdecznie, wyszczerzając ciągle żółte zęby. Mimo swoich dziwactw był Percy przecież dzielnym i odważnym strzelcem. Polowaliśmy razem na Ceylonie na słonie, a w Indyach na tygrysy, w najniebezpieczniejszych okolicznościach poznałem jego myśliwskie zalety. Dziś dobrze się zdarzyło, że znalazł się obok mnie przed zamierzonem polowaniem.
Szejk przyszedł do nas i zaprowadził nas przed obóz, gdzie właśnie postanowiono spędzić rozprószone zwierzęta. Tutaj nagromadzono także mnóstwo paliwa, aby zapomocą ognisk odstraszyć dusicieli trzód. Teren był zupełnie otwarty i wolny od złom ów skalnych.
— Czy zawsze spędzaliście zwierzęta w trzy oddzielne kupy? — spytałem szejka.
— Tak.
— Jeśli mamy zastrzelić abu ’l afrida albo sidi es salssali, to musisz zrobić to, czego ja zażądam.
— Zrobię to napewno!
— Najpierw ustawisz konie wzdłuż obozu długim szeregiem, potem wielbłądy, a na końcu bydło i owce. Miejsce, na którem spoczną zwierzęta, musi tworzyć trójkąt. Jeden bok jego będzie przytykał do obozu, a dwa drugie utworzą kąt, odstający od obozu. W tych dwu bokach staną tylko owce, a reszta pójdzie do środka, bo jest cenniejsza. W samym środku trójkąta roznieci się wielkie ognisko, oświetlające cały trójkąt.
— Gdzie umieścimy dozorców?
— W środku między trzodami. Powinni się tak ustawić, żeby pan trzęsienia ziemi nie mógł się do nich dostać. Ja i ten emir natomiast położymy się z zewnątrz przed trzodami, każdy z nas na jednym boku trójkąta. Dozorcom powiedz, żeby nie strzelali pod żadnym warunkiem, chyba żeby się sami znaleźli w największem niebezpieczeństwie.
— Panie, twój plan jest dobry i mądry, jak plan wodza.
Oczywiście, że plan ten był bardzo korzystny dla niego i dla Beduinów. Z jednej strony osłaniały trzodę namioty, a z drugiej i trzeciej ja i Percy. Arabowie cieszyli się, że my dwaj postanowiliśmy wziąć na siebie całe niebezpieczeństwo.
Gdyśmy powrócili do obozu, staliśmy się przedmiotem zdumionych spojrzeń. Ci ludzie nie rozumieli wprost tego, żeby we dwu można było porwać się na lwa i panterę. Przechodząc obok Krumira, zauważyłem w jego oczach szydercze i złośliwe spojrzenie. Może spodziewał się, że abu ’l afrid lub areth uwolnią go od dwu niebezpiecznych wrogów.
Szejk chciał mnie zaprowadzić do swojego wielkiego namiotu, stojącego obok tego, w którym byłem u kobiet. Achmed es Sallah zatrzymał mnie po drodze.
— Sidi, czy chcesz rzeczywiście zabić nimra i pana z grubą głową? — spytał z niepokojem.
— Tak.
— O sidi, ja wiem, że w Algierze zabiłeś już jednego i drugiego, że kilku panów trzęsienia ziemi zastrzeliłeś w kraju, gdzie mieszkają Kosa i Tempa[33], lecz u nas król grzmotów jest inny, aniżeli gdzieindziej. Tu musi go ugodzić wiele kul, zanim zginie, a nimr jest jeszcze gorszy. Ciało jego ma tysiąc żyć, a w duszy jego siedzi tysiąc dyabłów, paszcza jego miażdży żelazo, a pazury jego nieodparte, jak u smoka. Zostań tu i nie wychodź!
— Obiecałem i muszę słowa dotrzymać!
— To weź mnie z sobą, o sidi!
— Na nic mi się nie przydasz, a możesz tylko zaszkodzić.
— Będę więc modlił się do Allaha i do proroka, żeby oślepił oczy nimra i ojca grzywy, żeby poszły innemi drogami.
Z tem zapewnieniem odwrócił się ode mnie ze smutkiem. Gdy przechodziłem obok kobiecego namiotu, usłyszałem ciche wołanie:
— Emirze!
Wszedłszy, zastałem Dżumejlę samą.
