Przejdź do zawartości

Królowa Gizella/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Królowa Gizella
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1925
Druk Czcionkami Drukarni Polskiej Tow. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK

KRÓLOWA GIZELLA
POWIEŚĆ
TOM PIERWSZY

WYDANIE DRUGIE
W POZNANIU
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO
1926
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
COPYRIGHT WASHINGTON 1925

CZCIONKAMI DRUKARNI POLSKIEJ TOW. AKC. W POZNANIU



Skromny orszak książęcy rozpiął swe szare namioty w głuchej puszczy leśnej, wśród gór arwijskich, niemal u stóp sięgającego niebios Hełmu Srebrnego. Zaczęły się doroczne wycieczki wędrowne, w których książę Maksymil wraz ze swoją młodszą córką Gizellą, znajdował oddawna szczególne upodobanie.
Po długich miesiącach pracy, walk i kłopotów powszedniego życia, po przesyceniu się etykietą i słodyczami dworskiego otoczenia u siebie, w Passetoff, i u króla Arwji, Luisela II, w stołecznej Nomechji, książę chętnie oddawał się nużącym nieraz wycieczkom w góry, a wówczas świadomość obcowania z naturą dzikich pustkowi, wśród których Hełm Srebrny panował niepodzielnie, niby symbol starego królewskiego rodu Wittelsghetów, — sprawiała mu niewysłowioną rozkosz. Pragnął odnaleźć siebie w głębi swego serca i duszy, aby zostać człowiekiem zwykłym, istotą wolną, poddanym jedynie tego wielkiego królestwa, któremu na imię wszechświat. Pragnął mówić, śmiać się, zachwycać i modlić nie z krużganków marmurowego pałacu w Passetoff, lecz jak prostak z tych wirchów skalistych, z tych przełęczy, hal i borów dziewiczych, bo w nich utajone jest piękno poznania i tajemnica wszelkiej mądrości... Być sobą, czuć pełnią serca, roztapiać myśl swoją w szumie prastarych drzew i w śpiewie wichrów tułaczych, ogarniać wzrokiem horyzonty daleko, daleko i rosnąć porywem duszy od najlichszego ziarenka piasku aż do potężnego szczytu, do olbrzyma — Hełmu Srebrnego. I mieć przy sobie Zili, najdroższe, najczarowniejsze dziecko — Zili! Tulić ją do ramion, słuchać całemi dniami jej najmilszego szczebiotu i śmiechu, kochać z nią wszystko to, co miłowała w prostocie swej szesnastoletniej duszyczki, i płynąć szlakiem jej marzeń hen! aż pod niebiosa, na szczyt...
Książę Maksymil i Gizella nie byli jednak osamotnieni podczas takich wycieczek w góry arwijskie. Księżniczka zabierała z sobą służebnę swą góralkę, Małgorzatę, za księciem zaś szli nieodłącznie stary myśliwy Dawid, mieniący się opiekunem z lat młodych Maksymila, i leśniczy, Gedeon, znający wszystkie zarośla puszcz arwijskich; były one dla niego księgą otwartą. Dwór w Passetoff i częściowo dwór w Nomechji podziwiał tak osobliwe wycieczki księcia pana a stryja królewskiego, zdumiewał się, że wystarczało mu ubogie otoczenie dość pośledniej służby, i — wysnuwał stąd przeróżne domysły, urabiając koło osoby książęcej niebywałą legendę. Księżna zaś Łucja Teresa oraz wychowawczyni Gizelli, hrabina Marta, były tak zgorszone udziałem młodziutkiej księżniczki w zgoła dziwacznych upodobaniach jej ojca, że postanowiły ukryć Gizellę w jakim odludnym klasztorze, a ukazać ją światu dopiero wtedy, gdy jej wiek na to pozwoli.
Gizellę dręczyły te straszliwe zamiary jej matki i pań, otaczających księżnę, więc zdawała się tylko na opiekę ojca i, miłując go bezgranicznie, zdradzała przed nim z tym większą ufnością wszystkie tajniki swego dziewczęcego serduszka i marzeń.
Gdy wśród majowych lśnień słońca budziły się pachnące rozkwity wiosenne, a za oknami pałacu w Passetoff jęły zawodzić swe serenady słowiki, Gizella wyczekiwała niecierpliwie chwili, w której Małgorzata przypadnie do niej i szepnie tajemniczo:
— Miłościwy książę pan i ojciec wyrusza w góry jutro, o świcie... musimy być gotowe...
Ten znak napawał ją taką radością, że chwytała Małgorzatę w ramiona i tańczyła z nią w kółko, śmiejąc się i wołając naprzemian:
— Jutro! Jutro w bór!
I tym razem wyruszyła z ojcem w góry, nie umiejąc pohamować w sobie wybuchów nagłej radości. Nieskrępowane uczucie upragnionej w ciągu długich miesięcy swobody, potem majestatyczny widok górskich łańcuchów w szaro-fjoletowym tumanie mgieł i odurzające tchnienie głębokich knieji rozpierało jej piersi niewysłowioną rozkoszą i szczęściem. Znalazłszy się wśród gąszczy leśnych sam a jedna, zdaleka od czuwających nad nią pań dworu książęcego, marzyła sobie, że jest maleńką boginką ze słyszanej kiedyś ballady. Lubiła stroić czoło w czerwone dzikie jagody i wybiegać nad urwiska, lub wdrapywać się na niedostępne turnie, by mieć pod stopami ociekające srebrem kaskady, a w wyżach ponad sobą bezmierną roztocz niebieską. Zawisając nieraz nad przepaścią ze wzniesionemi, jak do lotu ramionami, w rozsypanym rzęsiście aż do ziemi płaszczu ciemno-bronzowych swych włosów, była naprawdę, jak ta zaczarowana królewna, o której szeptała tyle bajek stara piastunka Hedwisia w długie zimowe wieczory. Samo obozowisko, złożone z kilku szarych namiotów, cieszyło ją tylko w dniu pierwszym wycieczki. W miarę zaś, jak opowiadania Gedeona i Dawida wyczerpywały się, a niebywałe ich przygody traciły na świeżości, uciekała w zarośla, w głąb lasu, ciesząc się, że będą jej poszukiwali długo, bardzo długo, aż znajdą gdzieś nad strumieniem, niby zbłąkane jagnię. Najczęściej jednak wymykała się wczesnym rankiem do pobliskiego jeziora. Wypluskawszy się w jego srebrnej toni, wychodziła na brzeg, nieświadoma swego czaru i bogactwa urody, by wśród traw i krzewów nadwodnych, wśród zapachów kwietnych i pustki odludnej być samotną lilją, wznoszącą się ku błękitom i słońcu. Lecz gdy z tajemniczych wnętrz leśnych jęły wypełzać mroki coraz chłodniejsze i szum boru wzmagał się od podmuchów górskich, przesiadywała długo przy ognisku zadumana, patrząc smętnemi oczami w omdlewające na wietrze płomienie, jak gdyby żarzyły się tam sny jej młodziutkiej duszyczki, rozstrzelone w tysiącach drobniutkich iskierek. Nazajutrz była znowu pogodna, roześmiana i znowu upływał jej dzień na radosnem współżyciu z naturą.
Kiedyś wydało się Gizelli, że w pobliżu namiotów przebywa jakiś człowiek samotny, może zabłąkany w puszczy, a może wiodący tu żywot odludny, pustelniczy. W górach śmignął przed nią cień żywy ludzki, a nad jeziorem zauważyła świeżo zerwane przez kogoś kwiaty liiji wodnych. Wczoraj zaś, gdy przystanęła nad ulubionym strumieniem leśnym, do stóp jej nadpłynęły z daleka dwa złote zerwane nenufary. Zwierzyła się z tem przed ojcem, lecz książę uśmiechnął się tylko mówiąc, że poezję puszczy wzbogacił jakiś samotnik poezją niewinnej igraszki.
Pewnego popołudnia książę wybrał się z Gizellą na dalszą wycieczkę w góry. Oczarowani widokami piętrzących się przed nimi szczytów, przechodzili z przełęczy na przełęcz, wdrapywali się krętemi drogami na coraz bardziej urwiste wyżyny. Wyzyskiwali każdą chwilę, w której dziewiczość natury objawiała im niepospolite cuda, i rychło zapomnieli o upływającym szybko czasie, nie troszcząc się zupełnie o powrotną drogę do obozowiska.
Tymczasem złota pierś słońca pochylała się nad majaczącymi w oddali górskimi zrębami, osuwała się niżej, coraz niżej, musnęła pełnią swą harde czoło jakiegoś wirchu i wreszcie zapłonęła purpurą zmysłowej rozkoszy. Zaczęło się na wyżach i w przestworzach misterjum zachodu. Wyniosłe szczyty i zbocza oblał ogień szkarłatny i złoty, pojedyńcze czuby gór wyrosły nagle, jak różyce świetliste, z kamienistych nagich zrębów wysunęły się miljony pereł i rubinów, a niżej, w żlebach, w przepastnych kotlinach, w urwiskach, na przełęczach jęły rozsuwać się gęste ciemno-fjoletowe pasma cieni, jak widma. Zda się, odwiecznie surowa górska przyroda zadrgała życiem niesamowitem, każda drzewina leśna, każdy złom skalny tworzył baśń kolorową, a każdy szmer nieuchwytny porywającą pieśń weselną. Ale wnet pożar słoneczny omdlał i zgasł za jakimś górskim kolosem, ostatnie blaski odchodzącego dnia stały się beznadziejne, nikłe, jak tuman świetlisty, rozproszony gwałtownie przez wicher. Zewsząd nadpłynęły nieprzejrzane czarne mroki, pokrywając wszystko dokoła poszarpanemi płachtami nocy. Z pod ziemi, z mokrych rozpadlin i jeziorzysk powiał chłód przykry, przejmujący, w dole zaś, dokąd jeszcze oko mogło sięgnąć, przewalały się z miejsca na miejsce kudłate widma oparów i pełznąc coraz wyżej, ku turniom, czepiały się samotnie sterczących limb. Wśród zapadłego szybko wieczoru cisza uczyniła się tak głęboka, że z łatwością można było usłyszeć daleko łopot orlich skrzydeł, odzywający się gdzieś na przełęczy głos świstaka i bulgotanie spadających w doliny strumieni.
Z niemego zapatrzenia ocknęła się pierwsza Gizella.
— Ojczulku — przemówiła cichutko — już noc, wszystko zagasło, wracajmy.
Książę stał wsparty na olbrzymim głazie i patrzał przed siebie milczący, nieruchomy, oczami porywającego mu duszę zachwytu. Gizella ponowiła swą prośbę, biorąc go za rękę:
— Ojczuśku, dłużej tu stać nie możemy. Zaczyna mi być zimno. Wracajmy. A i ty nie jesteś odpowiednio ubrany.
Książę poruszył się i spojrzał na Gizellę z bladym uśmiechem:
— Wiesz, Zili, doprawdy nie spostrzegłem, jak zapadły ciemności. Taki cudowny był widok i tyle myśli obudził we mnie, że zdało mi się, iż jestem wplątany w jakieś czarodziejskie widzenie, w nich poznaje się ogrom wszechświata i nicość samego siebie... W racajmy, Zili.
Zeszli w dół i zaczęli wybierać powrotną drogę, przeskakując rozpadliny i omijając z trudem porozrzucane bezładnie głazy. Nagle Gizella przystanęła i wskazała ręką przed siebie.
— Patrz, ojczulku! Za tym upłazem błyszczą czerwone światełka. To chaty góralskie. Wiesz, mam pomysł: pójdźmy tam i przenocujmy u kogo. Wszak już nieraz zdarzało nam się nocować u wieśniaków.
— Tak, ale nie wiem, jacy tu są ludzie...
— Ach, ojczulku! — prosiła Gizella. — Zapewniam cię, że mieszkają, tam ludzie dobrzy, prości, a przecie w wędrówkach naszych niejednokrotnie poznaliśmy przyjazne serca wieśniaków. Daruj mi, że dziś tak nalegam, ale zechciej pójść ze mną do tej osady.
Książę zastanowił się chwilę, poczem skinął głową i rzekł:
— Więc dobrze, idźmy tam, lecz niechciałbym, abyśmy zostali poznani, to już nie nasza okolica.
Gizella klasnęła w rączki i ucieszona pobiegła naprzód, wybierając ze zwinnością górskiej kozicy drogę, wiodącą wprost do światełek. W pewnej chwili wydało jej się, że przemknął przed nią, i wysmukły cień człowieka i zniknął na zakręcie. Książę szedł za nią przyśpieszonym krokiem i co chwila ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem osunięcia się w przepaść. Wreszcie zeszli ze stromych poszarpanych zboczy, przebiegli jedną i drugą przełęcz i dotarli do jakiejś drogi szerokiej, gościnnej. Wkrótce znaleźli się wśród szeregu drzew i kilku chat góralskich. W jednej z nch rzęsiście jarzyły się okna i widocznem było, iż jest tam gwarno, bo właśnie wszedł ktoś szybko do środka, a przez otwarte drzwi buchnęły głosy ludzkie, zmieszane bezładnie ze śpiewką. Ze stojących pod gankiem wózków z wyprzężonymi końmi książę Maksymil odgadł, że jest to zwykła oberża, jakie czuwają na podróżnych przy wszystkich traktach. Zawahał się, czy wejść, ale Gizella stała już na ganku i szepnęła, pociągając ojca za sobą:
— To nic, że to oberża, pozwól, ojczulku, nikt nas tu nie pozna, ogrzejmy się trochę, a jeżeli będzie źle, pójdziemy dalej.
Książę i tym razem uległ prośbie córki, ale zauważył ostrzegająco:
— Zili, pamiętajmy, że tych ludzi zbyt często ponosi żywiołowość natury, zwłaszcza w oberży, gdzie łatwo o posiłek, ale i o nieprzystojną zaczepkę.
— Tę troskę zdaj na mnie, ojczulku — rzekła z pewnością siebie Gizella i śmiało otworzyła drzwi.
Weszli do izby i pozdrowili obecnych skinieniem głowy. Książę zapytał o gospodarza, a gdy ten się zjawił, zażądał posiłku. Usiedli za dużym, zbitym z dwuch desek stołem i jęli rozglądać się po obecnych. Oberżę zapełniała przeważnie urodziwa, strojna odświętnie młodzież góralska, gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ubiór biedniejszy i twarz starczą, poradloną bruzdami. Izba była obszerna, umajona łańcuchami zieleni i widna od kilku płonących po rogach kaganków. Pod belkowanym pułapem unosiły się kłęby szaro-niebieskiego dymu.
Widok niezwykłych podróżnych o twarzach, uderzających urodą, widocznie stropił i zajął rozbawionych gości, bo zaniechali rozmów i, rozparłszy się za stołami, utkwili oczy w przybyszów ciekawi, kto zacz są i skąd przychodzą. Na chwilę w oberży zapanowała cisza, przerywana tylko ustawicznem pykaniem fajeczek i skwierczeniem kaganków. Ale trwało to krótko.
Gwar wkrótce ożywił się znowu, buchnęły śmiechy i piskliwe głosy dziewcząt, ten i ów z górali jął wołać wina. Przy którymś ze stołów odezwała się na nowo wesoła piosenka góralki i powtarzający za nią zwrotki chór głosów męskich.
Znalazłszy się w nieznanem dotychczas otoczeniu oberży, w izbie pełnej wrzawy i zapachu łoju, pomieszanego z wyziewam i wina i tytuniu, Gizella była oszołomiona. Zarazem jednak bawiła ją tak niezwykła przygoda, jak rozmowa księcia ojca za jednym stołem z prostakiem oberżystą, jak przebywanie pod jednym dachem z pijącymi wino góralami, jak widok ludnej i gwarnej izby, jak wreszcie to, że zjawiła się tu wśród nocy nieznana i zniknie stąd jutro o świcie, niepoznana przez nikogo. Czy istotnie niepoznana?...
W kącie izby stał wsparty na siekierce góralskiej młody dorodny chłopak o postawie smukłej, junackiej i oczach czarnych, jak toń leśnej rzeki, głębokich. Patrzał na Gizellę z bezsłownem uwielbieniem, z jakąś zapamiętałością, a kiedy zwracali się do niego ci i owi ze znajomków, nie słyszał pochłonięty zjawiskiem, zatopiony, zda się, w tęsknem rozmarzeniu. Wzrok miał tak uparty i przenikliwy, że księżniczka szybko zwróciła nań uwagę. Spojrzała mu bezwiednie w oczy, a on jakby zadrżał, przymknął powieki i poczerwieniał. Po chwili znowu podniósł oczy, lecz już nieśmiałe, spłoszone; usunął się trochę na bok, wsparty ramieniem o ścianę i tak pozostał, jak posąg zachwytu, zdziwienia i pogańskiego w swej prostocie nabożeństwa.
Tymczasem wesoła pieśń góralska porwała całą izbę w jakiś szalony takt, w wir, w ogień, w bujne, jak ta natura gór arwijskich, rozkołysanie. Gizelli wydało się, że to wicher halny jął wyprawiać harce w dolinach, w borach i na turniach, że to dudnią kaskady, spadające z urwiska na urwisko, że świat cały stał się grającym instrumentem i grzmi i wyrzuca z gorącej swej piersi melodję życia radosną i skoczną. W ciemno-szafirowych jej oczach przepięknych zadrgały blaski podniecenia, na policzki wystąpił rumieniec, usta rozchylił bezwiedny uśmiech dziecięcy. Ujrzała wiszącą na ścianie cytrę i poniosła ją fantazja. Chwyciła z żywością ulubiony przez siebie instrument.
Pieśń górali nagle umilkła, oczy wszystkich zwróciły się na Gizellę, przy stołach odezwały się szmery, izbę zaległa cisza. I wśród tej ciszy, wśród powszechnego skupienia Gizella zaczęła przebiegać paluszkami po strunach, wydobyła kilka nut mocnych, głębokich, rozsypała hojnie perlistą gamę dźwięków, wydobyła harmonję akordów i — zagrała. Z pod jej różowych rączek runęły miarowe, coraz szybsze, porywające tony i zagrzmiał taniec góralski ognisty, weselny, huczny. Powstał krzyk, wrzawa, izbę ogarnęło radosne podniecenie. Górale porozsuwali stoły, wyskoczyli w kilku na środek i ze wzniesionemi w górę siekierkami puścili się w taniec. Dziewczęta poszły za chłopcami roześmiane, ochocze, zalotne. Rozległy się tupoty nóg, pokrzykiwania, przyśpiewki, z podłogi uderzyły tumany kurzu, światło kaganków chwiało się, przygasając co chwila.
Gizella miała w twarzyczce promienność niezwykłą i rozradowanie, w oczach ogniki płoche, figlarne. Maksymil siedział opodal i na wymowny wzrok córki odpowiadał uśmiechem i pobłażliwem skinieniem głowy.
Burza tańca rosła, rozwalając zda się ściany oberży. Często z gromady barwnych gorsetów i serdaków wystrzelała nagle aż pod pułap śmigła sylwetka oszalałego w tańcu górala, a wówczas wybuchał okrzyk: Hej! ha! i znowu dudniła podłoga, rozlegały się śmiechy i śpiewki.
Gizella grała bez przerwy, rzucając na struny wytężone siły swych rączek. W pewnej chwili przypomniał się jej góral, który przedtem patrzył na nią oczami dziwnie natarczywemi. Podniosła wzrok w jego stronę i drgnęła. Stał nieruchomy, blady i jak przedtem ogarniał ją wzrokiem przejmującym. Miał w całej swej postaci wyraz niezwykłego oczarowania, czy osłupienia — przestraszał. Maksymil dojrzał go również i zaniepokojony jego widokiem szepnął do Gizelli:
— Ten chłopak, stojący tam, pod ścianą, poznał nas. Nie możemy przeciągać zabawy. Przestań Zili.
Gizella zaczęła zwalniać stopniowo melodję, ściszając, aż przerwała muzykę. Gdy taniec jakby zawisł w powietrzu, jeden z górali podskoczył do Gizelli i zaczął prosić:
— Panieneczko śliczniuśka, jeszcze trochę, jeszcze choć troszkę, tak a ognista muzyka! Hej!...
Odpowiedziała z uśmiechem, że czuje się już bardzo zmęczona, przytem jest późna pora a ją i ojca czeka jeszcze daleka podróż.
— Dziękujemy pięknie! — huknęło w całej oberży, i wraz jedni rzucili się do dzbanków z piwem, drudzy zaś zaczęli opuszczać izbę, płacąc gospodarzowi za gościnę. Przy jednym ze stołów zebrała się gromadka, radząc coś i szepcąc pomiędzy sobą. Gdy Gizella wstała i odwróciła się, ażeby napowrót powiesić instrument, z gromadki wyłonił się szybko stary góral, zbliżył się do niej i, wciskając jej ukradkiem w rękę mały srebrny pieniążek, powiedział przyjaźnie:
— Bóg zapłać, panienko! Pięknie graliście, choć szkoda, że tak krótko. No, ale zostańcie z Bogiem, bo i nam czas na spoczynek.
Niespodziewany wyraz wdzięczności ze strony tych prostaczków wydał się księżniczce tak uciesznym, że usta jej zadrgały śmiechem swawolnym ale cofnęła się zdumiona i przestraszona, lecz było za późno, w rączce tkwił wciśnięty pieniążek.
Tymczasem reszta gości rozproszyła się zupełnie. Za oknami rozległy się nawoływania, skrzyp wózków, rżenie koni, gotowych do odjazdu. Wkrótce i te odgłosy ucichły, a w oberży uczyniło się pusto i głucho. W tem drzwi skrzypnęły i do izby wrócił młody góral, którego dziwne zachowanie się niepokoiło książęcych gości. Góral usiadł w kącie za stołem i dopiero teraz zażądał wina. Maksymil jednocześnie zwrócił się do oberżysty o rychłe przygotowanie noclegu, a gdy ten wskazał sąsiednią świetlicę, jako najstosowniejszą, jego zdaniem, książę pociągnął go na stronę i zapytał szeptem, wskazując górala:
— Co to za człowiek?
— Góral, Patryk, ale on nie nasz. On z Rekwedów.
— Czy bywa tu często?
— Bywa i nie bywa, a dlaczego pytacie, panie?
— Ot, tak sobie, musi być biedny i cierpiący.
— Kto go tam wie! W ostatnich czasach z nikim się nie wdaje w rozmowy, a jak sobie podpije, to śpiewa żałosne piosneczki i znowu ucieka w góry, gdzieś podobno nad jezioro pod Srebrny Hełm. Co on tam ma, nie wiem. Ale coś go trapi mocno.
— Dziękuję wam i życzę dobrej nocy — rzekł książę i przeszedł z Gizellą do świetlicy.
Przez zamknięte drzwi oboje usłyszeli, jak Patryk uderzył pięścią w stół i zawołał jakimś niesamowitym, zduszonym głosem:
— Wina!
Gizella drgnęła i pobladła. Książę pogładził jej włosy i rzekł pieszczotliwie:
— Nie lękaj się, Zili, mój wędrowny grajku najsłodszy. I mnie się wydało, że ten chłopak poznał nas, ale przekonałem się teraz, że to istotnie jakiś człowiek biedny, może bardzo nieszczęśliwy.
— Jak mi go serdecznie żal — westchnęła Gizella i dodała: — Pragnęłabym przyjść z pomocy jego niedoli, ale cóż ja mu poradzę w tej chwili...
Nagle wysunęła się z ramion ojca, i ukazując mu srebrny pieniążek w paluszkach, rozbawiona, zawołała wesoło a rzewnie:
— Patrz, ojczulku, ci dobrzy ludzie nieświadomie wzbogacili mnie tak prostaczym a zabawnym dla nas darem. Pragnę i ja pomóc temu nieszczęśliwemu góralowi. Ale jak?... Wszak nie pieniędzmi...
— Tak, dziecinko droga — westchnął książę ze smutkiem — nie zawsze nieszczęście można rozjaśnić blaskiem pieniędzy, nie zawsze biedny człowiek uśmiechnie się na widok jałmużny. Częstokroć ból jest mocniejszy od wszystkich potęg świata, a mrocznej otchłani duszy nie zapełni bogactwo wszystkich ziem i krajów.
Gizella pochyliła główkę w zamyśleniu i przykucnęła na łóżeczku. Świetlicę zaległa cisza, pełna niedopowiedzianych wyrazów i utajonych westchnień. Zawieszony w rogu kaganek zaskwierczał przykro, przejmująco, drobne jego światełko zaczęło mdleć w ostatnich wysiłkach aż wreszcie zgasło zupełnie.
Gdy księżniczka podniosła oczy, izba była zalana srebrną powodzią księżycowego światła. Promienne smugi, jak nieuchwytne nici pajęcze, płynęły z wysoka, z nad gór, łamały się w oknach świetlicy, drżały chwiejne, rozkołysane, układały się na podłodze w brylantowe szlaki, unosiły się wyżej, coraz wyżej i, dotykając sprzętów, malowały na ścianach fantastyczne arabeski. Gizellą owładnęło uczucie niewysłowionej rozkoszy. Bezwiednie rozchyliła usteczka, wchłaniając w siebie te blaski, i jęła prężyć ramiona, bo wydało się jej, że w tem czarodziejskiem lśnieniu jest uskrzydlonym duchem-aniołem i płynie gdzieś, w zaświaty, w krainę wizji i szczęścia.
Z krótkiej chwili zachwytu i rozmarzenia zbudził ją przyciszony głos ojca:
— Zili, ty nie śpisz, a wszak jutro o świcie wyruszamy stąd.
— Ach, ojczulku, gdybyś wiedział, ile mi teraz myśli przyszło do głowy!
— Powiedz, słucham cię chętnie.
— Właściwie to nie były myśli, lecz jakieś obrazy, czy ja wiem zresztą, co takiego! Marzyłam sobie, że unoszą mnie te potoki świetliste daleko, daleko, a ja płynę, jak duch i świecę w przestrzeniach brylantową, koroną u czoła i sieję na ludzi biednych dobro, szczęście i piękno... Prawda, że wszystko to jest bardzo dziwne!
— Może odgadłaś przeznaczenie swoje dziecino. Ludziom często objawia się przyszłość. Jesteś księżniczką starego królewskiego rodu Wittelsghetów, a król Arwji, Luisel II, jest twoim stryjecznym bratem. Czeka cię niewątpliwie świetlana przyszłość... Może kiedyś...
Nie dokończył, gdy Gizella zerwała się z łóżka w radosnym jakimś porywie i klasnąwszy w rączki, zawołała:
— Jesteśmy wszak na pograniczu cesarstwa sustjańskiego. Gdyby cesarz Sustji Ottokar widział, albo choć przeczuł, że rozmawiamy sobie z ojczulkiem w jakiejś przydrożnej oberży, to dopieroby się zdumiał! A może nawet przyszedłby tutaj... — dodała w zamyśleniu.
Książę zaśmiał się szczerze i rzekł:
— Wiesz, Zili, że takie niebywałe pomysły wycieczek może mieć tylko książę Maksymil, jego ukochane, kapryśne dziecko, księżniczka Gizella, no i król Arwji Luisel, którego w Nomechji nazywają obłąkanym. Ale śpij już, dziecino, bo czas naprawdę upływa.
Gizella podeszła do ojca, ucałowała go i wróciła na swoje łóżeczko milcząca, zamyślona. Po chwili odezwała się:
— Cesarz Ottokar... chociaż go nie znam, ale przeczuwam, musi być bardzo mądry, wielki i... kochany...
Ostatnie słowo utonęło w głębokiej ciszy świetlicy, jakgdyby rozpłynęło się w srebrno-seledynowem świetle księżyca.
Nagle w sąsiedniej izbie, tuż pode drzwiami, jęknęły struny cytry. Zadrgało kilka tonów przepojonych tęsknotą i żałością, odezwały się inne dźwięki, pełne skargi i łkania, zawarczał ton zgrzytliwy, pęknięty i naraz wszystkie struny przemówiły pieśnią bolesną, wydzierającą się rozpacznemi głosami z najkrwawszych tajników serca.
To Patryk grał...


Po nocy księżycowej przemiana w wyżach nastąpiła gwałtowna. Oto w przesłodką ciszę poranku wdarł się, jak zbójnik, znienacka zły wicher północny i jął wywlekać na niebo czeredę chmur obwisłych, czarnych, rozrywając je na strzępy i obijając o szczyty gór z dzikim szatańskim chichotem.
Książę i Gizella wracali pośpiesznie do swych namiotów w puszczy, a mimo, że opuścili oberżę o świcie, mieli jeszcze przed sobą duży kawał drogi. Hełm Srebrny zaledwie majaczył przed ich oczami, bory zaś wyglądały, jak kępy wikliny, rozrzucone niedbale po wzgórzach. Zresztą mgła szara ruchoma przesłaniała wszystko w oddali, a kształt każdy to wyłaniał się potwornie z wilgotnego tumanu, to malał i znikał w nim bezpowrotnie, jak senne widziadło. Czasami z za szczytów trysnęły potoki złotego światła, lecz zaledwie zajaśniały na zrębach, gdy znowu opadała pomroka sinych chmur, rozciągając po górach, po dolinach, hen! po świecie całym ponure pasma cieni.
W tem ze stromej skały pod nogi księżniczki osunęło się z łoskotem kilka drobnych kamieni. Gdy książę i Gizella spojrzeli w górę, na wirchu mignęła postać ludzka i, jak widmo spłoszone przepadła za zrębem.
— Tam ktoś jest nad nami — szepnęła księżniczka — czyżby dążył naszym śladem?...
— Ach, nie, dziecko. Zresztą idźmy prędzej i nie spoglądajmy na nic, bo deszcz ulewny wyrządzi nam krzywdę. Jesteś tak lekko ubrana, Zilli!
— Nie lękaj się o mnie, ojczulku — zawołała księżniczka, potrząsnąwszy główką — wszak posiadam według słów Małgorzaty, płaszcz włosów, gdy zechcę, okryję nim nas obojga. A przytem nie przyszło ci zapewne na myśl, że jestem już dorosła i że umiem sobie radzić podczas takich wycieczek!
Książę, ubawiony jej słowami, spojrzał na nią z wymownym uśmiechem. Szli tak długo, zbłąkani myślami wśród wirchów, gdy nagle w pobliżu rozległa się czyjaś rozmowa, głos dobrze znajomy dało się łatwo rozpoznać.
— Czyżby tam był Gedeon? — zapytał książę, nasłuchując uważnie.
Gizella pobiegła naprzód i wnet zawołała donośnie:
— Ależ tak, tak!... Gedeonie, Gedeonie, jesteśmy tutaj!
Na przeciwległem wzgórzu istotnie ukazała się barczysta postać leśniczego, uzbrojona w samostrzał i długi kij sękaty. Na widok księcia i księżniczki stary sługa zsunął się całym swym ciężarem na przełęcz i w jednej chwili stanął przed nimi z odsłoniętą głową.
— Witam cię, Gedeonie — rzekł książę wesoło. — Z kimże to w tem pustkowiu prowadziłeś talk ożywioną rozmowę?
— A czy ja wiem, miłościwy panie? Gdym wdrapał się na te wyże, aby wypatrzeć was zdaleka, choć po prawdzie trudno było przez mgłę, zaskoczył mnie znienacka jakiś młodzieniaszek góralski, a że biegł z przeciwnej strony, więc go zapytałem, czy nie widział kogo na drodze. A on mi powiada, że owszem i wskazał te wąwozy. Już chciałem biec uradowany, ale on mi zagrodził drogę i prosi, żebym i ja go objaśnił, co to są za państwo, co to rozbili swoje szatry w puszczy leśnej, pod Srebrnym Hełmem, bo tam, powiada, jest panieneczka, że aż dziw bierze... śliczna. Tom ja się zdziwił, skąd on o tem wie, i pomyślałem sobie, czy nie jest on czasem tym odludkiem, co to wzdycha w borze i kwiatki puszcza na strumienie... Ale wnet usłyszałem wołanie księżniczki i porzuciłem go.
— Wiesz, ojczulku — szepnęła Gizella — to jakby był Patryk, którego widzieliśmy w oberży, bo wszak mówił gospodarz, że biega on w góry pod Srebrny Hełm, nad jezioro...
— Istotnie i ja mam takie wrażenie — powiedział książę — ale dajmy mu pokój. Gdzież jest Dawid, Małgorzata? — zwrócił się do leśniczego.
— Rozbiegli się w różne strony na poszukiwania... Bo... dobrze, że wracacie miłościwy panie...
Gedeon miał tajemniczą i zafrasowaną minę.
Książę zmarszczył brwi i zapytał surowo:
— Co się stało? Ktoś przybył z Passetoff? Mów!
— Ano tak, dziś razem z tym wichrem. Przybył hrabia Leopold i paru dworzan konno i czekają na rychły wasz powrót, miłościwy panie.
Na twarzy księcia odmalowało się zaledwie dostrzegalne niezadowolenie.
— Wolałbym — rzekł kwaśno — aby hrabia Leopold poczekał na nas w Passetoff... Ale skoro tu przybył... prowadź nas, Gedeonie.
Leśniczy wysunął się naprzód, wybierając łatwiejszą drogę. Wkrótce otoczył ich bór i znaleźli się wśród namiotów.
Na głęboki ukłon hrabiego Leopolda książę Maksymil odpowiedział przyjaznem skinieniem głowy.
— Cóż cię, hrabio, sprowadza do nas? — zapytał, wyciągając do niego rękę.
Hrabia Leopold wyprostował się uroczyście.
— Przepraszam najmocniej — przemówił — że niespodziewanem zjawieniem się tutaj zakłóciłem błogą sielankę tej puszczy. Lecz wasza królewska wysokość wybaczy, gdyż przybywam w niezmiernie doniosłem posłannictwie, przywożąc ze sobą wręczony mi przez jej królewską wysokość, miłościwą księżnę panią, list poufny, tyczący się przyjazdu do Passetoff cesarza Sustji Ottokara I. Książę Phalwi, dostojnik dworu cesarskiego, przywiózł tę wiadomość wprost z Idania.
Wyjął z torby podróżnej opieczętowaną kopertę i wręczył ją Maksymilowi.
Książę skinął lekko głową, a gdy hrabia oddalił się, rozerwał pieczęcie i zaczął czytać. Pismo księżnej Łucji Teresy było krótkie:

„Drogi Maksymilu! Wracaj niezwłocznie. Przyjechał z Idania książę Phalwi z oznajmieniem, że przybywa do Passetoff cesarz Ottokar. Dwór Luisela w Nomechji zawiadomiony, lecz król, jak wiesz, jest nieobecny w Arwji. Zresztą wizyta ma się odbyć w charakterze czysto osobistym. Cesarz wyłącznie odwiedzi nasz dwór w zamiarach oświadczenia się o rękę naszej Cecylji. Tak przedstawia sprawę list matki cesarza, księżnej Annuncjaty Zofji. Niespodziewany los czeka Cecylję. Wracaj prędko trzeba poczynić przygotowania, gdyż przyjazd cesarski ma nastąpić wkrótce“.

