Kroniki 1875-1878/17 Listopada 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



17 Listopada.
Pretensye publiczności do kolei parowych i konnych. — O potrzebie domu noclegowego w Warszawie. — Szkoła wieczorna w Lublinie. — Pług wietrzny i parowy. — Nasze restauracye. — Notatk z bieżących i zeszłorocznych gazet.

W tej chwili odebrałem liścik następujący:

Łaskawy Panie!

Racz mi pan donieść, na jakich (rozumie się legalnych) drogach możliwe jest urzeczywistnienie poniżej wyszczególnionych pragnień ogólnych:
1. Ażeby kolej Petersburska donosiła o zmianach, zachodzących w ruchu pociągów i ażeby doniesienia te podawała w godzinach i minutach zgodnych z południkiem warszawskim, nie zaś petersburskim. Niewypełnienie bowiem któregokolwiek z tych drobiazgów naraża podróżnych na zwłokę i koszta.
2. Ażeby wagony osobowe konne, kursujące między dworcem kolei Wiedeńskiej i Pragą, nie popasały w drodze i ażeby woźnice i konduktorzy ich postępowali z publicznością grzeczniej, niż dotychczas.
Oczekując odpowiedzi, pozostaję i t. d.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Łaskawy Panie! Kwestye, które zakomunikować mi pan raczyłeś, niejednokrotnie poruszanę już były w prasie; wyznać jednak należy, że referenci traktowali je w sposób gwałtowny i uszczypliwy. Skutkiem tego zarządy obu kolei musiały się na publiczność obrazić i dziś zapewne nie tyle już myślą o zadowoleniu słusznych naszych wymagań, ile raczej o tem, aby we wszelki możliwy sposób okazać własną przewagę i bezsilność swoich przeciwników.
Instytucye, o których mowa, postępują sobie obecnie, jak najęty furman, który na miejscu jest grzeczny i skłonny do ustępstw, lecz już w połowie drogi traktuje klienta swego w duchu starej gadki: „na czyim wózku jedziesz, tego piosenkę śpiewaj.“ Nam więc nic nie pozostaje, jak tylko porzucić ton zaczepny i wejść w pojednawcze układy.
Celem ułatwienia ich, pozwolę sobie w tem miejscu poczynić następujące uwagi:
Wymagasz pan, ażeby kolej petersburska donosiła o zmianach godzin; jest to nie tak łatwe do wykonania żądanie, jakby się zdawać mogło.
Na dowód tego pomyśl pan przez chwilę, że jesteś na kolei smarownikiem, konduktorem lub kimśkolwiek innym tej samej co oni inteligencyi. Czy panowie ci, którzy dokoła siebie mają pełno zegarów, dzwonków, gwizdawek, dozorców i t. p. czy panowie ci mogą mieć ideę o tem, że jacyś filistrowie warszawscy nie wiedzą o czasie odchodzenia pociągów?
Jak można nie wiedzieć o rzeczy tak prostej i jasnej, o rzeczy, która się tyloma sposobami ogłasza, która oddziaływa na wzrok, słuch, a nawet na kołnierz i inne części organizmu?
Widzisz pan więc, że w umyśle członka kolei, wątpliwość co do czasu odchodzenia pociągów istnieć nie może; że zaś członek ten obdarzony jest prawdopodobnie zdolnością wnioskowania, wnioskuje więc ze swego stanowiska bardzo słusznie, że wątpliwość podobna nie powinna istnieć i dla reszty ludzi, zamieszkujących glob ziemski, i że wreszcie ogłoszenie w pismach godzin odjazdu pociągów, jest rzeczą najzupełniej zbyteczną.
Powiesz pan, że rozumowanie moje wkracza w zakres psychologii, wątpię jednak, abyś mi z tego chciał zrobić zarzut. Wiesz bowiem tak dobrze jak i ja, że ludzie, o których uszy bezskutecznie odbija się tyle skarg i upomnień, przedewszystkiem pod względem psychologicznym powinni być zbadani.
Żądasz pan dalej, ażeby czas odjazdu podawany był w godzinach i minutach warszawskich? Wybacz pan, ale poważę się posądzić go o umyślną złośliwość! Wszakże pan wiesz, że aby przejść od czasu petersburskiego do warszawskiego, potrzeba pierwszy zwiększyć o pewną liczbę minut i co idzie za tem, wykonać dodawanie liczb wielorakich, no! a takich już wysileń wymagać niepodobna od osób, które nie mają wątpliwości co do terminu odchodzenia pociągów.