— Panie, chcesz walczyć z sidi es salssali? — zapytała z trwogą.
— Tak.
— I z ojcem dyabła?
— Tak.
— Allah ilia Allah! Nie czyń tego!
— Czemu?
— Zginiesz!
W drgającym jej głosie wyrażała się istotnie poważna i serdeczna troska. Pochwyciwszy jej małą, brunatną rączkę, zapytałem:
— Czy obawiasz się o mnie, Dżumejlo!
— Bardzo!
Przyciągnąłem ją lekko do siebie.
— Bądź spokojna! ja się nie lękam aretha.
— Ale ja się boję. Czyż nie powiedziałeś, że jesteś mi bratem?
— Jestem twoim bratem.
— Dlaczego więc chcesz zasmucić mnie swoją śmiercią?
— Czy moja śmierć zasmuciłaby ciebie?
Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko główkę przytuliła do mej piersi. Równocześnie owładnęło mną jakieś szczególne, obce mi wzruszenie. Ta Beduinka młoda była jedyną duszą wśród Meszeerów, która naprawdę o mnie się troszczyła. Z wdzięczności za to podłożyłem dłoń pod jej brodę, podniosłem twarz i pocałowałem ją w ciepłe, nieopierające się usta.
— Niech cię Allah błogosławi, różo z Aiun, za te przyjazne słowa! Czy jednak nie wiesz, że przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze? Walczyłem już nieraz z arethem i zawsze zwyciężałem. Dziś on także ulegnie.
— Panie, usta moje są ciche, lecz dusza moja drży o ciebie. Powróć, bo Dżumejla płakałaby za tobą!
Wyszedłem. To dziewczę działało czysto wedle natchnienia serca, nie mając o tem pojęcia, że postępowanie jej możnaby nazwać „niepoprawnem“. Gdybym był Beduinem, byłaby Dżumejla mogła łatwo stać się moją Mochallah.
Gdy wstąpiłem do namiotu szejka, zastałem żonę jego zajętą przyrządzaniem wieczerzy. Tej to okoliczności miałem do zawdzięczenia, że Dżumejla była sama u siebie. Głównem daniem wieczerzy było tu także jagnię pieczone; przystawek było niewiele. Na koniec przyniosła jeszcze Dżumejla suszone winogrona i morwy, polane słodką śmietaną. Smakowało mi to głównie ze względu na ręce, które to przyrządziły. Po jedzeniu wyszliśmy znowu z namiotu i usiedli przy ognisku, roznieconem wewnątrz obozu. Panowało tu wielkie ożywienie, ponieważ Achmed es Sallah opowiadał nasze przygody. Wśród licznych objawów uszanowania zrobiono nam miejsce, potem kilku Beduinów, przebranych w stroje kobiece, wykonało dziwaczny taniec, którym usiłowali nas zabawić. Z kolei nastąpiły opowiadania Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/307 o przygodach myśliwskich, które wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Kiedy na półtorej godziny przed północą powstaliśmy obaj z Anglikiem, zabrzmiało ze wszystkich stron zapewnienie, że nikt się spać nie położy.
Wierzyłem w to chętnie; wszak spodziewali się zdarzenia, jakiego nie zaznali jeszcze w życiu. Oddałem Achmedowi broń z wyjątkiem rusznicy i noża, a zarazem poleciłem jego opiece konia i resztę mojego mienia. Sir Dawid Percy uzbroił się w znakomitą rusznicę na słonie i zatknął za pas zatruty malajski kris[34].
— Na którą stronę pójdziecie, sir? — zapytał.
— Losujmy!
Yes! — rzekł na znak zgody.
— Odwróćcie się! Potrzymam mój nóż tak, że albo rękojeść będzie skierowana na prawo, a ostrze w lewo, albo jedno i drugie będzie w położeniu odwrotnem. Co wybieracie?
— Ostrze!
— To popatrzcie: ostrze wskazuje na prawo, pójdziecie zatem na prawo. Wpierw jednak trzeba teren zbadać.
