Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 232, dnia 16 października

Wstępne konsyderacje. - Czy dużo straciła Warszawa na mojej nieobecności. - Najświeższe nasze tryumfy. - Czy kupowanie starych gratów jest zasługą obywatelską, czy też kwestią osobistego gustu. - Ciężkie ruchy Kasy Gubernialnej i – historia pewnego Żydka wobec podwójnej konieczności. - Brak domowych nauczycieli, stąd – Złe widoki na przyszłość i potrzeba kursów pedagogicznych.


Słyszę, że jakiś dr Tanner (przepraszam „nasz znany Tanner"...) przez 40 dni pościł i - schudł. Dziwna rzecz. Ja pościłem przez dwa miesiące i mówią mi, żem utył. A zdaje się nawet, żem dokonał trudniejszej sztuki niż znakomity doktor: on bowiem wstrzymywał się tylko od pokarmów, ja zaś od czytywania dzienników...

Prorokowano mi, że gdy oderwę usta od krynicy wszelkich ludzkich wiadomości - mogę zdziecinnieć. Jest to prawdopodobne; nie powiem jednak, ażebym po powrocie na miejsce znalazł świat - trudniejszym do odgadnięcia niż dawniej. Zmiany więc, jakie we mnie zajść mogły, musiały być dwustronne!

Inna jeszcze troska męczyła mnie podczas dziennikarskiego postu. Oto - miewałem przeczucia, że z chwilą, gdy złożę pióro, w kraju zalegnie wielka ciemność i ustanie wszelki ruch. (Przeczucia takie niepokoją wszystkich prawie literatów...)

Toteż niekiedy wśród nocy zrywałem się z pościeli, nasłuchując, czy nie doleci mnie trzask walącego się społeczeństwa?... Zdawało mi się (jak zresztą nam wszystkim literatom), że wyjeżdżając na letnie mieszkanie zabrałem spokój i porządek społeczny do mego kufra, zaś do torby wszelką śmielszą ideę.

Szczęściem (za co niech będą dzięki Opatrzności!), nie zdarzyło się nic podobnego. Po powrocie znalazłem nie tylko nietkniętym porządek w kraju, ale nawet zafroterowaną podłogę w mieszkaniu. Co zaś najbardziej mnie ubodło, przekonałem się, że w dziennikarstwie pozostał ten sam co i pierwej duch inicjatywy, ten sam zapał do licznych projektów, ta sarna wiara w wielkich tenorów, a nawet, że przez cały czas mojej nieobecności społeczeństwo odniosło kilka tryumfów.

I tak. Zaraz z pierwszych numerów pism, jakie mi wpadły w rękę, dowiedziałem się, że chciwi łupu Anglicy najechali Wołyń w celu wykupienia szkieł, porcelany, brązów i innych historycznych zabytków z XVI wieku. Szczęściem, dzienniki w porę ostrzegły naród o niebezpieczeństwie i tak energicznie przedstawiły mu ważność szkieł, porcelany i brązów dla publicznego dobra, że aż ktoś z krajowców wystąpił do licytacji z Anglikami na śmierć lub życie i owe nieocenione zadatki naszej przyszłej pomyślności wykupił za grube pieniądze.

Naturalnie - że kupno szkieł, porcelany i brązów zapisane zostało między czyny niemałej wagi, zaraz na drugim miejscu po hymnach na cześć nieśmiertelnego tenora. Od tej chwili możemy być spokojni. Przyjazd do Warszawy takiego tenora i kupno na Wołyniu takiej porcelany są opatrznościowymi manewrami, które z tumanów dziejowej burzy wyprowadzają nawę ojczystą na spokojniejsze wody. Dziś przekonaliśmy już świat, że umiemy cenić genialny śpiew nawet wówczas, kiedy na nas skóra trzeszczy, i że w kwestii starej porcelany zwyciężamy nawet Anglików.