Po tem, co się już powiedziało, nie widzę potrzeby zastanawiać się nad pańską wycieczką przeciw kolei konnej. Niegrzeczność woźniców i konduktorów tej instytucyi jest zapewne przykrą, lecz cóż robić? Gdyby jeszcze była jakaś akademia dla woźniców, to moglibyśmy prosić zarządu, aby specyalistów z sekcyi n. p. rozwożenia węgli, mięsa lub drzewa, nie przeznaczał do rozwożenia ludzi, ponieważ jednak podobnej akademii dotychczas niema, więc i ta nasza uwaga jest bezpowrotnie straconą.
W konkluzyi zatem postawię dwa wnioski:
1. Aby publiczność, która skutkiem zawziętości zarządu kolei petersburskiej ponosi straty w czasie i pieniądzach, zrobiła składkę na utrzymywanie przy kolei tej osoby, obeznanej ze sztuką pisania liczb i ich dodawania, a wówczas o ruchu pociągów mieć będzie dokładne wiadomości.
2. Aby między Pragą i Warszawą kursowały omnibusy zwyczajne, w oznaczonych odstępach czasu, a wówczas interesanci nie będą potrzebowali narażać się na zwłoki, zawody i niegrzeczność kolejowych woźniców.


∗                              ∗

Jest w Warszawie garstka ludzi, żyjących jak ptaki. Z obiadem spotykają się oni bardzo nieregularnie, najczęściej w zakładach, przygotowujących flaki po 5 kop. porcya z bułką, rzadziej zaś w tanich kuchniach.
Osoby te o podwieczorkach i kolacyach mają wyobrażenie nader słabe, a jeszcze słabsze o przyzwoitym noclegu.
W lecie śpią w ogrodach, na pustych ulicach, pod parkanami lub nad brzegiem Wisły. System ten posiada niewątpliwie pewne strony malownicze, chociaż szczególniej podczas deszczu nie chroni od więcej lub mniej niebezpiecznych katarów i zapaleń.
Piękny widok wschodzącego słońca, rosa poranna, wesoły śpiew ptaków i inne wiejskie przyjemności, nieznane ospalcom, każą im zapominać o śniadaniu. Wyznać należy, że zapomnienie to jest dla nich bardzo korzystne, uwalnia ich bowiem od ponurych myśli, które na całą dobę mogłyby humor popsuć.
W dzień osoby te zbierają gałgany, noszą piasek, cegłę i w ogóle oddają się zajęciom, które nie prowadzą wprawdzie do nieśmiertelności, lecz pozwalają jako tako wyżyć w ciągu lata.
Za to jesień, zima, a nawet wiosna jest dla nich bardzo przykrą.
Dzień jeszcze łatwiej przepędzić, tułając się od bramy do bramy, lub od szynku do szynku; ale co robić w nocy?...
Miejsce trawy, lub nawet suchej ziemi, zajmuje błoto i śnieg. Z drzew opadły ochronne liście, a nad głową rozciąga się niebo, które z każdą kroplą deszczu nową im zsyła katuszę!...
Ta resztka waty, która nie zdążyła jeszcze uciec z łachmanów, jakże licho ogrzewa zziębnięte ciało. Radbyś schować skostniałe palce, ale niema gdzie, bo jeden rękaw za ciasny, a drugi do obojczyka rozdarty. Nogi zmarzły, uszu nie czujesz, a deszcz, ten przeklęty deszcz ciągle pada.
Przypominasz sobie, że leżał gdzieś stos belek czy desek; idziesz tam, lecz stos znikł, rozebrali go. Gdzieindziej znowu była glinianka, w której podczas lata spędziłeś kilka bardzo rozkosznych nocy, lecz dziś w gliniance tej błoto po kostki...
A deszcz tymczasem pada, wlazł ci już za kołnierz, zamoczył plecy, a nawet i po nogach ciec zaczyna... O gdybyś mógł znaleźć jaki dom nowo-budujący się, z jego wilgocią, brakiem drzwi i okien, słowem z jego wszelkiemi niewygodami, — jakżebyś chętnie wkwaterował się choć do piwnicy!...
Któż odgadnie myśli, snujące się po głowie, której reszta czapki nie może zabezpieczyć od deszczu? Kto policzy, ilu złodziei, rozpustnic, a nawet morderców płodzi jedna noc jesienna?...
Ile to już nocy takich przespała Warszawa, nim powstał w niej projekt domu noclegowego, a ile to jeszcze napisze się artykułów w tym przedmiocie, do czasu zanim dom podobny otworzy macierzyńskie objęcia dla tych wyrzutków, przed którymi wszystkie drzwi są zamknięte.
Dziś niema noclegowego domu i jest dobrze, o dobrze!... przynajmniej dla tych, którzy nie czują jego braku. Przyzwoity mieszkaniec miasta, odczytując dzieje człowieka bez dachu, uważa go za wybryk fantazyi kronikarza, który postanowił mącić pokój ludziom uczciwym, lub denerwować stare histeryczki. Na nieszczęście jednak nie jest to fantazya.