Ruszywszy z rusznicami na ramieniu między namioty, wyszliśmy tam, gdzie leżały zwierzęta. Przekonałem się, że zarządzenia moje wykonano dokładnie. W środku płonęło potężne ognisko, którego blask oświecał jasno trzody w pobliżu, dalsze zaś grupy leżały otulone w fantastyczne cienie. Siedmiu dozorców siedziało tuż przy ognisku, gdzie im oczywiście było najbezpieczniej. Psy czuwały także przy nich, cała więc osłona trzód spoczywała wyłącznie na nas. Percy udał się w prawo, ja zaś na lewo. Na razie nie spodziewaliśmy się lwa, ani pantery, dlatego obszedłem spokojnie moją przestrzeń, by zobaczyć, czy zwierzęta trzymają się razem. Na szczęście sam instynkt trzymał je w pobliżu ognia. Wielbłądy i bydło leżało na środku, przeżuwając spokojnie, owce zaś, które zajmowały najniebezpieczniejsze stanowisko, stłoczyły się tak, jak gdyby słyszały już głos potężnego wroga.
Była to pora nowiu. Gwiazdy błyszczały jasno, lecz światło ich gubiło się w migotliwym blasku ogniska. Mimoto doszedłszy do końca trójkąta, dojrzałem Anglika, który tak sam o jak ja zajęty był zwiedzaniem swojej linii. Rozumie się, że zachowaliśmy jeszcze inne środki ostrożności, między innymi zostawiliśmy w obozie burnusy i chusty turbanowe, aby już zdała nie zwracać na siebie oczu zwierząt, na które mieliśmy polować.
Uznawszy za odpowiednie nie sadowić się zbyt blizko trzody, oddaliłem się od niej tak, że mnie blask ognia nie drażnił. Z tego miejsca też jednym rzutem oka mogłem objąć całą linię, powierzoną mej pieczy. Tu położyłem się płasko na ziemi z nożem i strzelbą, przygotowanemi do chwytu.
Zarówno lew, jak i pantera, zanim się zabiorą do mięsa, idą najpierw pić, a podczas tego wydają z siebie głosy. Równina, na której znajdował się „pałac pana trzęsienia ziemi“, leżała po stronie Anglika. Można się było spodziewać, że ryk lwa ostrzeże go dość wcześnie. Moje stanowisko było niebezpieczniejsze. Pantera, która zapewne napiła się już w Dżebel Berburu, skąd nie można było jej głosu dosłyszeć, musiała zbliżyć się cicho. Szczęściem miałem dzięki moim włóczęgom bardzo wydoskonalony wzrok i słuch, a oprócz tego zdolność wietrzenia, którą, jak wiadomo, w wysokim stopniu posiadają dzicy mieszkańcy Ameryki północnej. Wreszcie ufałem w pewnej mierze przeczuciu, które, choć niewytłómaczone dla nas, daje nam znać o zbliżaniu się niebezpieczeństwa już wtedy, kiedy jeszcze zmysły nie mogą go zauważyć. To przeczucie zawsze zmuszało mnie do przyjęcia zapatrywania, że człowiek w porównaniu z większością stworzeń lepiej jest wyposażony, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza.
Tak upływał czas w nieprzerwanej niczem ciszy. Wtem zabrzmiał w oddali ów głęboki, nieopisany, grzmot, zwany przez Arabów „rrad“, od którego lew otrzymał nazwę sidi el salssali, „pana trzęsienia ziemi“.. „Pan z grubą głową“ stał nad wodą i zawiadamiał trzody z królewską otwartością, że jest głodny. Jeszcze raz i drugi powtórzył się ryk, którego z żadnym innym głosem nie można porównać, a potem wszystko umilkło.
Tak minął może kwadrans, gdy wtem ku memu przerażeniu zabrzmiał głos króla zwierząt po drugiej stronie trzody, w odległości co najwyżej tysiąca kroków. Gdyby był po mojej stronie, byłaby mi nawet powieka nie drgnęła, tak jednak trząsłem się niemal na myśl o tem, co mogło nastąpić.
Owce stłoczyły się jeszcze bardziej, ani jedno zwierzę, choć było ich tak wiele, nie wydało głosu z siebie; nawet psy zachowały się cicho. Lęk przed potężnym władcą przejął wszystko, co żyło. Ja nadsłuchiwałem dalej z zapartym oddechem. Wtem doleciał mnie jeszcze jeden przeraźliwy a krótki głos, od którego ziemia prawie zadrżała, a zaraz potem szelest, jak gdyby ktoś z wysoka skoczył na ziemię. Nastąpił trzask i chrzęst kości, huknął strzał jeden i drugi, poczem znów wszystko ucichło. Nie mogłem dłużej wytrzymać i chociaż to było wielką nierozwagą z mej strony, zawołałem głośno:
— Sir Percy!
