Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 157, dnia 16 lipca

Ruchliwość tegorocznej pory ogórkowej. - Co nam pokazała kometa. - Co obiecał, a co zrobił p. Berg - i – co pokazał jego uczeń. - Słówko o posadach z kaucją i o przedsiębiorstwach bez fundamentów. - Pytania pod adresem P. G. N., sprzedającego premiowe pożyczki. - Pamiętnik fizjograficzny, - P. Donato.


Lato w wielkich miastach nazywa się: porą martwą, podczas której drzewa usychają z braku wilgoci, a ludzie - z nudów. Od dawien dawna już w połowie lipca nudziliśmy się wszyscy, a jeżeli nie ziewaliśmy zbyt manifestacyjnie, to tylko z obawy, ażeby otwartych ust nie zasypywał nam piasek, tumanami włóczący się po warszawskich ulicach i ogrodach.

Dziś piasek na dobre zasypuje nam usta szeroko otwarte, nie z nudów, lecz - z podziwu. Rzeczywiście, nastały dziwne czasy, a najstarsi z naszego miasta nie pamiętają tak ożywionej „pory martwej" jak obecna.

Jeszcze nie zgasła na niebie kometa, a już na naszej ziemi zajaśniał p. Donato, wielki kapłan magnetyzmu. Jeszcze p. Donato nie zdążył przekonać się o doskonałej skrusze dra Wolberga, a już p. Berg, aeronauta, wysłał swego ucznia, p. Kulikowa, w podróż na drewnianym koniu po niebieskich szlakach. Jeszcze nie odbudowano drewnianego konia, który w pierwszej podróży nieco przemoczył sobie nogi, a już p. Berg obiecuje pokazać nam „damę w masce", która, jak gdyby zabrakło innych narzędzi gwałtownego skonu, balonem chce osierocić Warszawę.

Słyszeliśmy, że na koszu, który nam porwie tajemniczą, a zapewne i uroczą nieznajomą, będzie umieszczony napis:

„Dama w masce widziana z dołu."

Upraszam p. Berga, ażeby na tę podróż raczył zarezerwować dla mnie miejsce w pierwszym rzędzie.

Dodajmy teraz świętojańską przeprowadzkę, parę nowych sztuk, dyfteritis, ospę naturalną, krytyki krytyk i odpowiedzi na odpowiedzi, a zrozumiemy, jaki jest ruch w mieście!

Wszystkiego narobiła kometa, o której pewna młoda matka tak rozmawiała z synkiem:

- Jeżeli Staś nie będzie grzeczny, to kometa zje ziemię i Stasia, i ojczulka, i mamę...

Staś spojrzał między gwiazdy, ale - nie widząc u komety organów niezbędnych do połknięcia ziemi, mamy i ojczulka, spytał:

- A bo kometa wilk, żeby nas zjadła?...

- A wilk. Widzisz, jaki ma ogon...

- Aha!... A gdzie on ma gębę?

- Gębę ma „z tamtej strony" ogona.

- Z tamtej strony... A co on, ma „z tej strony"?... - spytał ukazując na najjaśniejszy punkt straszydła.

Mama przypatrzyła się uważnie, ale - nie odpowiedziała Stasiowi: co kometa ma z tej strony, najwidoczniejszej?

W każdym razie dla tych, którzy Warszawę uważają za najpiękniejszą, najweselszą i najmędrszą część świata, bolesnym musi być odkrycie, że do takiego miasta niebieski potwór obrócił się nie frontem, ale „tą stroną".

Trzeba jednak mieć nadzieję, że powoli przyzwyczaimy się do podobnych owacyj, jakie zresztą wyprawiają nam nie tylko nadziemskie, ale i spokrewnione z nimi ziemskie moce.