Twarz księcia przybrała wyraz miłego zdziwienia. Ukrył list w zanadrzu i hamując głębokie wzruszenie, zwrócił się do hrabiego Leopolda:
— Powiedz, hrabio, wysłannikowi cesarskiemu, że wracam do Passetoff jutro rano, jeżeli jest upoważniony niech się zatrzyma. Więcej narazie nie mam nic do zakomunikowania, gdyż dzisiaj czuję się niezmiernie znużonym.
Hrabia skłonił się, ucałował podaną mu wdzięcznie rękę księżniczki, poczem dosiadł szybko konia i odjechał ze swym orszakiem.
Gizella przypadła do ojca.
— Słyszałam, ojczulku, że mówiłeś o powrocie do Passetoff. Już?...
— Tak — potwierdził książę z jakąś namaszczoną powagą. Wzywają mnie do Passetoff bardzo ważne sprawy. Musimy pobyt nasz w górach znacznie skrócić.
— Czy to możliwe? — zadrgał żałośnie głos Gizelli.
— Tak, tak, dziecino. Tym razem, niestety, zbyt wcześnie pożegnamy nasze bory i szczyty i tę swobodę, która napawa nas taką rozkoszą...
Gizella podniosła na niego oczy tak pełne bezdennego smutku i żalu, jak gdyby myśl o powrocie do Passetoff łamała w tej chwili tęczę jej duszy. Szepnęła wśród łez:
— Więc znowu to samo, ca zawsze, co zawsze...
I odeszła do swego namiotu ze zrywającym się w jej piersiach łkaniem.
Książę pozostał czas jakiś zamyślony, poczem jakby przypomniał sobie coś nagle, zawołał Gedeona i rzekł mu sucho:
— Jutro wracamy o świcie. Niech będzie wszystko przygotowane do drogi.
Sługa rozszerzył oczy zdziwione, pytające, lecz książę odwrócił się szybko od niego i zniknął w namiocie. Gedeon stanął jak skamieniały.
— Już to ja odrazu wiedział, że ten przyjazd hrabiego Leopolda nic dobrego nie wróży — myślał Gedeon. — Wiatr huczy na wirchach, to i złe duchy mają przystęp do ludzi.
Przez resztę dnia książę nie rozmawiał prawie z nikim i dziwnie był roztargniony. Chodził samotnie w pochłaniającem go zamyśleniu i co chwila spoglądał na srebrzący się z za drzew Hełm Srebrny, zawisając na jego szczycie pytającem i oczami. Wobec służby Gizella otrząsnęła się pozornie ze smutku i zanim puszczę przeniknęły cienie nadchodzącego wieczoru, odbyła z Małgorzatą wycieczkę w głąb lasu, do pobliskiej ulubionej kaskady w górach.
Wreszcie zapadła noc, a obozowisko książęce ułożyło się do spoczynku przed mającą nastąpić o świcie podróżą. Uczyniła się jakaś nieznośna cisza, słychać było tylko idący górą gwałtowny szum wichru i głuche szelesty rozchwianych gałęzi.
Jeden Gedeon nie poszedł do swego namiotu. Siadł skulony przy ognisku, wymruczał pod nosem kilka pacierzy i zaczął drzemać. W tem uczuł, że dotknął ktoś jego ramienia. Obejrzał się bystro i skoczył zdumiony. Stał przed nim w łunie ogniska ten sam młody góral, którego zostawił nad urwiskiem.
— Czego tu chcecie? — zapytał leśniczy groźnie, prostując się w postawie obronnej.
Nieznajomy położył palec na ustach i rzekł półszeptem, wskazując oczami namiot Gizelli.
— Nie grzmijcie tak, panie, bo ze snu zerwiecie moją śliczną panieneczkę.
— Coś powiedział? Co? — nasrożył się Gedeon zgorszony tem odezwaniem się o księżniczce. — A ty kto taki jesteś?
— Góral zwykły, z Rekwedów, Patryk się zwę.
— Mów, pocoś tu przyszedł?
Góral skłonił się nisko kapeluszem i rzekł pokornie:
— Służby chcem u was.
— U nas służby?! — zawołał Gedeon, jakby nie dowierzał własnemu słuchowi.
— Czemu dziwicie się, panie? — odparł góral z powagą. — Przecie i wy jesteście służką.
Leśniczy wybuchnął długim, niepowstrzymanym śmiechem.
— Człowieku — przemówił wreszcie, patrząc na uciesznie uroczystą twarz Patryka — złą drogę obrałeś, jeżeli naprawdę masz chęci służyć u nas. Mój pan pochodzi z daleka, z północnej Arwji, służbę ma swoją, nieznajomego Rekweda nie weźmie. A ty pewno myślisz, że mój pan to jaki bogacz? Idź, idź w dalszą drogę i nie szukaj u nas oparcia, powiadam ci, jak twój ojciec.
Patryk wyprostował się hardo, poczekał chwilę, aż stary skończy niezrozumiałą dla niego odprawę i rzekł wyniośle, zapalając się w oczach:
— A co wy myślicie, że ja przyszedł po wasze bogactwo? Mnie ta jest bez różnicy, czy pan mój będzie cesarzem, czy gazdą, czy zbójnikiem góralskim. Ja chcem służyć u niego i iść za wami wszędzie, bo taki mi los i tak ja sobie wymiarkował. Ale nie! kłopotu wy ze mną nie mielibyście nigdy, bo ja wszystko potrafię, a jak czego zabraknie, to i na zbój pójdę. Wierzcie mi, na Jezusinka się zaklinam! Oho! — zawołał nagle w gorącem uniesieniu — ja by bialuśkiej panieneczce nie taką chatkę zbudował, jak ta szatra! Jeno z bierwionek gładziuśkich a cisowych, jeno wysoką z ganeczkiem u góry do słonka i obsiałbym ją kwiatkami dokoła, niechby pachniały i krasiły się panieneczce co rano... Ja by grał jej, śpiewał, tańczył, opowiadał baśnie wymyślne, coby tylko rozkazała... Weźcie mnie na służbę, spróbójcie jeno, a to nie żyć mnie już bez tej lelijki najśliczniejszej!
Wyznanie to oszołomiło zdumionego Gedeona. Już chciał powiedzieć, że panienka ma cudowniejsze pokoje w Passetoff, w pałacu książęcym, ale zastanowił się w porę, boć przecie trzeba było pozbyć się tego dziwaka, który jakby naprawdę był tym leśnym odludkiem.
— Tak — przyznał po udanym namyśle — dobre to, co powiadasz, jednakże musimy z panem moim pierwej rozważyć, a na rozwagę potrzeba czasu.
— Poczekam dzień albo dwa, byleby nie nadaremno — zauważył góral.
— Tego ci nie powiem, bo nie odemnie zależy. Porozmawiam z panem, a ty idź w swoją stronę i nie zjawiaj się tutaj, dopóki ci nie dam znać.
— To gdzie mi dacie znać?
— Ha, byłe gdzie! Na trzeci dzień będę ryby łowił w jeziorze, tam się spotkamy raniutko.
— Ale przyjmiecie mnie do służby?
— Może jak pan zezwoli będziemy ci radzi, czy ja wiem...
— Pamiętajcie! Bo jak nie, to... — nie dokończył, wzrok mu tylko błysnął złowrogo, otworzył usta, jakby utkwiły mu w piersi ostrza niewypowiedzianych wyrazów, popatrzał chwilę na obozowisko i raptownie skoczył w zarośla, znikając wśród ciemności, jak cień.
Gedeon uczuł taką ulgę, że aż westchnął głęboko. Powiódł za nim oczami w głąb lasu, założył przed siebie ręce z politowaniem i mruczał, kiwając głową:
— Ach, ty głupi, głupi, podobała ci się panienka, księżniczka królewskiego rodu. Lelijką ją nazywasz i ślepia ci się świecą. Tak, tak, masz dobre oczy... Ale poczekaj, znajdziesz ty u księcia pana służbę! Akurat jeszcze nam pomylonego brakowało na dworze książęcym...
Podszedł napowrót do ogniska i zapatrzony w jego płomienie, jął rozmyślać i rozmawiać ze sobą półgłosem, uśmie chając się pobłażliwie:
— Oto głupi chłop z tego Rekweda! Ale dziwować się mu i nie dziwować. Podniósł ślepia na księżniczkę i olsnął... Każdej ptaszce leśnej na słońce patrzeć wolno i miłować jego światłość. Pewnie, że księżniczka dla niego to słońce, jeno on o tem nie wie, że za wysoko świeci. Ho, ho! ptaszek do słonka nie dofrunie, choć mu i piosneczki wyśpiewuje... a ten jeleń górski zanadto chce się tu wedrzeć... Może i lepiej, że miłościwy pan nakazał jutro powrót do Passetoff...
Obracając się w kółku tych myśli, stary leśniczy nie zauważył, jak odchyliło się skrzydło namiotu i do ogniska podeszła Gizella.
— Wasza wysokość nie śpi? — otworzył zdumione oczy Gedeon.
Księżniczka poruszyła główką, aż spadły na jej ramiona dwa grube warkocze, i rzekła, siadając na głazie przy ognisku.
— Nie mogę. Wiesz, Gedeonie, że jutro już pożegnamy puszczę naszą?
— Wiem, księżniczko.
— Ach, kiedy my tu znowu powrócimy! Takie mam przeczucie, że... już nieprędko, może nigdy...
Leśniczy drgnął i spojrzał na Gizellę wzrokiem przestraszonym.
— Do zimy przecie jeszcze daleko, a i w zimie miłościwy pan nieraz wyrusza w góry. Nie, nie trzeba tak mówić, księżniczko!
— Tak — szepnęła Gizella z westchnieniem — ale niepokoją mnie dziwne przeczucia. Tak mi nie swojo.
Stary spojrzał na nią zdziwiony i po chwili rzekł uśmiechając się tajemniczo:
— Wasza wysokość powiedziała przedtem, że może nieprędko zawita do tej puszczy, jak to co roku prawie bywało. I mnie się tak samo jakoś zwiduje. Skąd, co, nie wiem, jeno tak, jakby nad księżniczką złoty krąg słońca się opuszczał i miał ją okryć całą swoim blaskiem, że już i nasze góry i bory arwijskie zaćmią się dla was, miłościwa panienko i... już tu więcej nie powrócicie...
— Co ty mówisz, Gedeonie? Co ci się majaczy?...
Gedeon powstał z kolan.
— Księżniczka wie, że nasz pan miłościwy lubi sobie nieraz wróżyć ze Srebrnego Hełmu, bo on prawdę zawsze powiada. Dziś raniutko, kiedy przyjechał hrabia Leopold, a ja wybiegł szukać miłościwych państwa, Srebrny Hełm był groźny, cały we mgłach, jak kurzawą owiany. Myślał ja sobie, że jakaś zła wieść będzie tu u nas, aż potem, jak miłościwy pan czytał list przywieziony z Passetoff, patrzę, a Srebrny Hełm odrzuca mgły, jakby rękami odrzucał runa siwej wełny, i wnet ujrzałem, że zajaśniał blaskiem złocistym, jak król w koronie... Oho! wiedział ją dobrze i widział, jak miłościwy książę patrzał na Hełm i coś myślał długo i ciągle chodził.
— Lecz, Gedeonie — przerwała mu żywo Gizella — cóż znaleźliście o mnie w tej wróżbie?
Stary pokiwał głową.
— O tobie, księżniczko, o tobie napewno, tak mówił Srebrny Hełm... On wszystko wie, wszystko przeczuje i nawet głosu swego udzieli, jak kto mocno wierzy w niego. Tak, tak, miłościwa panienko...
Gizella spuściła powieki i zamyśliła się głęboko.


Młody władca Sustji, Rekwedów i licznych ziem lenniczych, cesarz Ottokar I, z dynastji Ururgów, zbudził się, jak zwykle o wschodzie słońca, rozejrzał się po błękitnej sypialni i wnet uświadomił sobie, że jest w prastarem Passetoff, w zamiarze oświadczenia się o rękę księżniczki Cecylji, starszej córki księcia Makcsymila. Przypomnienie to nasunęło mu w półsennem jeszcze rozmarzeniu taneczny korowód myśli, z których myśl o księżniczce jaśniała zaledwie nikłym refleksem i niełatwo była uchwytną. Wsparł głowę na dłoni i pod przymkniętemi powiekami zaczął doszukiwać się obrazu Cecylji. W pewnej chwili wyłoniła się przed nim jej postać dorodna, opromieniona przebłyskiem uśmiechu, przegięta wdzięcznie w głębokim dworskim ukłonie — tak, jak ją ujrzał wczoraj w pałacu podczas uroczystości powitalnej. Lecz wydało mu się, że widzi tylko jedną z tylu znajomych, przedstawionych mu nieraz cór dostojników, i że nie może wobec niej zapłonąć tym żarem zachwytu, jaki wszakże powinienby stać się wymowną treścią jego zamiaru i serca. Wszak tęsknota kochania zbudziła się w nim od czasu, gdy odwieczna tradycja rodów panujących nałożyła na rozkwitły niedawno poranek jego życia obowiązek zawarcia ślubów małżeńskich. I wyobrażał sobie, że uczucie miłości winno być zarazem uczuciem niewysłowionej rozkoszy i źródłem porywów radosnych. Przybył do Passetoff z zaręczynowym pierścieniem Ururgów, bo musiał uszanować wolę matki. Oddawna przeznaczała mu ona księżniczkę Cecylję za żonę. Lecz wczorajsze widzenie księżniczki minęło jakoś bez szczególnego wrażenia, dziś natomiast nie może zdać sobie sprawy, dlaczego mianowicie Cecylja ma u boku jego uświetnić tron sustjański?
Ottokar zmarszczył brwi i zapatrzył się bezwiednie w złocistą pręgę słońca na dywanie.
Wszystko się składa na to, że trzeba będzie tylko panować nad sobą, aby ceremonja oświadczenia się o rękę Cecylji i uroczystość zaręczyn z nią nie wypadły zbyt sztywnie. Bo prezentacja dostojników dworu arwijskiego, wielka defilada wojskowa, obiad i w końcu poprzedzający zaręczyny przyjazd księżnej matki z Idania — to rzeczy zgoła obojętne. Zamieni z księżniczką Cecylją kilka słów i uśmiechów niewymuszonych, okaże nawet zainteresowanie się nią, byleby ten moment, ten najważniejszy moment, wyjawienia uczuć, otworzenia serca swego, nie nastąpił zbyt rychło! A jednak...
Na twarzy młodego cesarza wyraziła się chłopięca niemal bezradność.
— A jednak — westchnął — chwila ta musi nastąpić i to dzisiaj, dzisiaj, może niedługo...
I znowu zaczął przywoływać przed oczy obraz księżniczki Cecylji, starając się dopatrzeć w jej pięknej zresztą twarzy tego żywego uroku, który mógłby zapalić pomiędzy nimi ognisko świętej rozkoszy i porwać ich ręce w obopólnem wyznaniu gorących swych pragnień. Uczuł jednak w sobie dość chłodną obojętność nieporuszoną nawet słabym uśmiechem i ani jednem drgnieniem serca.
— Et — machnął ręką, podrywając się na poduszkach — niema się nad czem zastanawiać! I to głupstwo i tamto głupstwo i wszystko razem wzięte głupstwo! Betlej! — krzyknął, klasnąwszy w dłonie i siadł na krawędzi łoża.
Stary cesarski sługa nadbiegł z antykamery, stanął wyprostowany.
— Wasza cesarska mość życzy sobie?
— Ubierać się chcę, prędko!
Betlej rozłożył ręce.
— Wasza cesarska mość, zaledwo słońce wzeszło...
Tylko jeden Betlej będący na wyjątkowych prawach u cesarza, pozwalał sobie na takie uwagi, uwłaczające surowej etykiecie idańskiej.
— Prędko! — powtórzył Ottokar i pobiegł żwawo do łazienki, skoczył do marmurowego basenu z zimną wodą, orzeźwił głowę prysznicem i zaczął ubierać się tak szybko, że sługa nie mógł nadążyć podawać ubrania.
— Betku, Betku — wołał młody władca co chwila — nie marudź, bo ruszasz się, jakby ci jeszcze dziesięć lat przybyło.
— Zbyteczny ten pośpiech, wasza cesarska mość — tłumaczył zakłopotany Betlej — dwór jeszcze śpi, mówił mi kamerdyner jego królewskiej wysokości, księcia Maksymila, że księstwo sypiają dłużej, jeno...
— Co jeno? Szczotkę do wąsów, wodę pachnącą, tę czy tamtą, wszystko jedno!
— Służę waszej cesarskiej mości... a właśnie chciałem powiedzieć, że tylko młodsza księżniczka Gizella, której jeszcze nie widzieliśmy tutaj, bo jest za młoda, wstaje o świcie, biega po parku, często wyjeżdża konno, potem dopiero zasiada do nauki. Ma być ogromnie piękna... i rzuca urok na wszystkich. A włosy ma tak długie, jak rzadko spotkać na świecie... i...
Ottokar odwrócił się do niego pytająco, z lekkim marsem.
— Czy ja cię proszę o te wiadomości?
Betlej opuścił powieki, ale nie stropił się.
— Wasza cesarska mość może nie zauważyć zbyt wielu rzeczy. A tu są inne, o, zupełnie inne obyczaje, niż u nas w Idaniu. Naprzykład ten sam kamerdyner powiedział w tajemnicy, że dostojna rodzina Wittelsghetów, więc i król Luisel II i jego królewska wysokość, książę Maksymil, mają w tutejszych górach arwijskich szczyt, co się nazywa Hełm Srebrny i czczą go jak jakiego ducha, bo powiadają, że on wszystkie ich losy zawsze wywróżył... Pomyślałem ja sobie, co tam taki duch, co jest tylko górą! Żeby u nas w Idaniu na zamku zobaczyli... szary cień...
— O tem milcz! — rzucił Ottokar gniewnie. — Nie przypominaj mi złych wróżb, kiedy dzień dzisiejszy chciałbym mieć naprawdę pogodny.
— Wybacz, najmiłościwszy panie — szepnął Betlej — pochylając ze skruchą czoło.
— No, no! — stary gaduło, pogroził mu cesarz z uśmiechem i rozchmurzył się znowu.
Po chwili był już ubrany, stanął w krysztale zwierciadła. Na tle przepychu błękitnej sypialni odbiła się jego wysoka, wspaniała postać o twarzy pięknej, lekko prześwitującej rumieńcem i oczach ciemnych, orzechowych, nad którem i łączyły się brwi gęste, nieco szorstkie. Spojrzał na siebie badawczo, trochę zalotnie i wybiegł szybko z komnaty, rzuciwszy tylko staremu:
— Znajdziesz mnie w parku, jeżeli nie wrócę przed śniadaniem.
Minął szereg przeznaczonych dla siebie pokoji, jakiś krużganek pełen słońca i kwiecia, natknął się w przejściu na miejscowego zesztywniałego przed nim, z oczami osłupionemi lokaja i wpadł do strojnego przedsionka, zatrzymując się w drzwiach oszklonych, szeroko rozwartych. Uderzyły go wilgotne zapachy letniego poranku, zalśniło mu w oczach przymglone światło złociste, zagrał, jakby w nim, radosny szczebiot ptasi. Dziwnie podniecony wyszedł na marmurowy taras. Była to właściwie odkryta galerja, łącząca dwa białe, połyskujące skrzydła schodów marmurowych, z których każda w szerokiem rozchyleniu od siebie wiodła na górne piętra. Z galerji schodziło się wprost do parku. Ottokar przystanął i zawisł oczami na tych dwuch białych ramionach stopni, pnących się w górę w dwie przeciwne sobie strony. Poręcze schodów osypane były rzęsiście pękami krwawych róż, zdawało się, że nieskalana biel marmuru zakwitła nagle purpurą i rośnie wzwyż szkarłatnemu gronami, by zaraz z przeciwnej strony osunąć się w dół różaną kaskadą. Usta cesarza poruszył uśmiech bezwolny. Po takich stopniach spływają chóry anielskie, jest w nich zaczarowana jakaś muzyka tajemna, jakaś pieśń wzniosła dziewicza, porywają one i słuch i wzrok i duszę całą, jakgdyby ten poranek słoneczny, te świergoty ptaszęce, ten zapach upojny i te róże gorejące na kamiennych poręczach były baśnią cudowną. W piersiach Ottokara rozlała się przedziwna słodycz. Nagle usłyszał poza sobą, na przeciwnem skrzydle schodów, szmer lekki, zaledwie uchwytny, jaki sprawiłaby więź kwiatów, rozrzucona po gładkim marmurze. Odwrócił się i — zastygł w zachwycie.
Ze stopni zbiegała smukła postać dziewczęca w białej sukni, owiana ciemno-złotą kaskadą włosów królewskich, obok niej biegły dwa białe charty, poddając gładkie, lśniące swe karki pieściwemu dotykowi jej rączek. Ujrzawszy młodzieńca, dziewczyna zatrzymała się. Rozchyliła drobne usteczka w okrzyku zdumienia, ramiona jej uniosły się, jak skrzydła do odlotu, a ogromne jej oczy pod klasycznemi lukami ciemnych brwi ocienione czarną zasłoną jedwabnych rzęs, zawisły na oczach Ottokara, jak dwie gwiazdy, nalane szafirem i fjoletem. Stanęli naprzeciw siebie, on pośrodku galerji, zaklęty w bezsłownym wyrazie podziwu, ona, w połowie schodów powstrzymana jak duch anielski, zjawiony w sennem rozmarzeniu. Ottokar powoli uniósł kapelusz i skłonił czoło. Jednocześnie biała dziewczyna wyciągnęła do niego z porywczością dziecka lilje swych rąk i zawołała serdecznie, głosem srebrzystym:
— Niech cię Bóg błogosławi, cesarzu!
Ottokar poskoczył ku niej i chwycił jej ręce w radosnym jakimś zapale.
— Niech nas błogosławi razem, najcudniejsza! — odpowiedział z mocą. — Ale kim jesteś? Jutrzenką, boginią róż, czy żywą istotą?...
Twarzyczka dziewczyny zapłonęła odblaskiem szkarłatnym, lecz usteczka jej zadrżały zdziwieniem.
— Jutrzenką? — powtórzyła z uśmiechem. — Dlaczego?.... Na imię mi Gizella.
— Gizella? A więc jesteś księżniczką Gizellą?
— Tak, tylko Gizellą.
— Ach, witam cię, księżniczko! Spłynęłaś ku mnie z tych schodów, z pośród tych wiszarów różanych, jak bogini poranku i kwiatów, olśniłaś mnie swem pięknem nieziemsikiem. Dlaczego dopiero dzisiaj cię widzę? Dlaczego nie znałem cię pierwej?
Drobniutkie dłonie Gizelli zatrzymał w swych władczych rękach i patrzał na nią oczami, pełnemi zachwytu.
Gizella poruszyła główką wesoło, a w uśmiechu jej błysnęły olśniewające perły zębów.
— Mnie jeszcze nie wolno ukazywać się publicznie w pałacu, uważają mnie wszyscy za dziecko i strzegą na każdym kroku. Ale czy oczy moje zgrzeszyłyby, chcąc patrzeć, i usta, chcąc uśmiechać się do ludzi, do świata? Prawda, jak mało w tem zrozumienia?
— Księżniczko — zadrgał wzruszony głos Ottokara — jesteś tak cudna królewską urodą, że świat cały powinien być lennikiem twoim, a gwiazdy i słońce koroną twą! Patrzę na ciebie poraz pierwszy w swem życiu i błogosławię tę chwilę, w której zjawienie się twoje upoiło mnie rozkoszną słodyczą. Niech więc dzień dzisiejszy będzie naszem wspólnem świętem, w tym dniu niech mi nikt nie skąpi twojego widoku, — ukazywać się będziemy wobec wszystkich razem!
Gizella słuchała z oczami opuszczonemi różowa ze wzruszenia, oczarowana słowami pięknego cesarza. Odrzekła z prostotą:
— Ależ gniewanoby się na mnie okropnie! Jeżeli spotkałam waszą cesarską mość, to tylko zrządził przypadek, bo, biegnąc jak zwykle do parku, nie sądziłam, że tak rano wstaniesz, cesarzu. Chociaż...
— Mów, mów, księżniczko! — zawołał Ottokar, porywając jej dłonie ku sobie.
— ...Byłam bardzo ciekawa ujrzeć cię i usłyszeć głos twój... — szepnęła z uśmiechem — bo portrety twe są piękne, ale... takie zimne...
Ciemno-orzechowe oczy cesarza zapłonęły gorącem uwielbieniem.
— Mówisz, a mnie się zdaje, że pieśń słyszę najczarowniejszą... Nie stójmy tu! Patrz, te dwa białe charty, jak dwaj przewodnicy, prowadzić nas chcą do parku — idźmy za nimi.
Gizella skłoniła główkę i — oboje, trzymając się, jak dzieci za ręce, zbiegli szybko ze schodów, opromienieni słońcem poranku i zakwitłem w ich duszach szczęściem, tak bliscy sobie, jakgdyby nagle w rozkosznym zaplocie dłoni złączyli swe serca. Znaleźli się w pachnących szpalerach, okrążyli fontannę, bijącą srebrzystym rozpyłem, minęli szeroką aleję i weszli pod arkady cienistych drzew. Charty biegły przed nimi, oglądając się co chwila radośnie to na Gizellę, to na cesarza. W parku była pustka i cisza, tylko w gąszczach listowia rozbrzmiewały chóry ptaszęce, tylko złociste jaśnienia słońca igrały na trawach i piasku, jak figlarne chochliki, tylko melodja słów Ottokara wypełniała Gizelli świat cały...
— Słyszałem wiele o pałacach i w spaniałych ogrodach w Passetoff — mówił cesarz. — Opowiadano mi, że góry arwijskie i pnące się aż do ich szczytów puszcze dziewicze przesiąknięte są czarem niesłychanym, jakgdyby tworzyła się w nich legenda wieków. Ale doprawdy tajnem mi było, że kiedy znajdę się w tej cudownej kramie, losy moje ulegną tak nieoczekiwanej zmianie... Jeszcze przed chwilą spoglądałem na wszystko obojętnie, cokolwiek miało się stać. Witając dzień dzisiejszy, daleki byłem od uczucia pogody, które wszak często jest poczuciem skrzydeł u ramion, — nieprawdaż? Lecz oto nagle doznałem dziwnego przeistoczenia. Spłynęłaś ku mnie jak bóstwo promienne...
— Bóstwo?
— Ty, księżniczko, przejasna!...
— Ależ... cesarzu!...
— Więc bogini słoneczna, której zjawienie się upoiło mnie rozkoszą zachwytu! Bo innego imienia znaleźć nie mogę...
— Ach — uśmiechnęła się zmieszana — czy wolno mi tego słuchać?
— A czy wolno ukrytemu tu ptactwu śpiewać na cześć twoją, księżniczko, takie hymny pochwalne? A czy wolno jutrzence krasić twoje lica, kwiatom garnąć się do stóp twoich, sercu — przemawiać?
Umilkł, jakgdyby mu głos załamało nadmierne wzruszenie, jakgdyby czekał jej odpowiedzi. A ona spuściła powieki, zmieszana w łunach gorącego rumieńca, oblana żarem słów jego, czy jasnością budzącego się w niej bezwiednie uczucia. Snem wydało się jej to przedziwne spotkanie Ottokara i ta rozmową z nim, przecie nawet nigdy o tem nie marzyła, rozmowa pochłaniająca ją upojnym czarem zachwytu i wyznań. Cóż miała odrzec pięknemu cesarzowi — czy pytał? — nie wiedziała, błąkał się w niej jedyny płomyk świadomości, że aleje parku wyglądają jak ścieżki niebiańskie, wiodące w krainę szczęścia.
Przechodzili koło grupy krzewów. Ottokar nachylił ku sobie wielką gałęź rozkwitłą, zerwał jednem szarpnięciem długą, wiotką pnączę, osypaną mnóstwem drobnych białoróżowych kieliszków i stanąwszy znienacka przed zdumioną Gizellą, otoczył jej czoło koroną kwiecistą.
— Cesarzu, co czynisz, co czynisz? Czym godna takiego uwieńczenia?...
— Godna jesteś, księżniczko, wziąć władztwo ziem sustjańskich, a mnie uczynić swym paziem oddanym. Lecz dzisiaj niech tylko taki rusałczany wianuszek ozdabia twe skronie... Ach, jaka cudna! Cudną jesteś, księżniczko, Gizello biała! Królewski majestat masz w sobie, a włosy twoje mają tyle płynnego bronzu i złota, że uwieńczyć sobą mogłyby wszystkie trony i kraje!
— Wasza cesarska mość... proszę nie patrzeć tak na mnie... proszę nie mówić mi tak... ja nigdy jeszcze tego nie słyszałam... nigdy...
— Jestem pierwszym twym hołdownikiem, księżniczko! — zawołał Ottokar z radosnym ogniem w oczach i pełen zapału porwał jej ręce do ust.
Mgłą szkarłatna przesłoniła w oczach Gizelli park cały. I drzewa i kwiaty i słońce i szczebioty ptaszęce — wszystko zawirowało w jakimś tańcu szalonym, na rękach czuła, dotyk gorących warg cesarza. Zbudziła ją myśl, że przecie może to ktoś zobaczyć... W jednej chwili wyrwała dłonie z rąk Ottokara i oblana łuną zawstydzenia pobiegła szybko w głąb alei. Cesarz pośpieszył za nią. Przystanęła i rzekła, starając się opanować zmieszanie:
— Wasza cesarska mość... pragnęłabym bardzo usłyszeć jaką ciekawą opowieść o Sustji, o Rekwedach, podobno są one niezwykle pięknie i — wogóle... o wszystkiem!
Ottokar spojrzał na nią wzrokiem tak zachłannym, aż opuściła powieki, skłonił się i podawszy jej ramię łagodnym ruchem, po chwili zaczął opowiadać.
Zajęci rozmową, którą przedłużały nieskończone pytania Gizelli i niewyczerpane wyjaśnienia Ottokara, — nie zauważyli, że czas szybko przemijał, oraz, że nadeszła godzina śniadania w pałacu. Dopiero spostrzeżony na skręcie alei Betlej jakby obudził w nich świadomość rzeczywistości.
— Kto to jest? — zapytała Gizella, przyglądając się nieznajomej postaci.
— Mój kamerdyner przyboczny i zarazem zaufany przyjaciel — odrzekł cesarz — służył już za mojego dziadka... Rogiera.
Betlej, strojny w uroczystym ubiorze idańskiego dworaka, przystanął o kilka kroków w pozie służbowej, skłonił się sztywno i oznajmił, rzucając zdumionym wzrokiem na księżniczkę, że śniadanie zastawiono w małej oranżerji przy białej sali stołowej i że księstwo arwijscy oczekują przybycia jego cesarskiej mości.
Poczem znowu się skłonił i odszedł miarowym krokiem.
Gizella uśmiechnęła się smutno.
— Otóż skończyło się wszystko — szepnęła, opuszczając źrenice — ja teraz pobiegnę do hrabiny Marty, bo zapewne wygląda mnie niespokojna, a wasza cesarska mość...
— O, to niemożliwe! — zawołał Ottokar porywczo. — Przedewszystkiem dzisiaj,...jest naszym dniem wspólnym, więc i śniadanie spożyjemy razem.
— Ależ ukazanie się moje na dworze w tak niezwykłem towarzystwie będzie wysoce nagannem!
— Księżniczko Gizello, cudna biała księżniczko, proszę mi nie odmawiać, bardzo proszę, — rzekł miękko, ale z taką stanowczością, że była wobec niego bezsilną i poszła z nim, jakby porwana jego głosem i ufna w moc jego.
Półdziecięca duszyczka Gizelli nie rozumiała jeszcze pięknego cesarza, ale oczy jej gorzały już niezwykłą podnietą, serce zaś tłukło się radośnie, jak ptaszę, któremu nieoczekiwanie dano lot wolny do słońca.
W niespełna parę minut znaleźli się w pałacu i wstąpili do wyniosłego przedsionka, gdzie oczekiwali Ottokara Betlej i kamerdynerzy z Passetoff oraz paziowie dworscy. Chłopcy smukli i piękni, w szafirowych aksamitnych żupanikach skłonili się ceremonialnie cesarzowi Sustji, poczem, spojrzawszy ze zdziwieniem na młodziutką, księżniczkę, zamienili z sobą błyskawicznie wzrok porozumiewawczy i poszli naprzód w kierunku małej oranżerji. Przed drzwiami stanęli po ich bokach jak filary. Cesarz i Gizella weszli do szklannej sali, podobnej do gaju, pełnego przepychu roślin i kwiatów najwyszukańszych.
Nadmiernie spóźnione ukazanie się cesarza Sustji bez przybocznego orszaku panów, natomiast w towarzystwie rozpromienionej w uśmiechu Gizelli, poruszyło oboje księstwa i całe ich otoczenie niesłychanem zdumieniem. W oczach wszystkich wyraził się popłoch. Poważne źrenice księżnej Łucji Teresy spojrzały na córkę z surową naganą, książę Maksymil zadrżał mimowolnie, obecne damy honorowe księżnej, załamały ukradkiem dłonie. Lecz był to tylko jeden moment, gdyż Gizella z żywością dziecka oderwała się od boku cesarza, podbiegła do księżnej i, zarzucając jej ręce na szyję, zawołała usprawiedliwiająco:
— Mateczko najdroższa, zaraz powiem ci wszystko!
Zanim jednak wymówiła te słowa, Ottokar szybko zbliżył się do księstwa, powitał ich uroczyście i ozwał się z powagą, szczególnym brzmieniem głosu:
— Miałem szczęście spotkać jej wysokość, księżniczkę Gizellę w parku i pozwoliłem sobie uprosić ją do przyjścia na śniadanie wraz ze mną.
— Właściwie poznaliśmy się na łuku białych schodów i zeszliśmy razem do parku, — poprawiła wesoło Gizella.
— Było tak, jak mówisz, księżniczko, — przyznał wdzięcznym skinieniem głowy Ottokar i błysnął na Gizellę wzrokiem chłopięcym, rozbawionym.
Księżna Łucja Teresa z trudem ukryła malującą się na jej twarzy bezradność, zasiadła przy stole, uprzejmym ruchem ręki wskazując cesarzowi miejsce przy sobie. Gizellą zaopiekowały się damy dworu, lecz ona, jakby ją nic już teraz nie krępowało, usiadła przy ojcu, pochyliła się ku niemu, wyznając bezwiednie dość głośno:
— Niech już dziś będzie moje święto, ojczulku.
Książę odpowiedział jej jakimś roztargnionym, tkliwym uśmiechem i zajął się rozmową z cesarzem.
Księżniczka Cecylja, ubawiona w pierwszej chwili, wprowadzeniem młodziutkiej siostry na dworskie śniadanie, powitała radośnie przyszłego narzeczonego i chwytała gorliwie w bezsłownem uznaniu każdy dźwięk jego mowy. Lecz w miarę, jak w rozmowie ogólnej udział jej stawał się coraz bardziej nikłym i wyraźnie obojętnym, zaczęła odczuwać przykry zmierzch w sobie i rozpaczliwą niemal bezsilność swoją wobec czegoś, co się stawało, a czego nie mogła ani odgadnąć, ani nazwać. Przesunęła oczy badawcze po twarzyczce Gizelli, uchwyciła natchniony wewnętrzną szczęśliwością wyraz jej źrenic i na jedną krótką chwilę zawisła przenikliwym wzrokiem na oczach Ottokara. Cesarz Sustji był dla niej inny, niż dnia poprzedniego, niż marzyła o tem, taki obcy i surowy i pełen dziwnego majestatu, co odpychał. Wprawdzie odpowiedział jej uśmiechem, lecz uśmiech ten tknął ją niemile i zbudził w niej raczej niepokój. Chłodny powiew złego przeczucia zmroził w niej serce i zdmuchnął naraz wszystkie ogniki jej marzeń. Zaczęła walczyć z sobą, ażeby nie wydać się upokorzoną, z trudem łamała usta w uśmiechu uprzejmym i wyciągała przemocą jak z zakamarków jedyną myśl zbawczą, że przecie cesarz nie wyznał jej dotąd swoich zamiarów, więc nic się jeszcze nie stało. Krzyżujący się jednak niepostrzeżenie wzrok księstwa, obecnych dostojników i dam dworu, dawał aż nadto wymowne świadectwo ogólnemu zaniepokojeniu i jakby szukał wzajemnie odpowiedzi na dręczące zda się wszystkich pytanie: Co się tu dzieje? Była właściwie słoneczna pogoda, lecz oranżerję przesycała duszność przykra, nieznośna, jak przed nadejściem burzy, która idzie już niepowstrzymanie i wywołuje niepokojące drżenie atmosfery. Rozmowa urywała się co chwila, śniadanie szybko dobiegło końca, wreszcie — powstano od stołu.
Gizellę zabrały do jej pokoi damy dworu. Ottokar niespodziewanie poprosił księcia Maksymila o poufną audjencję.
W głuchem milczeniu rozeszli się wszyscy.