Yes! — odpowiedział znany mi głos z tamtej strony.
— Nieuszkodzony?
Well!
— Czy był?
— Był.
— Co zabrał? — Młodego wielbłąda.
— Trafiony?
— Spodziewam się!
— Zostańcie tam! Mistress mogłaby nadejść!
Well!
A więc stary Dawid Percy nie strzelił dobrze. Jak się to stało? Przecież zawsze można mu było śmiało zaufać! Gdyby i mnie teraz nie udało się dobrze strzelić, albo gdybym wcale nie strzelił, skompromitowalibyśmy się wobec Beduinów razem z naszą pewnością siebie.
Czy po mojej stronie nie miało się istotnie nic pokazać? Wtem... Co to było? Przyłożyłem ucho do ziemi i rzeczywiście usłyszałem dźwięk, jakby ktoś w pewnem oddaleniu od słuchacza przesunął szybko laską po zamkniętej okiennicy. Znałem ten dźwięk, bo słyszałem go w Pampas, gdy jaguar puszczał się wieczorem na wycieczkę i ćwiczył swój głos w oddaleniu milowem. Zblizka brzmiało to oczywiście zupełnie inaczej.
Czy może była to pantera, schodząca z Dżebel Berburu? Cofnąłem się jeszcze trochę, aby leżeć zupełnie w cieniu. Upłynął jeszcze jeden kwadrans, potem drugi i trzeci.
Jest to nielada zadanie wytrwać tak długi czas, gdy zmysły i nerwy napięte są w najwyższym stopniu. Czy ja się pomyliłem, czy też zwierzę zwróciło się w inne strony? Czy pantera nie oznajmiłaby się rykiem, gdyby była w pobliżu? Na Boga, tam rusza się coś przed pierwszym namiotem obozu! Spojrzałem bystrzej i poznałem, że to człowiek; jakaś postać kobieca przykucnęła pod namiotem. Kto to był? Czego tu chciała ta kobieta?
Nie było czasu do namysłu, gdyż w tej samej chwili poczułem w powietrzu ów szczególny zapach, wydzielany przez każde, żyjące na wolności, dzikie zwierzę. Ten zapach jednak rozpozna zdaleka tylko taki myśliwy, który dużo miał do czynienia z takiemi bestyami. Zwróciłem czemprędzej twarz na stronę i jednym rzutem oka dostrzegłem dwa ciała, sunące się bez szmeru po ziemi. Jedno, odwrócone ode mnie, posuwało się ku wystającemu kątowi trójkąta, a drugie skierowało się cicho ku mnie. Samiec prowadził więc z sobą samicę, a oboje podeszły aż ku mnie cicho, podstępnie, nie zdradziwszy się najlżejszym szmerem, rzeczywiście jak na pantery przystało, po dyabelsku jak abu ’l afrid.
Oczywiście, że na rozmyślania nie było czasu, bo pantera stała przedemną o jakich dwadzieścia kroków. Leżąc płasko na ziemi, wziąłem prędko nóż w zęby, a podparłszy się lewym łokciem, podniosłem lufę i wymierzyłem.
Zwierz zauważył ten ruch i zatrzymał się na chwilę. Podnosząc się na tylnych łapach, schylił się przodem. Oczy jego szeroko otwarte gorzały zielonawo-żółtym żarem, a potem zaczęły powoli zwężać się i maleć. Wiedziałem, że kiedy utworzą jedną kreskę wązką, zwierz skoczy. Wycelowałem w prawe oko i wypaliłem, rzuciwszy się równocześnie tak gwałtownie w bok, że zatrzymałem się dopiero o ośm kroków od tego miejsca, na którem leżałem.
Po strzale nastąpił tylko jeden ryk, ale tak przejmujący do szpiku i okropny, że psy zaczęły wyć przy ognisku.
Jeden rzut oka wystarczył mi, żeby poznać, iż kula spełniła swoją powinność. Pantera nie żyła.