Nie dalej jak we czwartek czytaliśmy następującą zapowiedź ze strony p. Berga, aeronauty:

„Druga nadpowietrzna podróż w zabudowaniach byłej wystawy na placu Ujazdowskim. Druga wielka letnia zabawa w połączeniu z «Corso» albo przejażdżką prywatnych ekwipaży naokoło bariery - i - nadpowietrzna podróżą na jedwabnym balonie, którą odbędą dwaj amatorzy na własne żądanie przy dźwiękach dwu orkiestr wojskowych."

Program obiecujący, ale - łatwiej obiecywać aniżeli dotrzymać!

Bo, naprzód, żaden balon, nawet należący do pana B., nie odbywa podróży „nadpowietrznych", tylko zwykłe powietrzne.

Po wtóre - ten, kto nim podróżuje, nie podróżuje „na balo- nie", lecz pod balonem.

Po trzecie - wcale nie pokazano nam, jakim sposobem można odbyć „nadpowietrzną podróż" w zabudowaniach (nawet wystawy).

Po czwarte - w „Corso", czyli przejażdżce dokoła „bariery", wcale nie przyjmowały udziału „prywatne ekwipaże".

Natomiast uroczystą przechadzkę „dokoła bariery" zmuszeni byli wykonać wbrew „własnemu żądaniu" „dwaj amatorowie" jazdy balonem.

Po piąte - tyle razy wymienieni amatorowie (a właściwie starzy baloniarze!) mieli wprawdzie „własne żądanie", ale nie tego, ażeby odbywać „«Corso» dokoła bariery przy dźwiękach dwu orkiestr wojskowych", lecz tego, ażeby wzlecieć balonem, który... nie udźwignął ich, co obok umiejętności p. Berga stawia duży znak zapytania.

Druga przeto wielka zabawa wcale nie była zabawną, przynajmniej dla amatorów, ludzi wielce drażliwych, których nazwiska p. Berg wystawił na sztych.

Dla załatania kwestii sędziwy aeronauta wypuścił między obłoki... swego ucznia, który działając w duchu mistrza, uszczęśliwił nas na pożegnanie widokiem „tej strony" swojej zresztą sympatycznej osoby, co to była ubrana w buty i lekkie płócienne itd.

P. Berg jest niewątpliwie wytrawnym aeronauta, a p. Kulików - wesołym zuchem. Prosilibyśmy jednak pierwszego - ażeby przy następnych wycieczkach nie stawiał w fałszywym położeniu spokojnych ludzi, a drugiego - ażeby nie manifestował tych płóciennych dowodów swojej zręczności, które ani z góry, ani z boku, ani nawet z dołu widziane nie przedstawiają nic zaciekawiającego.

Powyższe uwagi nie powinny jednak krępować „zamaskowanej damy", jeżeli takowa gdzie istnieje i jeżeli zechce „na własne żądanie, przy dźwiękach dwu orkiestr wojskowych" itd.

Dwaj „amatorowie nadpowietrznej podróży w zabudowaniach wystawy" przypominają mi innego amatora, ale już nie podróży, tylko pracy, który jak oni „na własne żądanie" dostał miejsce, złożył wadium i dziś odbywa po Warszawie „Corso" przy dźwiękach westchnień.

Jest to młody człowiek, Litwin. Czternaście lat służył przy jednej z dróg żelaznych w Cesarstwie, ale ponieważ zakulał na oczy, więc musiał szukać zarobku na innym polu.

Przyszła mu na myśl Warszawa, ta - jak mówił - matka nasza, która wszystkich przytula do piersi. Litwin jechał tu z biciem serca i rzeczywiście po niedługich poszukiwaniach został „przytulony" do pewnej początkującej instytucji!... Ażeby zaś lepiej zacieśnić węzły tej rodzinnej sympatii, zażądano od Litwina kaucji w kwocie 150 rs.

Nieborak złożył kaucję i otrzymał posadę z hałaśliwym tytułem: ekspedytora czy też odbieracza cennych posyłek. Ponieważ jednak cenne posyłki nie trafiały się zbyt często, można powiedzieć: prawie nigdy, więc Litwinek nosił tymczasem - zwykłe listy do pocztowych skrzynek.