Pomińmy już bowiem to, że nawet p. Rotszyld wiedeński nocował raz na ulicy, i to, że w noclegowym domu berlińskim spotykano baronów i hrabiny, a wreszcie i to, że w zimie wiele osób przyjmować muszą cyrkuły. Pisał „Wiek,“ że nie dawniej, jak przed kilkunastu dniami i nie dalej jak w dzielnicy Ujazdowskiej, poza szpitalnymi budynkami, policya w nocy znalazła sto kilkadziesiąt indywiduów, kryjących się w jakichś dołach i dziurach. Nie brak nam więc ludzi bez dachu.
Nie możemy przypuścić, aby Warszawa, dowiedziawszy się o faktach podobnych, nie zapragnęła im zapobiedz i nie postarała się o wzniesienie noclegowego domu.
Domy takie znajdują się już w Europie i oddają znakomite usługi; nie wątpimy więc, że i u nas by się opłaciły i bodaj czy nie wpłynęły na zmniejszenie wielu występków.
Nawiasowo tylko dodamy, że w noclegowym domu mniej ważne byłyby łóżka, niż ciepły posiłek ranny i wieczorny. Dla wielu lokatorów byłby on może jedynem pożywieniem, pozyskanem nie na drodze kradzieży.
Spróbujmy więc, a przekonamy się wówczas dopiero, ilu to dziwnym powikłaniom zapobiegnie podobna instytucya.


∗                              ∗

Dla ludzi, którzy cały dzień poświęcać muszą obowiązkowej pracy i którzy za młodu nie mieli sposobności odebrać wyższego nad elementarne wykształcenia, w Anglii, Francyi i Niemczech, i jeżeli się nie mylimy, w paru miejscowościach Cesarstwa, istnieją szkoły wieczorne.
W szkołach tych jedni uczą się dopiero czytać, pisać i rachować, inni — matematyki, rysunków, nauk przyrodniczych, a nawet ogólnych zasad ekonomii politycznej i t. d. Opłata jest niewielka, a nawet żadna.
Przed kilkunastu laty było i u nas coś podobnego, ucichło jednak nagle i do dziś dnia nie daje znaku życia. Złośliwy los chciał widocznie, aby Warszawie dała hasło prowincya, ludności chrześcijańskiej — ludność starozakonna.
Istotnie tak się stało.
Z dniem 31 października w Lublinie kilku kupców, a na ich czele p. Mejer Lichtenfeld otworzyli szkołę wieczorną dla młodzieży starozakonnej. Wykłady, z wyjątkiem piątków, odbywają się codzień od 7 do 9 i obejmują: język rosyjski i polski, arytmetykę, geografię i kaligrafię. Prócz tego od godziny 6 do 7 mają miejsce pogadanki popularne.
Opłata jest bardzo nizka, wynosi bowiem rubla na miesiąc, a nawet mniej; między słuchaczami znajdują się i zamożni kupcy, po czterdzieści lat liczący.
Obywatelski czyn ten p. Mejera Lichtenfelda i zacnych towarzyszy jego, których nazwisk na nieszczęście nie znamy, zasługuje na najwyższe pochwały. Ludzie ci pracują na podwójną wdzięczność i nie prędko będą zapomniani, są bowiem krzewicielami oświaty w swojem kółku i chlubnym przykładem dla całego społeczeństwa.
A przykład ten wiele nas uczy, wskazuje bowiem, że dla oświaty niema przeszkód, byle się tylko dobre chęci znalazły.
Pożądanem jest, aby fakt ten nie był jedynem zjawiskiem w naszym kraju, i ażeby nadewszystko Warszawa go naśladowała. Szkoły wieczorne nie tylko rozlewają oświatę, na której skutki w każdym razie parę lat oczekiwać potrzeba, lecz przynoszą i natychmiastowy pożytek, odciągając młodzież z klasy handlowej lub rzemieślniczej od knajp, w których traci się czas, pieniądze, zdrowie, a niekiedy i uczciwość.
Im więcej poświęcimy na szkołę, tem mniej wydamy na więzienie i szpital.


∗                              ∗

Filozofowie, piękna Zofio, filozofowie niejednokrotnie już ubolewali nad tem, że w naturze istnieje mnóstwo sił, których człowiek po dziś dzień nie zdołał na swój pożytek obrócić.