Gdy jeden z moich przyjaciół sprawił nowiuteńkie meble, kiedy drugi wynajął salon tak rozległy, że można by zamienić go na dom przedpogrzebowy, kiedy nareszcie ja sam u mego trzeciego przyjaciela i kolegi, p. Juszczyka, sprawiłem dwa i pół garnitury, o tym nikt nie napisał! A przecież i te meble, i ten salon przyniosły niewątpliwą korzyść ich nabywcom, a moje garnitury uratowały społeczeństwo - naturalnie, od widoku znegliżowanego człowieka.

Ale kiedy ktoś na Wołyniu zrobił sobie kosztowną przyjemność przez nabycie starej porcelany, zaraz o tym doniosły pisma!...

Dlaczego?

- A bo, widzisz, pamiątka przeszłości...

Przebóg! czyli tej przeszłości tak już mało mamy w głowach i piersiach, że dla przypominania jej sobie musimy aż przelicytowywać Anglików i za wszelką cenę kupować stare graty?...

- Ale bo - widzisz - takie rzeczy obchodzą cały kraj...

Jakie rzeczy?... Czy rzeźbione lub malowane półmiski, na których nikt nie jada, czy kufle, w które nie ma co wlewać, czy z zewnątrz ozdobne, a wewnątrz puste szkatułki?...

Co przyjdzie milionom chłopów, krociom rzemieślników, tysiącom uczniów, setkom uczonych z tego, że gdzieś tam ktoś w oszklonej szafie będzie dusił szkła, brązy i porcelanę - po kilkaset rubli sztuka?

- Ale bo, widzisz, ten nabywca „może" swoje zbiory oddać do muzeum, gdzie zdatni rzemieślnicy „może kiedy będą mieli sposobność" zapoznać się z nowymi formami, wyrabiać piękne rzeczy i - brać za to pieniądze...

A!... jeżeli nabywca odda swoje zbiory do muzeum, zamiast chować je w kącie, o sto mil odległym od ludzkiego oka, w takim razie - dokona czynu publicznej użyteczności. Ale dziś nie mamy jeszcze powodu błogosławić go za to, że „kupił brązy i porcelanę dla siebie", bo w takim razie musielibyśmy stworzyć osobną rubrykę dla tych wszystkich dobrodziejów ojczyzny, którzy w każdej chwili „kupują" - „dla siebie" już to tuzin chustek, już pół tuzina skarpetek...

A dalej, kto wie, czy owe brązy i szkła, dobre dla bogaczów angielskich, nie są dla nas zbyt kosztownym nabytkiem? Wszak dzisiaj za niewielkie pieniądze kupują się najdokładniejsze podobizny rozmaitych arcydzieł. Może więc i lepiej zrobi ten, kto zamiast ofiarowywać do muzeum jeden talerz za 100 rs, sprzeda ów talerz bogatym Anglikom, a za 100 rs kupi kilka wybornie naśladowanych przedmiotów sztuki i one ofiaruje do muzeum.

Nie zgadzacie się na takie poglądy?... To nie. Ja zostanę przy swoim, wy przy swoim, a - kasa gubernialna także przy swoim,

O kasie tej pisano już, i ja przed kilkoma miesiącami zetknąłem się tam z szeregiem niezwykłych manipulacyj.

Ktoś ma opłacić podatek. Naturalnie, idzie do kasy i jeżeli posiada czerstwą imaginację, wyobraża sobie, że 1. zapłaci podatek, 2. weźmie na niego kwit i 3. najwyżej za pół godziny będzie z powrotem.

Otóż zawiedzie się ten myśliciel.

Przede wszystkim bowiem w przedpokoju zapyta go woźny: za co chce płacić? i zawiadomi, że: trzeba do kasy podać odpowiednią notatkę.

Po wtóre - notatkę trzeba napisać na miejscu, bo i któż by wracał do domu dla podobnej marności?...

Po trzecie - notatkę z pieniędzmi trzeba oddać w kasie.

Po czwarte - trzeba czekać...

Po piąte - trzeba czekać...

Po szóste, po siódme i po dziesiąte, trzeba znowu czekać na kwit...

Czekałem, i wiem, jakie ponure myśli opanowują wtedy człowieka. Siedząc na ławce pełen trwogi i patrząc na stosy ksiąg, które wyglądały spoza drucianego przepierzenia, wyobrażałem sobie, żem już umarł, że czekam na wyrok sądu szczegółowego i że przez te pół godziny... godzinę... dwie godziny... wyszukują w wiekuistych księgach - moich doczesnych sprawek i ważą mój los...