Ale co się z drugą stało? Spojrzałem na koniec trójkąta. Zwierz stał tam wyprostowany wysoko i patrzył w stronę, z której doszedł go śmiertelny ryk towarzysza. Namyślał się, a może czekał na ryk powtórny. Skorzystałem z tego i ponownie nabiłem wystrzeloną lufę, troskliwie, choć z gorączkowym pośpiechem. Następnie się cofnąłem i ukląkłem. Wszystko to odbyło się oczywiście prędzej, aniżeli da się opisać.
Wzrok miałem ciągle zwrócony na wroga i tylko na chwilę rzuciłem okiem ku pierwszemu namiotowi i przeraziłem się okropnie. Owa kobieca postać stała tam wyprostowana, oblana światłem ogniska i patrzyła, ku mnie. Czego tam chciała? Wszak niewątliwie byłaby zgubiona, gdyby ją pantera zobaczyła! I rzeczywiście zwierz ją dostrzegł, bo poruszył się i zaczął ku niej, się sunąć. Czy należało na nią zawołać, ostrzec ją?
Wtem pantera zatrzymała się, gdyż doleciał ją zapach krwi, i w kilku długich skokach znalazła się przy zabitem zwierzęciu. Jednak tylko przez chwilę obwąchiwała je, poczem z wściekle chrypliwym rykiem popędziła ku kobiecie. Ja puściłem się natychmiast za panterą w długich skokach jak nigdy przedtem, ani potem. Na sto kroków przedemną dopadł zwierz kobietę i powalił na ziemię, skoczył jednak za daleko i runął poza nią. W tej chwili ja zatrzymałem się, a pantera równocześnie skierowała się ku swej ofierze. Wtem huknął mój strzał i zwierzę drgnęło. Był to strzał niebezpieczny, gdyż bardzo łatwo mogłem zranić niewiastę. Pantera dostała napewno kulę, a zauważywszy w błysku wystrzału moją postać, domyśliła się, że ja ją zraniłem, i nie zważając już na tamtą zdobycz, podbiegła ku mnie.
W strzelbie pozostał mi był tylko jeden nabój. Gdybym był chybił, byłbym oczywiście życiem to przypłacił. Chodziło także o to, żeby zwierzę zatrzymało się przede mną, żebym mógł dobrze wymierzyć. Trwało to zaledwie kilka chwil, ale te były okropne. Na szczęście wyszedłem z tego położenia obronną ręką. Zwierzę, nauczone poprzedniem doświadczeniem, kiedy uczyniło skok za wielki, stanęło może o ośm kroków przedemną dla odpowiedniego odstępu. Mnie wystarczyła teraz jedna sekunda. Oko rozwścieczonego drapieżcy jarzyło się poprostu w ciemności, tworząc wyborny cel, że lepszego nie mogłem sobie życzyć. Huknął strzał, a ja rzuciłem się w bok, ale mimoto poczułem, że coś drasnęło mnie po ramieniu. Wobec tego opuściłem strzelbę i pochwyciłem za nóż. O dwa kroki ode mnie drgała pantera, potem wydawszy krótkie przytłumione charczenie, przestała żyć.
Tych pięć minut, gdyż w tak krótkim czasie odbyło się to wszystko, było chwilą ciężką i niebezpieczną. Przetrwałem je z pomocą Bożą, jak inne, może cięższe minuty i godziny w dawniejszem życiu. Nabiwszy jeszcze raz obie lufy, pobiegłem ku kobiecie. Kto to był? Dżumejla! Leżała jak nieprzytomna na ziemi, ale ani zranienia, ani kropli krwi na niej nie zauważyłem. Pantera nie powaliła jej widocznie łapami, lecz ciałem. Gdy jej głowę podniosłem, w tej chwili otworzyła oczy. Nie było to więc omdlenie. Dziewczyna była zupełnie przytomna, a oczy zamknęła ze strachu, spodziewając się każdej chwili, że ją straszliwe zwierzę rozszarpie.
— Emirze! — zawołała radośnie i objęła mnie rękoma za szyję.
— Dżumejlo! Co tu robisz?
— Bałam się o ciebie!
Co za poczciwe serce i jakaż dziwna nieostrożność! Czy jednak miałem się na nią gniewać, czynić jej za to wyrzuty? Chyba nie!
— A gdyby cię pantera była zabiła?
— Allah był przy mnie i ty, emirze!