Profesor Homwerin, stary znawca literatury łacińskiej, położył książkę na kolanach, do góry grzbietem, zdjął okulary i zapatrzył się w okno. Po chwili namysłu rzekł, na dając wyrazem twarzy wielkie znaczenie swym słowom:
— Rzecz jest jeszcze sporna, bo nierozstrzygnięta, czy w tysiąc dwieście z górą lat potem Alighieri nie kształtował swego pomysłu na „Achilleidzie“ Stacjusza neapolitańskiego.
Gizella zakołysała się w trzcinowym fotelu.
— Ach, profesorze, — zawołała niecierpliwie, — zostawmy te dociekania na następną lekcję!
Homwerin obrócił na nią wzrok namaszczony i odparł z gorliwością.
— Komentatorowie florentyńskiego Mistrza pomijają milczeniem ten fakt. Ja jednak utrzymuję, że...
— Ale, ale, — przerwała mu księżniczka, płonąc na licach, — czy zauważyłeś, profesorze, że cesarz Ottokar I Ururg jest zupełnie podobny do poprzednika florentyńskiego Mistrza — Juljusza Cezara?
Uczony podniósł brwi ze zdumienia i skrzywił usta.
—. Księżniczko, co za niegrzeczność z twojej strony.
Gizella przysunęła się do niego, złożywszy ręce błagalnie:
— Wybacz, drogi profesorze, ale dziś pragnęłabym skończyć tę lekcję.
— Więc może wprost przejdziemy do pieśni dziewiątej?
— Ach, nie, nie! Tyle mi wrażeń przyniósł dzisiejszy poranek, że...
Zawahała się, opuszczając źrenice.
Profesor wziął znowu książkę do ręki i rzekł:
— Ciekawym bardzo... powiedz, dziecko... Słucham cię — dodał przyjaźnie.
— No, nasuwają mi się różne analogje historyczne — wyznała, spłoniona, jak róża.
— Hę? W rodzaju poprzedniej?... — zapytał, nie patrząc na nią.
— Bo profesor nie zna jeszcze cesarza Sustji, który jest tak wielkim i sławnym, jak niejedna najsławniejsza — postać, zapisana w historji!
— Przecie to jeszcze młodzian dwudziestokilko letni, noszący tytuł cesarza od lat czterech zaledwie.
— Tak, profesorze, ale on nie nosi tytułu, lecz jest wielkim cesarzem naprawdę. Jak Aleksander Macedoński!
Homwerin zaśmiał się.
— No, no! Skądże to księżniczce przyszło dzisiaj do głowy? A czy księżniczka zna cesarza Ottokara? Nie słyszałem o tem.
— Znałam go dotychczas z portretów i z opowiadania, lecz dzisiaj... poznałam osobiście.
— Tak?... kiedyż to się stało?
— Spotkaliśmy — się przypadkiem, z rana na białych schodach, przy zejściu do parku...
I uniesiona wspomnieniem niedawnej chwili zaczęła opowiadać z takim zachwytem i szczerym, serdecznym zapałem, jakgdyby spotkanie jej z Ottokarem było niezwykle cudną fantazją poetycką, w której cesarz Sustji stał się wyśnionym królewiczem z jakiejś krainy nieziemskiej, ona zaś zwykłą, małą dziewczynką, przeistoczoną nagłe w zaczarowaną królewnę. Profesor rozszerzył oczy zaciekawione i poruszał ze zdziwienia głową, szepcąc co chwila:
— Czy to możliwe?... Czy to możliwe?...
Gdy skończyła, machnął ręką pobłażliwie i rzekł z uśmiechem:
— At! zażartowałaś sobie, księżniczko, ze mnie... Taka barwna bajeczka, i ciekawa. Jak zwykle umiesz fantazjować.
Gizella spojrzała z wymownym żalem, spoważniała i zasępiła się. Więc jej serdeczne wspomnienie i wyznanie najtajniejszych może uczuć wygląda tylko na bajkę, na zmyśloną dowolnie opowieść?...
— Może już czytajmy — szepnęła bezdźwięcznie.
Słowa te i zmieniony wyraz jej twarzyczki sprawiły, że profesor odgadł ją i wzruszył się do głębi. Ujął czule jej rękę i rzekł, patrząc w jej oczy ze szczerą otwartością:
— Nie, księżniczko, już dziś zaniechajmy lektury. Naprawdę, tak będzie lepiej.
Gizellę oblał radosny rumieniec.
— Ach, jaki profesor dobry, jedyny! — zawołała, klasnąwszy w ręce. — Będę dziś sama, sama, pojadę zaraz konno, będę prosiła... nie nie!... nie powiem nic więcej profesorowi!
Pożegnała starego uczonego przyjaciela i wybiegła z pokoju lekka i żwawa, jak motyl.
W kilka chwil potem profesor Homwerin, wychodząc ze swego gabinetu, spotkał hrabinę Martę, wpływową damę dworu i opiekunkę Gdzelli. Była niezwykle podnieconą, na twarzy miała wypieki, oczy jej błyszczały niespokojnie. Dowiedziawszy się, że Gizella skończyła lekcję tak wcześnie i zamierza zaraz wyjechać konno, hrabina zawołała:
— Coś strasznego co się dzieje! Czy profesor wie, że księżniczka Gizella, to dziecko jeszcze, była obecną na dworskiem śniadaniu w obecności wszystkich i — cesarza?
— Owszem, słyszałem o tem. Więc to fakt?
— Ależ tak!... na miłość Boską, co sądzisz o tem, profesorze?
— Hm... spotkanie księżniczki z cesarzem było przypadkowe. Ale wywarło na niej takie wrażenie, że nie śmiem nawet wątpić, czy nie obudziło w naszej małej Zili... serca kobiety.
— A właśnie, o to chodzi!
— A cesarz Ottokar oświadczył się już o rękę księżniczki Cecylji?
Hrabina Marta rozłożyła bezradnie ręce.
— E, he, he! — zaśmiał się stary łacinnik. — Palmę pierwszeństwo zdobywa Gizella. Bądź pewna, hrabino, nie wątpię o tem ani chwili.
— Ach, drogi profesorze, w głowie mi się wszystko gmatwa, nie wiem, co myśleć, co robić, co radzić i komu. Księżna strapiona tem nieszczęsnem śniadaniem. Cecylja zamknęła się w swojej komnacie i z nikim nie chce zamienić ani słowa, dwór cały chodzi, jak podminowany, podają sobie z ust do ust jakieś niesprawdzone, niedorzeczne domysły, jeden tylko książę toczy z cesarzem już od dłuższego czasu poufną dyskusję, a ja o niczem nie wiem, no, bo nawet księżna nic nie wie! Gdyby choć było wiadomem, że, jak powiedziałeś, profesorze, Gizella... ale nie! to niemożliwe! takie dziecko... zresztą nie pozwalają na to odwieczne zwyczaje i reguły...
— Mości pani hrabino — rzekł profesor poważnie — życie nasze nie układa się według reguł. A jak było możliwem spotkanie cesarza z naszą drogą Zili, tak i możliwe być mogą wszelkie inne niespodzianki. Żegnam hrabinę — skłonił się z tryumfującym uśmiechem i zeszedł do parku.
A w pałacu książęcym istotnie działo się coś niezwykłego. Od ścian, zamykających prywatny gabinet księcia Maksymila, szły zaledwie uchwytne echa głębokich tajemnic i, przenikając do każdej komnaty, do przedsionków i marmurowych korytarzy, poruszały każdego, ktokolwiek był świadom zamiarów cesarskich i tego, co zaszło podczas śniadania. Kamerdynerzy, paziowie biegali po całym pałacu z oznajmieniem, że ułożony z góry porządek dnia nie może być zachowany, ponieważ tajna narada cesarza Ottokara z księciem Maksymilem nie dobiegła jeszcze końca.Prezentacja dostojników arwijskich i defilada wojskowa zostały odłożone, niewiadomo na którą godzinę. Pora drugiego śniadania również minęła.
— Cesarz zgłosił jakąś trudną do przyjęcia prośbę i od uwzględnienia tej prośby uzależnił nawet dalszy swój pobyt w Passetoff...
— Jakież zajął stanowisko książę Maksymil?
— Bądź co bądź wyraz twarzy księżniczki Cecylji podczas śniadania był bardzo wymowny...
A oto wieść nowa:
— Jej królewska wysokość księżna Łucja Teresa proszona do gabinetu...
W pałacu uczyniła się cisza uroczysta, ale już po chwili nowe echa, niewiadomo skąd powstałe, jęły snuć się koło gabinetu książęcego i intrygować dworzan.
— Dyskusja pomiędzy księciem Maksymilem, księżną panią a cesarzem Sustji zaostrza się coraz bardziej... Jakiż powód tego starcia?...
— To niesłychane! Coś się stało, nieprzewidzianego, ale co?!... Wszak cesarz przybył z zamiarem oświadczenia się o rękę księżniczki Ceeylji i zdawało się, że przeszkód żadnych nie spotka... przeciwnie, rzecz ułożona.
— Tak, lecz spotkanie cesarza z księżniczką Gizellą.
— Gdzież jest Zili?
— Dosiadła Ibisa i wymknęła się z Passetoff sama jedna, zapewne w kierunku Srebrnego Hełmu, jak zwykle...
— Ach, jaka była cudna, jaka promienna ta nasza droga, biała Zili... na tem dziwnem śniadaniu...
Nieprawdopodobne, niewypowiedziane przypuszczenia obiegały wszystkie komnaty i zakamarki, a słodkie imię młodziutkiej księżniczki zawisło niejako w atmosferze pałacu, jak symbol nowych objawień, jak znak, za którego pomocą rozwiązuje się najzawilsze zagadki.
— Czyżby naprawdę Zili — —?
Zdawało się, że pałac zapadł w zadumę, a nad całem Passetoff roztoczyła się błękitna mgła mroku, że lada moment wystrzeli świetny promień słońca — zwiastun mającego nastąpić cudu. Było długie milczenie, pełne radosnego niepokoju i oczekiwania.
W tem drzwi gabinetu rozchyliły się, z za ciężkiej w głębi kotary zadźwięczał wesoły głos cesarza Sustji, i po chwili ukazała się księżna Łucja Teresa. Była zmieniona, lecz na dostojnem obliczu jej malowało się uduchowienie, niedawno surowe usta rozjaśniał uśmiech pogodny, uśmiech, w którym jest duma i szczęście serca matczynego. Majestatycznym krokiem przeszła do swych pokoi i zaraz wezwała hrabinę Martę.
Dama dworu wbiegła z oczami pełnemi pytań. Księżna rzekła krótko:
— Jego cesarska mość cesarz Ottokar oświadczył się o rękę Gizelli.
W oczach hrabiny Marty wyraziło się najwyższe zdumienie. Wiadomość ta podcięła jej nogi. Oparła się rękami o poręcz fotela. Nie umiała narazie ani odpowiedzieć, ani odejść. Szepnęła z trudem:
— Wasza królewska wysokość... wszak to dziecko...?
— Ha! stało się. Księżniczka Gizella będzie obecna na dzisiejszych wieczornych uroczystościach. Proszę zająć się tem niezwłocznie. Pragnęłabym widzieć się z księżniczką. Proś ją do mnie hrabino, natychmiast.
— Spełnię życzenie waszej wysokości — zawołała hrabina i wyszła pośpiesznie, dziwnie roztargniona.
Księżna Annuncjata Zofja i książę Sebastjan Ururg, stryj cesarski, przybyli do Passetoff o oznaczonej porze.
Po ceremonji powitania, na krótko przed obiadem galowym, cesarz podążył do apartamentów swej matki i zażądał widzenia się z nią sam na sam, przez jedną z dam dworu.
Księżna weszła do salonu trochę zdziwiona nagłością wezwania. Sztywna w ruchach a posągowa w postawie, ubrana już w dworski strój obiadowy, skłoniła się przed synem majestatycznie, z zachowaniem wszystkich szczegółów, obowiązujących wobec monarchy. Cesarz oddał jej ukłon trochę niecierpliwie, nerwowo. Postąpił krok bliżej, czując dławiące go wzruszenie niepohamowane, silne. Wskazał księżnej fotel ruchem gwałtownym, choć pełnym uprzejmości. Księżna rzuciła przelotnie wzrokiem w stojące naprzeciw lustro, poprawiła nieznacznie pałające we włosach brylanty i usiadła z namaszczoną powagą w twarzy. Po widocznem wzruszeniu syna domyśliła się łatwo, jaki będzie temat rozmowy. Przemówiła pierwsza:
— Przeczuwam, że projekt mój, z którym związana jest ściśle bytność waszej cesarskiej mości w Passetoff, uwieńczony już został skutkiem pomyślnym?
Ottokar wzruszył lekko ramionami, jakgdyby zraziła go oschłość słów matki, zagłębił się w fotelu i odrzekł z pewnym dąsem:
— Chwila obecna jest tak ważna i droga dla mnie, że te oficjalne tytuły mogą tylko zmrozić serdeczną życzliwość naszą... Pragnę ci właśnie, matko, oznajmić, że... dzień dzisiejszy jest najpiękniejszym dniem w mojem życiu i mogę uważać się naprawdę za wybrańca losu.
— Tak mniemam — przerwała księżna wyniośle. — Gdyś oddziedziczył tron Sustji po abdykacji bezdzietnego stryja, cesarza Rogiera ósmego, już się spełnił nad tobą szczególny znak opatrzności Bożej.
— Ach, tron! — machnął ręką Ottokar, nie patrząc na matkę. Wiadomo przecie, że w owym czasie korona sustjańska posiadała zbyt wiele cierni. — Dziś wprawdzie jestem zadowolony, lecz istotne szczęście, ten dar Opatrzności, znalazłem dopiero teraz — i niespodziewanie gdzieindziej.
— Rozumiem, Ottokarze, rozumiem cię zupełnie i mogę być dumna, że mój wybór był tak trafny i tak pomyślny dla ciebie. Jednakże dzisiejszy wygląd księżniczki Cecylji zastanowił mnie bardzo i nawet zaniepokoił. Pomyślałam na chwilę, czyżby ona nie podzielała twojej serdecznej radości?
Cesarz uśmiechnął się tajemniczo, zmrużył oczy, badając wyraz twarzy matki, poczem nagle ruchem zdecydowanym sięgnął do stolika po leżące na niem płaskie pudełko safianowe, przyniesione przez siebie i wręczył je księżnej. Rzekł uroczyście z ognikami w oczach:
— Dla Gizelli.
— Cóż to jest, Ottokarze? Dla kogo? Co to znaczy?
— Niech ci, matko, cudne imię młodszej księżniczki arwijskiej, wystarczy za odpowiedź.
Księżna drżącemi rękami otworzyła pudełko, spojrzała przez w złoto oprawne szkła i naraz zmarszczyła brwi, ciskając w oczy cesarza dwie błyskawice groźnego wzroku.
— Narzeczeńska bransoleta Ururgów?... Co to jest?... Nic nie rozumiem.
— Czyż nie wiedziałaś, matko, że bransoletę Ururgów zabieram do Arwji?
— Dla Cecylji!
— Otóż przeznaczenie moje chciało i zrządziło inaczej. Tą bransoletę zechciej, mamo, zapiąć na rączce młodszej córki księcia Maksymila, Gizelli.
Księżna zerwała się z miejsca, zapłonąwszy na twarzy ognistą łuną wzburzenia.
— Wasza cesarska mość, żartujesz sobie ze mnie! Lecz to doprawdy nie jest chwila na żarty z twej strony...
Cesarz wstał również.
— Chwila jest bardzo poważna, matko, a postanowienie moje nieodwołalne. Oznajmiam, iż tylko Gizella będzie moją żoną.
— Ależ, Ottokarze, wszak Gizella — to dziecko! Skąd ci przyszedł do głowy taki zamiar. Młodsze księżniczki arwijskie nie bywają jeszcze w świecie. Jak ją poznałeś?... Co to znaczy?
— Dziś rano przypadkiem spotkałem Gizellę w parku i pokochałem ją od pierwszej chwili, spędzonej z nią. Jest uosobieniem piękna, oczarowała mnie. Tylko jej białych skroni godna jest korona sustjańska!
— Niedorosłego dzieciaka!... Oszalałeś, Ottokarze!
Cesarz zesztywniał.
— Zważaj na zbyt pohopne słowa, księżno... za drzwiami stoją kamerdynerzy.
Księżna spostrzegła, że istotnie posunęła się za daleko. Skłoniła głowę zmieszana.
— Wasza cesarska mość mi wybaczy...
Ottokar podszedł do niej i miękko, łagodnie ujął ją za rękę. Przemówił zciszonym głosem serdecznie:
— Mamo, rozpogódź oblicze, bo doprawdy niema w tem nic tragicznego. Rozumiem, nie znasz Gizelli i dlatego oburzasz się, że ją wybrałem zamiast Cecylję, jak sobie życzyłaś. Lecz miłość moja nieprzymuszona powinna być w takich razach decydującym czynnikiem, jeżeli młodość i małżeństwo moje ma być opromienione najwyższem szczęściem. Powinnaś raczej, mamo, być wdzięczna losowi mojemu, że pozwolił mi spotkać Gizellę przed oświadczeniem się o rękę Cecylji, która wtedy naraziłaby się na niezasłużone przykrości, gdyż bezwzględnie po poznaniu Gizelli, nawet spóźnionem, nie liczyłbym się z żadnymi skrupułami. Czarem swym oraz prostotą dziecięcą Gizella zwycięża najoporniejsze serca. Poznasz ją dziś jeszcze na obiedzie.
— Jak to, więc to już oficjalnie spełnione?
— Oświadczyłem się księstwu natychmiast po poznaniu Gizelli, bo, biorąc rzecz ściśle, czasu wiele nie miałem na odkładanie. Po przejściu bardzo drażliwej sceny z księciem Maksymilem, a potem z księżną, przemogłem upór ich obojga i uzyskałem to, że żądaniom moim — aby Gizella była moją żoną — stało — się zadość. Zaręczyny jutro wieczorem. Pragnąłem cię, mamo, uprzedzić o tem, pamiętając zawsze, że przedewszystkiem jestem synem twoim, a później dopiero cesarzem Sustji... Dlaczego milczysz, matko?
Księżna patrzała na syna w osłupieniu. Wzrok jej uparty, a bez żadnego wyrazu, zniecierpliwił cesarza. Rzekł twardo:
— Wszystko to, co się stało, stało się nieodwołalnie. A teraz, proszę cię, księżno, wezwij swój orszak i przejdź do sali różanej, gdzie ci będzie przedstawiona przyszła cesarzowa Sustji. Moi panowie już mnie oczekują.
Księżna podniosła rękę do czoła i wymówiła głosem niemal rozpaczliwym:
— Jakiż to straszny, niepowetowany cios, wyrządzony Cecylji...
— Tylko swego rodzaju rozczarowanie — poprawił cesarz — ale stokroć lepsze to, niż długie lata złamanego życia.
Prędko ucałował rękę księżnej, skłonił się głęboko i wyszedł z salonu.
Poprzedzany przez paziów i lokajów, w otoczeniu świetnego orszaku panów Sustji, ujrzał cesarz z daleka, w galeji, idącego księcia Masymila. Książę szedł sam, pogrążony w zadumie i za lada szelestem przyspieszał kroku, jakby się lękał, że go kto zatrzyma. Ottokar powiódł za nim oczami i pomyślał:
— Jakże podobnym byłby do niego w tej chwili młodociany król Arwji, Luisel, niepoprawny romantyk rodziny Wittelsgethów...
I książę również dojrzał cesarza, lokaje nieśli przed nim palące się świeczniki. Ale książę nie zatrzymał się umyślnie, udał, że nie widzi orszaku cesarza, chciał być jeszcze u najdroższej Zili, zanim ona ukaże się pierwszy raz publicznie po to, wszak tylko po to, aby w następstwie zawrzeć ślub wieczysty z kimś zgoła obcym. Księcia dręczyło uczucie prawie rozpaczliwego bólu. Nie potrafił panować nad sobą, a myśl, że mu wkrótce zabraknie widoku Gizelli, była dla niego nie do zniesienia. Nie mógł sobie darować, że okazał tyle słabości wobec młodego Ottokara, który tak nagle zmienił poprzedni swój zamiar, i niechęć wielką czuł do cesarza za narażenie Cecylji na przykrość zawodu. Znalazłszy się w korytarzu, wiodącym do pokojów Gizelli, zatrzymał się bezradnie, przyciskając ręką serce. Nie wiedział, co jej powie, lękał się słów własnych, by nie przyćmiły zbyt wcześnie promiennej radości i szczęścia tego dziecka. W reszcie uchylił drzwi.
Gizella biegała w swoim salonie, podniecona wiadomością, otrzymaną z ust matki, spragniona nowego widoku pięknego cesarza. Przykładała co chwila drobne dłonie do rozpalonej twarzyczki i biegała z miejsca na miejsca, niespokojna o nic i o wszystko, zniecierpliwiona zbyt powolnem posuwaniem się czasu. Ubrana w lekką jedwabną tkaninę białą, z nieznacznie odkrytemi ramionami i szyją, w ciemnem złocie włosów, spływających grubymi warkoczami aż do stóp, w uroku nadziemskiej piękności — była jak kwiat żywy, czarodziejski, któremu danem jest szczebiotać i śmiać się rozkosznie, jak śmieją się dzieci.
Hrabina Marta chodziła za Gizellą poważna i przejęta ważnością chwili, przyterm mówiła ciągle, jakgdyby chciała wyczerpać całą swą wiedzę o wielkokwiatowej, dworskiej umiejętności zachowania się, jakgdyby obawiała się o każdy dalszy krok księżniczki, wstępującej na nową drogę życia.
— Księżniczka nie słucha, ale nie wolno, stanowczo nie wolno, okazywać tyle roztargnienia, czy niefrasobliwości.
— Ależ, hrabino, ja zastanawiam się nad wszystkiem.
— O, nie, nie! Taka zbytnia swoboda gestów, ruchów...
— Więc proszę powiedzieć, co mi wolno?
— Trzeba być...
— Ach, wiem: ogromną lalką! — dokończyła Gizella ze śmiechem wesołym. Uściskała hrabinę, nieledwie okręciła się z nią dokoła i zawołała przekornie, stając pośrodku salonu:
— A ja będę sobą, będą sobą, bo lalka może mieć tylko taką minę.
Podniosła ramiona i głowę do góry, oczy rozszerzyła z naiwną ciekawością, skrzyżowała ręce, jak niewolnica, usteczka wykrzywiła zabawnie a wyglądała przytem tak wdzięcznie, że hrabina była rozbrojona. Gizella parsknęła śmiechem i nagle spoważniała.
— Niech pani będzie spokojna — rzekła uprzejmie ze zwykłą swoją słodyczą — na taką śmieszną pozę nie zdobędę się nigdy w towarzystwie, w którem się za chwilę znajdę; wszystko, co do mnie należy, wykonam po swojemu, a księżnej Annuncjacie skłonię się tak, że nic mi do zarzucenia nie będzie miała.
— Wierzę w to, księżniczko — odparła z godnością hrabina Marta.
— Ale, ale! — zawołała Gizella — chciałam zapytać, czy bardzo jest surowa i groźna matka Ottokara?
— Czyja? — zdumiała się hrabina.
— Ach, prawda, znowu zapomniałam — poprawiła się z żartobliwą przesadą Gizella. — A więc jej cesarska wysokość księżna Annuncjata Zofja...
— Księżniczko, księżniczko — upomniała ją zgorszona hrabina, lecz nie dokończyła, gdyż w tej chwili w rozchylonej kotarze stanął lokaj i oznajmił księcia Maksymila.
Książę wszedł krokiem ociężałym, zgnębiony wyraźnie i nieco pochylony. Hrabina Marta, złożywszy ukłon, usunęła się na bok. Książę nie zwrócił na nią uwagi, podszedł do córki i spojrzał w jej oczy wzrokiem bolesnym, przejmującym.
— Ojczulku, co tobie? Taki jesteś... smutny...
Gizella chciała się rzucić ojcu na szyję, lecz on ujął mocno obie jej ręce, pocałował ją serdecznie w czoło i szepnął tylko:
— Zili, moja, malutka...
Podniosła na niego oczy zatrwożone, pytające.
— Co się stało, ojczulku, najdroższy? Taki jesteś inny... i to dziś?...
— Nic, nic, dziecino moja słodka...
Puścił jej ręce, w głosie jego był żal i jakaś nuta rozpaczliwa, trząsł się cały, widocznie walczył wewnątrz z wybuchem, mającym rozerwać mu piersi.
Gizella zarzuciła mu ramiona na szyję i krzyknęła niemal:
— Ojczulku?!
Cała jej dusza jasna, kryształowa, cała jej miłość dziecięca dla tego dobrego ukochanego ojca była w tym jednym okrzyku trwogi i żałości.
Książę ujął jej głowę i popatrzył na nią głęboko, uważnie. I naraz przestraszył się. Szafirowe, gwiaździste oczy Gizelli są tak wymownie utajonymi na dnie serca znakami rozkwitłego dziś rankiem uczucia kobiety, że gdyby miały kiedykolwiek zasunąć się szarą mgłą rozczarowania — szłyby za nim nieskończone lata, jak dwa najstraszniejsze wyrzuty.
— Zili — powiedział z mocą — tak pragnę, aby pieśń twojej duszy była zawsze weselną.
Poczem lekko odsunął Gizellę, jakby otrzeźwiał nagle, i zwrócił się do hrabiny Marty ceremonjalnym, sztucznym tonem.
— Pani i hrabina będą towarzyszyły księżniczce do sali różanej a potem... do stołu.
Skinął głową i wyszedł prędko.
Gizella stała poważna, zamyślona ze wzrokiem, zwróconym przed siebie, w przestrzeń. Zawirowały w niej myśli, uczucia kręgiem szalonym. Ale jednocześnie wydało jej się, że widzi przed sobą Srebrny Hełm, zatopiony w słońcu, górujący szczytem swym nad mrowiskiem czarnych chmur... Oto mgły z niego opadły, odrzucił złą gromadę mgieł i na tle lazurowego nieba wyłonił się zwycięski, mocarny, jak radośnie świetlisty symbol nadziei...
— Księżniczko czas już, abyśmy poszły — rozległ się głos hrabiny Marty.
— Idziemy do różanej sali... księżniczko!
Gizella ocknęła się jakimś wewnętrznym gwałtownym wstrząsem, jakby zbudzona ze snu. Spojrzała na swą opiekunkę trochę spłoszonym wzrokiem i — poszła naprzód z uczuciem niepokoju, hamując w sobie i zawrotny bieg myśli i coraz szybszy łoskot serca, niewiadomo dlaczego powstały. Tak dużo jest pokoi, które mija i tyle zapalonych świeczników, które tęczowe rozsuwają smugi, że z trudem oczy mogą dojrzeć, gdzie jest ta sala różana i ten punkt świetlisty, pociągający ku sobie potęgę nieprzepartego uroku...
Otworzono przed nią drzwi szeroko. Weszła z damami do różanej sali i zatrzymała się zmieszana, olśniona potokiem świateł. Tyle strojnych osób stało dokoła. Znajomi, czy nieznajomi? Ktoś mówił słowami niezrozumiałemi i czy do niej?... Nieśmiało podniosła drżące powieki, obciążone długiemi czarnemu rzęsami — głębokie szafiry jej źrenic zamigotały przez chwilę promieniście, w nagłym porywie radości. Ujrzała pięknego cesarza. Witał swoją wieszczkę róż zachwyconym, przemiłym uśmiechem. Uśmiechnęła się jednocześnie do niego tak bardzo szczęśliwa. Ale w tym samym momencie, gdy przesunęła wzrok na inną stronę, nagle zmroziły ją, jak dwa sztylety z lodu, utkwione w niej badawczo surowe, zimne oczy matki cesarskiej, księżnej Annuncjaty Zofji.
Długie rzęsy Gizelli opadły ciężko na pobladłe policzki...


Modra poświata, płynąca od witraży ze smukłych gotyckich okien, rozsnuła się po niewielkiem wnętrzu kaplicy pałacowej, zda się, bladoniebieskie ściany nasiąkły seledynową glazurą. Wszystko tonęło w zacisznym mroku błękitnym. Z mnóstwa malowanych tęczowemi barwami szybek wyłaniała się wyraziście postać świętej Cecylji, grającej na organach. Natchniona z rozmodleniu głowa pięknej patronki muzyki, uduchowienie jej oczu i otaczające ją sfery niebiańskie były przedstawione przez mistrza z takiem odczuciem prawdy zaziemskiej, że słyszało się niemal harmonję tonów, wypełniających kaplicę.
Przy ołtarzu ktoś westchnął z głębi rozmarzonej duszy, ktoś szepnął cichutko. Białe dziewczę z naręczem róż niepokalanie białych stroiło wizerunek Matki Bożej, wyrzeźbiony z kości słoniowej. Pęki ciemnych aksamitnych fjołków tworzyły koło obrazu girlandy pachnące, a teraz pomieszały się z anielską bielą róż tak, że na ołtarzu utworzył się mały ogród, zatopiony w obfitem kwieciu.
Był właśnie dzień świąteczny. Zaledwo Gizella zdążyła przybrać świeżemi kwiatami kaplicę, zaczęli się schodzić na ranną mszę członkowie rodziny książęcej. Z boku ołtarza w stallach, wybitych błękitnym aksamitem klęknęli: książę Maksymil, księżna Lucja Teresa, księżna Annuncjata Zofja, książę Sebastjan Ururg, stryj cesarza Ottokara i kilka wiekowych pań z rodziny Wittelsghetów. Naprzeciw zajęli miejsca cesarz Ottokar, przy nim Gizella, potem starszy brat księżniczki, książę Jan Luisel i młodszy Teozjusz, dalej Cecylja, dwunastoletnia księżniczka Klotylda, najmłodsza z rodzeństwa, której jedynie raz na tydzień na mszy niedzielnej wolno było zjawiać się publicznie. W innych ławkach usiedli dalsi krewni królewscy, wyżsi dostojnicy dworów sustjańskiego i arwijskiego, damy honorowe. W nawie stanęła służba pałacowa, wśród niej zwracał uwagę stary kamerdyner cesarski, Betlej, wyprostowany uroczyście, w paradnym swym ubiorze.
Mszę, jak zwykle, odprawiał sędziwy prałat, stary przyjaciel i powiernik pasterski obojga księstwa. Skupienie szczere, modlitewne, cisza wśród zebranych i słodka muzyka ukrytych organów podniosły ducha. Wrażenie chwili niezwykłej osiągnęli wszyscy obecni a wzmocnił ją zapach róż i fjołków, pomieszany z wonią mirry, buchającej z trybularza.
Książę Maksymil wsparł czoło na dłoniach i wzniósł się całą duszą, wszystkiemu myślami ponad świat swój rzeczywisty i obecne otoczenie. W chwili tej egzaltacją modlitewną sięgał stóp Boga, błagał Go o niezmienność tego uczucia, które w sercu Gizelli i w sercu Ottokara rozkwitło tak nagle i mogło być tylko złudą znikomą.
Księżna Łucja Teresa miały łzy w oczach, ale kryła je starannie, by nikt nie spostrzegł, co się w jej duszy dzieje.Nurtowały ją pytania:
— A Cecylja?... A Cecylja?... Dziwnem zrządzeniem przypadku mała Zili zabiera jej świetną przyszłość i wielką koronę stustjańską, ale, czy także — szczęście?...
Przypomniała sobie burzliwą konferencję wczorajszą z Ottokarem o oddanie mu Gizelli, tak młodej i tak mało przygotowanej do życia, i tym większy ogarnął ją niepokój. Rzuciła wzrokiem na Gizellę i Cecylję. Starsza księżniczka siedziała blada, zmieniona bardzo, panująca całym wysiłkiem woli nad sobą. Ze wszystkich obecnych jedynie może matka zdolna była zrozumieć ją i przeczuć, co się w jej duszy dzieje od wczoraj.
Gizella wyjątkowo dzisiaj nie mogła się modlić. Burza splątanych wrażeń i myśli dziwacznych nie pozwalała jej skupić się całą swoją istotą. Wiedziała, że jest szczęśliwą jakiemś nie mającem nazwy przeżyciem i odnosiła wrażenie, że szczęście jej — to jasna przeczysta toń lazurowa, a nad nią unosi się ona sama, jak ważka, w wiosenny różowy poranek.
Z tego śnienia na jawie w pewnej chwili obudził ją wzrok księżnej matki, Annuncjaty Zofji, kierowany na nią przez szkła często, choć ukradkiem. Spostrzegła na sobie blade zimne oczy tej dumnej pani, ogarniające ją z jakąś nieznośną ciekawością, i — zmieszała się. — Tak jak wczoraj po wejściu do sali różanej spojrzenia badawcze księżnej prześlizgnęły się po niej, niby śliskie, lepkie wężyki. Wstrząsnął nią lekki dreszcz, lecz natychmiast zwróciła przelotne spojrzenie na Ottokara i — na widok jego uczucie przykre minęło szybko. Chwyciła oto promienny uśmiech cesarza, dobry, tak bardzo dobry wyraz jego ciemno-orzechowych oczu i znowu zajaśniała w niej radosna światłość i znowu wydało jej się, że jest przeźroczoskrzydłą ważką, nad lazurową tonią szczęścia.
Tymczasem msza dobiegła końca. Wszyscy wstali, prałat odczytał ewangelję, potem ukląkł, by odśpiewać pieśń rytualną. Zaledwo zaintonował, gdy Gizella, uniesiona porywem natchnionym, stanęła w ławce, podchwyciła pełnym głosem melodję i zaczęła śpiewać wraz z przytłumioną muzyką organów. Głos jej metaliczny rozbrzmiewał wielką skalą bogactwa, a srebrzyste tony, przepojone uczuciem, sięgały zda się do głębi serc i panowały wszechwładnie w kaplicy siłą swej wymowy.
Księżna Annuncjata Zofja drgnęła i spojrzała zdumiona na księżniczkę. Takiej swobody w Idaniu na dworze nie bywało. W tem i młody książę Teozjusz dołączył swój głos do śpiewu siostry, księżniczka zaś Cecylja powstała również i jęła śpiewać, lecz już w połowie pieśni zamilkła. Skurcz jakiś zdławił jej krtań, usiadła szybko, ukrywając twarz w dłoniach.
Głos Gizelli rozbrzmiewał donośnie. Oczy wszystkich spoczęły na jej wdzięcznej postaci, dusze ich popłynęły śladem jej śpiewu. Ottokar stanął w ławce, lecz nie śpiewał, patrzał tylko na Gizellę i doznawał zupełnie nowego, niż wczoraj, wrażenia. W bieli, z różami w przepięknych warkoczach, wydała mu się, jakby świętą z tych witraży błękitnych, jakby wróżką, czy wizją przewodnią jego życia. Zatonął oczami w jej rysach, zasłuchał się, zapomniawszy o wszystkich i o wszystkiem, co go otaczało.
Książę Maksymil padł czołem na krawędź ławki, klęcząc, szeptał:
— Szczęście domu mego, źrenico oka mego, Zili moja... bądź zawsze tak szczęśliwa, jaką widzę cię teraz...
Wreszcie pieśń ucichła, echo jej załopotało anielskiemi skrzydłami pod błękitnym stropem kaplicy, zaszemrały, tony rozchwiane, mdlejące i — zaległa cisza uroczysta, jak przed komunją. Prałat podniósł się z klęczek. W tej samej chwili cesarz Ottokar porywczo ale z powagą dostojną i niezwykłem wzruszeniem podał rękę Gizelli. Stropiła się, nie zrozumiawszy, co znaczy ten ruch, ale cesarz skinął lekko głową z pociągająco władczem postanowieniem, więc poszła z nim drżąca i zmieszana aż do stopni ołtarza. I oto nieoczekiwanie dla zgromadzonych w kaplicy, cesarz zatrzymał się z Gizellą przed prałatem i przemówił serdecznie:
— Pobłogosław nas, księże prałacie, jesteśmy zaręczeni.
Łuna ognista zalała twarzyczkę Gizelli. Powieki jej zadrżały, jak spłoszone motyle, serce zabiło gwałtownie. Mocny uścisk ręki Ottokara, jego słowa doniosłe, głębokie, nagłość postanowienia — wszystko to, czego się w tej chwili jeszcze nie spodziewała, wprawiło ją, w stan błogi a niepojęty, jak w fantastycznym śnie.
Szmer podziwu i zdumienia poruszył zebranych. Wszyscy odruchowo powstali. Książę Maksymil zerwał się jak podrzucony brutalną przemocą, spojrzał przerażonemi oczyma na młodą parę i — żałosny cichy jęk wydobył się z jego piersi, wzburzonej do dna. Księżna Łucja złożyła ręce modlitewnie, uśmiech rozjaśnił jej twarz.
Cisza w kaplicy trwała mistyczna prawie. Hamując łzy szczerego wzruszenia, sędziwy prałat udzielił narzeczonym błogosławieństwa kapłańskiego i zwrócił się do obojga z krótką przemową, pełną namaszczonej powagi i ojcowskiej tkliwości. Gdy skończył, cesarz Ottokar podał mu pierścień zaręczynowy Ururgów z wielkim soliterem rubinowym. Jednocześnie prałat zwrócił się o pierścionek do Gizelli. Zmieszała się, nieprzygotowana zgoła do zaręczyn w kaplicy. W tem książę Maksymil zsunął błyskawicznie z palca duży sygnet ze szmaragdem, wyobrażającym ptaka, pochłanianego przez płomień ognia, i podał go przez stojącego obok marszałka dworu, księżniczce. Gdy narzeczeni zamienili pierścienie, prałat zaintonował — Te Deum.
Gizella, oparta na ramieniu cesarza, wysłuchała godowego hymnu, wpatrzona radosnemi oczami w oblicze Matki Bożej. Myśl jej, dusza żywiołowa, płomienna, serce, bijące teraz podnieconem z radości tempem — wszystko należało do Ottokara, wszystko, co było nią, oddawała mu za ogrom wiary, który w niej wzbudził. Ottokar odczuwał to i — triumfował ze szczęścia, rozpromieniony w oczach, oszalały z radości.
Zaczęto składać narzeczonym życzenia. Gizella oderwała, się od boku cesarza i, nie licząc się z niczem, padła rodzicom w ramiona. Szepnęła, zatrzymana dłużej w uściskach ojca:
— Ojczulku, nigdy nie przypuszczałam, że istnieje takie szczęście ogromne. To chyba ty, ojczulku, wyprosiłeś je u Boga dla swojej małej Zili...
Nie mogła dłużej mówić, gdyż cisnęli się do niej już wszyscy, porywając jej ręce, zasypując ją potokami słów radosnych.
Gdy skończyły się życzenia i dostojni narzeczeni wychodzili z kaplicy, Ottokar znalazł stosowną chwilę, by pochylić się do Gizelli i szepnąć gorąco:
— Zawdzięczam ci, ukochana najcudniejsze dni życia mego. Dziękuję ci za to, że jesteś moją promienną jutrzenką, blask twój rozjaśni tron sustjański...
Gizella zbyt była wzruszona, by odpowiedzieć narzeczonemu. Spojrzała tylko na niego wdzięcznym, wymownym wzrokiem, a w oczach jej było tyle przepastnej słodyczy i taki urok porywający, że Ottokar musiał zapanować nad sobą, by nie chwycić jej w ramiona i wobec wszystkich ucałować jej świeżych, rozkwitłych w uśmiechu ustek.
Gdy przeszli do wielkiej sali pałacu, księżna matka, Annuncjata Zofja, podeszła majestatycznie do Gizelli i na ręku jej zamknęła bransoletę narzeczeńską Ururgów. Była to szeroka taśma złota, spięta jarzącem się słońcem, utworzonem z olbrzymich brylantów. Na gładkiej zewnętrznej stronie bransolety widniał pięknie cyzelowany herb i korona cesarska oraz napis: „Przez ból i mękę ku słońcu“.
Księżniczka patrzyła trwożmie na surową matkę narzeczonego, gdy zdobiła jej białe krągłe ramionko w świetny, ciężki klejnot. Ta obręcz złota, iskrząca się brylantami, wydała się jej dziwnie groźną.
Księżna zaś rzekła ceremonjalnie:
— Tę bransoletę nosiły wszystkie narzeczone cesarskie i cesarzowe Sustji. Ostatnio noszoną była przez stryjenkę jego cesarskiej mości cesarza Ottokara, Julję Krystynę. Teraz klejnot ten jest własnością waszej wysokości, jako przyszłej cesarzowej.
Gizella była tak oszołomiona zaszczytem, nadawanym jej przez matkę cesarza, i tak czuła się w tej chwili skromną wobec dostojnego tytułu cesarzowej, że oczy jej spojrzały z lękiem i dziecięcą niewiarą.
— Ja cesarzową Sustji? — szepnęła. — Czy to możliwe? Jestem tak mało znaczącą istotą...