Czynności te w innych instytucjach zwykli spełniać woźni, nie składający żadnej kaucji.

Takie „przytulenie" po upływie kilku tygodni wydało się Litwinowi podejrzanym. Poprosił więc o dymisję z urzędu ekspedytora cennych posyłek i - o zwrot kaucji.

Dymisję udzielono mu chętnie, lecz trudniej było z kaucją. Początkująca instytucja prowadziła tak skomplikowane interesa, że wycofanie z nich nawet 150 rs było hazardem...

W tym składzie rzeczy naczelnik instytucji podał Litwinowi projekt:

- Wiesz pan co - rzekł - załóż filię mojego interesu w Wilnie. Dam ci plenipotencję!...

Ponieważ bardzo łatwo jest zakładać „filie interesów" polegających na przyjmowaniu kaucji od urzędników, więc Litwin - zgodził się na projekt. Kazał nająć w Wilnie mieszkanie, wezwał do pomocy jakiegoś kuzyna (który rzucił skutkiem tego niezłą posadę) i zażądał stosownych plenipotencyj.

Ale „naczelnik" - nie miał prawa wydać plenipotencji, więc nie wydał jej...

Srodze zawiedziony Litwin, mając jeszcze na karku kuzyna, począł tym natarczywiej nalegać na zwrot kaucji. Lecz dopiero dzięki pośrednictwu innej „instytucji" odebrał rs 75, zapłaciwszy pośrednikowi około siedmiu rubli „komisowego".

Zaś za pozostałe 75 rs „naczelnik" ofiarował swemu byłemu oficjaliście od cennych posyłek - rs 25.

Tak wszechstronnie został „oszlifowany" młody Litwin, który pragnął - przytulić się do piersi matki Warszawy!

Może za wiele miejsca poświęciłem opisowi drobnego wypadku. Miły Boże! wszak u nas „szlifują" co roku setki ludzi, nie na jakieś kiepskie ruble, ale na dziesiątki tysięcy!... Nie chodzi tu więc o fakt nadużycia, bo ono jest stare jak świat, ale o całkiem nowe zjawisko.

Od pewnego czasu mnożą się u nas drobne przedsiębiorstwa oparte na następnych zasadach:

1. Naczelnik interesu posiada tyle pieniędzy, ile ich zbierze za kaucje od swoich przyszłych urzędników.

2. Fachowa wiedza naczelnika zasadza się na znajomości paryskiego akcentu, tańcowania i bawienia dam.

Pomimo to „naczelnik" z lekkim sercem bierze się do interesów, nawet wymagających nakładu, a co zabawniejsze, gotów wszystkim udzielać porady we wszystkich kwestiach, nie wyłączając: astronomii, medycyny, weterynarii itp.

Prawda, że do niejednej rzeczy biorą się ludzie ubodzy i nieprzygotowani, ale te ciężkie braki wynagradza z czasem ich praca, cierpliwość, przezorność. Na nieszczęście, w wielu naszych przedsiębiorstwach ani pracy, ani przezorności, ani cierpliwości nie ma. Żyje się w nich z dnia na dzień, bierze się z góry zaliczki i - nie wypełnia zobowiązań, zaciąga się długi i - nie myśli o zapłacie. Nacierających interesantów zbywa się grzecznym słówkiem albo odpowiedzią: „Nie ma pana w biurze." Wierzycieli łagodzi się obietnicami. Dla ludzi miękkiego serca ma się na poczekaniu tyradę o ciężkich czasach i trudnych początkach, a dla twardych - ma się wymysły i pogróżki.

Wszystkie te działania nazywają się „prowadzeniem interesu". W gruncie rzeczy są one systematycznym szwindlem, który sprawców doprowadzić musi do bankructwa, a naiwnych interesantów do ruiny.