Wtem podniosła się i ująwszy mnie za ramię, zawołała:
— Krew! Jesteś zraniony, panie!
Ja sam nie zauważyłem był jeszcze tego. W śmiertelnym skoku rozdarło mi zwierzę trochę ramię.
— To nic, to drobnostka, Dżumejlo — uspakajałem ją.
— Czy rzeczywiście? Nie boli cię wcale?
— Nie! Czy ty możesz pokazać się tutaj? Wkrótce nadejdą ludzie. Czy żona twojego stryja wie, że ciebie niema w namiocie?
— Nie. O na śpi za zasłoną, owinięta chustami, ponieważ boi się abu ’l afrida i sidi es salssali.
— Abu ’l afrid nic wam już nie zrobi. Ja zabiłem jego samego i jego żonę.
— Oboje, panie? — zapytała zdumiona.
— Oboje. Ale teraz wróć do namiotu, gdyż ja muszę odejść!
— Panie, jesteś wielkim wojownikiem, jesteś bohaterem, jakiego u nas niema. Dżumejla nigdy cię nie zapomni!
Odeszła cicho. Czemuż ja nie byłem Beduinem? Albo czemu ona nie była córką innego kraju? Ja jej również nie zapomniałem do dzisiaj!
Zbadałem najpierw oboje zwierząt. Zabite na ostatku było samcem. Wielkość obojga przeszła moje wyobrażenie; mogły się mierzyć z tygrysem bengalskim.
Strzały moje i cisza, która po nich nastała, zaniepokoiły widocznie Anglika, gdyż uczynił to samo, co przedtem ja:
Halloo, sir! — zawołał.
Ja zaś zacząłem naśladować go w odpowiedziach:
Yes!
— Czy był?
Well!
— Trafiony?
— Nie!
Fie devil, do dyabła!
Yes!
— Czy przyjdziecie tutaj, czy ja mam...?
— Bierzcie nogi za pas!
W dwie minuty potem zobaczyłem go skręcającego z za rogu trójkąta, a po upływie trzeciej stał przy mnie.
— Przeklęte koty! — mruknął.
— Nędzne!
— Mój kot nie wróci także!
— Jak wielkie było wielbłądzię?
— Hm, może dwuletnie.
— No, master Percy — śmiałem się — wasz kot pewnie nie wróci; dwuletnim dżemelem pożywi się razem z rodziną. Ależ old shooter, czemu nie trafiliście tego zwierzątka?
— Zwierzątka? Niech was dyabeł porwie! Tent drab był taki, jak słoń ośmdziesięcioletni!
— Hopphopp!
Yes! Nie przypuszczałem nigdy, żeby lew mógł być aż tak wielki. Wyobrażałem sobie zawsze koty takiemi, jakie się widuje w ogrodach zoologicznych i w menażeryach. Przytem wybrałem sobie bardzo niestosowne stanowisko. Lew wpadł w trzodę zanadto na lewo ode mnie, a blask ognia, leżącego w środku, raził mnie w oczy. Ale trafiłem go; to wiem na pewno.
— Czy widzieliście, jak krwawił?
— Nie. Nie schodziłem wcale z mojego stanowiska.
— Pomimo że było tak nieszczęśliwie wybrane? Trzeba wam było stanąć na lepszem miejscu, mniej więcej na takiem, jak było moje, to bylibyście także coś zastrzelili.
— Także? Pshaw! Przecież wy także nic nie macie!
— Hm! Chodźcie tutaj! Co to jest?
Sdeath! Bydlę! — zawołał pochylony.
— Tak jest, czarna pantera. Chodźcie jeszcze o kilka kroków. Co to?
Zounds! Znowu bydlę!
— Także czarna pantera, samiec i samica, abu i om el afrid — ojciec i matka najwyższego dyabła, jak mówią Meszeerowie.
— Powiedzieliście przecież, żeście nie trafili!
— Chciałem się przekonać, co na to powiecie. Ponieważ wasze kule nie dokazały niczego, przeto ja musiałem spełnić moją powinność, bo byliby nas wyśmiali!
— Hm! Właściwie powinienbym się złościć! Piekielnie mi się powiodło!
— Nie martwcie się, sir! Odszukamy jutro za dnia „pana trzęsienia ziemi“ razem z jego rodziną w jego Tuskulum. Weźmiecie udział w tej wyprawie?