Lękliwy wzrok Gizelli i pytanie, rzucone przez nią jakby w przyszłość, uchwycił książę Maksymil. Znalazł się znowu pod wrażeniem niepokojących uczuć. Uroczystość zaręczynowa tak nagła wydała mu się zbyt długą i męczącą. Pragnął pozostać sam i bał się samotności, która wszak może być podobną do zupełnego odosobnienia, jakie go niechybnie czeka po wyjeździe Gizelli do Idania.
Wreszcie znalazł się w swoim gabinecie. Zanurzył się wygodnie w skórzanym, głębokim fotelu i patrzył na portret Gizelli, malowany przed dwunastu laty, kiedy zaledwie umiała szczebiotać... Potęgą genjalnej interpretacji, dziewczynka ukazywała się na płótnie jak żywa. Jak to czas szybko przemknął, że dziś Zili włożyła na palec pierścień zaręczynowy.
— Ja cesarzową Sustji?...
Dziecino droga, myślał książę, ty nie pamiętasz, ale był taki dzień, był, kiedy zawisła nad tobą dziwna, tajemnicza wróżba... Siedzieliśmy nad brzegiem morza, Cecylja bawiła się lalką, szykując ją do kąpieli, a tyś w takich samych białych sukienkach zbierała barwne kamyki i układałaś je po swojemu we wzory, freski. A, jak nigdy przedtem, śpiewałaś sobie ciągle dziwnie smutną piosenkę. Wtem usłyszeliśmy za sobą czyjeś ciężkie kroki. Zbliżył się do nas niemłody już mężczyzna czarnowłosy, z długą brodą, ubrany, jak pątnik, w sandałach na bosych nogach, z węzłem na ramieniu. Uśmiechnął się i podszedł do ciebie. Czarne przenikliwe oczy utkwił w tobie, maleńka Zili. Patrzył długo z uwagą, z natężeniem, brwi gęste zmarszczył. Uśmiechnęłaś się do nieznajomego wędrowca, a on spojrzał na kamyki, ułożone przez ciebie i badał je z ciekawością. Tknięci czemś dziwnem, podeszliśmy do ciebie. Pątnik widocznie nie spostrzegł nas, cały pochłonięty tobą, odezwał się:
— Ułożyłaś, maleńka, kamyki w królewską koronę, łączącą dwie korony razem... Dobrze się ty bawisz, mała! To nie z rozmysłem ułożone... Kształt korony utworzył się bezwiednie... A jesteś śliczna! W oczach twoich pali się blask, co może oślepić, główkę, włosy bujne masz, cudne, zadziwiająco cudne... Czoło... tak! czoło do dźwigania korony stworzone... Czy to wasze dziecko? — Zapytał nas nagle.
Potwierdziliśmy z dumą i patrzyliśmy na dziwnego wędrowca ze wzrastającem zdumieniem.
— Cudna jest ta wasza maleńka!... Daj rączkę, dziecko...
Podałaś mu rozwartą dłońkę, a on pochylił się i badał ją długo. Poczem pokręcił smutnie głową i rzekł:
— Za mała rączka do wróżby, ale już czytać z niej można wiele, wiele... Tak, jakbyś miała zostać pomazanką bożą, królową... Dwie korony dla ciebie, splecione razem, jak te, ułożone bezwiednie na piasku... Jedną, królewską ukochasz... Da ci szczęście... Lecz obie razem — dużo zawodów, smutków... Chmury czarne nad tobą zamroczą ci słońce... ciernie bolesne poranią stopy... w serce wbije się oścień straszny... Przez ludzi — jakby swoich poddanych — będziesz bardzo kochaną... Dla ciebie samej jednak miłość wystrzeli w dwu pysznych kwiatach... jeden z nich może być purpurowy od krwi, potężny to, niezwykły kwiat miłości... Okrutne przeżyjesz chwile... Ha!!... nie swoją ty śmiercią zakończysz lata bolesne... o... o!... to straszne!...
Umilkł, zasłaniając oczy. I gdy tyś roześmiała się, nie pojmując tych tajemniczych słów, nas przejęła trwoga.
— Idź, wędrowcze! — krzyknęliśmy. — Cóż za przepowiednie złowrogie dla dziecka!
Pątnik odkrył oczy otchłanne.
— Nie gniewajcie się na mnie — odrzekł spokojnie. — Przez usta moje zawsze przemawia proroctwo, które prawdę mówi zamkniętą w tajemnicy losów dla śmiertelnych... Wierzcie mi, to dziecko rozkoszne wyrośnie na wielką monarchinię dwóch koron... Przecież nie wiem, skąd wy i kim jesteście... a ja z daleka wędruję, z Murcji, droga mi tędy koło morza wypadła... Może i wyście tu bezwiednie na moje spotkanie wyprowadzili to dziecko? Wszystko jest w ręku Boga, a dla objaśnionych niema żadnych tajemnic... Ta dziecina będzie królową dumnej korony.
Skłonił się i odszedł szybko, jak widziadło...
Książę wzdrygnął się pod wpływem wspomnienia.
— Czy wróżba ta z przed dwunastu laty spełnia się?: — myślał. — To straszne! Dziwnym trafem, wbrew wszelkim, najdalej posuniętym oczekiwaniom Zili zostaje żoną cesarza Sustji — czy zacznie się spełniać to wszystko, co przepowiadał prorok z Murcji?!...
Księcia Maksymila ogarnął lęk paniczny, na czoło wystąpiły mu zimne krople potu.
— Ale wszak wróżba wspominała o dwóch koronach, połączonych razem, przytem Zili miała zostać królową. Jest inaczej. Trzeba cieszyć się szczęściem Zili, i błogosławić los, że nie naraził Cecylji na okropny zawód w małżeństwie z Ottokarem, on by jej nie kochał nigdy, poznawszy Gizellę.
Książę westchnął ciężko, pochylił głowę na piersi i zapadł w milczenie. Staczał ze sobą walkę, nie mogąc pozbyć się niepokoju.
Nagle wstrząsnął się, jakby sobie coś przypomniał, pobladł i rzucił w przestrzeń głucho:
— A szary cień na dworze Ururgów?


Nastała jesień, którą w Arwji nazywano uśmiechem złota, gdyż całe stoki gór, pokrytych lasami, złociły się w słońcu bisiorem najpiękniejszych barw, jakie fantazja bujnej przyrody wytworzyć może. Złotogłów drzew liściastych rozmaitych przetykały ciężkie, poważne makaty jodeł, sosen i świerków olbrzymich. Zieloność ich aksamitna w ogólnej krasie odcinała się dostojnie, jak płaszcz monarszy na szytej złotem i klejnotami sukni. Pogoda była słodka i słoneczna.
Po odbyciu niezbędnych uroczystości wizytowych, cesarza Ottokara w Nomechji, u króla Arwji Luisela, odbyły się w okolicznych borach wielkie łowy królewskie. Bezpośrednio potem Ottokar odwiedził narzeczoną w Passetoff, więc książę Maksymil zaprosił przyszłego zięcia wespół z koronowanym bratankiem na polowanie do własnych lasów pod Srebrnym Hełmem.
Znalazłszy się w dzikich kniejach górskich, które znane były z doskonałego zwierzostanu, cesarz z tem większą zapamiętałością oddał się sztuce myśliwskiej. Natomiast król Luisel wolał upajać się pięknem przyrody passetowskich borów i podziwiał Hełm Srebrny, znany mu z wielu ciekawych historyj, i jak wszystkim Wittelsgethom ukochany. A nadewszystko przekładał rozmowę z Gizellą. W jakiejś chwili przeto wymknęli się oboje z szeregu myśliwych i pod opieką Gedeona zwiedzili ciekawsze zakątki leśne.
Luisel, wysoki szczupły chłopak, o kilka lat zaledwie starszy od swej stryjecznej siostry, kochał ją uczuciem brata i jednakowe miał z nią upodobania. Mieli zawsze dużo do powiedzenia sobie.
— Wierz mi, Zili, że duszę się często w tej Nomechji, gdzie zmuszony jestem przesiadywać, jak jaki skazaniec. Ale już teraz znalazłem ustronie i tam uciekam, gdy czuję się zbytnio przygnębionym. Cudowne ustronie nad jeziorem. Wody jeziora skierowałem tak, że otaczają mój pałac ze wszystkich stron. Stworzyłem sobie tam istne gniazdo łabędzie i gdy chcę, by mnie zostawiono w spokoju, ściągam do bram pałacu wszystkie łodzie, podnoszę zwodzone mosty i jestem wtedy naprawdę panem siebie.
I Luisel zaczął opowiadać zaciekawionej Gizelli, jakie cuda nagromadził w pałacu, co jeszcze zamierza uczynić, a ona słuchała go z niesłabnącą uwagą, wykrzykując z zachwytem, jak dziecko:
— Ach, jakiś ty szczęśliwy, Luiselu, że możesz to sobie zrobić wszystko sam i wedle własnego uznania! Jakże ja pragnęłabym mieć taki pałac i takie w nim osobliwości natury i sztuki! Najwięcej zaciekawiają mnie te egzotyczne kwiaty, któremi zapełniłeś swoją oranżerję, i te morskie twory w olbrzymich akwarjach. Chciałabym to zobaczyć. Wiesz co, przyjedziemy do ciebie z Ottokarem, jak już zostanę jego żoną.
Luisel zaśmiał się wesoło, trzęsąc ciemną czupryną nad delikatnem czołem, prawie dziewczęcem.
— Zili najdroższa, jak będziesz cesarzową Sustji, otworzą się przed tobą piękniejsze pałace, niż moje i większe znajdziesz w nich cuda. Ale wiesz, czego nie znajdziesz na tronie sustjańskim, w tem niezmiernem bogactwie i przepychu świetności?
Gizella spojrzała na niego z przestrachem.
— Czego, powiedz, powiedz!
— Swobody, tego najdroższego skarbu każdego człowieka. Będziesz się dusiła tak samo, jak ja — rzekł Luisel poważnie.
— Ach, nie! Swobody nie utracę. Ottokar kocha mnie i moją wolność, a przynajmniej umiłowanie jej, więc nie będzie mnie krępował i tak urządzi wszystko, abym nie trzepotała się, jak ptak w złotej klatce. Zresztą sam nie znosi żadnych więzów. Oboje będziemy się tylko uzupełniali w naszych zamiłowaniach.
— Oh, Zili, byle nie na idańskim dworze! Tam tylko takie mumje mogą królować swobodnie, jak... księżna Annuncjata Zofja — rzekł ciszej.
Gizellę przeniknął lekki dreszcz. Szepnęła z trwogą:
— Istotnie, Luiselu, ona jest bardzo, bardzo niemiła... takie ma jakieś oczy złe... wzrok jej nic mi dobrego nie wróży... No, ale jest matką Ottokara, więc trzeba ją kochać... trudno, będę się o jej względy starała całą siłą.
— A może... może twoja słoneczność roztopi tę bryłę lodu... chociaż wątpię — pokręcił głową Luisel — bo to dumna niewiasta, a tu niespodziewanie ty, dzieciak przy niej, zajmiesz pierwsze miejsce na dworze i pierwszy krok tobie odstąpić musi.
— Jakto? Przecie księżna, jako starsza wiekiem i matka cesarza...
— Ale ty będziesz cesarzową, zatem pierwszeństwo wszelkie należne będzie tylko tobie. Ach, ty, nieświadomy dzieciaku, nie możesz pojąć swojej roli... Mam wrażenie, że będzie ci tam duszno i trudno na razie...
— Przerażasz mnie, Luiselu! — zawołała Gizella ze szczerem wzruszeniem. Nagle wykrzyknęła radośnie — patrz! jedzie ku nam Ottokar.
Luisel pochylił się na koniu do Gizelli i zajrzał jej figlarnie w oczy.
— Jedzie jego cesarska mość cesarz Sustji, tam się inaczej nie mówi, nawet o mężu — rzekł dobitnie.
— Ech!... dajmy już pokój tytułom, dość ich mam — żachnęła się wesoło.
Cesarz nadjechał w towarzystwie kilku myśliwych oraz swoich oficerów i wkrótce po wymianie uprzejmych grzeczności z królem Arwji, odsunął się z Gizellą nieco dalej od reszty towarzystwa, korzystając ze swobody dworu w Passetoff. Była zresztą przerwa w polowaniu. Ottokar, rozmawiając z narzeczoną, zboczył w las. Otoczyły ich zwarte ściany drzew, rozchwianych pióropuszami złotych liści.
Puszcze leśne, pnące się zwartą tężyzną starodrzewia w góry arwijskie i nasadzone strzelistemi wieżami drzew szpilkowych, mieniły się w żywej pozłocie jesieni. Woń balsamiczna przenikała gąszcza.
— Mówiono mi, księżniczko — rzekł cesarz do Gizelli — że jeździsz wspaniale, nie sądziłem jednak, że aż tak pięknie. Jesteś w każdej chwili wybitnym modelem do rzeźby i do płótna. Jaknajprędzej pragnąłbym mieć twój portret na koniu, drugi na marmurowych schodach, gdyś ukazała mi się w bieli, z rozpuszczonemu włosami w towarzystwie dwóch białych chartów. Muszę mieć portrety twoje zaraz!
— Zostawmy je, cesarzu, na później. Teraz muszę się uczyć dużo, bardzo dużo, gdyż za mało umiem, za mało wiem... A tymczasem... patrz na tę równinę... hop! hop! krzyknęła i puściła konia w cwał.
Cesarz popędził za nią na swym rosłym Hunterze. Wkrótce stracili z oczu całe polowanie i bór. Unoszeni oboje wichrem na stalowych nogach wierzchowców, sadzili naprzełaj po równi szerokiej między borem i górami. Jakaś rozpadlina głęboka przecięła im drogę, lecz Gizella zawisła tylko nad nią, jak jaskółka, i pognała dalej. Hunter również wziął przeszkodę. Zamajaczyły przed nimi haszcze wąską linją. Ibis w szalonym pędzie przefrunął je, mignąwszy tylko, jak biały gołąb. Cesarz miał oczy wbite w smukłą sylwetkę Gizelli i twarz rozjaśnioną wyrazem dumy. Sam był dzielnym jeźdźcem, lecz księżniczka Zili imponowała mu.
— Istna Djana! Hej, Zili, tyś dla mnie stworzona — wołał podniecony niebywale, całą duszą swą młodzieńczą, patrząc na nią, jak zrosła prawie z koniem, zawieszona na nim jak ptak błękitny, gibka i zręczna, owiana falą włosów, rozplecionych w pędzie, przelatywała ponad krzewami i fosami, niby boginka-zwodnica, pociągająca ludzi czarem swym na manowce, ku przepaściom.
Tymczasem księżniczka zatoczyła koło szerokie na łące zielonej i, zwolniwszy biegu, podjeżdżała uśmiechnięta do narzeczonego. Hunter, wstrzymany gwałtownie, ciskał głową i gryzł wędzidło. Biała piana okrywała lśniąca jego sierść.
— No, harce nam się udały! — zawołała Gizella. — Ta równina skusiła mnie, bo jest pysznym terenem, nieprawdaż?
— Jestem olśniony, przejęty podziwem dla ciebie, księżniczko! Wyobrażam sobie, jak będziemy hasać na bezbrzeżnych równinach Rekwedów. Rekwedy — to jeden doskonały teren.
Gizella rozpromieniła się. Ottokar zaczął jej mówić o stepach tego kraju, gdzie pasą się niezliczone stada wołów, gdzie trawa wyrasta bujnie ponad zwykłą miarę, usiana różnobarwnem kwieciem, gdzie są i lasy potężne i góry, tworzące granicę i zamki olbrzymie warowne, wzniesione na skałach. Księżniczka słuchała w skupieniu, chłonąc słowa Otokara z niezwykłą ciekawością.
— Wiem, że pokocham Rekwedy! — zawołała gorąco. — Ten kraj i jego naród pociąga mnie dziwnie, porywa nawet i najbardziej zawsze lubiłam historję jego. Wiem, że Rekwedzi — to dzielne plemię, pełne poczucia własnej godności i swobody, dalekie od niewolnictwa, to naród ognisty, mężny, prawda?
— O tak, aż nadto ognisty i butny! Te ich rycerskie zalety przysporzyły mi dużo kłopotów, zanim zdołałem dojść z nimi do pewnego porozumienia. Nie wiem jednakże — dodał zgryźliwie — czy nam, Ururgom, uda się kiedykolwiek zjednać sobie Rekwedów tak, by zapanowała obopólna harmonja. Stryj mój Rygier przegrał walkę z nimi i ustąpił, ja zaś byłem nieco szczęśliwszy...
Ottokar umilkł i zamyślił się. Gizella, jadąc wolno obok niego patrzyła uważnie na jego rysy piękne, ściągnięte teraz poważną zadumą, sięgającą mu snać głęboko w duszę. Długi czas milczeli oboje, wreszcie Gizella spytała cichym głosem:
— Zwyciężyłeś Rekwedów, cesarzu?
Cesarz podniósł głowę, ciemno-orzechowe oczy utkwił w szafirowych źrenicach księżniczki.
— Nie, nie zwyciężyłem — odrzekł ze smutkiem i żalem w głosie. — Uspokojenie rewolucji, zażegnanie burzy to — jeszcze nie zwycięstwo. Walka będzie jeszcze trwała i, jak wulkan, zapadły na pewien czas w podziemia, wybuchnąć może znowu ze zdwojoną siłą.
Gizella przysunęła się do niego.
— Cesarzu, czy kochasz Rekwedy i Rekwedów?
Młody monarcha zatrzymał wzrok pytający na księżniczce.
— Czy kocham? Nie, nie kocham ich, mimo, że kraj ten uzupełnia sustjańską monarchję... i mógłby ją uświetnić.
— A Sustję kochasz?
— Oh, Sustja — to gleba, w którą wrósł głęboko wiekowy dąb Ururgów! Rekwedy co innego — kraj podległy...
Gizella rzekła słodko:
— Uczono mnie, że chcąc być kochanym, trzeba także kochać. Kochaj, cesarzu, Rekwedy tak — samo, jak Sustję, a jestem pewna, że wówczas zmieni się pogląd twój na ten naród.
Ottokar żachnął się niechętnie.
— Więc niech mi dadzą dowód miłości. Ale nie! Każdy Rekwed jest złożony z buntu, siarki i ognia, a razem ich wziąwszy, nie znoszą miary i kiełzna...
— Właśnie dlatego są wspaniali i dlatego należy zwyciężać ich sercem i zaufaniem! Słyszałem o Thossutcie, duchowym wodzu Rekwedów. Wierz mi, cesarzu — zawołała nagle — Ottokar Ururg będzie zwycięzcą Thossutta w walce ducha, idei rekwedzkiej stanie się zadość!
Cesarz uśmiechnął się rozpromieniony.
— Słowa twoje, księżniczko, mają moc proroczą! W oczach twoich dostrzegam dziwny żar, unosi cię egzaltacja, przyszłość Sustji widzisz w słonecznem świetle...
Gizella spuściła powieki, purpurowy rumieniec napłynął falą gwałtowną na jej twarzyczkę.
— Nie, cesarzu — odrzekła, jam zbyt skromna dziewczyna, by posiadać dar jasnowidzenia. Ja tylko wiem, że miłością i wiarą dokonać można cudów, a gdy jest ponadto silne pragnienie i... mocarność — wówczas zwycięstwo niechybne.
Ottokar pochylił się na koniu, ujął rękę Gizelli i z uczuciem przycisnął do ust.
— Gizello moja najcudniejsza, gwiazdę promienną zapalasz we mnie w zaraniu naszego życia. Koronę cesarską, która na twej skroni spocznie, uświetnisz sobą, a blask jej zabłyśnie nad całą ojczyzną moją. Czar twój, Gizello, ujarzmi wszystkie złe moce i — nie ja będę zwycięzcą, lecz ty, dusza i serce twe przeczyste!
Pewnego razu, gdy narzeczeni znaleźli się oboje sami w salonie księżnej Łucji Teresy, Gizella zapytała Ottokara:
— Czy często widujesz, cesarzu, inne światy, niż ten realny, który nas otacza?
Cesarz błysnął wzrokiem rozognionym i, pochyliwszy się ku niej, odrzekł porywczo:
— Owszem, widuję, światy gwieździste — oczy Gizelli, światy rozkoszne — uśmiech Gizelli...
52 — Ależ, cesarzu — zawołała księżniczka roześmiana, — światy tajemnicze, baśniowe, gdzie wszystko tchnie pięknem i dobrem, gdzie serce i duch mają powszechną świątynię, a ludzie są jak te kwiaty, rozkochane w słońcu... Ojcuś mój lepiej zna tę krainę zazięmską, ale i mnie obcą ona nie jest, gdyż śnię o niej ciągle.
— A czy nie sądzisz, księżniczko, że światy te istnieją niekiedy realnie na ziemi?
— Doskonale się rozumiemy! — zawołała Gizella z wielkiem ożywieniem — światy, o których mówię, nie są wyłącznie nadziemskie, możliwe są one i na ziemi, gdy króluje wśród nas pogoda radosna. Zawsze byłam tego zdania, coprawda przejęłam je od swego dobrego profesora Homwerina, ale ojcuś twierdzi, że doświadczenie życiowe, znajomość świata i panujących na nim stosunków uczą czego innego. Gdyby tak było...
— Zdanie twojego ojca, księżniczko i słowa profesora Homwerina stanowią całość nierozłączną.
— Prawda?
— Tak, księżniczko. Bo gdy doświadczenie życiowe napełnia usta piołunem, to dusza z tem większem pragnieniem poszukuje świata innego i znajduje go czy w sobie samej, czy w poezji, czy w muzyce, czy w badaniu piękna lub praw odwiecznych, rządzących w kosmosie. Ludzie jednak, którzy znaleźli miłość, są tak szczęśliwi, że nie będą już poszukiwali innej krainy, bo znaleźli ją, najczarowniejszą w każdem spojrzeniu na świat, w każdej myśli, w każdem drgnieniu serca.
— Ach, jak to dobrze, że oboje wierzymy w możliwość światów bajkowych na ziemi! — zakrzyknęła Gizella, patrząc pełnemi zaufania oczami na cesarza.
— Musimy wierzyć, księżniczko biała, skoro anioł mistyczny miłości zaręczył nas tu, na ziemi. Baśń nasza wzięła swój początek na łuku białych schodów, wśród róż szkarłatnych, gdy ani ja tobie znany, ani ty mnie, spojrzeliśmy na siebie poraz pierwszy. Dla mnie już teraz Arwja, Passetoff, ten poranek słoneczny, twoje słowa powitalne: „Niech cię Bóg błogosławi, cesarzu“, pozostaną, zawsze snem fantastycznym, a ty, zjawiona mi wówczas, wieszczkę cudowną mego życia.
Gizella podała mu ze szczerem wzruszeniem obie rączki.
— Tak, jedyna moja! — zawołał, całując jej różowe dłonie. — Za dwa miesiące będziemy już razem, w Sustji, poświęceni wyłącznie sobie. Ach, jak ten czas, to oczekiwań dłuży mi się nieznośnie. Przytem nudzę się, jak nigdy w Idaniu, w Szejrunie, wszędzie. Względnie najlepiej mi w Ittilli, bo tamtejsze góry ze śnieżnymi szczytami i lasy dziewicze przypominają mi Passetoff i zdaje mi się, że tam ty jesteś, Zili droga. Ale sprawy państwowe, nieznośne, nie dają mi nigdzie spokoju.
Gizella przysunęła do twarzy Ottokara swoje promienne oczy. Palec położyła na ustach i, podniósłszy brwi w górę, nieco kapryśnie, rzekła:
— Nie można tak mówić, cesarzu. Sprawy państwowe są najważniejsze dla ciebie, ważniejsze nawet od... Passetoff.
Ottokar zapłonął.
— Lecz ty mi jesteś wszystkiem, całem cesarstwem, każdą chwilą, pełną tęsknoty! — zawołał, chcąc ją porwać ku sobie.
Gizella szybko i zwinnie wysunęła się z jego rąk i odbiegła na środek salonu, wołając przekornie:
— Otóż właśnie, że sprawy stanu ważniejsze! Otóż tak, tak, tak!
Ottokar był już przy niej i trzymał jej ręce, wpatrzony w nią. Mówił stłumionym głosem.
— Bez Zili już egzystować dłużej nie mogę, pragnę cię i... cała Sustja pragnie cesarzowej jaknajprędzej, bo... cudna cesarzowa Gizella musi dać państwu...
Urwał, uśmiechnięty dziwnie, tajemniczo.
Gizella spojrzała mu w rozpłomienione podnieceniem oczy, pytająco.
— Co mam dać państwu sustjańskiemu? — szepnęła, nie domyślając się słów, zawisłych mu na ustach.
— Następcę tronu... — powiedział niezwykle miękko.
Księżniczka zadrżała instynktownie i odchyliła na bok głowę. Purpura krwi zalała jej twarzyczkę, oczy zakryły długie czarne zasłony rzęs, usta drgnęły, jak u przestraszonego dziecka. Była nieświadomą zmysłowego znaczenia — słów Ottokara, lecz sam ten dźwięk: następca tronu — po za którym czaiło się niewypowiedziane lecz odczute słowo spłoszył ją niesłychanie, wywoławszy w całem jej jestestwie nagły fizyczny wstrząs, lęk przedziwny i przykry wstyd dziewczęcy. Nie śmiała spojrzeć na narzeczonego, stała mieniąca się falą szczególnego wzruszenia, w pożodze rumieńca. Dla pożądliwych źrenic cesarza była tak pełną rozkosznej pokusy, że nie mógł już dłużej panować nad sobą, objął ją namiętnie silnem ramieniem, przygarnął do piersi i — spragnionemi ustami posiadł jej drżące, dziecięce wargi. Gizella osunęła mu się bezwolnie w ramionach, dygocąc, jak kwiat, na który rzucono żarłoczny płomień. Omdlewała w oplocie jego uścisku, a on zapamiętał się w upojeniu i chłonął jej usta przesłodkie długo, długo. Wreszcie oprzytomniał pierwszy. Ujął jej głowę pieściwie w obie ręce i szepnął głosem pełnym żaru:
— Moja ty słodka, najdroższa, jesteś jedyną rozkoszą na świecie...
Podniosła na niego ciężkie od gęstych rzęs powieki i rozchyliła wargi, jakby chciała coś rzec.
— Powiedz, powiedz, dziecino! — zawołał, przytulając ją znowu do siebie.
— Nie wiedziałam... że istnieje...
— Mów, mów! — błagał Ottokar.
— ...Takie wielkie, ale jakieś inne, zupełnie inne szczęście...
— I nie umiesz go nazwać Zili anielska?
— Nie wiem... — odszepnęła cichutko. — Szczęście wielkie, ale inne chyba niż miłość...
— Ależ, dziecko jedyne, wszak to jest właśnie miłość, najświetniejszy kwiat miłości, jej cud boski!
— Cud... — powtórzyła jak echo, — a jednak budzi jakiś wstyd... Dlaczego?
Ottokar chwycił jej usta rozchylone bezwiednie gorącemi wargami i mówił urywanym głosem:
— To właśnie dobrze... ten wstyd... ten czarujący wstyd pierwszego pocałunku... to kwiat... to owoc najsłodszy rozkoszy...
Całował ją znowu długo, zachłannie, bez pamięci.
Oderwała się od niego półprzytomnie, zasłaniając twarz rękami.
— Już dosyć, dosyć... — broniła się — usta mnie bolą...
Ottokar patrzał na nią rozszalały w pragnieniu i uśmiechał się pożądliwie, drażniąco.


Ostatnie dni spędzała Gizella w Arwji. Wyjazd jej do Idania na uroczystość zaślubin z cesarzem Sustji był oznaczony na drugą połowę kwietnia.
Wiadomość o zamążpójściu Gizelli wybiegła szybko poza mury pałacu książęcego i rozchodziła się po okolicy tysiącznemi echami, docierając do najdalszych zakątków kraju, jak zapowiedź niezwykłego święta. Częste ulubiono wycieczki księżniczki z ojcem do osiedli ludzkich, tak rozpowszechniły jej imię, że nietylko starsi, ale i dzieci wieśniaków i znały tę piękną panienkę, jakgdyby wyrosła wśród nich i wychowała się z nimi. Gizella bowiem, wiedziona sercem i mądrem doświadczeniem ojca, szła do ludzi biednych ze szczodrobliwą, ręką i promienną łaską swego uśmiechu. Ale księżniczka słynęła nietylko ze swej szczodrości i miłosierdzia oraz za jej budzącą podziw piękność postaci, lecz i za szczerą dziewczęcą prostotę w obejściu się z każdym, za jej czarujące uśmiechy, za to wreszcie, że, będąc księżniczką z królewskiego rodu, garnęła się do wszystkich, jak to najmilsze kocię. Gdy ukazała się na drodze, wiodącej do wsi, wybiegały ku niej gromady bosych dzieci i cisnęły się radośnie do jej rąk. „Nasza Zili! Nasza Zili!“ — rozbrzmiewały zewsząd szczebiotliwe chóry głosów dziecięcych, dorośli zaś wylęgali za próg domów, zapraszając cudowną panieneczkę do siebie choć na jedną chwilę. Gdzie stąpnęła, tam zostawiła miłosierny znak swej dobroci anielskiej i niezatartą pamiątkę spojrzenia swoich źrenic promiennych. Rok za rokiem mijał niepostrzeżenie i nikt nie pomyślał o tem, że Gizelli kiedyś zabraknie w Passetoff, że z dziewczęcia stanie się kobietą a wówczas inny świat pociągnie ją ku sobie. Aż oto nagle rozeszła się wieść jeszcze nie spodziewana, że ślub księżniczki Gizelli z cesarzem Sustji odbędzie się w drugiej połowie kwietnia w Idaniu, stolicy monarchji Sustjańskiej, podług starego zwyczaju panującego na dworach. Wszyscy wiedzieli, że księżniczka jest szczęśliwą i to jedynie cieszyło ludzi, że codzienne ich westchnienia do Boga o radość i szczęście wieczne dla ukochanej Zili za niewyczerpaną jej dobroć — zaczęły się spełniać.
Wreszcie zapowiedziany dzień nadszedł. Od wczesnego rana na trakt, wiodący z Passetoff ku granicy Iralu, wyległy tłumy. Tędy będzie przejeżdżał orszak książęcy, więc masy ludu, mieszczan, szlachty, górali skupiły się wzdłuż drogi, by raz jeszcze nasycić się widokiem księżniczki, by dać jej choć tak skromny dowód uznania dla jej serca, by wywdzięczyć się choćby kwiatkiem polnym, choćby uśmiechem i paroma słowy serdecznemi za tyle doznanych od niej łask i dobroci. Cały trakt wyglądał, jakby szła nim niezliczona procesja różnobarwna. Godzinami czekano na ukazanie się książęcego orszaku, a na granicy Iralu — trzy doby i całą noc. Rozpalano ogniska, warzono strawę, a jeszcze z dalekich stron nadciągali ludzie, ciekawi młodziutkiej księżniczki, jadącej na tron cesarski. Pogoda była kryształowa, zapach wiosny szedł od osypanej kwieciem ziemi i upajał, łagodne słońce i dźwięczące w górze pieśni skowronków nadawały godzinom oczekiwania charakter niezwykłej uroczystości.
Tymczasem Gizella bawiła jeszcze w Passetoff. Po skończonych uroczystościach dworskich żegnali Gizellę arystokraci arwijscy wydaną na jej cześć ucztą. Wreszcie przyszła kolej na pożegnanie włościan i górali. W tym celu wyłącznie ustawiono namiot olbrzymi nad jeziorem w Passetoff, u podnóża Hełmu Srebrnego, dokąd księżniczka tak lubiła z ojcem urządzać wycieczki. Namiot zbudowany był z najokazalszych kilimów, z krasnych chust kobiecych i guniek góralskich. Pośrodku stał długi stół sosnowy, zarzucony polnymi i leśnymi kwiatami. Krzesło przeznaczone dla księżniczki, tworzyły ciupagi, oplecione wianuszkami szarotek. Gdy Gizella ukazała się nad jeziorem w ludowym stroju arwijskim z rozpuszczonymi do stóp włosami, buchnęły radosne powitania i naraz rzuciła się do niej taka ciżba, że kilkunastu chłopów musiało stanąć murem, by dostojny dwór mógł przejść do namiotu. Gizellę porwały dziewczęta i zaniosły na rękach do stołu. Członkowie rodziny książęcej pomieszali się za stołem z poważniejszymi gospodarzami z okolicznych wsi. Wśród niezliczonych podarków, jakie Gizella otrzymała od arystokracji i mieszczan, zwracał powszechną uwagę podarek górali. Wyrzeźbili oni dla ukochanej księżniczki szczyt Srebrnego Hełmu z lasem dokoła i stadkiem kozic górskich na skałach. Jedną z nich porywał orzeł z rozłożonemi mocarnie skrzydłami, przedstawiając w ten sposób naiwnie, porwanie arwijskiej księżniczki przez orła cesarskiego. Była to rzeźba duża, ciężka, u dołu jej widniał wyryty głęboko napis: „Góry arwijskie — naszej Zili“... Wygłosiwszy na kilka prostaczych oracji odpowiednie przemówienie, Gizella, wzruszona do łez, ściskała ręce górali.
— Niech nam żyje księżniczka Zili, umiłowana dobra Zili! — zakrzyknęli chórem chłopi, rzucając się do całowania jej rąk.
W godzinę potem Gizella pożegnała ostatecznie Passetoff. Wyruszyła w drogę do Sustji konno w białej amazonce, w płaszczu z błękitnego aksamitu, podbitego białymi lisami, w błękitnych safianowych bucikach, w białym kołpaczku z ogromnem strusiem piórem, spadającem na ramiona wraz z rozpuszczonymi luźno warkoczami. Ibis był w staroświeckim rzędzie, wysadzonym drogocennymi kamieniami tak gęsto, że lśnił cały od szafirów, turkusów i olbrzymich złotych topazów. Księżniczce towarzyszyli po obu stronach konno król Luisel, książę Maksymil i Teozjusz; za nimi jechał szereg młodszych książąt i dworzan z Nomechji i Passetoff, potem karoca z księżną Łucją Teresą i księżniczkami, a dalej powozy i piesze tłumy, odprowadzające księżniczkę poza rezydencję. Tam nastąpiło pożegnanie z królem, który wracał zaraz do Nomechji, by stamtąd dopiero wyjechać do Idania na uroczystości ślubne.
Nareszcie zgromadzone na trakcie masy ludu ujrzały po długich oczekiwaniach wyglądaną z upragnieniem Gizellę. Zerwały się niemilknące okrzyki i uczyniła się wrzawa radosnego podniecenia.
— Pamiętaj! o nas, księżniczko! kochaj nas po dawnemu!!
— Boże cię błogosław! — huczało ze wszystkich piersi.
Dworzanie idańscy, towarzyszący książęcemu orszakowi, byli zdumieni takim wylewem uczuć dla młodziutkiej księżniczki. Nie spodziewali się, że imię jej jest tak rozgłośne w Arwji i że tyle ludu pociąga ku sobie.
— Wielką jest ciekawość Idania ujrzeć przyszłą cesarzową — zwrócił się książę Phalwi mianowany szambelanem Gizelli do jadącego z nim dostojnika, — lecz śmiem wątpić, czy Sustja zdobędzie się na taki zapał. Obyż się na niej poznali zimni Sustjanie i oby ona ich pokochała, jak arwijczyków!
Pochód postępował marudnie, a tam, gdzie przy trakcie było położone większe osiedle ludzkie, tłumy zagradzały drogę tak licznie, że niepodobieństwem było przyspieszyć kroku. Pod granicą Iralu tłumy się zwiększyły, tłoczyli się tutaj już nie tylko arwijczycy, lecz i obywatele iralscy, poddani cesarza, ciekawi ujrzeć przyszłą swą cesarzową. Na samej granicy orszak książęcy powitała liczna i wspaniała świta idańska i zmieszane tłumy z obu stron. Gdy Gizella uczyniła ostatni krok na ziemi arwijskiej, zabrzmiały wydarte z głębi serca okrzyki pożegnania i sypnęły się kwiaty tak obficie, że kopyta Ibisa grzęzły w powodzi różnobarwnych płatków. Tylko przybysze z Iralu stali, milcząc, olśnieni niezwykłym widokiem. Snać nie widzieli nigdy w życiu podobnej piękności, jak to zjawisko na białym koniu w błękitach i bieli. Głos księżniczki, jej uśmiechy, jej serdeczność i serdeczność ludu arwijskiego dla niej zdumiały iralczyków. Osłupiałe gromady górali patrzyły w Gizellę z zapartym oddechem, niektórzy pytali nieśmiało, w zachwycie:
— Żywa to jest księżniczka, czy anioł niebieski?...
Iralczyków wskazano Gizelli. Spojrzała na nich ze słodkim uśmiechem rozrzewnienia i — nagle uniosła się na siodle. Srebrzysty jej głos rozbrzmiał donośnie:
— Witaj i bądź pozdrowiony, ludu iralski! Niech cię Bóg błogosławi!
Na chwilę zaległa głucha cisza. Zdawało się, że ludzie oniemieli w oczarowaniu. W tem wypadł z gromady, jak oszalały, młody góral, podbiegł do konia Gizelli i z załamanemi rękoma nad głową krzyknął strasznym, rozdzierającym głosem:
— Panieneczko! Szukałem cię całom jesień, zimę! Caluśkie góry arwijskie, het, zbiegał! cierpiał!... by tu cię aż naleźć?! Hej! tum cię nalazł, nieszczęsny!
Upadł głową pod nogi Ibisa, zemdlał.
— To Patryk! — zawołała przerażona Gizella. — Zaopiekujcie się tym biednym chłopcem!
Wśród tłumu zawrzało. Iralczycy z burzą podnieconych okrzyków otoczyli księżniczkę, oddając jej teraz należne hołdy.
Gizella była wstrząśnięta zajściem z Patrykiem, lecz wrażenie to rozpłynęło się szybko pod wpływem wzruszeń nowych a silnych. Oto stała już na ziemi iralskiej, należącej do państwa, którego miała być cesarzową. Z ponad tłumów ujrzała przed sobą wyniosłe szczyty skalne, śnieżne czuby w chmurach, bielejące, jak srebro, zielone lasy i hale szmaragdem traw okryte. Kraj podobny do rodzinnej Arwji, a jednak obcy, nieznany i zimny jakiś, mimo zapału, okazanego przez lud. Sercem Gizelli targnął żal bezwiedny. Odbierając honory i wyrazy najwyższej radości od wysłanników dworu idańskiego w imieniu cesarza, raz po raz przelotnie zwracała źrenice w strony rodzinne, a wzrok jej ginął w mgłach przestrzeni, bo tam szczyty gór arwijskich majaczyły, jak długi nikły łańcuszek. Hełm Srebrny widać było jeszcze dobrze. Tkwił wyniośle w oddaleniu pod sklepieniem niebios, jak oko opatrzności, jak stróż wierny i czujny, odbywający nieustanną wartę nad czyjemś przeznaczeniem, więc i nad księżniczką Gizellą, przed którą po za granicą Arwji otwierają się nowe horyzonty życia. Gizella zapatrzyła się w sylwetkę ukochanego szczytu. Twarzyczka jej spoważniała. Srebrny Hełm taki dziś jasny, promienny, w tym dniu cudownie słonecznym, w dniu pożegnania.
Czy to wróżba pomyślna dla niej?...
Nazajutrz szerokie fale wielkiej rzeki Anudu niosły na sobie do stolicy Suistji narzeczoną cesarską. Brzegi mieniły się i grały tęczowem mnóstwem sztandarów i flag o narodowych kolorach sustjańskich i arwijskich. Jak w Arwji, tak i tu niezliczone tłumy ubranego świątecznie ludu dekorowały brzegi po obu stronach. Środkiem wód płynął powoli, majestatycznie olbrzymi płaski statek, zbudowany umyślnie w rodzaju tratwy, pod baldachimem z purpury i złota, tonący w bieli i szkarłacie róż, przysłanych na granicę Sustji przez cesarza dla narzeczonej. U podniesionego dziobu statku królowały złączone z sobą inicjały i herby Ururgów i Wittelsgethów pod koroną cesarską.
Statek zapełniała rodzina królewska Arwji, książęta, członkowie dworu, dygnitarze oraz obie świty: arwijska obecnej księżniczki i sustjańska — przyszłej cesarzowej. Lśniły pozłociste mundury mężczyzn i wspaniałe stroje kobiet, a fale Anudu, pochłaniały te blaski i barwy i, nasiąknięte purpurą grały w słońcu, jak bezcenna łuska bajeczna, posuwając w lekkiem rozkołysaniu ukwiecony statek cesarski.
Zbliżano się do Idania. Już wyraźnie zarysowały się ciężkie mury stolicy, ogromne bastjony twierdzy, strzeliste wieżyce. Tłum, zalegający brzegi, stał się liczniejszy, pozatykane gęsto sztandary powiewały, jak szerokoskrzydłe kolorowe ptaki. Z setek piersi wydarł się okrzyk radosny. Nagle uczyniło się cicho. Oto na przód statku wystąpiła księżniczka Gizella. Urok jej postaci podziałał silnie na niezliczone tłumy. Stała promienna w sukni białej, w powłóczystym płaszczu ze srebrnej brokateli, obszytym dokoła białemi i purpurowemi pączkami róż. Włosy ciężkie, opadając rzęsistą kaskadą ciemnego bronzu na płaszcz, splatały się z kwiatami i jakby walczyły z nimi o swe piękno. Czoło odkryte z pod fali włosów było jasne niepokalaną czystością. Oczy ciemne o szafirze prawie fioletowym — gwiazdy o błyskach djamentów, tonie dwu jezior przepastnych w podłużnej czarnej oprawie spojrzały na ponure baszty archaicznego grodu. Siedziba Ururgów a stolica Sustji tonęła w jaskrawych refleksach zachodu, jakgdyby i słońce na powitanie Gizelli chciało przybrać spiętrzone mury Idania purpurą i złotem. „Stary Ururg“, wielki zamek cesarski, skupiający w okół siebie rozległe grodziszcze, pałał zdaleka ognistą czerwienią łuny. Na wieży zamkowej łopotała wielka chorągiew herbowa Ururgów. Wpatrzywszy się w ten gmach surowy, Gizellę przeniknął dreszcz. Tam, w tych murach czeka na nią Ottokar... korona... tron cesarski... i szczęście i szczęście wielkie, wymarzone przez nią, a tak idealnie pojęte! Czy w tych m rach znajdzie słońce? które opromieniało dotychczas wiosnę jej życia w Arwji?
— Trochę straszy mnie ten zamek... — szepnęła do hrabiny Marty, stojącej blisko przy księżniczce, pośród grona dam dworu.
Była opiekunka Gizelli odrzekła z bladym uśmiechem:
— Kolebka przyszłości twojej, księżniczko...
Tymczasem na brzegu Anudu wznoszono okrzyki, wyrzucano w górę kapelusze, ciskano do rzeki wiązanki kwiecia.
— Niech żyje i kwitnie nam śliczna róża Arwji!
— Róża Sustji niech nam panuje! — rozległy się donośne wołania.
Gizella skłaniała się dokoła z uśmiechem serdecznym, lecz wzrok jej wracał uparcie w stronę siedziby Ururgów...
Zbliżył się do niej nowomianowany szambelan dworu przyszłej cesarzowej, książę Phalwi, w towarzystwie kilku innych dostojników.
— Cała Sustja składa teraz hołd należny waszej królewskiej wysokości, jako narzeczonej cesarskiej i swojej pani — rzekł, pochylając przed nią czoło w głębokim szacunku.
Gizella zarumieniła się lekko.
— Jestem Sustjanom całem sercem wdzięczna. Marzeniem mojem jest, abym przyczyniła się czemkolwiek do uświetnienia Sustji i... całej monarchji. Chcę być dobrą cesarzową dla wszystkich narodów, poddanych koronie sustjańskiej, i wierzę, że Bóg swą łaską pozwoli mi na to.
Szczerość słów i zapał dziewczęcy młodziutkiej księżniczki zrobiły znakomite wrażenie na jej otoczeniu, ujęła tych, którzy zaledwie słyszeli o niej. Młodsi i starsi dostojnicy pochylili się do jej rąk wzruszeni, szczęśliwi. Gizella dziękowała wszystkim z głębi duszy, wreszcie spytała swobodnie nieco innym głosem:
— Jak sądzi książę, czy cesarz spotka nas w zamku?
— Jego cesarska mość jest na przystani Anudu — odrzekł Phalwi.
— Ach, jak to dobrze! — zawołała księżniczka, klasnąwszy w ręce.
Dostojnicy uśmiechnęli się dyskretnie. Gizella zarumieniła się.
Wtem huk wstrząsający rozdarł powietrze. Gizella bezwiednie krzyknęła, zaskoczona tym niespodziewanym wybuchem. Książę Phalwi poinformował ją uprzejmie:
— Grzmią działa z twierdzy na powitanie waszej królewskiej wysokości.
— Zbliżamy się do przystani — dodał ktoś z otoczenia.
Rozległ się drugi wystrzał i zaraz trzeci, czwarty, powietrze drżało od ogłuszających wstrząsów, a, zaledwie milkły echa po jednych wybuchach, już grały armaty nanowo. Jakieś szalone radosne podniecenie ogarnęło wszystkich i wszystko dokoła. Statek płynął szybko, jak olbrzymia tratwa szkarłatna, ale był cichy, poważny, skupiony.
Gizella z łuną gorącą na twarzy drżała lekko, zmuszając się całą siłą woli do spokoju. Serce jej biło gwałtownie, miała wrażenie, że tętno jego posuwa statek, że łomoczące w jej skroniach pulsy głuszą działa i wrzawę tłumów. Ktoś dotknął jej ramienia. To ojciec był przy niej. Zwarli się spojrzeniem. W oczach księcia Maksymila odbiły się zorze zachodu, źrenice Gizelli płonęły iskrami wzburzenia.
— Ojczulku, jadę tam... w te mury po szczęście? — — ? — głos jej drgnął.
— Jedziesz po swoje przeznaczenie, maleńka.
— Wasza królewska wysokość raczy spojrzeć — usłyszała Gizella głos księcia Phalwi. — Tam już widać pod purpurą na pomoście orszak cesarski. Cała rodzina jego cesarskiej mości, najmiłościwszego pana jest tam zgromadzona i cały dwór. Za chwilę na swojej ziemi stanie wasza królewska wysokość... Podpływamy.
Gizella gorączkowo chwyciła rękę ojca. A w głębi, pośród dam dworu, stała cicha, blada księżniczka Cecylja, dzielnie wytrzymująca ostatnie próby pod uważnemi spojrzeniami dalszego otoczenia. Wszak to ona miała być tak witaną...
Przy huku dział, warczeniu bębnów, łopocie sztandarów na przystani statek podpływał wolno, lądując. Oboje księstwo wraz z Cecylją cofnęli się nieco w tył. Gizelli załomotało serce tak gwałtownie, że uczuła brak tchu. Oto na brzegu stał Ottokar, wpatrzony w nią wzrokiem zachłannym, władczym. Niecierpliwi się wolnem podpływaniem statku... Już za chwilę, za chwilę...
Nagle rozlegają się huczne tony orkiestry cesarskiej i na pokład statku opuszcza się pomost, obity suknem czerwonem. Lecz stała się rzecz dziwna. Spokojne dotychczas wody Anudu wzburzyły się gwałtownie u brzegu i odepchnęły kilkakrotnie statek, nie pozwalając połączyć burty z przystanią. Cesarz wszedł szybko na zwisający nad wodą pomost i, zanim zdołał go kto powstrzymać, przeskoczył wodną przestrzeń, dzielącą go od statku. Gizella wyciągnęła ku niemu ręce, krzyknąwszy z przerażenia, lecz cesarz był już przy niej i chwytał jej dłonie szczęśliwy, rozkochany.
Wśród tłumów zabrzmiały długie, gorące okrzyki.
Tymczasem pomost udało się szczęśliwie zaczepić o burtę i — Gizella przeszła u boku cesarza na przystań. Gdy stanęła na lądzie Idania, Ottokar zrobił krok naprzód, chwycił z rąk pazia olbrzymi pęk róż karmazynowych i rzucił je w głębokim ukłonie pod stopy narzeczonej.
— Witam cię, księżniczko Gizelllo, na ziemi sustjańskiej i niech Sustja cała ściele, do stóp twoich tylko kwiaty! — rzekł z mocą, serdecznie.
Ujął ją pod rękę i poprowadził do pawilonu wśród grzmotów dział, wśród potężnej muzyki trąb, wśród gromkich okrzyków i kolorowego deszczu kwiatów, spadającego im pod stopy zewsząd.
W pawilonie, zbudowanym na przystani, rodzina cesarska powitała księżniczkę arwijską ze wszystkiemi honorami, niezwykle uprzejmie. Młodszy brat Ottokara, dwudziestoletni książę Ksywian, następca tronu, słynący ze swej zadziwiającej piękności, zapatrzył się w Gizellę z takim wyrazem zachwytu, jakgdyby na widok jej postaci oniemiał z wrażenia. Zbliżył się do niej jak do bóstwa, nieśmiało podniósł na nią oczy olśnione zachwyceniem i, gdy podała mu rękę, ukląkł nagle przed nią, przylgnął ustami do jej dłoni i — zbyt długo, zbyt wymownie pozostawał na klęczkach.
Gizella spłonęła rumieńcem i spuściła oczy.
Po chwili cesarz z narzeczoną, wedle zwyczaju i wymagań etykiety, przeszli przed frontem kompanji honorowej, prezentującej przed nimi broń. Książę Ksywian, wszyscy książęta krwi i cały dwór idański patrzyli na księżniczkę arwijską w oczarowaniu.
Pojazdy dworskie zajechały.