Co zaś jest w tym najciekawszego, że niektórzy ludzie prowadzący zagmatwane interesa nie robią tego z planem, przez obmyślaną z góry przewrotność, ale - przez lekkomyślność. Niejeden z nich jest tak zwanym: dobrym chłopakiem, ale - nie rachuje się z dochodami, lubi żyć hucznie i - wpada w jamę, pociągając za sobą innych.

Potem dziwi się, a niekiedy doświadcza nawet wyrzutów sumienia!...

Wcześniej czy później prasa musi zwrócić uwagę na tego rodzaju przedsiębiorstwa, z których niejedno, czując kontrolę opinii publicznej, może wyrobić się, wejść na właściwą drogę i oddać usługi społeczeństwu. Podobna kontrola jest tym niezbędniejszą, że kraj wchodzi w epokę licznych przedsiębiorstw prywatnych, których gwałtownie potrzebuje, a które źle kierowane staną się nie kolebką, lecz grobem naszej pomyślności.

A więc, panowie - uwaga! Wy, co szukacie posad, dowiedzcie się pierwej: do jakich rąk idą wasze kaucje? Wy zaś, robiący za czyimś pośrednictwem interesa, zbadajcie wprzódy: jakiej natury jest to pośrednictwo? Czy w nim miejsca kapitału nie zastępuje „słowo honoru", a miejsca fachowej wiedzy - letkiewiczostwo?...

Przechodzimy do innego faktu.

Pan G. N. sprzedaje pożyczki premiowe na raty. Tym, którzy zapłacą pierwszą ratę, wydaje bardzo okazałe świadectwa, a za każdą następną ratę - kwit.

Na owym świadectwie znajduje się w końcu takie zdanie:

„Tylko moim własnoręcznym podpisem opatrzone kwity są dowodami."

Otóż jeden z nabywców podobnego świadectwa zadaje p. G. N. następujące pytania:

1. Dlaczego na kwitach i na świadectwie opatrzonym podobnym warunkiem nie podpisuje się własnoręcznie p. G. N., lecz jego prokurent?

2. Dlaczego osoby żądające, ażeby p. G. N. podpisał się własnoręcznie, są wydrwiwane i wymyślane przez jego urzędników?

3. Czy p. G. N. świadectwa i kwity na pożyczkę premiową, podpisane przez swego prokurenta, uważa za obowiązujące dla siebie?

Prawie w dniu upadku czasopisma pt. „Przyroda i Przemysł" wyszła z druku ogromna i pięknie wydana książka pt. Pamiętnik fizjograficzny.

Jest to zbiór ściśle naukowych badań, dokonanych przez naszych uczonych rodaków nad naszym krajem dla pożytku tegoż kraju. Badania te dotyczą zjawisk meteorologicznych, jakimi są: ciepło i zimno, deszcz, grad, wicher. Dalej - stanu wód w Wiśle i niektórych jeziorach. Dalej - budowy skorupy ziemskiej tudzież jakości roślin i zwierząt z niektórych okolic. Nareszcie badania te zajmują się ludźmi, którzy zamieszkiwali lub zamieszkują ziemie nas obchodzące.

Naród, który nie zna siebie i swoich terytoriów, podobny jest do gospodyni nie znającej zapasów swojej spiżarni. Jest on dzieckiem między społeczeństwami, dzieckiem, które śpi na skarbach nie mając pojęcia o ich wartości, a naraża się na to, że ktoś inny zabierze mu skarby.

My znajdujemy się w tym położeniu, z jakiego wydobyć nas chce grono ludzi, oddających się cichej, ale niespożytej pracy. Ludzie ci nie tylko bezinteresownie poświęcają wielki swój trud dla publicznego dobra, ale jeszcze łożą znakomite koszta na wydanie książki, która może nie zwrócić nakładu.

Redakcją Pamiętnika zajęli się pp. Eugeniusz Dziewulski i Bronisław Znatowicz. Kto chce mieć pojęcie o ich pracy, niech przejrzy książkę.

Pamiętnik fizjograficzny prawdopodobnie rozejdzie się; czy jednak zachęci umysły do nowych badań? czy zrodzi w nich jakieś praktyczne poglądy? pokaże to przyszłość.