Pomyśl tylko, ile promieni słonecznych pada rok rocznie choćby na taką pustynię Saharę i obrachuj, jeżeliś łaskawa, ile machin poruszyć, ile pieców ogrzać, ile porcyi rosołu ugotowaćby można przy takiej masie napróżno marnującego się ciepła! Zważ w dalszym ciągu, jakie potężne młyny, tartaki, olejarnie i młoty w ruch wprowadzić mogłaby odwieczna, a dotychczas niezużytkowana siła przypływu i odpływu oceanów; przypomnij sobie bieg strumieni, potoków i rzek, a wreszcie pęd wiatru, zrzucającego nam kapelusze i zawołaj razem ze mną i innymi filozofami, że człowiek dziś jeszcze korzysta zaledwie z bilionowej cząstki skarbów mamy natury!
Szczególniej też siłę wiatru zaniedbali dobrzy ludziska. Wprawdzie w Chinach po dziś dzień używają wozów z żaglami, a u nas berlinek, ale gdzieindziej wietrzny element stanowczo poszedł w poniewierkę. Para obecnie zawraca głowę światu, ona bowiem porusza okręty, wozy, młyny, tartaki, a nawet i pługi.
Otóż pragnąc widocznie rehabilitować ciężko pokompromitowane Eole i Boreasze, p. L. Żarecki z Marcelina ujął się za nimi i nadesłał do naszej redakcyi projekt pługa wietrznego. Trafił co prawda, jak kulą w płot, ze swoim wynalazkiem do nas; złe się jednak stało, a ponieważ się stało, spróbujmy więc obrócić je na pożytek ogólny.
Plan p. Żareckiego jest nader prosty. Buduje się wiatrak i osadza takowy na czterech kołach dla ułatwienia mu lokomocyi. W owym wiatraku zamiast kamienia młyńskiego znajduje się walec, utrzymujący bardzo długi łańcuch, do którego przywiązuje się pług. Gdy wiatr wieje, skrzydła się obracają, sznur nawija się na walec, a pług jedzie i orze ziemię na przestrzeni równej długości sznura.
Zaorawszy pole w jednem miejscu, rataj odsuwa walec ze sznurem na bok, a natomiast, za pomocą stosownego mechanizmu, łączy wał główny z kołami, na których stoi wiatrak. Wiatr wieje znowu, skrzydła znów się obracają, koła podobnież i otóż cały przyrząd jedzie na inne pole po ruchomych szynach, które w każdej chwili zdjąć i ułożyć można...
Widzimy więc, że pług wietrzny jest nieco podobny do pługa parowego, od którego różni się jednak w wielu punktach. Pług parowy potrzebuje węgli kamiennych, które dużo kosztują, wietrzny zaś ma wiatr darmo; pierwszy budują mechanicy amerykańscy za tysiące rubli, drugi lada cieśla zrobi na miejscu za byle jakie pieniądze i t. d.
Wyznaję, że w chwili odczytywania projektu wpadłem w entuzyazm; piękny ten bowiem motor mógłby zwozić drzewo z lasu, obracać sieczkarnie, młocarnie, tartaki... krótko mówiąc, zastąpiłby konie, woły i krowy w gospodarstwach naszych, gdyby mu jeszcze jaki chemik dorobił mechanizm, produkujący nawóz, tudzież ekstrakt mleczny i mięsny doktora Justusa Liebiga.
Każda rzecz jednak ma dwie strony: wesołą i poważną; a ponieważ z pierwszą skończyliśmy, przechodzimy więc do drugiej.
Otóż w tej części zaznaczyć przedewszystkiem musimy, że autor projektu jest człowiekiem niewątpliwie pomysłowym, lecz że na nieszczęście niniejszy pomysł jego nie ma wartości praktycznej.
Każdy, choć cokolwiek obeznany z mechaniką, rozmyślając o jakimś motorze, zapytać się musi przedewszystkiem o stosunek, zachodzący między wymiarami tego motoru i pracą, jaką wytwarza. Otóż stosunek ów dla motoru wietrznego jest bardzo niekorzystny.
Praca wiatraka zależy od wielkości jego skrzydeł i szybkości wiatru. Średnia szybkość wiatru wynosi podobno w naszym klimacie 19½ stóp na sekundę; gdybyśmy więc zbudowali wiatrak, którego jedno skrzydło miałoby 22 łokcie długości a 3½ szerokości, to praca, wykonana przy wyżej zacytowanej szybkości powietrznego prądu, równałaby się zaledwie pracy 7 do 8 koni parowych. Przy niniejszej szybkości prądu, wynoszącej n. p. stóp 11 już praca ta wyrównywałaby zaledwie pracy 1 do 2 koni.
Jeżeli teraz weźmiemy pod uwagę niepospolity ciężar skrzydeł, wału, tarcie trybów i inne opory, to łatwo pojąć, że motor podobny nie tylko kilku pługów, ale nawet jednego poruszyć nie byłby w stanie.
Może być, że rachunek nasz nie jest zupełnie ścisły, do czego zresztą nie rościmy sobie pretensyi; w każdym razie jednak upoważnia nas do postawienia dwóch wniosków.