Oszołomiona wypadkami niezwykłego i ważnego dnia w jej życiu, Gizella spoczęła po raz pierwszy w starożytnym zamku Ururgów. Kiedy wjeżdżała w wielką zamkową bramę, wydało jej się na chwilę, że zapada się za nią jakiś mur ciężki, nieprzebyty, odcinając wyraźnie jedną połowę jej istnienia od reszty, która jest jeszcze tajemnicą. Wrażenie to rozwiały szybko słowa Ottokara, przepojone szczęściem i serdeczną radością. Lecz teraz, gdy znalazła się sama jedna w sypialni, mimowoli doznała takich uczuć, jakgdyby otoczyły ją znienacka głębokie ściany pieczary na dnie poplątanego labiryntu. Te ciężkie mury, osiadłe tu od wieków, są pełne ech zagadkowych, przemawiają wszystkimi głosami długich lat minionych. Straszą. Hrabina Marta wspomniała przed chwilą, że w sypialni tej spędzały noce przedślubne wszystkie cesarzowe sustjańskie... Czy były one tak bardzo, tak bardzo szczęśliwe, jak ja? — pomyślała Gizella, przymykając oczy... Ach, Ottokar jest wszystkiem na świecie i sama myśl o nim daje niewysłowione szczęście!
Zaczęły ją kołysać do snu złote rojenia o ukochanym i cisza, panująca w sypialni. Purpurowy lekki brzask od nocnej lampy osiadał na ścianach, jak mgła subtelna, róże szkarłatne pachniały silnie, odurzająco, szepcąc usypiającej księżniczce najsłodsze obietnice. Mnóstwo róż od Niego... Zakwitają niezliczonymi pąkami, unoszą się, rozsypują i płyną ku niej, aż do pościeli. Otoczyły ją dokoła, ale nie są to róże — jeno rój motyli purpurowych o skrzydełkach utkanych z kolorowej pajęczyny. Roznoszą woń przedziwną, narkotyczną i grają szelestem swych skrzydełek kołysankę słodką a rzewną... Ottokar — Ottokar — Ottokar. Motyle to jego paziowie — wysłał je tu z tajemnem zleceniem, by śpiewały jej o nim i o ich wspólnem, przemożnem kochaniu. Tak wiecznie tylko słuchać melodji upajającej i śnić, śnić nieprzerwanie wśród purpurowej zawiei motyli. Ottokar poprowadzi ją drogą kwiecistą. Jakże to oczekiwanie przedłuża się w nieskończoność, jakże wolno podpływa łódź!... Ach, jest. Ujrzał ją, wyciągnął ku niej zdobywcze ręce... uśmiecha się tym swoim porywającym wyrazem miłości... nie czeka, zanim pomost opadnie na statek... biegnie do niej promienny, wspaniały... Zili, Zili moja maleńka — szepce, chwytając jej dłonie, i porywa ją w jakąś aleję kwitnącą. Jest ich tylko dwoje i to mnóstwo róż purpurowych. Ottokar pochyla się nad nią z takim blaskiem w oczach, jak wówczas, gdy pierwszy raz całował ją w usta. Twarz jego jest tuż przy jej twarzy, wargami szuka jej warg, obejmuje ją ramieniem, przechyla... Jutro nasz ślub... Jakże palą nienasycone wargi Ottokara, jakże obezwładniają jego całunki.
— Czy zawsze będziesz mnie tak kochał, Ottokarze?
— Baśń naszej miłości jest tak czarująca, że nie płoszmy tej chwili, jedyna. Tu noc przedślubną spędzały wszystkie narzeczone Ururgów... Ja cesarzową Sustji?... Gdzież jest Ottokar?... Purpurowe motyle, paziowie jego, osiadły napowrót w wazonach i pachną tylko odurzająco... Ktoś jednak jest w sypialni. Któż to? Jakieś dziwne postacie snują się pod ścianami i wychodzą na środek pokoju. Jakie majestatyczne a powiewne, jakgdyby zjawy nieziemskie... Wszystkie w białych ślubnych szatach powłóczystych i w jednakowych djademach na skroni. Idą królewskim korowodem i mówią coś... Co za jedne, po co tu przyszły w szatach oblubienic, w cesarskich djademach?... Jedna z nich — to ostatnia cesarzowa Sustji, Julja Krystyna, stryjenka Ottokara... Przemawia słodko i patrzy dobrotliwie... Inne giną w jakiejś mgle, a jest ich długi szereg. Wtem Julja Krystyna pochyla głowę, zdejmuje djadem brylantowy i mówi, wznosząc go w obu rękach:
— Na twoją skroń młodziutką, Zili... Pod tem godłem krwią spłynie serce twoje... Zacięży ci w życiu, jako korona cesarska, zdobędziesz szczęście, gdy zostaniesz... królową...
Słowa te zmarła cesarzowa wypowiedziała takim głosem przejmującym, że Gizella zerwała się ze snu przerażona, rozglądając się po sypialni błędnym wzrokiem. Pokój był pusty, zatopiony w purpurowej mgle, dyszący zapachem róż. Postacie monarchiń sustjańskich znikły, choć Gizelli wydało się, że słyszy jeszcze szelest ich szat ślubnych i tajemniczy dźwięk słów Julji Krystyny.
— Po co one tu przyszły? Co znaczą te słowa dostojnej nieboszczki i wielki djadem brylantowy, który zaciąży mi w życiu jako korona cesarska?
Gizella uczuła nieznany dotąd dreszcz trwogi, przenikającej do rdzenia serca. W sypialni była cisza. Łoże Gizelli w kształcie pół rozwartej muszli perłowej, płynie zda się po gorącej fali szkarłatnych róż i brzasku purpurowej ampli. Księżniczka z żywością dziecka przypadła do róż, zanurzyła w nich twarz płonącą ogniem wewnętrznego wzburzenia, niepokoju i... sennych przemiłych wzruszeń...
Nazajutrz w licznem gronie dam honorwych, dam dworu i służebnych stała Gizella przed wielkiemi lustrami ubrana do ślubu. Smukłą jej postać opływały lśniące atłasy białej sukni, haftowanej srebrem i zarzuconej świeżem kwieciem pomarańcz. Na piersi wielka wstęga cesarska. Dworski tren olbrzymi, włożony po raz pierwszy w życiu, wydał się księżniczce uciesznym i bawił ją. Zawołała z przestrachem:
— Ale ja tego wszystkiego nie udźwignę! Czy ten płaszcz konieczny? Wystarczy chyba welon, i ta suknia... taka ciężka... i kwiaty...
Wielka ochmistrzyni odrzekła poważnie:
— Płaszcz konieczny, wasza królewska wysokość. Wszystkie cesarzowe sustjańskie tak szły do ślubu.
— Wszystkie cesarzowe sustjańskie... — zabrzmiało w duszy Gizelli jak echo.
W tej chwili zbliżyła się do niej księżna matka Annuncjata Zofja, w towarzystwie księżnej Łucji Teresy i włożyła na jej głowę djadem z olbrzymich brylantów, opleciony dokoła kwiatem pomarańcz i mirtem. Z pod djademu spływały aż na tren sukni i płaszcza przezrocze zwoje koronkowego welonu.
Księżniczka, ujrzawszy w lustrze djadem, powstała gwałtownie z krzesła z okrzykiem trwogi:
— Ten sam! Od Julji Krystyny! Nie chcę go, nie chcę! Za nic!!
Wśród dam dworu nastąpiło poruszenie, obie księżne pobladły. A Gizella z rękoma podniesionemi do djademu, jakby go chciała zerwać z głowy, stała wzburzona z nagłym rumieńcem na twarzy, oczy jej wpiły się w lustro.
— Ten sam, ten sam... — powtarzała, jak obłąkana ze zgrozy, — pod jego godłem krwią spłynie serce moje...
— Zili! — jęknęła strwożona księżna Łucja Teresa, — uspokój się... Dziecko, co tobie?
Chwyciła mocno ręce córki i patrzyła jej w oczy.
— Wasza królewska wysokość raczy zapanować nad sobą — rzekła twardym głosem księżna Annuncjata. — To jest djadem, który nosiły wszystkie panny młode cesarskie w dniu ślubu.
Księżna Łucja Teresa pocałowała Gizellę w czoło i szepnęła z matczyną tkliwością:
— Panuj nad sobą, dziecko drogie.
Księżniczka opamiętała się całą siłą woli i rzekła cichutko, spuszczając zawstydzone oczy.
— Przepraszam.
Przerwane upinanie djademu dobiegło końca.
Po długich ceremonjach poprzedzających wyjazd, jechała do katedry z księżną, matką cesarską w pozłocistej karecie, strojnej w pióropusze i korony cesarskie, zaprzężonej w osiem białych rumaków, z forysiami, w strojach białych ze złotem. Starożytna świątynia, oddawna nie wyglądała tak strojnie i tak uroczyście, w potopie złotego światła z dziesięciu tysięcy gorejących świec woskowych. Cały kościół zawieszony był i wysłany białemi aksamitami i białem suknem, zarzucony bielą żywych róż, zwisających girlandami i ścielących się pod stopy młodej pary. Wszystko to tworzyło symfonję barw i woni. Przed ołtarzem kardynał prymas idański w otoczeniu arcybiskupów i biskupów czekał na orszak weselny.
Cesarz Ottokar w otoczeniu książąt krwi, dostojników dworu, wojskowych i cywilnych spotykał narzeczoną u wejścia do świątyni pod baldachimem chóru. Strojny w biały mundur, szyty złotem, zdobny w świetne ordery, wstęgę i gwiazdę cesarską, skrzącą się brylantami, miał postawę rycerską, a z oczu bił mu zapał młodzieńczy i blask szczęścia. Radosnem spojrzeniem otoczył Gizellę i — stanął przed nią oczarowany, tak w bieli szat ślubnych, tak w djademie brylantowym, w kwieciu i wzruszeniu dziewiczem wyglądała nieziemsko. Uśmiechnął się do niej jak w ekstazie zachwycenia, a ona gwiaździstemi źrenicami spoczęła w oczach jego ufna, z bezmierną wiarą na życie całe. I była jedna chwila tak uroczystej ciszy, że zdało się, iż misterjum połączenia się dwu serc i dwu dusz teraz właśnie się spełnia. Nagle zabrzmiała muzyka. Szpalerem drzew i kwiatów przeszli cesarscy narzeczeni i stanęli przed ołtarzem. Za nimi postępował świetny orszak ślubny. Wśród natchnionej muzyki i podniosłych śpiewów chóralnych kardynał prymas zwrócił się do nowożeńców, udzielając im sakramentu ślubu. Zamieniona z cesarzem obrączka przypomniała Gizelli djadem cesarzowej Julji Krystyny i złowróżbne jego przeznaczenie... „Pod tem godłem krwią płynie serce twoje...“ — zabrzmiał w niej znowu utajony głos, zadrżała, lecz poczuwszy silny uścisk Ottokara opanowała się w tej chwili.
Za murami świątyni grzmiała kanonada salw armatnich na znak, że cesarska para została zaślubiona, kościołem całym wstrząsnął huczny marsz weselny. Król Luisel i monarchowie państw obcych złożyli parze cesarskiej życzenia ceremonjalne, dworzanie zaś sustjańscy oraz przedstawiciele narodu — hołdy w imieniu całego kraju. Zewsząd pochylały się dumne głowy, strojne postacie. Gizella była oszołomiona. Ottokar prowadził ją przez nawę świątyni wśród bieli i złota, wśród świateł i kwiatów — uśmiechała się bezwiednie porywającym uśmiechem, a wyobraźnią była w jakimś kręgu bajecznym. Dopiero w karecie ocknęły ją słowa męża.
— Zili moja — przycisnął jej rękę do ust — dlaczego drgnęłaś, kładąc moją obrączkę na palec?
— Miałam w rażenie... — urwała, spuszczając oczy.
Przysunął się do niej, spojrzał jej w twarz.
— Powiedz, powiedz, najdroższa.
— Ach, nie, nie! — zawołała głosem przelęknionym. — Tamto wrażenie minęło i więcej się nie powtórzy, nie mówmy o tem. Patrz, Ottaro, co się dzieje na ulicach! patrz i puść moje ręce... wszak nas widzą tłumy!
Poprzez kryształowe szyby karety spojrzeli prędko każde w swoją stronę. Mrowie ludzkie zalegało chodniki bogato przybranych ulic, straż honorowa i świetna gwardja przyboczna, ledwie mogła utrzymać porządek. Tłumy wydawały okrzyki na cześć cesarza Sustji i jego nowozaślubionej małżonki, wrzawę potęgowały grzmiące nad miastem salwy dział i huczne fanfary orkiestr wojskowych, rozstawionych na każdym rogu ulicy. Dzień ślubu Ottokara był nietylko świętem dworskiem i znamienną uroczystością dla poddanych, był także niebywałym aktem dobroczynnym. Bowiem na ubogą ludność Idania i najbliższych okolic sypnęły się hojne datki z osobistej szkatuły cesarza. Szeroko zaś bardzo zakreślona łaska monarchy złagodziła wyroki sądowe, otwierając wielu nieszczęsnym bramy więzień. Wdzięczność więc ludu nie miała granic. Przytem rozeszła się po Idaniu wieść, że dobrodziejstwa te nietylko Idań, ale całe państwo zawdzięcza przedewszystkiem niesłychanej dobroci księżniczki Gizelli, ona to przed ślubem uprosiła cesarza, ażeby szczęście ich obojga było zarazem szczęściem wszystkich pokrzywdzonych i zapomnianych.
— Cesarzowa Gizella! Niech, żyje! Niech żyje! — rozlegały się zewsząd niemilknące wołania i tłum napierał na środek ulicy, aby choć przelotnie ujrzeć swoją młodą monarchinię.
Wtem uczyniło się nagłe zamieszanie i kareta przystanęła, szarpnięta gwałtownie. Rozległ się głośny krzyk przerażenia jeden, drugi.
Cesarz wyjrzał niespokojnie.
Człowiek z tłumu wpadł pod kopyta koni i w mgnieniu oka dostał się pod koła. Paziowie, lokaje i heroldowie rzucili się ku niemu pospiesznie, aby go wyciągnąć i wyrwali z pod kół. W tej chwili drzwi karety rozwarły się, cesarzowa wysiadła błyskawicznie i, zanim zdołano zorjentować się, podłożyła obie ręce pod potłuczoną głowę nieszczęsnego. Był to jakiś starzec w postrzępionem ubraniu. Jednocześnie cesarz wyskoczył z karety z groźnie zmarszczoną brwią. Starzec był ledwie przytomny. Gizella pochylona nad nim, badała go z przestrachem.
— Wasza cesarska mość — szepnął ze zgrozą wielki ochmistrz dworu, zgorszony czynem cesarzowej.
Gizella zwróciła się do służby dźwięcznym głosem:
— Weźcie tego starca na ręce! Proszę zanieść go do zamku i zaraz wezwać lekarza.
Starzec otworzył oczy i — nagle krzyknął z całej mocy, padając do stóp cesarzowej.
— Pani najmiłościwsza! Ja chciałem...
— Mów, proszę, czego chciałeś? — Spytała spokojnie, nachylona do niego.
— Wasza cesarska mość... — rozpaczliwie błagał wielki ochmistrz.
Cesarz stojący przy żonie spojrzał na dostojnika uważnie — ten spuścił oczy, zagryzł wargi.
Starzec jąkał:
— Chciałem ucałować choć koła karety... za łaskę... za wielką łaskę... gniłem w więzieniu dwadzieścia siedem lat... dopiero wasza łaska... uratowała... Niech was Bóg... miłościwa pani...
— Cesarzowi dziękujcie, nieszczęśliwy człowieku, nie mnie — rzekła słodko Gizella. Łzy litości zamigotały w jej oczach.
Tymczasem nadjeżdżające masowe szeregi karet orszaku cesarskiego stłoczyły się i wzmogły zamieszanie. Każdy wychylał się ciekawy i niespokojny, co zaszło na przedzie. Poruszony wypadkiem tłum nacierał ze wszystkich stron.
Cesarz ujął Gizellę łagodnie pod ramię i wsadził do karety. Prefektowi straży wydał krótki rozkaz:
— Zaopiekować się starcem!
Kareta cesarska ruszyła, a lud osłupiały ze zdumienia stał niemy i patrzał. Jakto się stało, że cesarzowa, taka cudna, jak zjawisko, w szatach ślubnych, w welonie, sama dźwigała głowę pokaleczonego nędzarza? — Tego w Idaniu nie pamiętano, tego nie bywało tu nigdy!... I naraz, po chwili głuchej ciszy, zawrzało od szalonych okrzyków, pełnych uwielbienia, zachwytu. Ludzie biegli za karetę młodziutkiej monarchini, która tyle okazała miłosierdzia. Fala tłumów zwiększyła się, porwała łańcuchy straży, zagradzające ulice, i otoczyła biało-złoty kwiecisty zaprzęg, prowadząc go z okrzykami radości aż do bram „Starego Ururga“.
Gdy wśród huku dział i owacji pozostałego na ulicach mrowia ludzi Gizella wjeżdżała do zamku, ciężkie mury, brama i wielki czworobok dziedzińca zawieszony makatami — wydały jej się mniej przytłaczające i ponure, niż dnia poprzedniego. Spojrzała na męża z uśmiechem, a on szepnął gorąco:
— Jakżem szczęśliwy, że daję moim poddanym taką, jak ty, cesarzową. Pięknem swojem czynisz cuda, sercem potrafisz objąć całą Sustję.
— Pragnę tego, ale... z pomocą twego serca,, Ottaro...— odszepnęła wzruszona.


Koronacja na cesarzową Sustji nie dała Gizelli ani zadowolenia, ani nie wzruszyła jej serca żadnem serdeczniejszemu uczuciem. Biorąc udział w szeregu sztywnych, sakramentalnych uroczystości, Gizella zmuszona była nakłaniać się do ogólnego nastroju i czuła się jak zgaszona, a zarówno szaty gronostajowe zbyt ciążące na jej ramionach, jak i ta ciężka, zimna korona na czole, tudzież niekończące się prezentacje męczyły ją niewymownie. Tyle ostentacji, takie przesuwanie przed nią osób nieznanych, zgoła obojętnych, po co tyle sztucznego namaszczenia, takie mnóstwo słów pustych, nic właściwie nieznaczących. W pewnej chwili chciała wybuchnąć śmiechem, to znowu zrywał się w niej bunt, niecierpliwiła się.
Do przytomności jednak doprowadzały ją zawsze czujne, ostre spojrzenia księżnej matki, Annuncjaty Zofji...
A trwało to wszystko tak nieskończenie długo.
Nazajutrz rano ku uciesze Gizelli zapowiedziana była rewja wojsk. Na plac ćwiczeń obje cesarstwo przybyli konno, w towarzystwie książąt dworu i mnóstwa przybocznych oficerów i dygnitarzy oraz księciem Ksywianem. Następca tronu od pierwszej chwili ujrzenia Gizelli tak się nią zainteresował, że odrazu zwróciło to uwagę całego dworu. W ciągu ubiegłych dni używał wszelkich sposobów, aby jaknajdłużej przebywać w towarzystwie cesarzowej, i widocznem było, że, kiedy rozmawiał z nią, wybuchał nienaturalną podnietą, nie umiejąc słów swych utrzymać w należytym rygorze. Zaciekawiał Gizellę i podobał się jej, bowiem z najbliższego otoczenia Ottokara on jeden miał dla niej dobre, jasne oczy i zjednał ją sobie płomienną otwartością, której i sama nigdy nikomu nie szczędziła. — O ile jednak przedtem wydawał się Gizelli młodzieńcem żywym, pełnym bujnej radości, to teraz wyjeżdżając n a rewję spostrzegła, że zmuszał się do zachowania wyrazu pogody, choć grymas niezadowolenia nieznacznie osiadał mu na ustach. Zapytała więc Ottokara:
— Cóż się stało, że książę Ksywian jest dzisiaj tak zmieniony?
Cesarz rzucił przelotny wzrok na brata i rzekł z pewnem lekceważeniem:
— Ach, zmartwiony jest zapewne, że niczem się przed tobą popisać nie może, czego by bardzo pragnął. Ale... Zili nie uważasz na rewję?...
— Ależ, Ottaro, jestem zachwycona! Patrząc na galopującą dzielnie konnicę, tam znowu na ciągnący majestatycznie sznur dział przeróżnych, tu zaś na zwarte, żelazne szeregi piechoty, która ma w sobie zaklęcie jakiejś przedziwnej mocy, mam wrażenie, że poszłabym na czele tych wojsk, ale nie po krwawe zdobycze na krzywdzie słabszych, lecz... po trofea piękna i dobra, po niewiędnące wawrzyny ducha.
Ottokarowi zapłonęły oczy.
— Zili — szepnął, przysuwając się do niej — jesteś boska, imponujesz mi, uczę się od ciebie czuć i myśleć inaczej!
Gizella nic nie odrzekła, zapatrzona w przestrzeń. Oboje teraz milczeli, pochłonięci widokiem niezliczonych kolumn wojsk, rozwijających się przed nimi, jak w tanecznym korowodzie. Umieszczone w kilku miejscach orkiestry rozbrzmiewały naprzemian porywającą muzykę marszów, co chwila rozlegały się donośne krótkie rozkazy dowódców, miarowe uderzenia kilkutysięcznych nóg piechoty potęgowały nastrój szczególny, uroczysty.
Książę Sebastjan stał opodal na koniu i marsowym wzrokiem ogarniał pole ćwiczeń, nie omijając oczami ani jednego żołnierza, jakby pragnął wojsko to, umiłowane nadewszystko i nieustanną pracą doprowadzone do świetności — natchnąć swoim duchem, zagrzać swoim zapałem. A, że przegląd wypadł ponad jego najsurowsze nawet wymagania, uśmiechał się pod sumiastym wąsem zadowolony i dumny zarazem. Wydawszy ostatni rozkaz, ruszył konia ostrogami i podjechał do pary cesarskiej. Z ukłonem żołnierskim zwrócił się do Gizejlj bez wstępu:
— A co! Spisują się moi chłopcy wybornie! Nigdy jeszcze nie wypadła tak świetnie rewja naszych wojsk! A to — dodał z dworską galanterją — zawdzięczam wyłącznie waszej cesarskiej mości.
Gizella zapłoniła się lekko.
— Nie chcę cię, książę, pomawiać o przesadę co do mnie — rzekła z uśmiechem — ale sądzę, że sprawność żołnierza istotna, nie zależy od takiej lub innej chwili, lecz jest zawsze jednakowo obowiązkowa...
— Ho, ho! — zawołał Sebastjan, gładząc swe siwe faworyty — i żelazny obowiązek spełnia się niekiedy z zapałem!
— Jednakże — odparła Gizella — czy dziś jest tylko obowiązek czy i zapał wyjątkowy, w tem sądu wydać nie mogę.
— Te słowa są już sądem najlepszym waszej cesarskiej mości — odrzekł Sebastjan uradowany i wnet zamilkł — bo oto wyciągnął się przed nimi długi front żołnierzy, wkutych w ziemię, jak mur. Przed frontem tym oboje cesarstwo przesuwali się zwolna, czyniąc właściwy przegląd. Ruszyła za nimi cała świta z księciem Sebastjanem na czele. Przy dźwiękach hymnu narodowego szeregi prezentowały broń.
Nagle Gizella zatrzymała konia i, wskazując na jednego z wyprężonych pod bronią grenadjerów, zwróciła się do księcia Sebastjana w obcym języku:
— Wasza cesarska wysokość raczy spojrzeć na niego. Jaki on blady, jaką mękę wewnętrzną ma w twarzy i łzy utajone w oczach... Co mu jest? Spytaj go, książę.
Sebastjan rzucił zdumionym wzrokiem na cesarzową, potem spojrzał uważnie na wskazanego żołnierza.
— Co ci jest? — zapytał grenadjera szorstko, marszcząc brwi.
Ten wyprostował się ponownie i patrzał w milczeniu. Konie cesarskie podsunęły się bliżej.
— Chory jesteś? odpowiadaj! — zawołał książę głosem nieco poirytowanym.
— Jestem zdrów, wasza cesarska wysokość! — zabrzmiała odpowiedź.
Gizella dotknęła szpicrutą ramienia żołnierza; wzrok badawczy utkwiła mu w twarzy.
— Powiedz, co ci dolega? — odezwała się miękko. — Masz jakiś smutek w duszy? Mów śmiało.
Słowa te widocznie, jak tkliwe wyrazy współczucia, wstrząsnęły niesłychanie żołnierzem, bo zbladł bardziej i nie mógł wymówić słowa.
— Rozkazuję ci, mów! — rzekła Gizella z mocą.
Cesarz oraz książęta, Ksywian i Sebastjan patrzyli zdumieni, oficerowie gwardji przybocznej podjechali bliżej, przyglądając się ciekawie tej niebywałej scenie. Była krótka chwila drażniącego oczekiwania na spełnienie rozkazu.
Wreszcie żołnierz podniósł na cesarzową oczy szczere, otwarte, i jęknął:
— Wasza cesarska mość, ojciec mój kona...
— Co?! — rzuciła przerażonym głosem Gizella.
— Przed rewją byłem w domu, wasza cesarska mość... Oderwałem się od konającego i pędziłem, aby się nie spóźnić na służbę...
Twarz cesarzowej zapłonęła, ognie strzeliły jej z oczu. Zwróciła się gwałtownie do księcia Sebastjana:
— Książę, proszę mu kazać dać konia, natychmiast!
Książę Sebastjan wydał rozkaz zluzowania żołnierza z szeregu.
Jeden ze świetnych oficerów gwardji przybocznej, cesarskiej, zeskoczył błyskawicznie ze swego wierzchowca i podał go żołnierzowi.
— Ach, hrabio Prado, dziękuję — rzekła Gizella wdzięcznie i zawołała do osłupiałego grenadjera:
— Siadaj i jedź do domu, może zdążysz ojca pożegnać! Jedź z Bogiem!
Żołnierz podbiegł, chwycił kraj amazonki cesarzowej, przycisnął go do ust dziękczynnie. Potem stanął na baczność, zasalutował, skoczył na kopia i pognał jak szalony.
Gizella spojrzała na księcia Sebastjana z gorącą prośbą.
— Wasza wysokość zechce zająć się tem, jeśli ojciec tego grenadjera umrze, aby go pochowano na mój koszt, a w razie przeciwnym — aby go leczono starannie. Musi to być człowiek bardzo dobry, skoro ma tak kochającego syna.
— Wola twoja, cesarzowo, będzie spełniona — odrzekł Sebastjan poruszony głęboko i pochylił głowę w niskim ukłonie.
W tej samej chwili stanął przed nim książę Ksywian.
— Wasza wysokość pozwoli — rzekł z iskrami w oczach — że go wyręczę i bezwłocznie zbadam tę sprawę? — poczem zwrócił się do cesarza: Wasza cesarska mość nie ma nic przeciw temu?
— Jedź książę, — skinął Ottokar twierdząco.
Ksywian zawrócił konia i wraz z kilkoma oficerami popędził za grenadjerem.
Cesarz patrzył na żonę bez słowa, głębokie, nieznane dotąd wzruszenie skuło mu gardło.
Szeregi żołnierzy stały wyprostowane, zda się martwe w bezruchu, ale oczy ich wlepione w cesarzową wyrażały cześć i najwyższe uwielbienie.
Rewja była skończona.