Piekielne ognie, wrząca smoła, diabły z bydlęcymi ogonami i - wieczność, nudna jak buchalteria potrójna, stały mi przed oczyma duszy. A gdym się ocknął przerażony i chciałem uciekać, błędny mój wzrok zawadził przypadkiem o ścianę, na której wisiało zawiadomienie, że: „kto przed wzięciem kwitu wyjdzie z sali, zapłaci 25 rubli kary".

Zrozumiałem, że trzeba siedzieć.

W tej chwili spostrzegłem Żydka, który zachowywał się w sposób niezwykły. Był blady, drżały mu usta. Niekiedy zrywał się z ławki i krokiem wyrażającym niecofnione postanowienie szedł prędko ku drzwiom. Lecz ile razy spojrzał na złowrogie ogłoszenie, cofał się ode drzwi złamany, wracał się i padał na swoje miejsce z wyrazem silnego wewnętrznego skupienia.

Odgadłem, że toczy się jakaś walka między uczuciem utajonym w piersi tego człowieka i - siłą wyższą zawartą w ogłoszeniu.

Nagle starozakonny podniósł się znowu z ławy, w kornej postawie zbliżył się do ściany, na której wisiało ogłoszenie, i - schyliwszy przed nim głowę, rzekł półgłosem:

- Za przeproszeniem - ja zaraz wrócę!...

Potem już śmiało wyszedł, a w tej chwili i mnie oddano kwit.

Niezbyt dawno pewien wiejski szlachcic prosił mnie o wynalezienie „dobrego nauczyciela" dla jego synka. Ponieważ wiem, że interesant nieźle zapłaci i że nauczycielowi będzie u niego niezgorzej, więc - podjąłem się komisu.

Gdziem był w tym interesie, gdziem szukał, kogom pytał o „dobrego" nauczyciela - o to mniejsza. W rezultacie doszedłem do wniosku, że obecnie u nas brak jest nauczycieli. Chyba jakiś biedny uczeń, wydalony ze szkoły za nieopłacenie wpisu, decyduje się jechać na wieś. Ludzie zaś dojrzali, a tym bardziej wykwalifikowani i mający poważne rekomendacje - przeciążeni są pracą i takie mają zarobki w Warszawie, jakich nie da im wieś.

Skąd wniosek, że w Warszawie można, choć dużym nakładem, kształcić dzieci, ale na prowincji - nie podobna. Prowincja ze swoimi milionami obywateli musi zostać tym, czym była: półsenną, apatyczną, bezmyślną dostarczycielką ziemniaków i wełny - jałowym polem, na którym bujnie kwitną tylko chwasty zatargów, wist lub preferans i - oczekiwanie na lepsze czasy!

Tymczasem wyglądana przyszłość nie nadchodzi, ale za to świat cwałuje naprzód. W Szwajcarii, w Niemczech, Francji nie ma prawie domu, w którym by dzieci nie uczyły się czytać, pisać i rachować; nie ma gminy, która by nie posiadała doskonałej szkoły z metodą poglądową. Miliony książek, rysunków i modeli, rozrzuconych pomiędzy lud, obznajmiają go ze skarbami przyrody, ze sposobami ich użytkowania, z wynalazkami ludzkiego geniuszu.

Tam umysł od dzieciństwa nasiąka wiedzą jak gąbka wodą, ćwiczy się we wzorowych szkołach i stowarzyszeniach. A kiedy bieda zmusi go do opuszczenia ojczyzny, wychodzi z niej zaostrzony i zahartowany i spada na barbarzyńskie kraje jak topór.

Później dziwimy się, że Niemiec albo Francuz, gdy przyszedł do nas nędzarzem, został magnatem, a jeżeli przywiózł ze sobą pieniądze, kupuje kopalnie, o których nie wiedzieliśmy, lub wznosi fabryki, o jakich nie mieliśmy pojęcia.