1. Nie należy sarkać na marnotrawstwo dzisiejszej mechaniki, która zamiast taniego wiatru posługuje się drogim węglem. Motory bowiem wietrzne zależą od kaprysu wiatru, podczas gdy parowe zależą wyłącznie od woli człowieka i, co jest niemniej ważne, motory wietrzne, zajmując wiele miejsca, wytwarzają bardzo mało pracy. Machina parowa tej samej wielkości, co ośmiokonny wiatrak, wytworzyłaby pracę paręset razy większą.
2. Twórczych zdolności, które tak szczytną w dziejach odgrywają rolę, nie brak w naszem społeczeństwie. Jest ich u nas, jeżeli nie więcej, to przynajmniej tyle, co i gdzieindziej, — ale brak nauki. Któż zgadnie, ilu Newtonów, Stephensonów i Michałów Aniołów kryje się pod siermięgą albo łachmanem, — kto zliczy te kolosalne być może inteligencye, które bez podstaw naukowych marnują się nad nieustannie idącemi machinami, wietrznemi pługami, balonami, lub przyrządami do włażenia na słup?...
Grosz, rzucony żebrakowi, bardzo często tworzy żebraka, ale grosz, wydany na naukę, staje się niekiedy owem ziarnem gorczycy, wyrastającej w drzewo, na którego gałęziach siadają ptacy niebiescy!
Słyszałem kiedyś, że pewien majętny człowiek w Warszawie używa między innemi następującego wykrzyknika: „O jakież to szczęście być u nas nieszczęśliwym!...“
Nie można twierdzić, ażeby zdanie to było pozbawione racyi. O nieszczęśliwych wszyscy u nas mówią i piszą; na ich benefis grają, śpiewają, tańcują, kwestują, a nawet ziewają... Słowem robi się dla nich tyle najrozmaitszych rzeczy, iż nieraz mamy ochotę uwierzyć, że wkrótce ubodzy protegowani jeździć będą powozami i mieszkać w kilku pokojach, a zaś bogaci ich protektorowie będą rozjeżdżani przez powozy i wyrzucani z suteryn lub strychów za nieuiszczenie komornego.
Mówiąc to, nie mamy bynajmniej zamiaru zniechęcać publiczności do ofiar na rzecz osób niezamożnych, lecz pragniemy wskazać jej nowy zakres czynów filantropijnych, do jakich niewątpliwie należałaby opieka nad zamożnymi. Pragniemy, aby do wszystkich loteryi, koncertów i widowisk na tanie kuchnie dla ubogich, można było dołączyć choć z jedną loteryę, koncert i widowisko na... tanie kuchnie dla ludzi majętniejszych.
Jest rzeczą niezawodną, że w krajach mało ucywilizowanych wszelki procederzysta porządnie wyzyskuje cywilnego, lecz nikt nikogo na całym świecie nie wysysa tak, jak renomowani restauratorowie warszawscy swoich godnych pożałowania klientów.
Jeżeli który z panów tych w zakładzie swoim posiada lustro niezwykłych rozmiarów, ty za to zapłacić musisz konsumencie. Jeżeli daje świeższe cokolwiek masło do potraw, to policzy ci za nie tyle, żebyś mógł kupić nie tylko kilka razy większą ilość jeszcze świeższego masła, ale nawet całego wołu ze skórą i kopytami. A jeżeli w dodatku ma panny do usługi, nowe meble w pokojach, tubę w kuchni, raka morskiego w oknie, a cały zakład w środku miasta, to już na potrawach swoich kładzie ceny tak arystokratyczne, że dla pokrycia ich człowiek średnio zamożny wszystkie dochody obracać musi na jedzenie.
Jeżeli spytasz, dlaczego śledź, który za Żelazną Bramą wart jest 5 kop., kosztuje 30 kop. na placu Teatralnym, albo kurczę, wartujące na ulicy dwa złote, na piętrze staje się dwa do trzech razy droższem, odpowiedzą ci, że zależy to od miejsca i firmy. A co nam u licha po firmie i miejscu?... czy jedno albo drugie ulepsza smak lub pożywność potraw, albo da nam jeść wówczas, gdy nie będziemy mieć pieniędzy?
Osoba, która przed kilkom a dniami powróciła z Brukselli, mówiła nam, że w mieście tem za cztery franki (czyli rubla), można mieć obiad, złożony z jedenastu różnych potraw i przystawek, między któremi znajduje się sarnia pieczeń, raki, bażanty, lody, owoce i t. d. Cóż to za kraj błogosławiony owa Belgia! u nas bowiem, zapłaciwszy rubla, człowiek wstaje głodny od restauracyjnego stołu, choć jedynym zwierzem, jakiego tam spotyka, jest wołowa skóra, niezdatna już na obuwie, a jedynym owocem — kartofle po parę razy odgrzewane.