Szczyty gór śnieżnych różowiły się na tle błękitów niebios perłowym pancerzem, słońce krzesało na nich morelowe refleksy, złoty pył osiadał na śniegach, a gdy wiatr górski dmuchnął gwałtownie, deszcz złoto-różówy spadał z wierzchołków i migotał długo w przezroczystem powietrzu. Cisza rozsiadła się w górach wielmożna, jeno czasem chrzęstem zaszumiały czuby jodeł, jeno czasem załopotały wielkie skrzydła orła, który nieustraszonym lotem wzbił się tak wysoko, gdzie już nie sięgała ani kozica szybkonoga, ani świstak górski, ani — wzrok ludzki.
Było rozmigotanie w słonecznych lśnieniach popołudnia, gdy na jednej ze śnieżnych wyżyn chrzęst jakiś zmącił anielską ciszę. Jednocześnie rozsypał się srebrzystą kaskadą śmiech dziewczęcy, przepojony swawolną wesołością, a potem zabrzmiał donośny głos męski, pełen troskliwych upomnień. Z za wystającego złomu skały wysunęła się niezwykła w tem zaciszu podniebnem para podróżnych: ona na górskim koniu, ubrana w aksamitny kubraczek, on — opięty w strój myśliwski, ze strzelbą na ramieniu, pieszo. Trafili na niebezpieczny przesmyk. On chwycił konia za trenzlę i prowadził go uważnie, badając drogę. Jej źrenice zapłonęły junacką przekorą, a głos kryształowy zawołał:
— Właśnie lubię takie przeszkody! Ottaro, puść trenzlę, pojadę sama! Niepotrzebnie zostawiłeś swego konia, ten cypel wcale nie jest niebezpieczny.
— Siedzieć cicho i nie marudzić! Tu jest bardzo ryzykowne przejście... Zili, patrz na prawo, w górę. Obawiam się, że dostaniesz zawrotu głowy. Jesteśmy nad ogromną przepaścią!
— Ależ jestem oswojona z takiemi wycieczkami, mogę spoglądać śmiało w przepaści a mój „Skok“ wędruje sobie, jak istny linoskoczek!... Patrz, patrz! Ach, cóż za widok jedyny!
— Zili, siedź spokojnie na siodle. Jeden krok niebaczny... A!... istotnie, widoki tu cudowne! Patrz, tamten ostry grzbiet skalny poniżej szczytu... Jest teraz w czterech kolorach: grzebień zębaty ma połysk pomarańczowo-złoty, środek nasiąkł czystym amarantem, niżej rozlało się światło seledynowe, a podstawa jakgdyby malowana farbą szafirową. To odcień borów... Jednak oczęta słodkie mojej Zili mają szafir głębszy...
— A spójrz tam, Ottaro!! Ta igła skalna srebrna, jakaż piękna, świeci na błękicie nieba, jak iskra elektryczna, nagle zamrożona!
Rozkoszowali się coraz nowymi widokami, rozścielającymi się z wyżyn, gdy nagle Gizella krzyknęła radośnie, podskakując na siodle:
— Kozice! kozice! Patrz!
Ottokar błyskawicznie zdjął strzelbę z ramion.
— Nie strzelaj! — powstrzymała go gwałtownym ruchem ręki. — Wyglądają tak ślicznie, zawieszone jak my nad urwiskiem, pewno tak samo cieszą się życiem, więc niech żyją.
Cesarz podniósł na młodziutką żonę rozmiłowane oczy.
— Cieszy cię, Zili moja, ta wycieczka?
— Bardzo! Miałeś wyborny pomysł i dobrze, żeśmy tak daleko zabrnęli. W Idaniu już się dławiłam, tak tam duszno, nieprawdaż? I ta okropna etykieta dworska... Ach! ta etykieta wasza... straszna!...
— Ty moja ptaszyno podniebna, ukochana!
— No, ale przynaj, czy „Stary Ururg“ to nie katakumby w porównaniu z tem przestworzem? Czy to, co nas otacza teraz nie jest bajką czarowną?
Zakreśliła ręką szeroki krąg i szepnęła z uśmiechem:
— Bajka... bajka...
— Bajka, bo z tobą Zili...
— Bo z tobą, Ottaro...
Zapatrzyli się długo w swoje oczy gorejące.
— Musimy jednak wracać do Idania — westchnął cesarz.
— Ach, nie wspominaj jeszcze o tem — rzekła tonem błagalnym.
— A obowiązki moje?
Gizella spoważniała.
— Istotnie, twoje i moje obowiązki.
Cesarz roześmiał się.
— Wolałbym twoje tylko, kociątko drogie. Chociaż — dodał — przyznaję z uznaniem, że wykazałaś niebywałą pomysłowość, fundując „Dom dożywotni“ dla niezamożnych starców. W Idaniu to czyn zdumiewający, który bezwątpienia zjednał ci całe społeczeństwo.
— Ach, Ottaro — rzekła z lekkim wyrzutem Gizella — czy chodziło mi o zjednanie kogoś, czy o pomoc dla tych niedołężnych biedaków.
Wiesz, czemu słowa twoje wydały mi się przykre? Bo zaraz po otwarciu tego „Domu“ księżna matka, Annuncjata Zofja, zwróciła się do mnie w ten sposób: „Wasza cesarska mość umie zręcznie politykować... Ach, gdybyś wiedział, jak mi było boleśnie słyszeć te słowa!...
Cesarz pobladł, pochylił głowę, zacisnął usta. Wyglądał w tej chwili, jak człowiek, gdy na wieść o wyrządzeniu krzywdy jego najdroższej istocie wie, że jest bezradny.
— To są bardzo smutne rzeczy, ale ja to muszę zmienić.
— Ale nie mówmy już o tem, nie mówmy! — zawołała. — Bo spójrz! Na szczęście my nie w Idaniu, gdzie panuje zgrzybiały duch „Starego Ururga“, lecz w tej lepszej Sustji, słusznie nazwanej górną... Milczysz, Ottaro?...
On rękę jej do ust przycisnął i rzekł z mocą:
— W „Starym Ururgu“ zmieni się wszystko. Szczęście nasze jest wszędzie, gdziekolwiek się znajdujemy, więc i tam najmniejsza chmurka nie może przesłonić słonecznej pogody naszych dni.
— A tymczasem będziemy walczyli sercem i szlachetną wyrozumiałością — powiedziała Gizella, rozpogodzając twarz w uśmiechu.
Okrążyli cypel i schodzili w dół brzegiem bezdennej zda się przepaści. Koń stawiał nogi sztywno, jakby mierzył każdy krok, i rozdętemi chrapami wietrzył przed sobą drogę, przeczuwając grozę i niebezpieczeństwo za lada chybionym ruchem. Drżał nieco i jeżył grzywę, prychał lekko dla dodania sobie odwagi, szedł istotnie, jak akrobata po linie. Cesarz milczał. Trzymał silnie konia za trenzlę i gdy ten pozwalał sobie na krok śmielszy, hamował go. Tylko Gizella rozglądała się swobodnie.
W miarę, jak okrążyli skalny cokół, widoki stawały się coraz piękniejsze. Hen, w oddali, zatopionej w śreżodze błękitno-mglistej, rysowały się grzbiety gór również białe od wieńczących je śniegów. Rozmaitość barw i odcieni była pełna malowniczego przepychu. Świat widzialny dokoła zdawał się być stworzonym nie przez prawo natury, lecz przez najwybredniejszy kaprys genjuszu ludzkiego.
— Ottaro, nie zachwycasz się widokiem? — upomniała Gizella. — Ta kraina przewyższa pięknością, nasze góry arwijskie. Czy nie odczuwasz w tej chwili, że nietylko realne piękno poezji zawarte jest w tych górach, ale i muzyka? Te szczyty grają, słyszę je i rozumiem ich pieśń przedziwną. O!... Spójrz na tę biel śnieżną na tle ognistego różu, jakim słońce oblało tamten załom. To melodja!... A tam, patrz, sine zwaliska kamieni zepchnięte z rudej ściany wieżycy — czy to nie silne akordy jakiejś tragedji, w której zawarta jest moc przeznaczenia?... A tam znowu błękitna mgławica — jakby nokturn pełen zamyślonej tęsknoty... Ach, Ottaro, cóż za potęgą jest życie przyrody, że stwarza takie cuda, mając niewyczerpaną mnogość form, obrazów, kolorów i dźwięków. Zawołajmy z całego serca: Błogosławiona bądź, przyrodo, najgenjalniejsza twórczyni świata!
— Błogosławiona bądź, łasko widzenia! — krzyknął Ottokar, patrząc z uśmiechem w gwiaździste oczy żony. — Właśnie dzięki cudownej łasce widzenia świat jest piękny lub brzydki. Poza naszemi oczami istnieje pustka zupełna, jedno nic.
— Tak, lecz tę pustkę wypełniają nasze marzenia i tęsknoty, częstokroć wspomnienie a zawsze wyobraźnia, która jest fantastycznem zwierciadłem świata.
— A oto, spójrz, Zili, jesteśmy nad otchłanią bez dna i bez jednego promienia światła. Czem taką otchłań możemy wypełnić?
Gizella spojrzała na męża, przechylając zalotnie główkę, i odrzekła swobodnie:
— Oczywiście tęsknotą, gdy szczęście przeminie i tylko taka bezdenna pustka zostanie...
— A jeżeli szczęście trwać będzie wiecznie?
— Dopóki trwa, nie mówmy o tem i nie patrzmy w przepaść, bo przejmuje zgrozą.
— Masz słuszność, Zili. Chwila jest tak cudna w tem naszem sam na sam, że stałbym z tobą, jedyna do nieskończoności.
— Więc zatrzymajmy się tu, Ottaro!
— Zachód słońca roztoczy jeszcze wspanialsze dziwy. Wtedy dzieją się tu cuda.
— A potem księżyc...
— A potem czarna otchłań nocy i ta przepaść przed nami i jedno silniejsze drgnięcie „Skoka“, by zapaść się w sen wieczny, w krainę zatracenia.
— Ale razem, Ottaro, ale razem! Chociaż szkoda byłoby życia, prawda? zbyt jest piękne.
— Szkoda byłoby naszej miłości, Zili.
Cesarzowa zaśmiała się swawolnie.
— Wiesz co, to już lepiej nie czekajmy nocy, ale zatrzymać się jeszcze chwilę możemy. Wyobraźmy sobie, żeśmy młode orlęta; pierwszy raz wyfrunęliśmy z gniazda i podziwiamy świat.
— Nie, jam jest orzeł a ty orlica. Szukamy wzrokiem, na którym szczycie uwić sobie gniazdo.
— O, ta, m pod niebem, w chróście, wśród, skał!
— Tak tam, jedyna moja Zili! Karmiłbym ciebie białymi gołębiami i skowronkami, jaskółki znosiłbym dla zabawy twojej i... naszych orląt maleńkich...
— Nie, razem byśmy wylatywali z gniazda, bez ciebie byłoby mi tęskno — odrzekła lekko zaróżowiona.
— No, ale coby wówczas robiły orlęta maleńkie, nasze własne orlątka, musiałabyś nad niemi czuwać, jako mateczka?...
Gizella wydęła usta.
— Eh, Taro... ty zawsze mówisz mi o tem, o czem ja nawet nie pomyślałam nigdy.
Cesarz pochylił się ku żonie i zajrzał jej w oczy.
— Nie marzysz o tem, Zili?...
Ona zasłoniła mu usta ręką i, przechyliwszy się na siodle, dotknęła czołem jego ócz, zamykając je. Pod wpływem tego ruchu koń szarpnął się mocno wtył. Ottokar oprzytomniał i chwycił konia za uzdę.
— Na Boga! Ostrożnie! — zawołał. — Runęlibyśmy w dół!
Oboje zauważyli z przestrachem, że znajdowali się na ostrym ośnieżonym wyskoku skalnym, zawiśniętym nad bezdenną przepaścią. Nagle cesarz wpił wzrok w brzeg wysuniętego złomu.
Z pod śniegu wyłaniał się tam krzaczek białych aksamitnych kwiatków i drżał jakby lękliwie, wisząc w powietrzu. Uśmiech żywej radości wytrysnął na ustach Ottokara. Bez namysłu postąpił pół kroku naprzód, pochyliwszy się gwałtownie nad straszliwą otchłanią, zerwał pęk szarotek i wręczył je żonie.
— To symbol miłości wiecznie trwałej i wiernej, Zili — rzekł z promieniem szczęścia na twarzy.
A ona była blada z przerażenia, ledwie mogła wymówić drżącemi ustami:
— Jak mogłeś... nad taką przepaścią.
Trzymając jej ręce wraz z kwiatkami przy swych ustach, Ottokar szepnął gorąco:
— Dziś pierwszy raz w życiu zerwałem szarotki, i dla ciebie...


Pewnego razu wymknęła się cesarzowa Gizella z zamku na miasto, pieszo, w towarzystwie margrabiny Alwi, ulubionej damy dworu. Obie panie miały, na sobie ciemne płaszczyki i skromne słomiane kapelusze, ażeby wyglądać pospolicie i nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Gdy wszakże znalazły się na jednej z główniejszych ulic Idania, spostrzegły rychło, że wielu przechodniów przygląda im się bacznie i przystaje za niemi. Zaczęło to drażnić Gizellę i krępować swobodę. Tak pragnęła zażyć jej poza murami „Starego Ururga“.
— Jakże nieznośni są ludzie z tą swoją uliczną ciekawością! — rzekła poirytowana.
Margrabina pochyliła się ku niej i zauważyła bezwiednie:
— Szkoda, że wasza cesarska...
— Tak! — przerwała niecierpliwie cesarzowa — jeszcze proszę mnie zacząć tytułować! Tego tylko brakowało!
— Zapomniałam, przepraszam. Chciałam rzec, że trzeba było włożyć gęstą zasłonę na twarz, wówczas może przeszłybyśmy niespostrzeżone.
— Ach, tymbardziej zwracanoby na nas uwagę. A zresztą może nam się tylko zdaje, że za nami patrzą. W Nomechji poznałby mnie każdy Arwijczyk, ale tu... któż mnie tu, powiedziawszy prawdę, zna?
— Niektórzy widzieli podczas uroczystości ślubnych i koronacyjnych, a przytem portrety... pani rozrzucone są gęsto po całej Sustji a w Idaniu spotyka się je co krok.
Margrabina wskazała wystawę sklepową.
— O, proszę patrzeć, i tu nasza najmiłościwsza cesarzowa...
Gizella przystanęła. Za olbrzymią szybą wystawy unosił się jej własny portret; otoczony draperją i kwiatami, przedstawiał młodą monarchinię w stroju koronacyjnym w koronie. Z pod korony i welonu spływały kaskadą długie rozpuszczone włosy. Gizella spojrzała z zainteresowaniem, jak na podobiznę osoby dobrze znajomej, błysnęła wesoło oczami dokoła i — złożyła nieznaczny, lecz wdzięczmy ukłon.
— Witam cię, Zili — szepnęła ze śmiechem — wyglądasz nieźle, wszakże nie wiem, poco tak się prezentujesz publicznie...
Margrabina Alwi dotknęła jej ręki dyskretnie, Gizella opamiętała się. Zrobiła poważną minę i poszła naprzód.
— Kilka osób już się nam przyglądało natarczywie — zauważyła margrabina — bo przecież zbyt rażące podobieństwo portretu do oryginału, który przed nim stał.
Po chwili cesarzowa zawołała:
— Widzi pani, i znowu moja podobizna w ślubnym stroju... Tego za dużo stanowczo. Poco oni mnie tak wystawiają z paradą?
— To właśnie do tej księgarni wybrałyśmy się — rzekła dama dworu — czy mamy wejść?
— Ależ ten portret zdradziecki...
— No, z tem się liczyć nie powinniśmy. Jednakowo wszędzie...
— Nie, nie — zaprzeczyła Gizella — poszukamy takiego sklepu, w którym nie adorują tak widocznie cesarzowej.
Poszły dalej. Zajęte żywą rozmową, mijały szybko przechodniów i starały się nie podnosić na nikogo oczu. W tym jakiś starszy, wytwornie ubrany pan zatrzymał się nagle przed Gizellą i, rozłożywszy ręce w niekłamanym zachwycie, zawołał na głos:
— Jako żywo! Tak cudną jest tylko cesarzowa Sustji!
Gizella, spłoniona, jak szkarłatny kwiat, skinęła wdzięcznie główką i ze ślicznym uśmiechem oddaliła się szybko. Ale mężczyzna stał, jak oczarowany, patrzał długo za cesarzową, a gdy dojrzał, że weszły do księgarni, zatrzymał się.
W sklepie było kilka osób. Gizella z dobrze udaną powagą zwróciła się do właściciela, — wymieniając tytuły żądanych książek. Kupujący odsunęli się szybko od lady sklepowej i zaczęli obserwować ją z boku. Przeglądając książki, Gizella czuła na sobie przenikliwe spojrzenia, zaczęły ją krępować niesłychanie, widziała, że księgarz bladł i czerwieniał naprzemian, tracąc zupełnie przytomność umysłu.
— Poznają mnie — pomyślała i poprosiła margrabinę, ażeby natychmiast uregulowała rachunek.
Odchodząc od kasy, margrabina spojrzała w okno i — stropiła się bardzo.
Na ulicy stał tłum, cisnął się do drzwi i do okien księgarni.
— Incognito nasze zdradzone — szepnęła z zabawnym przestrachem margrabina. — Co robić teraz?...
— Co robić? Ha, trzeba wyjść z honorem!
Skłoniwszy się uprzejmie księgarzowi, ruszyła do wyjścia. Zaledwo stanęła na progu, gdy okrzyk gromki wybuchnął z tłumu.
— Niech żyje, najmiłościwsza pani! Wiwat nasza młodziutka cesarzowa!
Tłum cisnął się ku Gizelli. Cała w ogniach skłaniała głowę na wszystkie strony, zmieszana, ale i rozbawiona niezwykłą sytuacją. Widząc, że cesarzowa nie będzie mogła przejść swobodnie, księgarz pochylił się przed nią i rzekł z wyszukaną troskliwością:
— Wasza cesarska mość raczy zaczekać w księgarni, a tymczasem policja tłum rozpędzi.
Oczy Gizelli błysnęły dumą.
— Ja się nie kryję przed nikim i nie uciekam, ludzi zaś rozpędzać... nie pozwalam!
Zeszła z progu w tłum i zawołała dźwięcznym głosem:
— Pozdrawiam wszystkich serdecznie i... proszę mi pozwolić przejść!
Ostatnie słowa były wypowiedziane tonem istotnej prośby, prawie dziecięcej. Tłum rozsunął się, ale nowi przechodnie, zaciekawieni tym, co się stało, napierali ze wszystkich stron tak, że nie sposób było przejść.
Przed Gizellą stanął oficer w towarzystwie kilku żołnierzy i, oddawszy jej po wojskowemu należny honor, rzekł, wyprostowany jak struna:
— Wasza cesarska mość raczy...
— Dziękuję, pójdę sama...
— Wasza cesarska mość, ośmielam się prosić, gawiedź nie pozwoli przejść, zapał niezwykły.
— Więc dobrze, proszę mnie przeprowadzić.
Oficer skłonił się i wydał rozkaz żołnierzom. Cesarzowa pod wojskową eskortą przeszła przez szpaler tłumu, wśród zgiełku i okrzyków.
— Wasza cesarska mość rozkaże powóz? — spytał oficer.
— Nie, pójdziemy pieszo.
Prędko podała oficerowi rękę i rzekła krótko:
— Dziękuję.
Poczem skręciła w inną ulicę.
— Wymknęłyśmy się z zamku zręcznie, ale trudniej będzie powrócić — rzekła margrabina Alwi, gdy zbliżały się do „Starego Ururga“.
Gizella zaśmiała się.
— Trudno! figiel się nie udał, skrzydeł wszak nie posiadamy, aby przefrunąć te mury. Zresztą cóż w tem złego, że wyszłam na spacer?
— Dla Idania taka przechadzka cesarzowej to nowość! to może nawet skandal wobec tutejszych obostrzeń.
— Ja ich nauczę, oswoją się ze mną szybko. W przeciwnym razie miałabym wrażenie, że jestem trzymaną w klatce panterą, która, gdy wyskoczy samowolnie, jest podziwiana i napastowana przez gapiów.
Wiadomość o wycieczce cesarzowej na miasto, o zbiegowisku, i o uczynionej jej owacji, dotarła do zamku wcześniej, niż się tego można było spodziewać. Ottokar wysłuchał wesołego szczebiotu żony z uśmiechem pobłażania, a nawet zadowolenia, ale jednocześnie zauważył wątpiąco:
— Trochę to jak na obyczaje panujących a zwłaszcza w Idaniu za jaskrawe. Wyobrażam sobie matkę, dla niej ta wiadomość będzie ciosem nie do zniesienia.
I nie omylił się. Księżna Annuncjata Zofja zażądała bezzwłocznego widzenia się z cesarzową i zaraz na wstępie zgromiła ją.
— Wasza cesarska mość zdaje się lekceważyć tytuł, niedawno osiągnięty i godność swoją — rzekła oschle i wyniośle.
— Jak to mam rozumieć? — zdumiała się Gizella.
— Wasza cesarska mość uchybia w najelementarniejszych przepisach dworskich. Nie wolno monarchini spacerować samej po stolicy i wywoływać takich ulicznych zbiegowisk, by się aż policja musiała w to mieszać. Cały Idań o tem mówi!
Cesarzowej krew uderzyła do głowy.
— Jesteśmy same — rzekła głosem łagodnym — mogłybyśmy coprawda nie używać tytułów, rozmowa nasza wypadłaby o wiele serdeczniej i... poufniej. Wtedy może inaczej brzmiałaby wymówka... mamy i... moja opowiedz, czy tłomaczenie.
— Stosuję się ściśle do przepisów, obowiązujących nasze stanowiska i radzę to samo waszej cesarskiej mości. Powtarzam: na dworze całym mówi się tylko o tej nieszczęsnej eskapadzie waszej cesarskiej mości.
Gizella drżąca, przerażona chłodem księżnej, może pierwszy raz w życiu zatrzęsła się z oburzenia.
— Ależ to przesada! poszłam przejść się z margrabiną Alwi i kupić potrzebne mi książki. Czyż mi nie wolno wyjść z damą dworu na miasto? Nie jesteśmy wszakże na prawach watykańskich.
— Wasza cesarska mość jest zbyt młodą na stanowisko swoje i trzeba się bardzo starać, by nie obrazić swego majestatu. Jako pierwsza dama w monarchji sustjańskiej, wasza cesarska mość wyprzedza mnie nawet, matkę cesarza. Nie tylko Sustja, lecz świat cały patrzy na młodą małżonkę cesarską i czyny jej notuje. A tymczasem w Idaniu mówią już, że waszej cesarskiej mości zdaje się, iż jest jeszcze w górach Arwji, na wycieczkach leśnych, z ojcem i z mizernymi sługami dworu...
Łuna ognistego rumieńca padła na twarzyczkę Gizelli. Oczy jej błysnęły obrazą i gniewem, chrapki klasycznego nosa rozdęły się, jak u młodej orlicy. Ale powstrzymała się od wybuchu, złożyła ukłon księżnej matce, i, tłumiąc łzy, wyszła z komnaty.
Przygnębienie młodziutkiej cesarzowej nie trwało długo. Jej natura żywa i pochopna sprawiała, że chmury szybko schodziły z czoła, a serce, choć zranione ostrzem zatrułem, leczyło się niezawodnie w pogodzie usposobienia. Nauczona wybaczać ludziom ich złości, posiadająca dar zjednywania sobie serc i umysłów, Gizella nie potrafiła zbliżyć ku sobie matki cesarza, ale starała się złagodzić choćby jej szorstkość, z którą na dworze idańskim spotkała się po raz pierwszy w swem życiu. Zamiłowań swych jednak nie chciała się wyzbyć za żadną cenę. Wstawała codziennie rano o piątej i po zimnej kąpieli jechała konno, lub szła zaraz pieszo na spacer z hrabiną Alwi, spędzając na polach, w lesie, w ogrodzie lub parku zamkowym po kilka godzin. Po powrocie spożywała śniadanie z cesarzem. Ottokar bowiem również wstawał przed wschodem słońca i w gabinecie swoim załatwiał sprawy państwowe. Po tem Gizella biegła do stajen cesarskich, gdzie miała urządzoną dla siebie ujeżdżalnię i tam ćwiczyła się jeszcze w wyższej sztuce konnej jazdy, pod bacznem okiem wielkiego koniuszego dworu, hrabiego Sztaro.
Książę Sebastjan lubił odwiedzać ujeżdżalnię w czasie ćwiczenia cesarzowej i często robił jej niespodzianki, ukrywając w nieznacznem oddaleniu kilku trębaczy, przygrywających jej ochoczo w takt konnych manewrów. Gizella wprawiała w podziw starego księcia zręcznością swą i umiejętnością ujeżdżania wierzchowców to też nie szczędził jej pochwał, mawiając z uznaniem, że pierwsze miejsce wśród najlepszych jeźdźców Sustji zajmie ona. Cesarz, gdy odwiedzał ujeżdżalnię nie mógł oderwać wzroku od pięknej sylwetki żony, tworzącej z wierzchowcem żywą, posągową całość. Poranki te Gizella nazywała swojemi godzinami, bo wtedy była najswobodniejszą, reszta dnia nie zawsze już należała do niej. Wszakże po ćwiczeniach konnych znajdowała jeszcze dość czasu, aby pobyć trochę w cieplarni i palmiarni, sławnych w całej Sustji, pobiegać chwil kilka wśród kwietników, które pielęgnowano w myśl jej zleceń, aby pobawić się z ulubionemi psami.
— Jasność bije od najmiłościwszej pani, jak od zorzy świetlistej — szeptali pomiędzy sobą dworacy, patrząc na nią zachwyceni.
Na wielkich przyjęciach i na balach dworskich, Gizella czarowała swym wdziękiem, urodą i nieznaną tu popularnością. Jej szczerość, uśmiech serdeczny, wesołość i swoboda obejścia porywała wszystkich. Jeśli czyje oczy spojrzały złośliwie, szyderczo, a często zawistnie na młodziutką cesarzową, to tylko oczy księżnej Annuncjaty Zofji i oczy pań, pochodzących z jej grona. Księżna nie mogła wprost znieść zachowania się cesarzowej, wolnej od cesarskich, ceremonjalnych pozorów i z niezwykłym czarem gwałcącej etykietę i wszelkie reguły monarszego dostojeństwa. Lecz najbardziej chodziło jej o to, że cesarz dał się uwieść tak „lekkomyślnej“ żonie i w kręgu rozsiewanego przez nią uroku stał się obojętnym na wpływy matki. Wreszcie księżna zacięła się w gniewie na syna i liczyła już tylko na próbę czasu, będąc pewną, że bujna natura Ottokara i jego znana przedtem słabość do kobiet wyzwoli go z pod wpływów Gizelli i zanurzy w odmęcie innych rozrywek. Przebiegłość i gniew księżnej, skierował jej umysł w tym kierunku:.
Pewnego razu cesarz dowiedział się, że jeden z magnatów rekwedzkich posiada w stadninie niebywałej wartości konia za cenę olbrzymiego majątku. Ponieważ przytem stwierdzono, że koń ten mógłby przynieść chlubę cesarskim stajniom w Szejrunie, Ottokar postanowił nabyć go wyłącznie dla Gizelli. Magnat jednakże nie chciał pozbywać się konia, pomimo że mówiono i rozpisywano się o tem powszechnie, lecz zapewnienie z ust wiarogodnych, iż ma być on wyłączną własnością młodziutkiej cesarzowej, rozbroiło upartego Rokweda i — po kilku dniach rumak został przysłany do Szejrunu bezinteresownie, w upominku dla najmiłościwszej pani, ale z ostrzeżeniem, że jest wzięty prosto ze stepu i nieujeżdżony. To ustępstwo magnata rekwedzkiego dla Gizelli, świadczące wymownie o symjpatji, jaką cieszyła się cesarzowa, nawet wśród ludzi wrogo usposobionych do Sustji, — rozjątrzyło księżnę niepomiernie zarówno na synową, jak i na Rekwedów. Gizella natomiast uszczęśliwiona tak niezwykłym upominkiem, obdarzyła magnata własnoręcznym listem dziękczynnym i cieszyła się chwilą, kiedy będzie mogła dosiąść tego pięknego, ale niebywale dzikiego konia.
Znając popędliwość Gizelli wogóle, a teraz widząc jej zapał do jazdy na stepowym dzikusie, Ottokar postanowił, że Gizella dosiądzie konia po zupełnem ujeżdżeniu go. W tym celu sprowadzono sławnego ujeżdżacza, Iwa, z Sudgrestu, stolicy Rekwedów. Ale cesarzowa postanowiła sobie wyłamać się z narzuconego jej zastrzeżenia i — dopięła swego.
Nazajutrz po przybyciu Iwa do Szejrunu miała się odbyć pierwsza próba ujarzmienia dzikiego ogiera. Była czwarta rano, pałac spał jeszcze, tylko przed stajniami cesarskiemi zaczął się ruch. Przybywało coraz więcej masztalerzy, czyszczono konie, pędzono na linach. Dwuch silnych stajennych borykało się z pięknym, dzikim ogierem, zapoznającym się po raz pierwszy z wolą ludzką, wyrażoną w wędzidle.
— Przeklęta bestja!... djabła ma w sobie! Jaki to gorący!...
— No, no! Da mu się w pysk żelazo, a jak go weźmie Iwo, to mu się odechce fantazji!
— Stój, podły szatanie! Gdzie ci tak pilno? A chwyć go mocniej.
Koń lekceważył sobie okrzyki stajennych, rzucał nimi we wszystkie strony, stawał dęba, głową walił w tył, wyrzucał tylnemi nogami, zawisał w powietrzu, nie dał podejść bliżej nikomu: Po długiem szamotaniu się Iwo wziął go podstępem, ale, zanim skoczył mu na grzbiet, wyleciał w górę, jak z procy.
— Oho! To mistrz, ale takiego jeszcze nie ujeżdżał! zaśmiali się masztalerze.
— Szatan ci ojcem, czy piorun! — zawołał rozwścieczony Iwo i znowu zaczął szamotać się z dzikusem.
Nagle zabrzmiał głos donośny a dźwięczny.
— Osiodłać mi tego konia!
Stajenni zdrętwieli. Za barjerą parkową — stała cesarzowa w amazonce, bijąc niecierpliwie szpicrutą po sukni. Twarz miała w rumieńcach, oczy jej gorzały zapałem.
— Wasza cesarska mość, koń nieobuczony, ze stepu...
— Osiodłać mi go zaraz!
Służba poruszyła się zatrwożona, zakłopotana. Cesarzowa rozkazuje, lecz jakże to — można? Nadbiegli ujeżdżacze, zaczęli prosić, tłumaczyć. Iwo rozkładał ręce zdesperowany.
Gizella zmarszczyła brwi.
— Proszę, prędzej!
Rozkaz ten był wydany takim tonem i z taką nieubłaganą stanowczością, że służba bez oporu już rzuciła się do konia, osaczając go ze wszystkich stron. Koń wspinał się, pienił, szalał, ale wystarczyło kilka chwil, by zamszowe siodło cesarzowej udało się mu przytroczyć błyskawicznie wykonanym podstępem.
Cesarzowa podeszła wolno i spojrzała bystrym wzrokiem w piękne, rozpalone ślepia zwierzęcia.
— Podaj!
Iwo nastawił rękę. Cesarzowa dotknęła ją stopą i jak ptak frunęła na siodło, umieszczając nogi w strzemiona i poprawiwszy suknię na kuli. Koń wspiął się. Wisząc w powietrzu, Iwo trzymał z całych sił za trenzlę, przy pysku.
— Puść! — padło z góry.
— Najmiłościwsza...
— Puść!
Iwo puścił.
Masztalerze chwycili się za głowę, niektórzy zakryli oczy.
Ogier tańczył młyńca, cesarzowa całą dłonią klepała go po szyji. Koń walił w ziemię z impetem przedniemi kopytami, głowę zniżał i ciskał w tył, rzucał się, jak nadeptany gad, a smukła sylwetka w granatowej amazonce ani drgnęła, stanowiąc jakby całość z grzbietem zwierzęcia. Na gwałtowne rzuty konia, niespodziewane zwroty, cesarzowa odpowiadała postawą niewzruszoną i spokojem zupełnym. Czasem rozległ się jej głos mitygujący, lekko zdyszany. Koń drżał nerwowo, lecz... łagodniał już widocznie. W pewnej chwili spostrzegli to z najwyższem zdumieniem bladzi masztalerze.
Naraz świsnęła cięta szpicruta, z nozdrzy wydarł się ryk. Załomotały kopyta, koń i granatowa suknia zawisły w powietrzu, wionęło. Ogier przesadził barjerę, rozpędził ludzi, pognał, jak huragan. W jednej chwili znikł z oczu.
— Konia! — wrzasnął Iwo.
— Po koniuszego! — zawołali wszyscy głosami przerażonymi.
Dwóch ujeżdżaczy skoczyło na siodła. Iwo wysunął się naprzód. W okamgnieniu pognali za cesarzową.
Przed stajniami powstał krzyk.
— Nieszczęście!... Zabije najmiłościwszą! Nieszczęście!...
— Cicho! Ratować, zanim cesarz...
Hrabia koniuszy wpadł blady z piorunami w oczach.
— Który bałwan podawał ogiera?
— Był rozkaz wyraźny, wasza wielmożność.
— Kto siodłał?
— Pięciu!
— Trzeba było po mnie, bydlęta jakieś!
— Wasza wielmożność...
— Konia!! — ryknął hrabia Sztaro, wskoczył i rzucił się, jak strzała.
— Chryste, co będzie, jak cesarz... jeśli cesarzowa... — szeptano przy stajniach.
— Cicho, cicho, żeby do pałacu nie doszło!
Jak z pod ziemi, zjawił się książę Ksywian.
— Co się stało? Cesarzowa?
Zaledwo odpowiedziano mu, chwycił konia i — z miejsca wraził mu aż do krwi ostrogi. Pędząc śladem poprzednich jeźdźców, młodziutki brat cesarza wołał:
— Jeśli ona zabije się, to i ja!... Nic bez niej... nic bez niej!...
Młot serca rozwalał mu piersi, źrenice wypatrywały tej jedynej... myśl, podniecona przerażeniem nasuwała obraz straszliwy byleby nie patrzeć na to, jak ją koń rozhukany zrzuci... powlecze za sobą... Wtedy śmierć, śmierć!...
Oto z tumanu pyłu wyłonił się hrabia: koniuszy... widać kilku masztalerzy... Iwo pędzi przodem... Lecz gdzież ona?! Oto już Idań... Nie, to niemożliwe, za daleko! Nie w tę stronę... Lecz gdzież ją poniósł ten szatan wcielony?! Książę osadził konia w krótkim momencie wahania, chciał dać rozkaz, żeby się rozbiec różnemi drogami, ale, widząc, że tamci pędzą za Iwem wprost na idański plac musztry, wraził znowu ostrogi. Z łoskotem minęli pustą jeszcze część przedmieścia, okrążyli Arter, wielki park spacerowy i — za rekwedzkim ujeżdżaczem na plac musztry... Iwo osadził konia na miejscu... Stanęli... spojrzeli na siebie w zdumieniu, nie wierzyli własnym oczom.
Smukła sylwetka cesarzowej lekko i zgrabnie wiruje po placu na niesfornie tańczącym koniu. Koń w lansadach, zziajany, burzy się jeszcze, ale cesarzowa panuje nad nim znakomicie. Dokoła gromadzili się już ludzie, nadbiegali żołnierze. Wlepili wzrok z dzielną amazonkę, rozsuwali się, gdy koń, nieposkromiony jeszcze, chciał uderzać w różne strony.
Hrabia Sztaro stał i patrzał oniemiały. Dopadł go książę Ksywian. Hrabia wskazał mu przed siebie ruchem głowy, nie mogąc słowa wymówić.
— Ona?! — zawołał książę rozpromieniony nagle, jak przed cudownem zjawiskiem.
Cesarzowa dojrzała ich, poznawszy zdała koniuszego.
— Oho! to po mnie! Czekajcie!
Zacięła ogiera, zawróciła, — jak jaskółka pomknęła w stronę Artem. Dopędzili ją dopiero w szerokiej alei parku, gdy zwolniła biegu.
— Wasza cesarska mość...
— Czemu pan taki zdyszany? A! i książę tu! Jacyście panowie bladzi! Co wam jest?...
— Wasza cesarska mość, przecież łatwo o nieszczęście... to zwierzę...
— Wasza cesarska mość, jakże można tak daleko! Idań... Arter... Tłumy już prawie otaczają park...
— Czy koniecznie mam jeździć w ujeżdżalni, lub parku szejruńskim? Za ciasno tam, hrabio, dla mnie, a... i on nie zniósłby tego — poklepała szyję wierzchowca z uśmiechem. — Czemu książę taki zmieniony?... Ależ co wy myślicie, że ja jeździć nie umiem?
— Najmiłościwsza pani, wracajmy, cały Idań się tu zleci.
— Ach, idań! Nie widziałam miasta, któreby tak na wszystko szeroko otwierało oczy. Do salonów nie wjadę na tym szatanie... a lud, ulica... mam nadzieję, że mi wybaczą, tę... odrobinę swobody.
Wracali już do Szejrunu, gdy nadjechał stamtąd cesarz. Był blady. Spojrzał na. żonę z gorzkim wyrzutem i rzekł głosem zmienionym:
— Przed chwilą spotkany Iwo uspokoił mnie, a mówiono już w pałacu, że...
Gizełla spoważniała, dotknięta tonem głosu męża.
— Nigdy nie przypuszczałam, że wy wszyscy widzicie we mnie tylko kaprys lub niedołęstwo.
W głosie jej zadrgał żal.
W tej samej chwili chmura zasępiła jej czoło; przyszła jej na myśl księżna matka. — Gizella spojrzała zasmucona w oczy Ottokara. Ale wzrok cesarza wyrażał przedewszystkiem niezgasłe jeszcze przerażenie i śmiertelny lęk o nią. Słodkie usta Gizelli rozjaśnił uśmiech szczęśliwy, nagle rozpromieniona, podsunęła się, na tańczącym koniu, do cesarza i szepnęła wesoło, zabawnie:
— Ja nie chciałam ginąć... chcę żyć dla ciebie... Wybacz, Ottaro i... wiesz co?!... uciekajmy w pole!... taki cudowny poranek!
Srogi mars znikł odrazu z czoła cesarza, Ottokar błysnął uśmiechem porozumiewawczym do żony i nie zastanawiał się nad jej projektem. W chwilę potem para cesarska, książę Ksywian i koniuszy hrabia Sztaro, cwałowali raźno po rozległych równiach Szejruńskich.