On może to robić, bo ma na oświatę, bo w jego kraju myślą nie tylko o hodowaniu bydła, ale i o przyszłości młodych pokoleń, bo tam nie tylko troszczą się o to, ażeby dziecko miało cały trzewik i pełny żołądek, ale i o to, ażeby miało wiedzę i ład w głowie.

Z drugiej strony, ileż to jest w naszym kraju takich zadań, których nie możemy rozwiązać sami, lecz mamy nadzieję, iż je rozwiążą nasi następcy?

Gdy dzisiejsze rolnictwo wydaje nędzne plony, mówimy, że przyszłość da nam światłej szych gospodarzy małych i wielkich, a oni - będą więcej zbierali niż my.

Gdy rękodzieła znajdują się w upadku i ani mogą marzyć o walce z zagranicą, mówimy, że podniosą je nasi następcy. Gdy wielki przemysł znajduje się w obcych rękach, pocieszamy się, że opanują go ci nasi, dla których dziś - dopiero strugają się kołyski.

Gdy patrzymy na potęgę naukową obcych i dziwimy się obfitości ich praktycznych wynalazków, duch nadziei szepce nam, że kiedyś dogonią ich „nasze dzieci".

Ile razy spojrzymy na bezmiar naszej ciemnoty [i] poczynamy tracić wiarę we własne siły, tyle razy przychodzi nam na myśl, że ci, którzy po nas nastąpią, będą liczniejsi, mędrsi, ruchliwsi, mocniejsi i że oni poruszą tę piramidę powszechnego zastoju, która nas tak dławi!...

Jacy oni?... Dzieci!... A skądże one mają być doskonalsze od nas, kiedy ich nie ma kto uczyć?... Czy już porodzą się z zębami i rozumem?... Czy po dojściu do pełnoletności zstąpi na nich Duch Święty, ażeby zapełnić te luki, które zostawi im nasza niedbałość jako jedyne dziedzictwo?

Sprawa zatem nauczycieli domowych posiada niezmierną doniosłość, znakomicie większą aniżeli przyjazd genialnego tenora. Ale co jest ważniejsze, że kwestię tę możemy już dzisiaj rozwiązywać.

Naprzód bowiem poszukiwanie nauczycieli domowych, a w dalszym ciągu miejskich i wiejskich, wciąż wzrasta i wzrastać będzie. Są więc posady nie zajęte, które z konieczności muszą się dobrze opłacać. A jakkolwiek obecne położenie, np. nauczyciela wiejskiego, nie jest świetnym, to przecie jest chyba lepsze od doli prowincjonalnych rzemieślników i drobnych rolników.

Nie trzeba tylko zbyt wysoko podnosić głowy, ukończywszy siedm klas, i nie myśleć o ministerialnej tece ani o przenicowaniu świata, ale o skromnej, uczciwej i pożytecznej służbie dla ogółu.

Po wtóre - mamy już jakie takie podręczniki pedagogiczne, przy pomocy których możemy lepiej uczyć dzieci, aniżeli uczono nas.

Po trzecie - jest mnóstwo młodych ludzi, którzy pokończyli po kilka klas lub całe gimnazja i nie wiedzą, do czego się wziąć. Jestem zaś przekonany, że pewien procent z nich byłby dobrym materiałem na nauczycieli nie wiejskich, ale domowych.

O cóż więc chodzi? O to, ażeby znalazła się instytucja, która zgromadziłaby w sobie i owych kandydatów na nauczycieli, i podręczniki pedagogiczne, i niezbędne informacje co do uzyskania świadectwa od dyrekcji naukowej, i nareszcie - rodziców, którzy potrzebują nauczycieli.

Nade wszystko zaś w instytucji tej: powinny odbywać się wykłady z zakresu pedagogiki.

W Warszawie nie brakuje pedagogów obeznanych z postępem nauki, na nich więc leży obowiązek zorganizowania kursów pedagogicznych. Potrzebne koncesje powinni wyrobić ludzie wpływowi, a pieniędzy dostarczy społeczeństwo.

Ale trzeba by się do tego wziąć zaraz, bo czas ucieka, a młode pokolenie dziczeje.