Jeżeli dodamy do tego, że w Paryżu, Wiedniu lub nawet Brukselli, ceny na materyały surowe są równe a nawet wyższe od naszych i że pod względem elegancyi najwykwintniejsze restauracye nasze z ich tubami, pannami i innem umeblowaniem mogłyby przy tamtejszych odgrywać rolę przedpokojów, to po takich wyjaśnieniach tutejsze ceny potraw w porównaniu z tamtejszemi staną się jeszcze mniej zrozumiałe.
Mamy przecież jeden fakt, wyjaśniający tą dziwną tajemnicę: na całym świecie przedsiębiorcy zadawalniają się małym zyskiem, u nas zaś wszyscy (z wyjątkiem żydów) za pracę swoją, chcą pobierać ministeryalne honorarya. Choroba ta opanowała już nie tylko przedsiębiorców, ale nawet ich lokajów i dziewczęta. Kiedy bowiem za granicą garson, który szkoły ukończył i włada kilkom a językami, kontentuje się czterogroszniakiem, u nas panowie ci krzywią się na dziesiątczynę, a ledwie za złotówkę kiwają po przyjacielsku głowami.
Na tem przerwiemy rozprawę, obiecując w przyszłości podać kilka bardziej interesujących szczegółów o obyczajach i procentach karmicieli naszych. Może też fakta te poruszą uczucia ogółu i przyśpieszą chwilę, w której doczekamy się taniej kuchni dla nieszczęśliwych zamożnych!


∗                              ∗

Mamy jesień... uważajcie! Słońce wyjechało do krajów ciepłych, zabierając ze sobą wszystkie ptactwo śpiewające. Nam zostały obecnie tylko latarnie Dessauskiego towarzystwa, wrony w alejach ogrodowych, tudzież opera włoska w Wielkim teatrze.
Przez pewien czas mieliśmy takie błoto, że piszącemu przyszły na myśl złowrogie dni potopu. Zdawało się, że lada chwila na jednym z głównych placów dobrego miasta Warszawy ukaże się Noe z arką, w celu uzupełnienia swej licznej kolekcyi zwierząt nieczystych.
Noe jednak nie przyszedł, a tymczasem dekoracya potopowa zmieniła się na podbiegunową. Dziś bowiem mamy śnieg i lód w takiej obfitości, że fabryki wyrobów ochładzających zagrożone są bankructwem.
Ogony u sukien znikły, a wraz z nimi i kurz w saskim ogrodzie. Na wysokich kozłach dobrze urodzonych powozów ukazują się woźnice z bajecznymi kołnierzami na karkach i parasolami w rękach.
O pewnym roztargnionym woźnicy opowiadają że gdy pani wezwała go o podanie na kilka minut parasola, ów podał jej bat, a parasolem chciał konie podciąć. Fakt ten zasługuje na staranne odnotowanie.
Ponieważ obecnie przechodzimy epokę lodową, a komisya sanitarna zacznie niedługo oczyszczać chodniki, dobrze by więc było, aby czynności tej nie wykonywała za pomocą żelaznych drągów, wobec których nic się nie ostoi. W europejskich miastach lód wybornie niszczy się przez posypywanie go solą morską, który to środek pisma nasze zalecały, jeżeli się nie mylę, jeszcze w kwietniu, a municypalność wypróbować chciała jeszcze w lipcu. Sądzimy, że teraz jest najwłaściwsza pora do podobnych eksperymentów, choć obawiamy się, ażeby właśnie skutkiem mrozów municypalny entuzyazm w tym kierunku nie ostygł.
Podczas gdy stali mieszkańcy Warszawy rozmyślają o sposobach zabezpieczenia się przeciw zaziębieniom i koncertom, na drogach publicznych ludzie podróżujący nadwerężają sobie najrozmaitsze i najnieprawdopodobniejsze części ciała.
Za to w roku 1877 mamy mieć zupełnie uregulowane drogi bite. Daj Boże! abyśmy ich w dobrem zdrowiu doczekali.
W polityce wszystko dobrze. Pokój europejski jest zapewniony, a Don Karlos, ukończywszy z Hiszpanią, pragnie teraz osobiście napaść na Amerykę. Znawcy utrzymują, że jest to jeden z najpraktyczniejszych jego pomysłów.
Hercegowina w stosunku do Turcyi robi się coraz podobniejszą do stoika nabitego gwoździami. Choroba na żołądek (której uległ wielki wezyr) staje się tak modną, że dziś ulega jej każdy dowódca turecki szczególniej przed i w czasie bitwy. Osoby dobrze poinformowane twierdzą, że okoliczności tej powstańcy zawdzięczają wszystkie swoje zwycięztwa.