Tymczasem cieszmy się, że u nas pomimo nieprzychylnych warunków są jeszcze ludzie godni tytułu: sług nauki.

Nauka prawdziwa, wysoka, wybijająca się nad poziom interesu, to - eliksir wiecznej młodości dla społeczeństw. Nie ci są pewni jutra, którzy mają znakomitych kunsztmistrzów, bogatych handlarzy, szczęśliwych przedsiębiorców, ale dopiero ci, którzy mają wielkich uczonych, których oby nam Bóg dał jak najwięcej!

Ale skończmy z rzeczami ciężkimi.

Już cały świat wie, że bohaterem Warszawy jest od paru tygodni p. Donato, magnetyzer.

Jest to młody, niski i fertyczny brunecik. Podróżuje on z panną Lucyllą, swoim medium, i z p. Cassani, swoim sekretarzem. Oryginalna ta trójka w niemniej oryginalny sposób podzieliła się zajęciami.

I tak: Panna Lucylla śpi za trzy osoby.

P. Cassani - milczy za trzy osoby.

P. Donato zaś mówi za dwanaście osób, śmieje się za siebie, za swego sekretarza i za pannę Lucyllę, ukazując przy tym ładne zęby.

P. Donato wcale nie jest podobny do arcykapłana tajemniczego kultu. Na pierwszy rzut oka robi wrażenie przyjemnego szaławiły, który, jak to wiedzą wszystkie redakcje, mógłby być wybornym dziennikarzem, a w razie potrzeby - tenorem dramatycznym.

P. Donato ma żywe czarne oczy, czarne włosy, buzię jak krew z mlekiem, bystre spojrzenie i obiecujące wąsiki. Z tego powodu wiele pełnoletnich dam chętnie poddałyby się jego mistycznym działaniom, ale - incognito.

P. Donato samemu sobie daje skromny tytuł uczonego badacza; namiętny zaś dr Wolberg nazwał go - blagierem.

Naprawdę p. D. uczonym może nie jest, a z pewnością nie jest blagierem. Obserwowaliśmy go dość uważnie i każdy z nas przyszedł do wniosku, że p. D. jest człowiekiem dobrej wiary i nadzwyczajnej biegłości w swoim fachu.

Jego magnetyzm czy donatyzm zdumiewa. P. D. po kilku próbach (z osobami odpowiednio wrażliwymi) w ciągu kilkunastu sekund tak ich opanowuje, że robi z nimi, co chce. Paraliżuje im członki, pozbawia czucia, odbiera i przywraca mowę, a nareszcie - wmawia w nich to, co mu się żywnie podoba, nie pozbawiając ich świadomości. Niektóre jego doświadczenia są po prostu przerażające.

Dopóki p. D. manipulował wyłącznie na pannie Lucylli, uważano go za szarlatana, a ją za wygimnastykowaną histeryczkę. Dziś po próbach z mieszkańcami Warszawy nikt już nie wątpi o tym, że p. D. pokazuje dotychczas nie znane nam, a bardzo doniosłe zjawiska.

Podobno przed wyjazdem p. D. ma zamiar wykonać niesłychanie ciekawe doświadczenia:

Naprzód - zmusi naszą arystokrację do tego, ażeby nie rozmawiała między sobą ani po francusku, ani po angielsku, ani po żydowsku, ale - po polsku.

Po drugie - w tęż arystokrację ma „wmówić", że nie składa się ona ani z półkrwi Francuzów, ani z półkrwi Anglików, ale z rodowitych Polaków.

Po trzecie - p. Donato, mszcząc się na doktorze Wolbergu, który nazwał go blagierem, chce tegoż dra W. zrobić - zapalonym magnetyzerem.

Ostatnie wiadomości. Podobno dr W. już od kilku dni incognito oddaje się magnetyzerstwu. Co się zaś tyczy spolszczenia naszej arystokracji, o tym p. D. - zwątpił.