Wśród roziskrzonej bieli zimowej na ulicach Idania małe saneczki dworskie, zaprzężone w parę rączych, wiatronogich rumaków, sunęły szybko z dźwiękiem janczarów, przesuwając się zgrabnie wśród śniegu, który chrzęścił pod płozami, jak gnieciona lama. Strojny zaprzęg witali przechodnie uśmiechnięci, odkrywając skwapliwie głowy, kobiety pochylały się we wdzięcznych ukłonach, ktokolwiek ujrzał znane saneczki w kształcie łabędzia, zarzucone białemi futrami, ten rozjaśniał twarz, jakby blask jasny przemknął przez ulicę i rzucił swój radosny refleks dokoła. Z sobolowych osłon wychylona śliczna twarzyczka Gizelli, zaróżowiona krasą mrozu, jej oczy, zawsze promienne, odpowiadały serdecznie na ukłony przechodniów, usta rozchylały się w tym uśmiechu, którego czar był znany powszechnie.
Cesarzowa jechała z hrabiną Martą, dawną swoją opiekunką z Arwji, z lat dziecięcych. Ze stangretem siedział w liberyjnem futrze stary Betlej, kamerdyner przyboczny cesarza. Był poranek w wigilję Bożego Narodzenia. Gizella, jak zwykle za czasów swojego dzieciństwa, w dniu tym obdarowywała biednych, pocieszała chorych, strapionych. Jak dawniej w Passetoff, tak i teraz w Idaniu wybrała się na tę wycieczkę z ukochaną swoją mentorką. Wiozła niezliczoną ilość pełnych sakiewek, rozdawała je hojnie spotykanym na ulicach biedakom, wyszukiwała nory nędzarzy. Sporą litanję tychże wskazywał jej Betlej, rodem idańczyk, znający niemal na pamięć wszystkie zakamarki ukrytej biedy. Często hrabina Marta z polecenia Gizelli notowała jakąś rodzinę, której datek pieniężny jednorazowy nie wystarczał na usunięcie głęboko zakorzenionej biedy lub nieszczęścia. Szczególną opieką otaczała cesarzowa dzieci i starców.
— Ach, hrabino — mówiła do swej towarzyszki — dziś oddycham lżej, jakbym inne płuca miała w piersi. Czuję się tak swobodna i mam w sobie taką niezmierną pełnię życia. Przypomina mi się nasza Arwja ukochana. Chociaż... i tu jestem szczęśliwa, bardzo, bardzo, ale już inaczej...
Lekki cień przemknęł przez różowe oblicze cesarzowej. Odwróciła twarz od hrabiny Marty, lękając się jej przenikliwości.
Mijali park miejski. W pobliżu drogi błyszczała gładka powierzchnia sadzawki, ścięta mrozem. Gizella klasnęła w ręce, oczy jej spojrzały swawolnie.
— Ślizgawka! Patrz Marciu! Tak lubię się ślizgać! Stańmy, spróbuję. Bardo, stań! — zawołała na stangreta.
Sanki zatrzymały się.
— Najmiłościwsza pani — ostrzegawczo szepnęła hrabina, chwytając nieznacznie Gizellę za rękę. — Nie można, na wszystko błagam...
— Ależ... tylko spróbuję, kilka minut... Jesteśmy same.
— Patrz, wasza cesarska mość — wykrzyknęła hrabjna, wskazując ślizgawkę.
Grupa młodzieży, ujrzawszy z daleka strojny zaprzęg na drodze, puściła się kłusem do sanek. Wnet podbiegli chłopcy i dziewczęta i otoczyli sanki, oglądając je ze wszech stron z prostaczą ciekawością biednych dzieci.
— Łabędź na śniegu! Łabędź na śniegu! — zabrzmiały srebrzyste głosy.
— Niech nas pani przewiezie tym łabędziem! — Niech nas pani przewiezie!
Cesarzowa roześmiała się ubawiona.
— Niech nas pani przewiezie! — błagał uparcie jakiś chłopczyna, trąc niecierpliwie posiniałe z zimna ręce.
— Dzieci — zaczęła hrabina Marta, ale cesarzowa ścisnęła jej ramię znacząco i wyskoczyła szybko z sanek, rzuciwszy stangretowi:
— Bardo, przewieź te dzieci po parku, ale — szepnęła pochylona do niego — ani słowa, rozumiesz?
Hrabina wysiadła, Betlej uśmiechnął się rzewnie. Dziatwa z nieopisanym krzykiem radości rzuciła się do sanek, wskakując przy pomocy Betleja gdzie się dało. Bardo strzepnął zamaszyście lejcami i sanki pomknęły żwawo z triumfem radości, wśród niepohamowanych wybuchów wesela.
Betlej stał wyprostowany opodal i patrzał na cesarzową wzrokiem załzawionym, pełnym serdecznego wzruszenia.
Nagle za nim rozległ się dźwięk dzwonków coraz głośniejszy, zatętniły mocne uderzenia kopyt i na zakręcie ukazały się maleńkie saneczki, powożone przez ubranego w futro oficera. Zanim Gizella zeszła z drogi, saneczki stanęły, jak wkute w śnieg. Oficer zdarł konia w tył, rzucił lejce przyczepionemu stangretowi, wyskoczył gwałtownie i w jednej chwili stanął — przed Gizellą, salutując po wojskowemu.
— Hrabia Prado... Dzień dobry.
Arystokrata sustjański pochylił się nisko i ucałował ze czcią podaną mu rękę cesarzowej.
— Wasza cesarska mość tu? sama?
— Jestem z hrabiną.
Oficer skłonił się, snąć dopiero teraz zauważył hrabinę Martę i wyprostowanego opodal Betleja.
— Najmiłościwsza pani, czy jaki wypadek? — zapytał z niespokojnym wyrazem oczu.
— Ależ nie! Moje konie powiozły na spacer dzieci, z tej oto ślizgawki. Czekamy na ich powrót.
Oficer przyjął tę odpowiedź z osłupiającem zdziwieniem.
— Tu, w śniegu?
Zdarł jednym ruchem płaszcz futrzany z ramion i rozpostarł go pod stopami Gizelli.
— Wasza cesarska mość raczy stanąć na nim — poprosił z ukłonem, pełnym rycerskiej dworskości i najwyższego szacunku.
Gizella zawahała się zmieszana.
— Najmiłościwsza pani — złożył ręce błagalnie — proszę, jak o łaskę.
Cesarzowa z wdzięcznem skinieniem głowy wstąpiła na kraj płaszcza, jej drobne stopki zatonęły w futrze.
— Dziękuję — szepnęła, błysnąwszy ku hrabiemu promieniem swego uśmiechu.
Oficer spuścił powieki, twarz jego nabrała wyrazu, jak gdyby ta jedna chwila olśniła go szczęściem i przyniosła mu niebywały, najwyższy zaszczyt. Gizella wszczęła z nim żywą, swobodną, rozmowę. Słuchał z nabożnym zachwytem i... gubił się pod spojrzeniami jej źrenic.
Wkrótce nadjechały dzieci. Ucieszone rzuciły się z rozgwarem hałaśliwego rozbawienia do Gizelli.
— Dziękujemy pani za sanki, dziękujemy za przejażdżkę! — Będziemy długo pamiętali tego łabędzia z futer!
Oficer patrzał na tę scenę z podziwem. Więc ta rozkrzyczana dziatwa nie wie, z kim ma do czynienia? A cesarzowa gawędziła z niemi, jak dobra przyjaciółka. Dowiedziawszy się, że są przeważnie dziećmi biednych wyrobników, a niektórzy z nich nie mają bądź matki, bądź ojca, rzekła poważnie:
— Mam przystrojoną pięknie choinkę. Czy chcecie ją zobaczyć?
— O, tak, o, tak, chcielibyśmy bardzo! — zabrzmiała chóralna odpowiedź.
— I my będziemy mieli choinkę, ale jeszcze nie wiem, bo tata powiedział, żeby wpierw było co jeść — rzekła jakaś dziewczynka, ubrana w napół letnie palteczko. Szczególnie tego dziecka zrobiło się Gizelli żal. Zawołała do gromady:
— Dzieci, pamiętajcie, byście były wszystkie w domu, kiedy w drugi dzień świąt, przed wieczorem, przyślę po was konie. Zobaczycie moją choinkę. Betlej, proszę wziąć ich adresy.
— A gdzie pani mieszka, daleko?
— Nie, nie bardzo daleko, w każdym razie dowiecie się — odrzekła z figlarnym uśmiechem — tymczasem bądźcie zdrowe.
Pożegnała skupioną koło niej gromadę wesołem skinieniem głowy i ruszyła do sanek. Hrabia Prado odprowadził ją usłużnie z honorami.
— Ogromnie lubię robić dzieciakom takie niespodzianki.
— Tylko dzieci tej sfery mogły nie poznać waszej cesarskiej mości.
— To mnie właśnie cieszy, gdyż lubię być niepoznawaną.
— Kto jednak ujrzał najmiłościwszą panią raz, choćby przelotnie ten... całe życie...
Wzrok hrabiego wymowny, wyraz jego twarzy dziwnie zmieszany i głos tajemniczy dotknął niemile cesarzową. Słowa tego oficera wydały się jej, jak nieprzystojne pochlebstwo, czy zbyt daleko posunięta śmiałość. Zbudziła się w niej duma, na usta wstąpiła niechęć. Skinęła lekko głową hrabiemu i, nie patrząc nań, dała Bardowi rozkaz odjazdu.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wieczorem zamek cesarski „Stary Ururg“ był oświetlony jaskrawo, rzęsiście. Wewnątrz jasno było i gwarno, ale odmiennie, niż zwykle. Cesarz Ottokar i jego rodzina, zdumieni każde po swojemu, patrzyli na Gizellę, jak rozdawała biednym dzieciom podarki. Tego dawniej na dworze Idańskim nie bywało.
Jedna z olbrzymich sal zamku pełna była dzieci, otaczających zwartem kołem wielką jodłę, jarzącą się w powodzi światełek, zasypaną bogato mnóstwem najwyszukańszych łakoci i cacek. Cesarzowa w białej aksamitnej sukni, z włosami rozpuszczonymi na ramionach i spiętymi nad czołem przepaską z dużych szmaragdów, wyglądała wśród tego tłumu, jak anioł świetlisty, anioł szczęścia. Z rąk jej sypały się upominki i zabawki, a czereda oślepionych bogactwem dzieci wpatrywała się w jasną, postać Gizelli błyszczącemi oczami, z zachwytu i niewysłowionej radości. Gdy przemawiała do nich słowami, pełnemi muzyki pieszczotliwej, patrzyły w jej oczy cudowne z ufnością, jak w oczy dobrej, kochanej siostry.
Cesarz Ottokar pierwszy raz widział w życiu coć podobnego, obraz ten napełnił go słodyczą i rozrzewnieniem. Podszedł do żony, ujął jej ręce w swoje dłonie i pochylony ku niej z gorącym blaskiem w oczach, rzekł przyciszonym głosem:
— Zili moja, pozwól, że wszystkie te dzieci, któremi się opiekujesz, wezmę teraz i ja w opiekę. Na nasz koszt będą się uczyły, skończą szkoły, czy rzemiosła, co zechcą, potem dziewczynkom przeznaczymy sute wiano, chłopcom zaś damy zasiłek do rozpoczęcia samodzielnego życia. Kwotą przeznaczoną na ten cel, ty będziesz rozporządzała, począwszy od dnia dzisiejszego.
Oczy Gizelli zalały się łzami szczęścia.
— Uszczęśliwiasz mnie, ukochany. Chodź, zwiastuję im przy tobie szczęsną dla nich wiadomość.
Ale cesarz usunął się dyskretnie. Więc Gizella z radością i dumą powtórzyła dzieciom słowa cesarza, tłumacząc czem jest w życiu nauka i jakie obowiązki czekają każdego człowieka. Maleństwa nie rozumiały znaczenia hojnej ofiary, lecz dzieci starsze, między nimi i te spotkane na ślizgawce, wybuchły radością rzuciwszy się do rąk Gizelli. Jedna z dziewczynek wyciągnęła do niej ramiona, a gdy Gizella pochyliła się, by ją uściskać, dziewczynka zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała ją w twarz dwukrotnie, spiesząc się by jej nie uprzedzono.
— Kocham śliczną panią cesarzową, bardzo kocham! — zawołała rozpromieniona.
Gizella wzięła dziewczynkę za rękę i przeszła z nią do następnej sali, wołając za sobą całą gromadę. Tam nowa radość. Oto wśród mnóstwa światła i zieleni stały biało nakryte stoły, obciążone stosami owoców, ciast, pierników, cukrów, dzbanami słodkiego wina, bakaljami. Zaczął się poczęstunek, liczna służba w liberjach dworskich uwijała się żwawo, jak gdyby cesarzowa podejmowała najwyższych dostojników...
W dobroczynności tej pomagała Gizelli jej przyjaciółka i rówieśnica księżniczka Magdalena, córka księcia Sebastjana Ururga.
Następca tronu, książę Ksywian, patrzał z boku na Gizellę, oczami zachłannemi. Widniał w nich zachwyt i cześć głęboka, żar serca, uczucie dla kobiety, w której się poznało boski kształt piękna. Przykuty do miejsca widokiem jej postaci, pozwalał odgadywać ukryte w nim tajemnice. Stryj, książę Sebastjan zwrócił na niego uwagę, tymbardziej, że wśród obecnych pań i dworzan zaczęły rozlegać się szepty tłumione, lecz niedwuznaczne. Podszedł do pogrążonego w ekstatycznem zapatrzeniu młodzieńca i, spojrzawszy mu przenikliwie w oczy, rzekł cicho z naciskiem:
— Wasza cesarska wysokość czuje się zapewne źle. Przejdźmy się trochę po galerji, wieczór prześliczny, księżyc świeci.
— Nie, dziękuję, zostanę tu...
— Usłuchaj mnie, książę, tu zawiele oczu, za wiele szeptów... stanowczo wyjdźmy.
Ksywian wzburzył się.
— O co właściwie waszej cesarskiej wysokości chodzi? Więc mi nawet patrzyć na nią nie wolno?
— Jesteś szalony! — syknął stryj. — Chodź, ch dź prędko, przytomność tracisz.
— Nie! Muszę, chcę tu być, gdzie ona...
Sebastjan nie ustąpił, nalegał energicznie. Ksywian otrzeźwiał nieco, spuścił głowę i — bierny już, cichy wyszedł za stryjem. Na galerji, zalanej księżycową poświatą, wybuchnął płaczem. Oparty na kamiennej balustradzie łkał spazmem rozpacznym, szarpiącym piersi. Sebastjan ściskał go za ramię, przelękniony tym nowym objawem uczuć.
— Ksywianie, na miłość Boską, uspokój się, zapanuj nad sobą, bądź mężny!
— Kocham ją, kocham więcej, niż życie, nadewszystko na świecie i... muszę patrzeć, że ona Ottokara... Rwie się we mnie serce... dusza rozdziera... a wy patrzyć na nią, jak na Boga... nie dajecie... Ottokar jej nie wart, nie wart!
— Cicho, nieszczęsny, milcz! Jesteś dzieciak! Miej rozum i siłę.
Książę Sebastjan przerażony słowami Ksywiana rozglądał się czujnie dokoła, czy kto nie widzi, nie słyszy.
Długo łkaniem i skargą bolesną szarpała się pierś młodzieńca, a usta wyrzucały bezpamiętne słowa, gdy w tem cień dziwny padł na balustradę, osrebrzoną księżycem. Sebastjan drgnął i kurczowo zdusił ramię bratanka.
— Patrz — szepnął końcami warg.
Młody książę oczyma błędnemi patrzał na cień, wyraźnie odcięty od oświetlonego wiązania balustrady. Umilkł, zahamował oddech. Sebastjan rzucił za siebie szybkie, uważne spojrzenie. Gruby mrok okrywał wnęki prastarych murów. Cień z balustrady zniknął. Zaszemrało coś tylko, jakby zaszeleścił usuwający się śnieg i zaległa cisza głucha, zimowa, senna. W oddali huczał Idań przytłumionym rozgwarem.
— Ktoś tu był — szepnął cicho Sebastjan.
— Ja wiem kto — odrzekł Ksywian. To był... szary cień... Ururgów... stanął przedemną w chwili..., gdy całem jestestwem byłem przy niej, z nią... Zobaczysz stryju, przez nią, dla niej... zginę.
Sebastjan wstrząsnął się, dotknięty niemiłym, zabobonnym dreszczem. Nagle krzyknęli obaj.
Z zamkowego blanku z szumem rozgłośnym spadła ciężka połać śniegu i osypała szklistym pyłem całą postać młodego księcia.
— Drugi znak... Zginę przez nią i dla niej — powtórzył Ksywian głucho.


Cesarzowa Gizella zamknięta w swojej komnacie, kończyła pisać list do ojca.
Obecnie jesteśmy w Szejrunie. Przepięknie tu, ach, o wiele milej, niż w idańskim zamku, w którym dusiłam się, jak wciśnięta w cztery ściany więziennej celi. Swobodniej tu, więcej słońca a mniej etykiety. Urządzam wieczory muzykalne; nie tylko nasz dwór, lecz i arystokracja idańska uczęszcza na nie, zapraszana przeze mnie. Czasem bywa miło, ale zawsze za dużo potem komentarzy. Pisałam Ojcusiowi w poprzednim liście, więc nie będę szczegółów powtarzała. To tylko nadmienię, że wolałabym, aby mój drogi Ottaro był tylko moim bratem, z koroną cesarską, czy bez korony, a księżna Annuncjata Zofja — moją daleką — ciotunią, z którą widywałabym się raz do roku i to... po świętej spowiedzi... Korona bywa jednak ciężka niekiedy, przygniata czoło i tłumi szczęście.
W nauce języka rekwedzkiego robię znaczne postępy, trochę już mówię, więcej rozumiem, a coraz bardziej kocham tę mowę. Profesor Weegy, Rekwed, stylista i historyk, przytem wielki patrjota, uczy mnie, oprócz języka, historji i literatury rekwedzkiej. Radabym pochłonąć to wszystko w ciągu kilku tygodni, tyle w tem piękna, tyle duszy i taki rozmach życia...
Do wyjazdu naszego na Rekwedy przygotowania czynią się już, a ja teraz żyję tylko tą myślą, chociaż czekają nas jeszcze wizyty na obcych dworach. Mówił mi Weegy, że Rekwedzi oczekują przyjazdu cesarskiej pary, ale podobno „jedynie ze względu na przyjazd cesarzowej...“ bo na Idań i na Ururgów patrzą nieufnie. Powtarzam dosłownie tę przemiłą, dla mnie wiadomość, którą mi przynoszą codzień różni ludzie. Widocznie porozumiewamy się za pomocą przeczuwanych słabostek ku sobie, a może jest w tem inspiracja zacnego profesora Weegy. Ach, Ojcuśku, jakże byłabym szczęśliwa, gdyby się powszechna niechęć Rekwedów do korony sustjańskiej złagodzić dała! Tymczasem od uspokojenia „buntu“ Rekwedów jest coraz gorzej. Partja Thossutta nam nie ufa, a książę Wenuczy, nasz poplecznik i pojednawcze serce, chory i stale usuwany na bok przez naszych wrogów. O ile mogę, wpływam na cesarza, by powstrzymał represje rządu sustjańskiego, gdyż tą drogą serc się niczyich nie zdobędzie, i — drogi, kochany Ottaro spełnia w znacznej części moje życzenie, pomimo podjudzań złośliwych ludzi i wielu przykrości. Wyznaję Ci, Ojcusiu, że za zadanie największe życia mego uważam pojednanie obu narodów. Każdy z nich jest wielki, i w istocie szlachetny, ale rekwedzki dla mnie umiłowany. Rekwedzi „muszą“ iść z nami ręka w rękę, muszą wsiąkać w ogólne interesy monarchji i stworzyć z nią silną całość, lecz to słowo muszą powinno być oparte na sercu, na bezstronnej sprawiedliwości, tudzież zrozumieniu charakteru, tradycji i praw Rekwedów.
Jako cesarzowa Sustji, zazdroszczę Luiselowi, że jest królem państwa, w którem niema „ujarzmionych“ i „gnębicieli“, bo, zaprawdę, trudno jest obnosić swe szczęście w domu postawionym na beczce prochu, gdy lonty palą się, a nikt nie ma odwagi ani chęci, by niebezpieczeństwo zażegnać. Dom taki to Sustja, a właściwie tylko Idań i dlatego duszę się w nim, chwytając każdą zapowiedź wyjazdu, czy dalszej wycieczki, z prawdziwą radością.
Na Rekwedach są stepy bajeczne i wspaniałe góry i bory, więc będę hasała konno, wchłaniając w siebie przestrzeń i piękno rekwedzkiej natury. Nie wiem, dlaczego tak często powracam myślą do Rekwedów, może zaczyna mnie prześladować jaka manja, ale przedstawiam sobie w wyobraźni, że wymarzone oddawna światy bajkowe znajdę w tej krainie, gdzie ludzie tak bardzo umiłowali swobodę a tak niewiele jej posiadają.
Gizella nie skończyła listu do ojca, gdy wszedł do niej cesarz.
— Zili, gdzie się tak ukrywasz? — rzekł z wyrzutem — tęsknię za tobą i chcę cię zawiadomić, że wkrótce wyjeżdżamy z Szejrunu i... nawet z Sustji.
Cesarzowa klasnęła w ręce radośnie.
— Na Rekwedy, czy tak?...
— Jeszcze nie, tym razem. Najpierw postanowiony jest wyjazd nasz w celu wizytowania obcych dworów.
— Ach, to ciekawe! tylko... zapewne bardzo krępujące swobodę. Trzeba będzie strzedz się na każdym kroku, by czegoś niewłaściwego niepopełnić.
— O tak, Zili, nie można będzie zdejmować nawet rękawiczek w czasie niewłaściwym, jak to zrobiłaś na ostatniem przyjęciu dworskiem.
— Już o tem wiesz? taka drobnostka!
— Mówią o tem na dworze, ale jakże to było?
— Nic więcej, tylko gdym zdjęła te nieszczęsne rękawiczki, wielka ochmistrzyni zwraca się do mnie z uwagą, że nie wolno zdejmować, bo to się sprzeciwia dworskiej etykiecie. Więc oburzona odpowiedziałam jej, że dziś ten szczegół etykiety może pozostać bez znaczenia.
— Dobrze zrobiłaś, Zili. Najgorsze jednak, że rękawiczki twoje, gdy je niechcący opuściłaś, ktoś podniósł i dwór o tem wie.
— Nie interesowałam się istotnie co się z niemi stało. Któż podniósł?...
Któryś z oficerów gwardji. Mówią, że otrzymał je od ciebie... w łaskawym darze.
Cesarzowa parsknęła śmiechem.
— Zabawne! może mu jeszcze kazałam nosić je na hełmie?...
— Nie, bo on nosi na... sercu — odrzekł cesarz zmrużywszy oczy.
Gizella spoważniała.
— Poco mi to mówisz, Ottaro, czy wierzysz w takie baśnie?
— Ani trochę, Zili...
— No, więc oto mi tylko chodzi i niema o czem mówić.
Cesarz przytulił główkę żony do piersi z uczuciem niewysłowionego rozczulenia.
— Ach, ty mój uroku... cudna gwiazdko moja... trzeba się jednak bardzo strzedz, bo zbyt wiele oczów na ciebie patrzy, a tak wiele zachwytów wzbudzasz. Majestat twój nie uchroni cię od uwielbień męskich, nawet zbyt gorących... Na obcych dworach każdy twój krok będzie zauważony, każde niemal słowo publikowane.
— Wiem o tem niestety. Ale bądź spokojny, wybrnę z tej próby bez zarzutu, a potem... wycieczka na Rekwedy, nieprawdaż?
— Tak... i tam będzie większa swoboda...
Gizella ucałowała męża.
— Żyć będę tą myślą, duszą jestem już na Rekwedach... Dziwnie kocham ten kraj.


Awra Rawady, niebotyczny, na stromej skale zbudowany zamek książąt Wenuczych, dziwnie nastroił cesarzową Gizellę, gdy poraz pierwszy ukazał się jej oczom, zawieszony w oddaleniu pod niebem, jak fantastyczny obraz.
— Czy śnię? — zawołała Gizella z zachwytem. — To siedziba orła dumnego, o jakiej mówią baśnie!
— To nasza sadyba, Awra Rawady — rzekł książę Wenuczy, skłaniając przed młodą monarchinią dostojną, siwą głowę. — Jestem pierwszym Rekwedem — dodał z odcieniem dumy w głosie — który waszą cesarską mość pod dachem swoim powita. Chwili tej, zbyt drogiej, bo pamiętnej dla mnie, określić słowami nie potrafię. W oczach moich, najmiłościwsza pani, uczucia duszy wyczytasz łatwo.
Odruchowo, serdecznie wyciągnęła do niego rękę, którą pocałował ze czcią głęboką.
W miarę, jak zbliżali się do Awra Rawady, Gizella dopatrywała się w zamku tym coraz nowych szczegółów, napawających ją niezwykłym urokiem. Żadna z przepysznych rezydencji cesarskich, w których przebywała kolejno, żaden z pałaców Sudgrestu, stolicy Rekwedów, w której bawiła jeszcze wczoraj, podejmowana uroczyście, nie wydały się jej tak wyjątkowem arcydziełem architektury, jak ta podobłoczna rezydencja Wenuczych, słusznie nazwana siedzibą orła. Zdawało się, że skała granitowa szczyciła się zdobiącym ją klejnotem z marmuru, bo ciężar swój potężny wyniosła jaknajwyżej pod słońce i gwiazdy, aby snać szarzyzna i płaskość padołu ziemskiego nie mogły pokalać jego dostojeństwa. Olbrzymie ściany kamienne piętrzyły się wzwyż i opadały łagodnymi stokami śladem epoki, koronując sobą cały wirch skalny. Strzeliste węgły zamku, wyniosłe baszty i wieże wyrastały z tej opoki jasne własną czystością bieli, opromienione słoneczną pogodą dnia.
Coś było w tym zamku, w jego zewnętrznem pięknie i w tajemnicy malowniczego wnętrza, co nietylko zachwycało Gizellę, lecz przemawiało do niej mistycznym językiem. Gdy weszła do środka, i szum drzew, i szmer wodotrysków i woń kwiatów upojna szeptały jej przedziwne zaklęcia, a ona słuchała w skupieniu, dotykając każdej rzeczy dobrem spojrzeniem swych źrenic. Komnaty zamku, bogate w malowidła i rzeźby, ściany, zawieszone staremi obrazami, mozaikowe sufity i posadzki, meble antyczne, ciężkie od bronzów, świeczniki i posągi starożytne, wszystek ten przepych miał dla Gizelli odmienną, niż gdzieindziej fizjognomję, odmienny głos i duszę. Gdy stawała przy kwiatach, czuła, że nie jest samą, że coś, jakby duch jej własny, oderwany osobno, czy też duch tego zamku, błąkający się od wieków po nim, chodzi za nią niewidzialny i jeno daje znać o sobie. Z doznanych wrażeń nie zdradziła się przed cesarzem, zachowując pozorną równowagę i trzeźwość umysłu, dopiero, na zapytanie Ottokara, co wywołało zmianę jej wewnętrznego usposobienia, wyznała:
— Pełen sennego rozmarzenia jest ten zamek. Czy nie dostrzegasz, nie odczuwasz tu legendy przedwiecznej? ona się snuje w tych murach wyraźnie.
— Widzę istotnie na każdym sprzęcie piętno dat stałych, ale ponad to nie sięga moja fantazja, bo w rzeczywistości jestto jeden z takich samych zamków, jakie posiada świat cały.
— Ach, nie, tak brać rzeczy nie można! Tu nie chodzi bynajmniej o zdolność fantazjowania, o nadawanie przedmiotom kształtów i barw nieprawdopodobnych, zgoła urojonych, lecz o to, co nas wzrusza i zastanawia, co znajduje w naszych sercach oddźwięk sympatyczny. Wszak wiesz, że nietyiko takie zamki posiada świat cały, jako pomniki przeszłości, ale i zawarte w nich tragedje, z których wzruszy nas zawsze tylko ta, na którą patrzymy z bliska, własnemi oczami.
Cesarz nic nie odrzekł, spochmurniał nagle, słowa Gizelli podrażniły go w najwyższym stopniu.
Książę Wenuczy przyjmował parę cesarską z wyszukaną, wspaniałą dworskością, ale też z dostojną powagą, bez zwykłych hucznych festynów, zabaw i igrzysk rozgłośnych. Wizyta miała raczej charakter prywatny i ograniczyła się tylko do zwiedzania zamku i najbliższych okolic oraz do wycieczek pieszych i konnych, bo Gizella przekładała je nad wszystkie przyjemności.
Oglądając baszty zamkowe, cesarska para zatrzymała się na spadającym stromo ku rzece wyniosłym wiszarze; wierzchołek jego nagi, skalisty wieńczył dąb wiekowy, zasiany tu, zda się, dziwnym przypadkiem, czy świadomą ręką Bożą. Olbrzym ten o konarach potężnych, rozłożystych, miał w sobie imponującą godność starczą, a w zaczerniałej korze pnia, pełnej blizn, zmarszczek i guzów, nieme świadectwo stuletnich przeżyć, niby człowiek, gdy przetrwa pioruny i burze i potem wsłuchuje się tylko w dalekie, coraz dalsze echa tego, co było.
— Jak tu uroczyście — rzekła cesarzowa, obejmując smętnem spojrzeniem całą wyżynę. — Zdaje mi się, że tu, na tym wiszarze, dzieje się coś doniosłego, a może... rozbrzmiewają tu echa tego, co działo się kiedyś, co stanowiło o losie jednostek, może narodu... Tak wyobrażam sobie mistyczny ołtarz, na którym składano przysięgi... to miejsce jest jak świątynia ofiarna, tu na zapalonych stosach płonęły może ciała bohaterów... Książę przebywasz tu niby kapłan — dodała, uśmiechnąwszy się melancholijnie.
— Najmiłościwsza pani!... — jęknął stary dostojnik rekwedzki i zamilkł nagle, jak gdyby skurcz bolesny chwycił mu gardło.
Gizella spojrzała na niego uważnie i zdumiała się. Był śmiertelnie blady, oczy obrócone na nią miały w sobie przerażający smutek, w twarzy jego i w całej postaci odmalowała się gwałtowna męka wewnętrzna.
— Książę! — zatrwożyła się cesarzowa, wyciągając do niego rękę. — Książę! — powtórzyła po chwili.
Poruszył się, przetarł czoło dłonią i rzekł drżącym głosem:
— Wybacz, najmiłościwsze... Słowa waszej cesarskiej mości nasunęły mi obraz... dawny a tak bliski... Zgrzytnęło w sercu, ale już nic, nic!
Cesarz chcąc przerwać rozmowę, która widocznie wkraczała w dziedzinę wspomnień przykrych dla znakomitego Rekweda, zawołał wesoło:
— Doprawdy, położenie i architektura tego zamku są wspaniałe, godne podziwu wytrawnych znawców, ja niestety do nich nie należę. Naprzykład ta baszta! Radbym ją zwiedzić od wewnątrz, ale może nie dzisiaj.
— Chętnie służę waszej cesarskiej mości — rzekł Wenuczy z ukłonem — wątpię jednak, czy uda nam się wejść wysoko.
— No, tak, schody nie wytrzymały próby czasu. Tam pewnie nikt nie wchodzi?
— Nikt. Kiedyś, trzy czy cztery lata temu, w tej wyrwie najwyższego piętra miał gniazdo swe orzeł, ale... i on odleciał...
— Książę wszak nie jest zawsze samotnym w tym zamku? — zapytała Gizella.
Na piękną twarz starca znowu padł cień smutku.
— Jestem samotny, najmiłościwsza pani — zadrgały jego słowa — i nikt mnie tu prawie nie odwiedza. Żona nie żyje, z dalszą rodziną nie mam żadnej łączności, syn... — urwał, spuszczając oczy.
Cesarz podchwycił z pozornem zainteresowaniem:
— A... książę Sweno nie wraca do kraju?
Na twarzy księcia osiadła chmura. Odrzekł głucho:
— Nie wiem, wasza cesarska mość, echo jego czasem dolatuje mnie z daleka, w postaci krótkiego pozdrowienia...
— A, to szkoda — powiedział cesarz tonem tak lekkim i niefrasobliwym, że Gizellę dotknęło to niemile. Spojrzała przelotnie na męża i na księcia, twarz Wenuczyego drgnęła nieco nerwowo. Książę westchnął bez jednego słowa.
Wtem załopotało gwałtownie w górze. Wszyscy troje podnieśli oczy. Jak strzała, z poza najwyższego wirchu nadlatywał olbrzymi orzeł ukośnym lotem. Ukazał się niespodzianie i pędził, jak wicher z nieokiełznaną siłą, czyniąc łopot coraz głośniejszy rozpostartemi szeroko skrzydliskami. W jednem okamgnieniu zawirował w powietrzu, jakgdyby upatrywał z wysokości zdobycz, i nagle zaczął szybko zniżać lot wprost ku Gizelli. Nieulękła patrzyła roziskrzonemi oczami na króla wyżyn, lica jej trysnęły rumieńcem zachwytu. Książę Wenuczy wybuchnął radosnym okrzykiem:
— Powrócił! Powrócił!
Przeraźliwy skwir orła rozdarł powietrze, jak surma. Skrzydła chmurą zawisły nad głową cesarzowej. Cesarz podskoczył do niej blady, zaniepokojony.
— Gizello! — krzyknął, czyniąc ruch obronny.
Lecz ona wyciągnęła ramiona do ptaka, jakby na powitanie radosnej zjawy.
Już widać pióra szare, zjeżone... już ostre zadziory szponów wysunęły się krwiożerczo... już jedna sekunda wystarcza, aby orzeł spadł całym ciężarem n a cesarzową... Ottokar i Wenuczy dobyli błyskawicznie szpady.
Ptak opuścił się jeszcze niżej, zawisając znieruchomiałym lotem nad głową Gizelli. Jeszcze chwila wahania, niepewności... jeszcze, jeszcze błysk sekundy, krótkie mgnienie oka... Rozlega się straszny, dziki skwir ptaka i — jednocześnie rozpaczliwy okrzyk Gizelli:
— Nie zabijajcie! Proszę!
Gwałtownym rzutem ramion zatrzymała wymierzone morderczo szpady.
Orzeł zakwilił łagodniej, machnął skrzydłami raz, drugi, trzeci, zatoczył małe koło nad głowami tych trojga słabych ludzi i — majestatycznie, z królewską powagą, bez lęku, bez pośpiechu poszybował w górę nad zamkiem.
— Spłoszyliście go, panowie — rzekła z wyrzutem Gizella cała w ogniach po niezwykłej chwili.
Cesarz i książę byli bladzi, Ottokar rzekł z wyrzutem:
— Ach, Zili, jakże można było!... przeraziła mnie twoja odwaga...
— On mnie witał, a wyście zabić go chcieli.
— Tak, on witał ciebie, najmiłościwsza pani — odezwał się książę z powagą, — i dlatego znowu powrócił do opuszczonego gniazda.
Głos mu zadrżał nieco, a w oczach błysnął jakiś promień żywszy.
Gizella podała mu rękę serdecznie.
— Dziękuję za okazaną mi troskliwość, książę, byłbyś go jednak zabił dla mnie i przeze mnie. Ale... patrzcie, panowie, o, tam! Orzeł nasz istotnie powrócił do swego gniazda! Osiadł na baszcie!
— Zostanie — szepnął książę.
— Zostanie — powtórzył machinalnie cesarz.
— Zostanie — upewniła Gizella z mocą. Poozem zwróciła się do księcia, wskazując orła:
— Tak, jak on powrócił do gniazda, tak, książę, syn twój, Sweno, powróci do Awra Rawady i osiądzie na zamku.
Słowa te wypowiedziała głosem serdecznym i tak uroczystym, że stary Rekwed patrzał na nią w zabobonnem zdumieniu, nie mogąc odpowiedzieć ze wzruszenia, czy nie chcąc spłoszyć tej jedynej natchnionej chwili.
Orzeł skwilił na gnieździe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Czy nie wiesz, Ottaro, jaka jest historja tego wiszaru skalnego za basztą zamkową — zapytała Gizella, gdy byli sami.
Cesarz uśmiechnął się zdziwiony.
— Czy ten wiszar wogólema jaką historję?
— Tak wywnioskowałam z kilku tajemniczych słów księcia.
— Zatem Wenuczy powinien wiedzieć najlepiej.
— Nie, jego nie spytam, aby nie sprawiać mu przykrości. Widzieliśmy wszak, że pamięć o rzeczach przeszłych boli go. Tam jednak musiało coś stać się z jego synem... Księciem Swenem.
— Ach, Sweno! To szaleniec! Obłąkany!
— Jakto? Obłąkany?
— No, oczywiście. Cierpiał na jakąś manję prześladowczą na tle wygórowanej ambicji narodowej. Wmawiał w siebie i we wszystkich, że jeśli nie ucieknie z kraju, to rząd sustjański rozkaże go wysłać gdzieś na koniec świata. Krótko mówiąc, jako zagorzały Rekwed-fanatyk, nie cierpiał organicznie Sustji i Ururgów. Skończyło się wreszcie na tem, że wyemigrował z kraju i jak dochodzą nas wieści, został kompletnym anachoretą, osiadłszy w górach, czy też lasach jakichś gorących stref podzwrotnikowych. Czy to wszystko nie oznacza człowieka z choremi zmysłami?
Gizella milczała, zadumana głęboko, doszukując się snać innej prawdy w historji Swena.
Ottokara ubawiła skupiona powaga żony.
— No, Zili — rzekł wesoło — widzę, że wszystkie niesamowite opowiadania o dziwacznych ofiarach własnego urojenia interesują cię niezwykle... Współczuwać tylko należy starem u Wenuczy’emu, że musi się jeszcze przyznawać do takiego syna. Ojciec bardzo szlachetny człowiek o prawym charakterze i nieposzlakowanej opinji. Szanują go wszyscy, liczy się z nim poważnie każdy, nawet jego zapalony przeciwnik Thossutt. Książę zawsze pragnął łagodzić stosunki polityczne i dokładał wszelkich starań, aby doprowadzić do porozumienia, syn zaś wrzał przeciwko nam, psując dzieło ojca. Bywa i tak. Żal mi starego księcia, bo syn... zgubiony, a wszak jedynak.
— Czy naprawdę jest on takim, jak słyszę? — spytała w zamyśleniu Gizełla — bo jednak burgrabia zamku Tolomed, gdy mówi o swym młodym panu, ma wyraz niezwykle serdeczny w oczach. Badałem go lekko w rozmowie, on również jest zagadkowy, ale jego słowa skąpe o księciu Swenie są nacechowane wiarą w jego bohaterstwo.
— Bezsprzecznie, Sweno dla Rekwedów ma jakiś urok, ale sam się gubi, zatraca. Krążą o nim przeróżne legendy, zresztą, jak o każdym z tego rodzaju ludzi, faktem jest jednak, że to awanturnik nieprzeciętnej miary i fanatyk jakiejś obłędnej a szkodliwej idei. Właściwie u nas o nim się nie mówi, zniknął, przepadł zupełnie.