W Londynie niezbyt dawno odbył się kongres spirytystów, to jest osób, mających stosunki z duchami opukującymi. Ponieważ metoda opukiwania znana być musi czytelnikom, szczególniej tym, którzy jeszcze pełnoletności nie dosięgli, nie będziemy się więc nad nią rozwodzić, a natomiast nadmieniamy, że kongres uchwalił założenie szpitala spirytycznego i że w zakładzie tym, dla lepszego skutku, znajdować się mają „silne baterye medyów.“
Dla pocieszenia miejscowych zwolenników spirytyzmu dodać możemy, że w razie potrzeby nie potrzebują aż do Anglii wyjeżdżać po poradę, mamy bowiem i w Warszawie dwa dobre tego rodzaju szpitale, jeden pod kierunkiem dr. Rothe i Pląskowskiego, drugi dr. Chomentowskiego. W instytucyach tych baterye są bardzo silne, do każdej bowiem wchodzi po kilka kubłów chłodnej i czystej jak kryształ wody.
Od 13 stycznia do 13 listopada roku bieżącego, złodzieje nasi wykonali 2,567 operacyj finansowych na sumę 110,000 rs. Przypuszczając, że w operacyach tych nie brały udziału spółki, do wysokości których społeczeństwo nasze jeszcze nie dorosło, ale pojedyńcze indywidua, — wówczas dowiemy się, że każdy z tych panów zarobił 42 rs. 9 kop. w ciągu 10 miesięcy, czyli 4 rs. 29 kopiejek miesięcznie.
Cyfra ta pobudza nas do filozoficznej zadumy. Jakto! ci ludzie, zużywający tyle talentów, tyle cierpliwości, ludzie, którzy tyle godzin wydzierają wzmacniającemu siły nocnemu spoczynkowi, ludzie, którzy tyle ryzykują, że zaledwie osiemnasta część ich chroni się od nieprzyjemności sądowych, ci ludzie, powtarzam, zarabiają tylko po 4 rs. 29 kop. na miesiąc!?...
Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe!...
O złodzieje nasi! jakaż to szkoda, że wy mnie czytać nie możecie, lecz... któż wie? Może ten szczęśliwy numer wpadnie któremu z was w ręce, a może w dodatku trafi na chwilę układania planiku...
Pogadajmy więc.
Kochany panie! my dwaj jesteśmy ludzie przyzwoici; ty mnie nie okradniesz, bobyś sobie przez całe życie podobnego głupstwa nie darował, a ja cię nie oskarżę, bo nie będę miał powodu. Rozmówmy się zatem po przyjacielsku.
Cztery ruble dla takiego człowieka jak pan, to trochę za mało; odtrąciwszy rs. 3 kop. 60 na obiad w taniej kuchni, uważasz pan: w taniej kuchni pozostanie ci zaledwie 69 kop. na śniadanie, kolacyę, światło, opał, teatr i inne rozkosze życia. No, pomyśl pan sam, czy warto pracować dla takiej drobnostki?...
Powiesz: ja nie... biorę z potrzeby, ale tak sobie... dla własnej przyjemności, dla wrażeń...
Drogi przyjacielu! gdybyś też wiedział: jak niewyrozumiałym i upartym jest ten świat, wśród którego obaj żyjemy. Ja ci uwierzę, przypuszczam, że ktoś drugi i trzeci; ale ogół, ten ogół, o którego opinię nam chodzi!... Ten ogół zaliczy cię bez żadnej apelacyi do rzędu istot poziomych, które nigdy nie siedziały podczas przedstawienia w krzesłach, nigdy nie kosztowały kropelki wina i nie miały sposobności ani prawa kłaniać się dystyngowanym osobom.
Co za rozczarowanie, co za poniżenie!
Powiesz mi: Chem! dorosły ja wróbel jestem, poluję nie na takie fatałaszki. Moralizuj ty mego młodszego brata, ale nie mnie!...
A co, figlarzu, może nie zgadłem? Rumienisz się, uśmiechasz... Ja przecież wiem, że tobie zupełnie o co innego chodzi, nie o jakąś tam chustkę od nosa, salopkę, albo sklepik.
Zapewne! operacya, którą masz na myśli, należy do obfitszych i lepiej obmyślanych, lecz na nieszczęście się nie uda. Powiadam ci, że co do niej mam najfatalniejsze przeczucia. Założę się, że cię złapią, będziesz musiał nocować w cyrkule, ukazywać swoją szlachetną i interesującą fizyognomię na licznie odwiedzanych audyencyach sądu kryminalnego, no a w końcu wreszcie niechętna podobnej specyalności prasa, na temat ten wypowie ci mnóstwo niesłychanie nudnych morałów.