Yes! Well! — potwierdził z radością. — Będę się już lepiej trzymał. Gdzie trafiliście te bestye? One podobno mają twardsze życie niż lew.
— W oko.
— Obie?
— Tak jest.
All devils! Opowiedzcie, jak się to stało! Zdałem mu obszernie sprawę z całej przygody; tylko o Dżumejli nie wspomniałem ani słowem.
— Człowiecze — zawołał — to było wcale zajmujące!
— Tylko zajmujące? Hm, ja sądziłem, że było czemś więcej!
— Istotnie. Mogli was rzeczywiście rozszarpać ci rodzice dyabła, ale do tego trzeba się przyzwyczaić.
— Przyzwyczaić? Ja sądzę, że człowiek uczy się tego za pierwszym razem! Ale, czy wam się nie zdaje, że powinnibyśmy teraz narobić gwałtu?
— Nie mam nic przeciw temu!
Anglik złościł się jednak porządnie, że mu szczęście nie dopisało i w milczeniu szedł ze mną do obozu. Tam było zupełnie pusto, gdyż nawet ci, którzy mieli podsycać płonące tam ogniska, siedzieli po namiotach, albowiem lew, albo pantera mogły zamiast do trzód udać się do obozu. Wszedłem do namiotu szejka. On leżał na serirze, przy świetle glinianego kaganka.
— Emirze! — zawołał, zrywając się.
— Sprowadź swoich ludzi!
— Czy zwyciężyłeś pana trzęsienia ziemi?
— Jest tylko zraniony i zginie jutro, ale abu 1afrid i jego żona nie żyją.
— Prawda to, panie?
— Ja to mówię!
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Bogu wszechmogącemu, który dał ręce twojej siłę i błogosławieństwo! To bowiem, że zabiłeś abu ’l afrida i jego żonę, to jeszcze większy cud, aniżeli gdybyś zabił dziesięciu panów z grubą głową. Pozwól, że natychmiast uderzę w tabl[35].
Wyciągnął miedziany kocioł, obciągnięty skórą jak bęben i wyszedł z nim przed namiot. Ledwie zabrzmiały pierwsze uderzenia, pootwierały się wszystkie namioty i zeszli się wszyscy ich mieszkańcy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Teraz się pokazało, że nikt nie spał. Słyszeli nasze strzały, a teraz czekali z naprężeniem na wynik. Wszyscy zeszli się rozciekawieni i milczący, aby słyszeć, co im szejk oznajmi.
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Zaprawdę użyczyliśmy ci jawnego zwycięstwa — zaczął od pierwszych słów czterdziestej ósmej sury koranu — aby Bóg przebaczył ci dawne i późniejsze grzechy i dokonał łaski swojej na tobie i sprowadził cię na dobrą drogę i dopomógł ci swą potężną pomocą! Tak napisano w księdze świętej i to spełniło się dzisiaj na nas przez czyny cudzoziemców z Zachodu. Słuchajcie wierni, synowie i córki Meszeerów: abu ’l afrid zabity razem z żoną, matką najwyższego dyabła. Weźcie pochodnie i mocne sznury z włókien palmowych i każcie się tym bohaterom zaprowadzić na miejsce śmierci, ażeby martwe ciała ojca i matki dyabła zawlec do duaru i obrać skórę z ich członków, które oby się piekły w dżehennie. Allah illa Allah we Mohammed rasul Allah — Allah jest Bogiem, a Mohammed prorokiem Allaha!
Niepodobna opisać huraganu radości, jaki po tych słowach wybuchnął. Brano się w objęcia, życzono sobie szczęścia, krzyczano i ryczano do Allaha, do proroka, do wszystkich kalifów, do mnie i do Anglika, słowem powstał zgiełk niebywały. Przyniesiono i zapalono mnóstwo pochodni, zabrano sznury i wszystko ruszyło przed obóz. Ja i Percy szliśmy na czele, a obok nas kroczył Achmed es Sallah, pełen radości, że mnie widzi żywym i całym. Hałaśliwy nastrój udzielił się także trzodom. Raz po raz rozbrzmiewało rżenie koni, ryk bydła, wrzask wielbłądów, beczenie owiec, szczekanie i wycie psów. A już to, co się działo, kiedyśmy przybyli na miejsce, gdzie leżały pantery, przechodziło wszelkie pojęcie ludzkie.
Z początku nie śmieli Arabowie przystąpić do zwłok zwierzęcych. Dopiero gdy bez przeszkody przewróciłem je kilka razy na jedną i drugą stronę i przekonano się w ten sposób, że rzeczywiście nie żyją, rzucili się na nie wszyscy, kopiąc je nogami, bijąc pięściami, plując im w pysk i oblewając powodzią obelg i grubjaństw, jakich obfitość i drastyczność posiada tylko język arabski. Musiałem naprawdę wszystkie siły wytężyć, ażeby uchronić piękne futra od podarcia.
Nareszcie uciszono się, a szejk wezwał mnie, ażebym opowiedział, jak się wszystko odbyło. Załatwiłem się krótko, a gdy się przekonano, że obie pantery otrzymały strzał w oko, nie było końca zdumieniu. Zdobycz powleczono do duaru, a tymczasem ja, Percy, Ali en Nurabi i Achmed z szejkiem i kilku ludźmi, niosącymi pochodnie, udaliśmy się w drugą stronę, aby poszukać śladów lwa.
Istotnie „pan trzęsienia ziemi“ był trafiony, nawet niebezpiecznie, gdyż krwawił silnie. Szejk zgodził się chętnie, gdy postawiłem wniosek, żebyśmy za dnia poszli śladem króla pustyni. Był to okaz nadzwyczajnych rozmiarów, co można było poznać po wielkości śladów. Zabrany przezeń wielbłąd należał do szejka.
Kiedyśmy powrócili do duaru, zdejmowano już skóry z panter. Oddano mi je jako sprawiedliwie zdobytą własność. Szejk przypatrywał im się łakomie.
— Szejku Mohammedzie er Raman, czy spełnisz mi pewną prośbę? — zapytałem go.
— Mów, ja słucham! — odpowiedział.
— Weź sobie tę z tych skór, która ci się najlepiej podoba, i zachowaj ją dla siebie. Ilekroć ją zobaczysz, przypomnij sobie mnie, którego wówczas nie będzie przy tobie.
— Emirze, czy to prawda? Czy rzeczywiście chcesz mi darować drogocenną skórę abu ’l afrida?
— Daruję obie.
— Obie?
— Tak, gdyż nie mogę ich zabrać z sobą.
— Kto ma drugą otrzymać, panie?
— Dżumejla.
— Dżumejla? Czemu? — spytał zdziwiony.
— Czy nie ona to wzięła mnie w swoją opiekę, kiedy niebezpieczeństwo nad nami zawisło? Allah wynagradza wszystko dobre i wszystko złe. Czemuż człowiek nie miałby być wdzięcznym? Daj drugą skórę córce swego brata. Niechaj kwiat Hamra Kamuda spoczywa na niej, i wspomina cudzoziemca, który został dzisiaj jej przyjacielem i bratem!
— Dziękuję ci, emirze! Serce twoje pełne dobroci, a ręka błogosławieństwa. Ty w zamian otrzymasz klacz i córkę, porwane szejkowi Sebirów...






  1. Księżycem.
  2. Córkę Sebiry.
  3. Rewolwer.
  4. Trop i ślad.
  5. Archanioł Gabryel.
  6. Cena krwi.
  7. Zemsta krwi, prawo krwawego odwetu.
  8. Wór ze skóry kóz sudańskich.
  9. Modlitwy porannej.
  10. Wielbłąd.
  11. Pinia.
  12. Zgrabny nożyk z ostrą klingą.
  13. Waleczny.
  14. Wolnych ludzi.
  15. Uderzenie w żołądek.
  16. Suszonych daktyli.
  17. Skarłowaciałe daktyle, tylko dla koni.
  18. Bransolety.
  19. Warkocze.
  20. Szata wierzchnia.
  21. Długi szalik.
  22. Obozu.
  23. Gość, przez Boga zesłany.
  24. Jaskółka.
  25. Sęp brodacz.
  26. Odyniec.
  27. Pantera.
  28. Tygrys.
  29. Pan trzęsienia ziemi — lew.
  30. Dzikie zwierzę.
  31. Ojciec najwyższego dyabła.
  32. Święty mahometański.
  33. Kafrowie.
  34. Sztylet.
  35. Kocioł do bębnienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.