Zresztą, drogi przyjacielu, rób jak chcesz, nie myślę cię krępować, abyś nie podejrzywał mnie o brak liberalnych zasad. Proszę cię jednak, racz do mnie w każdym wypadku poufny liścik napisać, w tej epoce bowiem robię nad sobą oświadczenia psychologiczne i pragnę przekonać się, o ile też należy wierzyć przeczuciom!


∗                              ∗

W tej chwili przyszła mi do głowy dziwna myśl, czem też to ludzie rok temu zajmowali się u nas, i które z ówczesnych projektów doszły do skutku?
3. Dzienniki szeroko rozpisują się o balu dziadowskim w dzień Zaduszny; mówią też o niewłaściwości sprzedawania wieńców i pierników na cmentarzach, tudzież puszczania bąków na nagrobkach.
(W tym roku bąków nie puszczano).
9. Mają być sposobem próby wybudowane tamy koszowe na Wiśle. Zdaje się, że za parę lat rzeka będzie uregulowana.
(Istotnie ma być).
11. Karol Forster przysłał z Berlina książki i rs. 11 na zakładanie czytelni małomiasteczkowych. Zdaje się, że za jaki rok obudzi się ruch w tym kierunku.
(Zdaje się, że dopiero za rok będzie ruch w tym kierunku).
12. Fundusz Staszyca, wynoszący 150 tys. rs. ma być zużytkowany.
(O tem już dziś nie słychać).
Stały prenumerator Kuryera Warszawskiego żąda, aby u nas zaprowadzono lektyki na ulicach.
(Lektyk niema, ale paralitycznych wózków coraz jest więcej).
13. Angielskie Towarzystwo Carbon Fertiliser Company chce dezynfekować Warszawę za pomocą proszku węglowego. Przyjechali inżynierowie z aparatami, które municypalność na jednem z posiedzeń poddała bardzo wyczerpującej próbie.
W Filadelfii podczas wystawy ma być turniej szachistów. Pierwsza nagroda 20 tys. dolarów.
(Niektórzy szachiści nasi, już na rachunek nagrody pozaciągali długi. Walka będzie ciekawa).
17. Ma być dom dla wysłużonych sług i robotników z zapisu lokaja Stryjkowskiego i innych. Kapitał wynosi 50 tysięcy rubli.
(Ponieważ jeszcze słudzy i robotnicy nie wysłużyli się, domu więc niema).
19. W Wiedniu jest taka bieda, że Lombard tamtejszy sprzedać musiał 700 par zastawionych trzewików.
(W tym roku już ani jednej pary nie sprzedano).
20. W mieście Płońsku p. W. Chęciński założył czytelnię. Ma ośmiu abonentów.
Z wieży kościoła Notre Dame de Paris skoczyło na ziemię 767 osób, przez czas istnienia świątyni.
(Mój Boże! ilu to głupich już ubyło Paryżowi, a u nas się wciąż jeszcze mnożą).
21. W Stanach Zjednoczonych jest 165,000 bibliotek a w nich 45 milionów tomów dzieł...
(Mój Boże! ilu to już musi być mądrych w Ameryce, a u nas ich wciąż ubywa).
22. Pewien, nazwiskiem Mac Farlane, umierając zapisał 10,000 dolarów na szkoły, 1,000 dolarów na psy pozbawione właścicieli i 1,000 dolarów temu, kto jego szwagrowi O’Donelowi wyliczy sto batów.
W kilka dni po otworzeniu testamentu przyszedł do sądu O’Donel z dwoma świadkami i z żądaniem, aby mu 1,000 dolarów wypłacono, ponieważ on sam wypełnił warunek testamentu.
Sędzia. Jakto, więc pan sam sobie wyliczyłeś sto batów?...
O’Donel. Sam z dobrej woli. Ci dżentlemani mogą poświadczyć, ponieważ oni mnie bili.
Sędzia. W takim razie ci dżentlemani dostaną tysiąc dolarów.
O’Donel. A niechże was dyabli porwą z taką sprawiedliwością!
Sędzia. O’Donelu! za obrazę sądu zapłacisz dziesięć dolarów, poczem pachołek wyprowadzi cię z sali.
O’Donel. Ależ ja jestem biedny człowiek i dlatego tylko kazałem sobie wyliczyć sto batów!
Sędzia (dobrotliwie). W takim razie odsiedzisz dwa dni w więzieniu. A teraz możesz iść do miasta dla uporządkowania swoich interesów, jeżeli złożysz kaucyę.
28. Anabaptyści w mieście X ochrzcili osiem osób, puszczając je na sznurze w przeręblę. Wszyscy nawróceni wpadli w ciężką chorobę, z wyjątkiem jednego, który w czasie ceremonii urwał się ze sznura i utonął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z tego wszystkiego uważam, że rok zeszły był dla kronikarzy bardzo pomyślny. Daj nam więcej podobnych, o Panie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.