Upał złotego popołudnia zalewał pola rekwedzkie, rozfalowane na nieobjętej przestrzeni ciężkim dojrzałym kłosem pszenicznym. Łany te, widne z wyniosłych murów zamku Doken, obumarłej siedziby dawnych królów rekwedzkich, ciągnęły się od szarzejącej na horyzoncie puszczy i przepasane gdzieniegdzie zielono-płową szarfą pastwiska, uświetniały bogactwem swem łagodne brzegi Anudu, którego wody od niepamiętnych czasów niosły powiew ożywczy zarówno ziemi sustjańskiej, jak i rekwedzkiej. Spokój niezmierny unosił się nad tymi rozłogami i szedł ku zamkowi Doken ciszą dzwoniącą.
Gizella spędzała parę godzin upalnych sama jedna w cieniu zawieszonego w górze ganku, skąd widać było całą okolicę, jak morze kłosów złote. Zwolna opanowało ją błogie rozmarzenie. Odłożyła książkę, którą wzięła z sobą i zagłębiwszy się wygodnie w staroświeckim fotelu, spoglądała przed siebie. W Awra Rawady boleść starego Wenuczy’ego, ujawniana przy lada okazji w westchnieniach i półsłówkami, była i dla niej cierpieniem serdecznem. Jakże czułaby się ponad wszystko szczęśliwą, gdyby książę Sweno mógł przebywać w kraju rodzinnym, pod jednym dachem z ojcem, osładzając mu synowskim uśmiechem ostatnią jesień życia! Od dzieciństwa znała mnóstwo tragedyj ludzkich, ale jakże wydały się jej one drobnemi wobec tragedji tego ojca, który stracił syna, tego narodu, który nielitościwem zrządzeniem losu utracił najdłuższy skarb ducha i serca, bo wolność, nie utraciwszy zarazem pragnienia swobody! Wjeżdżała na Rekwedy triumfalnie, okrzykiwana przez niezliczone tłumy, zasypana kwiatami, lecz oczy jej pomimowoli szukały tych miejsc, gdzie tak niedawno jeszcze rozgrywała się zacięta walka o niepodległość, walka, okupiona krwią, męczeństwem, więzieniem, tyranją. Zwiedzając Sudgrest, pełen wspaniałych pomników utraconej świetności królewskiej, odnosiła nieodparte wrażenie, że każda cegiełka, każdy kamień uliczny ocieka przelaną kiedyś krwią, a krew ta, żywa jeszcze, dyszy buntem, protestem, urągowiskiem.
Z ust czyichś słyszała, że Rekwedzi widzą w niej jutrzenkę wymarzonej wolności, zwiastującą znamienne przeobrażenia w ich życiu narodowem, że nawet wrogie Idaniowi stronnictwo Thossutta zmieniło swój stosunek do Ururgów na bardziej pojednawczy i to od chwili, gdy zawdzięczając wyłącznie jej wpływom, rządy cesarskie na Rokwedach znacznie złagodniały.
Jeden z wybitnych dostojników rekwedzkich rzekł publicznie.
— Wszyscy na Rekwedach od maluczkiego do największego czcimy naszą świętą patronkę Gizellę. Imię waszej cesarskiej mości nie dla przypadku jest imieniem naszej patronki, niech więc nie dziwi to waszą cesarską mość, że witamy ją tutaj jak żywy symbol naszych umiłowań.
Wczoraj zaś, po przyjęciu na zamku Doken, Ottokar wyznał jej otwarcie:
— Cała moja polityka i wszystkie zabiegi rządu sustjańskiego, by utrzymać jaki taki spokój na Rekwedach, nie dokonały tego w ciągu kilku lat, czegoś ty dokonała tu swoim czarem i sercem.
Gdyby tak było, to jak ten orzeł w Awra Rawady, powróciłby do kraju książę Sweno, za którym tęskni od lat ojcowskie serce księcia Wenuczy’ego i naród cały. Ach, książę Sweno! Raz jeden spojrzała na jego portret i wspomnienie tej dumnej pięknej twarzy o oczach niezwykłych, patrzących z jakąś głęboką mądrością — prześladowało ją na każdym kroku. Powrót zaginionego orła do opuszczonej baszty na Awra Rawady — taka żywa legenda, stająca się w jej oczach, i wrażenie, odniesione z portretu młodego Wenuczy’ego, zbudziły w niej jakieś tajemnicze a niepokojące uczucie, stłumić je w sobie nie była zdolna. Pobyt w Doken wśród szeroko rozlanej ciszy łanów złocistych oderwał ją od świata przykrej realnej rzeczywistości i przeniósł w krainę słodkiego rozmarzenia, w którem myśli stają się beztroskimi motylami, a rytm serca śpiewem rozkosznym. I Doken było jedną ze wzruszających pamiątek królewskiej przeszłości Rekwedów, lecz jakże się tu czuła inaczej, jakgdyby łódź jej po przebyciu wstrząsanego dalekim hukiem oceanu zawinęła nagle do lazurowej przystani. Pochłaniała oczami roztoczoną przed nią przestrzeń.
Wydało jej się, że jest w Arwji, w czasach, gdy wolna, jak ptak, mogła biegać wśród takich samych pól rozdzwonionych dojrzałym kłosem i upajać się ich nieustanną muzyką. Czemużby teraz miała siedzieć bezczynnie na zamku, gdy jest tak cudnie dokoła i — nikt jej nie śledzi? Uniesiona niewiadomo skąd powstałą podnietą, zerwała się szybko i wyciągnąwszy ramiona do pół, zawołała radośnie:
— Idę, idę do was!
Wymknęła się z zamku niepostrzeżenie nad rzekę, dobiegła do łódek, skoczyła w jedną z nich i odbiła od brzegu. Wiosłowała lekko, wprawnie, pochylając się rytmicznie nad wiosłami w gryfach. Wkrótce wartka fala na głębinie jęła ją unosić nieco z biegiem rzeki. Gizella mocowała się dzielnie z opornym nurtem i niezmęczona, nawykła do tej gimnastyki od dziecka, posuwała prędko stateczek swój mały po dyszącej upałem wodzie. Płynąc, śpiewała piosnkę ludową i wesoło patrzyła na skaliste złomy zamku. Zamek, zatopiony z jednej strony w puszczy drzew parkowych, z dwuch zaś stron okrążony Anudem błyszczał wąskiemi oknami od pochylonego już na zachodzie słońca, jakby wewnątrz płonęło sto ogni biesiadnych. Gizella polubiła ten zamek, przypominający stare legendy, w takich zamczyskach odległych od świata czuła się zawsze najlepiej. Cieszyła się, że jest w nim sama tylko z Ottokarem, że księżna matka, krępująca jej swobodę różnymi względami, została w Idaniu. Tu dopiero Gizella odetchnęła pełną piersią, tu znowu poczuła się dawną Zili, jakby żadna zmiana w życiu jej nie zaszła.
Oblana lekkim różem zachodzącego słońca wylądowała na przeciwległy brzeg, wbiegła w odmęt sypkich różowozłotych kłosów. Osypana dokoła chrzęstem łaskotliwym zgarniała rękoma miłościwie i tuliła do siebie gęste, zwarte jak las zboże, całowała pełne, ziarniste kłosy, chyliła się ku nim, rozmawiała z nimi. Gdzieniegdzie zastępowany jej drogę maki i bławaty, a ona zrywała je w duży pęk, biegnąc wąską ścieżyną z okrzykami wesela i pustoty. Rozluźnione od szybkiego ruchu włosy ciężyły jej nieznośnie, więc wstrząsnęła głową aż spłynął jej na ramiona potok ciemnych jedwabistych zwojów i okrył aż do stóp jej białą postać rozwiewną powodzią. Z wielką naręczą bławatów, z makami we włosach, w białej sukni, ze sznurem pereł na szyi sunęła Gizella przez pola złociste, zatopiona, w różowych blaskach zachodu.
Idąc tak polami, trafiła na łan, ma którym kilkanaście osób żęło sierpami pierwsze pokosy pszeniczne. Pochyleni przy pracy mężczyźni i kobiety spostrzegli niezwykłe w tych stronach zjawisko, wynurzające się z topieli zbóż. Zdziwieni, oczarowani niespodziewanym widokiem patrzyli na Gizellę z zapartymi oddechami. Ona szła ku nim uśmiechnięta, oni zaczęli szeptać do siebie:
— Anioł to idzie do nas czy duch żywy?
— Włosy li to, czy płaszcz taki dziwny?
Gizella zbliżała się w łunie purpurowych blasków zachodu, promienna, nieświadoma czaru, jaki wywarła na patrzących na nią ludzi. Jak olśnieni nadprzyrodzonem zjawiskiem, żniwiarze bezwiednie odkryli głowy i — wnet, cała gromadka osunęła się na kolana. Wyciągnęli nabożnie ręce i szeptali roztrzęsionemi z wrażenia ustami:
— To patronka nasza, święta Gizella!
Cesarzowa zatrzymała się stropiona. Zrozumiała swoje położenie. Trzeba było jaknajumiejętniej wyjaśnić tym ludziom prostym ich omyłkę. Podeszła jeszcze krok jeden i przemówiła po rekwedzku:
— Bądźcie pozdrowieni! Niech praca wasza owocną będzie!
Ludzie popadali twarzami na ziemię. Głos Gizelli upewnił ich, że istotnie zjawiła im się patronka Rekwedów.
Cesarzowa przemówiła znowu: — Ludzie dobrzy, powstańcie, proszę. Nie przyszłam, aby wam przeszkadzać w pracy, chciałam was tylko pozdrowić.
Pochyliła się i podniosła z klęczek młodą dziewczynę o oczach dużych czarnych i kruczych kędziorach.
— Czy lękasz się mnie, dziewczynko?
Młoda Rekwedka patrzała, jak urzeczona na cudną postać, unoszącą ją z ziemi. W oczach Gizelli było tyle słodyczy, tyle dziwnie boskiego czaru, że te jej głębie ciemnego szafiru wprawiły dziewczynę w tym większe osłupienie, jakby stawał się z nią cud. Żniwiarze podnieśli się, oczy ich utkwiły w cesarzowej z jakiemś zabobonnem niedowierzaniem. Ona zaś uśmiechała się swobodnie.
— Dlaczego wzięliście mnie za świętą Gizellę — spytała dziewczęcia.
Starszy chłop skłonił się nisko i odrzekł:
— Myślelim, że święta patronka nasza idzie przez pola ibłogosławi żniwom, bo święta Gizella jest taka akurat jak wasza miłość...
— Gdzieby taka żywa mogła być na świecie... — dorzucił ktoś drugi.
Cesarzowa zaśmiała się, ubawiona tem nieporozumieniem. Ujęła w drobne dłonie głowę dziewczyny i ucałowała ją w czoło.
— Czy wierzycie teraz, żem nie święta?
— Skąd wasza miłość jest? Kto wasza miłość? Jeśli żywa, nie święta i nie anioł, to skąd ku nam zeszła. Ze zboża? — zaczęli pytać żniwiarze, nie dowierzając jeszcze własnym oczom. Niektórzy dotykali nieśmiało jej białej sukni i kwiatów, które trzymała w dłoni.
Gizella uśmiechnięta wskazała ręką zamek, czerniejący na tle krwawych niebios.
— Mieszkam tam, w Doken.
Chłopi poroztwierali szeroko oczy i usta, tworze ich pobladły.
— W Doken? — zawołał któryś.
— W Doken? — powtórzyła gromada trwożnie. W zamku królewskim?
Nagle, jakby błysk radosnej świadomości rozjaśnił ich umysły, przypadli do stóp Gizelli i zaczęli całować jej nogi, suknię.
— Królowa nasza! królowa najmiłościwsza! — wołali, tłocząc się do niej na klęczkach.
Łzami wzruszenia niebywałego zaszkliły się oczy Gizelli.
— Królowa nasza! Królowa! Najmiłościwsza pani nasza! — słyszała dokoła wołania. Pierwszy raz nadany jej tytuł królowej przez tę gromadkę nieświadomych prostaczków rekwedzkich poruszył ją do rdzenia serca. Łzy gorące sypnęły z jej oczu i spadły na głowy pochylone przed nią kornie a miłośnie.
Dlaczego ją tak tytułowali, skąd wynikł ten zapał niepojęty wśród żniwiarzy — Gizella nie rozumowała. Widziała w tem jakąś siłę wyższą, jakiś nakaz przeznaczenia, jakąś potęgę twórczej woli narodu, objawioną przez usta i serca tej drobnej gromadki żniwiarzy rekwedzkich.
Promienista, jak jutrzenka, zalana łzami wzruszenia, zdjęła oto sznur różowo lśniących pereł ze swej szyi i włożyła go na szyję dziewczyny.
— Od Gizelli — rzekła, całując głowę dziewczęcia.
Nie dodała: królowej, gdyż była nią jeno w egzaltowanej wyobraźni tych ludzi, nie dodała: cesarzowej, bo tytuł ten byłby dla niej przykrym w owej minucie.
Reszcie chłopów rozdała z wdzięcznym uśmiechem bławaty, a oni przyjmowali je ze czcią, jak talizmany szczęścia.
Wkrótce wracała do zamku. Żniwiarze poszli za nią, tworząc jakby jej orszak. Na brzegu spotkali ją: jej damy honorowe przyboczne i ulubiona zawsze hrabina Alwi, oraz książę Wenuczy i książę szambelan Phalwi. Wszyscy troje zdumieli się na widok cesarzowej w otoczeniu żniwiarzy, przystrojonych chabrami. Zwróciła się do chłopów i pożegnała ich. Oni pochylili się ze czcią do jej nóg i zawołali chórem:
— Królowo nasza, nigdy nie zapomnimy twojej łaski!
Książę Wenuczy usłyszał i uśmiechnął się zagadkowo. Nie rzekł nic, Gizella porozum iała się z nim oczami. Dopiero gdy wstępowali na tarasy zamkowe przemówił do cesarzowej w zamyśleniu głębokiem:
— Przeczuwałem niemal instynktownie, że wasza cesarska mość stanie się dobrym, zbawczym duchem naszego kraju. Przepowiadam waszej cesarskiej mości, że Rekwedy posiadły w tobie anioła pokoju i szczęścia. Gałązkę oliwną podajesz nam z wysokości swego tronu. Jak w stolicy naszej ojczyzny, Sudkgreście, zastałaś wasza cesarska mość wszystkie serca otwarte dla siebie, tak samo serca ludu naszego są już oddane tobie, być może wolą przeznaczenia, siłą wyroków Boskich, przez twój czar, najmiłościwsza pani. Wybacz, wasza cesarska mość! jestem starym człowiekiem, niech mi więc wolno będzie tak przemawiać do ciebie, pani nasza...
Magnat porwany zapałem położył rękę na sercu i zawołał z ogniem w źrenicach.
— Pani! Rekwedzi już dziś kochają cię i czczą, jak świętą patronkę naszą, której imię istotnie dziwnym trafem nosisz. Niech cię Bóg błogosławi... już dziś droga sercom naszym... królowo!
Łzy zwilżyły powieki starca. Ukląkł przed Gizellą, drżące ze wzruszenia usta przycisnął do jej drobnych rączek. Niebywale wstrząśnięta słowami znakomitego Rekweda pochyliła się nad klęczącym i rzekła z głębi duszy:
— Może słowa twoje, książę, były w natchnieniu proroczem wypowiedziane... W stań, książę, jam jeszcze niegodna serc waszych, tak szczodrze mi ofiarowywanych, pragnę je dopiero pozyskać, własne serce niosę wam w dani i najgorętsze, najlepsze chęci. Czy spełnią się me marzenia?...
Wtem podniosła ręce do skroni i zawołała innym już głosem:
— Dziwny, dziwny wieczór, wieczór wróżb szczęsnych. Wschód i zachód słońca — to momenty moich upojeń... Wtedy blisko mnie przelatuje szczęście, a może wielka niedola... które z nich uchwycę?


Księżna Annuncjata Zofja surowo spojrzała na syna. Byli sami. Rzekła swym zimnym szorstkim głosem:
— Stanowczo za dużo tych podróży. Ulegasz żonie, Ottokarze, jak zakochany student. Jesteś cesarzem panującym i powinieneś o tem pamiętać. Wyjazdy wasze są za częste. Wizytowaliście obce dwory, zwiedziliście Rekwedy, to wystarczy. Podróż do Gwiazdy Morza jest narazie zbyteczna.
Uśmiech błysnął na ustach cesarza.
Chcę, aby poddani moi poznali swoją cesarzową. Jednego dnia pragnąłbym objechać z Gizellą wszystkie kraje monarchji, szczególnie te, które nie nazbyt gorąco są nam oddane. Rekwedów Zili zjednała swoim czarem tak skutecznie, jak nie dokonałyby tego żadne reformy. Wierzę, że na Gwieździe Morza urok cesarzowej wywrze taki sam wpływ zbawienny.
Sarkastyczny grymas zabłąkał się w surowych oczach księżny.
— Powtarzam, kochasz się, jak żak.
— Ostatecznie chyba mam w kim i zresztą... legalnie... we własnej żonie.
Spojrzał z przekorną swawolą na matkę.
Księżna była podrażniona.
— Zapewne cesarzowa w podróżach tych daje folgę swym przyzwyczajeniom arwijskim i przeistacza się w romantyczną panienkę, zamiast pamiętać o stanowisku swem i majestacie. Konne wycieczki wasze, warjackie na rozłogach rekwedzkich są już głośne powszechnie. Bywały przecie nawet w Idaniu i takie eskapady, jak ujeżdżanie konia na placu musztry i tym podobne wybryki. Oczywiście konie, psy, góry, chłopi — oto zamiłowania szczególne.
Cesarz milczał zirytowany, księżna ciągnęła:
— Zaczynają sarkać na dworze z powodu ciągłych wyjazdów waszych i zaniedbywania obowiązków towarzyskich.
— Wiem, kogo to najwięcej oburza — odciął cesarz — damy dworu i arystokrację Idania. Nie mogą mi wszakże zarzucić braku uprzejmości, chwalę wdzięki pań, wprawdzie... zdaleka. No, ale jestem chyba wytłomaczony.
— Nie należy być krańcowym, Ottokarze.
— Więc matka żąda... czego?
— Wasza cesarska mość jest porywczy — syknęła. — Ale czy długo potrwa ten szał, ciekawam.
— To, matko, nie tylko szał, to miłość ogromna do mojej Gizelli. Kocham ją bardzo poważnie i jedynie.
— Ach... tak?!...
W głosie księżny było całe morze zwątpienia.
— Gizellę uwielbiają wszyscy, ludzie obcy, pierwszy raz ją widząc, ulegają jej czarowi.
— Tak, tak, nawet brat twój wpadł w tę sieć czarów i szamoce się na oczach wszystkich.
— Mój brat, Ksywian?
— Żegnam waszą cesarską mość i życzę, by siła uroku cesarzowej i jej sympatji... szczególnych, skupiała się również tylko na jej mężu i... aby tak uwielbiana małżonka obdarowała cię jaknajprędzej następcą tronu.
Księżna matka odeszła dumna, sarkastyczna, z szelestem swych ciężkich powłóczystych szat. Cesarz miał głęboką brózdę na czole. Słowa matki zbudziły w nim zazdrość, skierowawszy jego uwagę na rzecz, której dotąd nie przydawał żadnego znaczenia. Widział niejednokrotnie coraz wyraźniejsze uwielbienie Ksywiana dla Gizelli, lecz nie brał tego poważnie, tymbardziej, że oprócz szczerej sympatji dla brata nie dostrzegał w zachowaniu się żony żadnej kokieterji, upoważniającej młodego księcia do jego zapałów.
Cesarz, gdy był w jakiej rozterce, pragnął rozmowy ze stryjem. I tym więc razem poszukał starego księcia Sebastjana, zamykając się z nim w gabinecie. Ururg przyjrzał się cesarzowi uważnie, znał każdy wyraz jego twarzy.
— Jakieś mroki osiadły oblicze waszej cesarskiej mości? — zapytał wprost.
Ottokar nie zdradził swego niepokoju o Ksywianie, lecz zaczął żalić się na księżnę matkę. Rzekł z goryczą:
— Dziwne rzeczy! Matka radaby widzieć moją obojętność dla żony i gniewa się, że jest przeciwnie. Nie pojmuję, jak można nie kochać Zili...
Książę Sebastjan gładził powolnym ruchem długą szpakowatą brodę i uśmiechał się pobłażliwie. Wreszcie zawołał, patrząc na Ottokara dobrodusznie:
— E, he, he! Księżna matka, raczej nie wierzy w stałość nie tyle uczuć ile zapałów waszej cesarskiej mości do własnej żony, a — że dotychczas wierność małżeńska święci swoje triumfy — to rzecz znamienna! Powiedzmy sobie otwarcie: każdy z nas Ururgów ma na sumieniu jakieś tam grzeszki przeniewierstwa małżeńskiego, bo myśmy to odziedziczyli po przodkach swoich. Matka zna nas wybornie, gdyż sama kiedyś była zdradzana. A przytem jest mocno arbitralna. Chce trzymać syna pod swoim wyłącznym wpływem, a cesarzową również prowadzić na sznureczku swoich bezwzględnych postanowień.
— Wątpię, czy się to matce uda. Gizella nie jest bierną z natury swej, kiełzna nie znosi — wtrącił cesarz.
— I dodać trzeba — ciągnął Sebastjan — że jej wdzięk wywiera czar tak potężny, że nikt mu się oprzeć nie jest zdolnym, nie mówiąc już o waszej cesarskiej mości...
— Ach, stryju! — zawołał Ottokar — jesteśmy sami, porzućmy etykiety i tytuły.
Książę skłonił lekko głową i rzekł z uśmiechem:
— Gizella to bezcenny brylant w koronie sustjańskiej, blaskiem swym odbija wszystkich. To właśnie drażni księżnę, gdyż jej wpływ na dworze zmalał widocznie. Dwór już podzielony, wielu jest po stronie cesarzowej i ci przepadają za nią, ale jest i druga partja, księżnej, a prócz tego grono pań młodszych, które dzięki swym zewnętrznym wartościom muszą stać po stronie przeciwnej, że tak powiem, zawistnej. Ponieważ jednak małżonka twoja jest jeszcze nazbyt dzieckiem i nie posiada odrobiny znajomości kolczastych stosunków ludzkich, przeto księżna matka wraz z partją swoją nie daje za wygraną i tuszy sobie, że z czasem omota ją swoimi więzami.
— Mniemam, że to nie nastąpi nigdy, gdyż będę jej tarczą ochronną zawsze. Kocham ją nadewszystko, to uczucie będzie bronią zwycięską Gizelli.
— Jesteś dzielnym, Ottokarze, lecz matka twoja posiada wolę niezłomną, gdy chce dopiąć celu, używać potrafi wszelkich środków ku temu, nie mówiąc już o tem, czy są to środki mniej lub bardziej godziwe.
Rozmowa ich urwała się na tem. Po odejściu cesarza książę Sebastjan rozmyślał długo, paląc ulubioną fajeczkę. Pokochał on szczerze Gizellę, a nie cierpiał księżny Annuncjaty Zofji, znając jej zamiłowanie do intryg, połączone z wielkiemi ambicjami. Obawiał się o Gizellę. Był pewny, że gdy księżna zechce, potrafi oplątać Ottokara swoją siecią, i zatruć, a nawet zniweczyć szczęście cesarzowej. Książę wiedział o uczuciu młodocianego Ksywiana dla Gizelli i lękał się, by miłość ta nie stała się zbyt głośną na dworze. Tymbardziej, że jak się kiedyś przekonał, księżna matka uświadomiona o tem wybornie, traktuje tę wielce drażliwą sprawę jako jedną z pobudek do szkodzenia Gizelli w sercu Ottokara. To odkrycie wstrętem napoiło szlachetną naturę księcia Sebastjana, zwłaszcza, że na tem tle przeczuł podwójną grę księżny.
— Miłość Ksywiana to rzecz łatwa do opanowania — rozmyślał. — Gizella będzie wobec tej zapalnej miłości młodzieniaszka czystą, jak łza. Gorsza jest sprawa z hrabiną Nawadi. Taka zmysłowa djablica może Ururga sprowadzić chwilowo z drogi cnoty. Chociaż, mając za żonę Gizellę, nie należałoby się lękać nawet szatanów. Ona potrafi zasłonić sobą świat, dlatego słusznie cesarz jest całkowicie pod jej wpływem.
I rzeczywiście, książę nie mylił się. Charakter Ottokara był raczej lekkomyślny, umysł mało kontemplacyjny. Uczucia przemijały u niego łatwo, często bez śladu, ale wrażenie, jakie wywierała na nim Gizella, trwało stale, nawet potęgowało się. Był pod urokiem jej niezwykłej urody, jej niewinność była dla niego niewyczerpanem źródłem słodyczy, podniety. Ona władała nim bezwiednie z prostotą duszy czystej, dalekiej od wszelkiego politykowania. Gizella jednak intuicją szybko odgadła, że jedno jej spojrzenie może być wielkim czynnikiem dobra, może skłonić Ottokara, do wszystkiego, czego ona zażąda i pobudzić go do wielu pięknych czynów. Ale jej natura subtelna odsuwała się od tego rodzaju sztucznych wpływów, nie znosząc panowania nad sobą, nie lubiła panować nad nikim, tymbardziej narzucać swojej woli człowiekowi ukochanemu. Rozwijała tylko przed Ottokarem horyzonty swych marzeń, ale opierała się zawsze na ideale, jaki widziała w Ottokarze i na najgłębszem zaufaniu, jakiem go darzyła.
Już w krótkim czasie cały dwór spostrzegł, że na młodej cesarzowej skupiły się oczy całego narodu. Sprawa rekwedzka, którą poprzednie stosunki stale zaogniały, przeszła teraz w fazę spokojnych układów, dzięki czemu wysuwano wnioski, że pomiędzy obu związanymi pod jedną koronę narodami dojdzie z czasem do zupełnego porozumienia za pośrednictwem Gizelli. Jej tchnienie czuło się w atmosferze, ona panowała na całych Rekwedach, ona sprawiła, że groza nowych walk i zaburzeń przestała ciążyć na Sustji. Słowa księcia Wenuczy’ego, że cesarzowa Gizella niesie dla Rekwedów gałązkę oliwną, były powtarzane przez wszystkich i w krajach ościennych budziły dla młodej monarchini podziw i życzliwość.
Księżnej Annunejacie Zofji usuwał się grunt pod nogami, z dnia na dzień czuła dotkliwiej polityczną porażkę swoją. Zaczęła szukać pomocy i niebywale przebiegła, wkrótce skupiła koło siebie przeciwników i przeciwniczki ideałów cesarzowej. Sieć intryg przeszła w ręce hrabiny Nawadi, jednej z najpiękniejszych Sustjanek.
A cesarz i cesarzowa, nieświadomi czynionych przez matkę knowań, oddani byli wyłącznie sobie, spleceni wzajemną, choć różnie odczuwaną przez nich miłością. Gizella rychło spostrzegła, że w Ottokarze gra nienasycone pożądanie jej kształtów niewieścich i że z trudem dawał się wciągnąć w światy, zupełnie oderwane od zmysłów. To ją gnębiło i z tego powodu rozchodzili się często z urazą i niechęcią ku sobie, niezadowoleni. Rozchodzili się na krótko, by tem serdeczniej zejść się ponownie, by wyznawać sobie najgłębsze swe uczucia — on w hymnach dla jej ponętnej piękności, ona — na kanwie rojeń, mających być podwaliną jasnej świątyni ich współżycia.
Pewnego ranka cesarz oznajmił żonie, że załatwił już wszystkie najpilniejsze sprawy państwowe i że wobec tego ułożoną przez nich oddawna podróż po całej monarchji mogliby rozpocząć jaknajprędzej. Radość Gizelli była wielka tym bardziej, że mury stolicy, nmury zamkowe, pełne intryg i etykietalnej małostkowości — dławiły ją. Nagliła więc Ottokara i błagała go wprost, aby ani chwili dłużej nie zwlekał.
Wkrótce wyjechali istotnie. Do Idania dochodziły wciąż echa tej podróży pary cesarskiej bądź bezpośrednio, nieskażone przez złośliwość ludzką, bądź też przekształcone gwoli schlebienia księżnie matce, a Gizella i Ottokar odbywali istnie triumfalny pochód. Przed Gizellą otworzył się promienny szlak radości i czuła się niezmiernie szczęśliwą.
Ze wszystkich krajów, poddanych koronie sustjańskiej, Gwiazda Morza oczarowała ją najbardziej. Morska ta kraina i miasto, rozsiane malowniczo na tysiące drobnych ostrowów, wydało jej się tak bajeczne, jak światy — wyspy w snach poetów przedstawiane. Tu znalazła znakomite dopełnienie wszystkich uciech, w jakie obfitowała jej podróż. Wśród mnóstwa łodzi i gondol, rozkołysanych na falach wód, znalazła własną gondolę z baldachimem, strojną w purpurowe adamaszki, oplecioną festonami kwiatów białych i krwistem kwieciem granatu. Wioślarze w płaszczach złotem szytych śpiewali jej pieśni narodowe, młodzi chłopcy czarni, kędzierzawi o oczach palących żarem południa jeździli za jej gondolą jak paziowie i grali romanse pełne melancholji i tęsknej miłosnej nuty. Całe godziny spędzała na wodzie wśród śpiewów i muzyki i marzyła sobie, że te kilka chwil jej życia wplotło się w baśń samą, która się nigdy nie skończy.
Gdy podjeżdżała gondolą do któregokolwiek brzegu, by wejść osuniętemi w wodę marmurowemi schodami do pałacu, wyobrażała sobie, że ma przeźrocze skrzydła u ramion, a one ją unoszą zwolna ku grocie, utworzonej z białych pian morskich, i że w nich przebywa bóstwo. Gdy znowu zeszła do gondoli i przesuwała się na lekko rozkołysanych falach pod fantastycznymi łukami mostów, odnosiła wrażenie, że mija szereg bram, aż jedna z nich gdzieś daleko, na samym krańcu, otworzy przed nią bezkresną roztocz świetlistą, że tam duch jej, serce, myśli, wszystkie rojenia rozpłyną się szeroko, coraz dalej, bezkreśnie, siedmiobarwnemi kręgami tęczy.
Jednakże po paru dniach zwierzyła się przed mężem.
— Gwiazda Morza jest niewolnicą Sustji i to ją dość upokarza. Czy sądzisz, Ottaro, że nas tu witają szczerze? I despotyczna wola władców powinna się liczyć z czysto ludzkiemi względami. Nie bawmy tu długo.
— Czyż nie widzisz jedyna, że Gwiazda Morza jest nam tak samo rada jak Rekwedy i ciebie wita również całem sercem.
Gizella pokręciła głową wątpiąco:
— Nie, nie łudź się. Ja dobrze odczuwam ludzi. Rekwedy, Heczja, Iral witały mnie inaczej, niż witają tutaj.Jest duża, o, duża różnica!
— Jesteś, doprawdy, niewdzięczna, Zili! Wszak tu klękają przed tobą, jak przed swoją królową, całują twe stopy, kwiaty sypią ci pod nogi, opiewają głośno twoją urodę, wszyscy są w kręgu czarów, które rozsiewasz. Nawet kobiety szaleją tu za tobą!
— Tak, nie przeczę — podchwyciła Gizella — cenią tu widocznie, jak mówisz, moje zalety, ale czysto kobiece. Widzę, że się tu podobam, ale odczuwam wyraźnie, że te owacje, zachwyty odnoszą się tylko do mnie, jako do gościa i kobiety, nie zaś do... cesarzowej.
Ottokar zamyślił się.
— No tak, mnie witają, znacznie chłodniej, to prawda. Są to widocznie refleksje pewnych przykrości politycznych.
— Być może, jednakże ja im tu niezbyt ufam, a o ile Gwiazda Morza, jako niezrównany wytwór fantazji ludzkiej, jako całość skończenie piękna, wywarła na mnie wprost bajeczne wrażenie, o tyle w mieszkańcach tutejszych widzę dla nas tak czarne serce, jak czarnemi są ich oczy. Po prostu jakbym przeczuwała, że za każdym węgłem domu, na każdej gondoli, wśród tych strojnych tłumów, zawsze nas otaczających, na morzu czy w mieście, czyhają zamaskowani spiskowcy.
Gizella zauważyła ze słów i zachowania się Ottokara, że swemi spostrzeżeniami sprawiła przykrość mężowi, więc przestała o tem mówić.
Lubiła się kąpać w morzu, dojeżdżając gondolą do osobnej wysepki, niezbyt oddalonej od miasta. Towarzyszyły jej zawsze, dama honorowa Rekwedka, młodziutka hrabina Inara Dalney i margrabina Alwi. Cesarzowa w turkusowym jedwabnym kostjumie i takim samym zawoju na włosach pluskała się rozkosznie w falach czystych jak lazur. Odpływając daleko od brzegu, wyglądała jak perła, lekkim różem nasiąkła, jak bogini koralowych pałaców. Niby dziecko swawolne igrała z kryształowemi falami, zbliżając się w lekkich rzutach do brzegu i pryskając kaskadą wody na siedzącego na trawie doga. Ulubieniec Kediw przyglądał się z flegmą niewinnym igraszkom swej pani. A ona śmiała się, cieszyła, niebaczna na czas upływający i na godziny, zapowiedzianych odwiedzin lub przyjęć.
Zdarzyło się wszakże pewnego razu, że wśród takiej dziecięcej wesołości na morzu Gizella zamyśliła się nagle i przeszła niespodziewanie w poważny nastrój. Wypłynęła na brzeg i pogrążona w jakiejś wizyjnej zadumie, rzekła do swych towarzyszek:
— Mam wrażenie, że w Gwieździe Morza będę znowu dopiero wtedy, gdy w oczach moich zaćmi się świat i nawet gdy ta cudowna zjawa miasta w morzu ponurą mi się wyda...
Obie hrabiny zatrwożyły się.
— Skądże znowu, najmiłościwsza pani, takie przepowiednie złe w dniach promiennego szczęścia? — zawołała z entuzjazmem hrabina Inara Dalney.
— Wasza cesarska mość zawsze lubi dopełniać arcydzieło słonecznych swoich tęsknot i marzeń kolorami nocy, a za kotarą piękna widzieć piekło cierpienia — dodała margrabina Alwi.
— Moje drogie — rzekła Gizella — życie ludzkie jest jak kwiat — czyż kwitnienie trwa wiecznie? Przeczuwam, że na gałązce życia mojego wyrósł taki przedziwny kwiat szczęścia, który rychło, o, może bardzo rychło, przeistoczy się dla mnie w czarę pełną, goryczy trującej. To zresztą jest historyczne w naszym rodzie Wittelsgethów.
Wtem Gizella poruszyła się gwałtownie, utkwiwszy oczy w jeden punkt na piasku wybrzeża. Zasłony jej rzęs załopotały trwożnie, z ust pobladłych wybiegło pytanie:
— Kto to się zbliża... tam?
Damy honorowe i służebna szybko spojrzały w tę stronę. Nikogo nie było.
W tej chwili Gizella zerwała się z miejsca, cofnęła się w tył z przestrachem i wyprężyła przed siebie ręce, jak przed ciosem.
— Najmiłościwsza pani! — krzyknęły przerażone kobiety, stając koło niej. Hrabina Dalney porwała ją w pół.
— Co się stało? — pytała drżącemi ustami oszołomiona. — Tu nikogo niema, tylko my. Łódź nasza daleko...
— Widziałam wyraźnie — szepnęła stwożona Gizella — jakiś mężczyzna rzucał się na mnie... Zadał mi cios... tu — wskazała na piersi.
Damy spojrzały po sobie.
— Najmiłościwsza pani, zaręczamy, że tu nie było nikogo. Jest nas trzy. To jakieś przewidzenie, może dziwny układ cieni na piasku... Może mewa przeleciała, czy gołąb... Zresztą Kediw leży spokojnie, a wszak jest on wyjątkowo czujny.
Gizella zwróciła się do swych towarzyszek głosem miękkim i cichym, brzmiała w nim prośba.
— Nie mówcie o tem cesarzowi i nikomu nigdy, ani słowa.
Damy pochyliły czoła i w milczeniu przeprowadziły cesarzową do gondoli. Wracając do pałacu, Gizella nie odrywała oczu od lazurowej toni morza. Odbijała się w niej wyraźnie dorodna postać wioślarza, sterującego łodzią. Wioślarz był ubrany biało, obcisło, na ramionach miał zarzuconą pelerynę szafirową, na czarnej czuprynie nałożony z junacką fantazją okrągły beret szafirowy z białem piórem. Dwóch paziów cesarzowej w błękitno-złotych strojach stało za nią ńa drugim końcu gondoli. Kediw leżał spokojnie u nóg swej pani, także zapatrzony w morze. Wioślarz powolnie zanurzał wiosła do wody, a gdy je wyjmował, zdawało się, że z nich spadają rzęsiście perły i opale w rozkołysaną leniwie toń.
Cesarzowa szepnęła do hrabiny Inary po rekwedzku:
— Zdaje mi się, że halucynacyjny napastnik, który godził w mą pierś tam, na wyspie, był jakby typem podobny do naszego wioślarza... Jednakże tamta wizja moja tak wyraźna może być obrazem mojej przyszłości... Czasem przeznaczenie człowieka ukazuje się jak cień i zapowiada bliskie, a może nawet bardzo bliskie uderzenie gromu...
Myślała chwilę, poczem rzekła znowu:
— Patrzcie, jak te krople wody tryskają z wioseł niby łzy... Nie wiem, może są to łzy szczęścia...
Kazała wioślarzowi śpiewać.


Para cesarska i książę Sebastjan z rodziną bawili na polowaniach jesiennych w Rainz wśród olbrzymich lasów. Gizella była tam razem z przyjaciółką serdeczną, księżniczką Magdaleną, swoją rówieśnicą a córką księcia Sebastjana. Obie zapalone miłośniczki spacerów i swobody wymykały się często o świcie do boru, by biegać w porannem słońcu, zrywać kwiaty, skropione rosą, i kąpać się w rzece, wypływając daleko na chłodną toń. Wesołe ich śpiewy rozlegały się nutą młodzieńczego zapału i ukochania życia. W Rainz nie było księżny matki, pogodnego uśmiechu nie płoszyły jej złe, często szydercze spojrzenia.
Zamek wśród lasów wyglądał jak gniazdo sokole, z którego można było wylatywać swobodnie na szerszą przestrzeń, dwór zaś jego był tak dobrany, że Gizella czuła się w nim jak wśród przyjaciół, biorących bezpośredni udział w jej wesołości i w spełnianiu projektów, których miała zawsze mnóstwo. Dwór szedł za cesarzową, ona w nim panowała niepodzielnie.
Urządzano obozowiska w głębi lasu nad jeziorem, łapano ryby, tańczono na murawie, przy płonących gęsto ogniach, naśladując koczowników cyganów. Cesarz pod wpływem żony rozbawił się i był zawsze pełen werwy junackiej, gdy zaś chodziło o dogodzenie fantazji Zili, okazywał niezwykłą pomysłowość.
Raz urządzono na leśnej polanie bal kostjumowy cygański. Cesarzowa przebrana w strój cygański, lśniący od cekinów i barw, porywała oczy całego towarzystwa, wróżąc wszystkim dowcipnie. Innym znowu razem nad rzeką wśród ogni sztucznych była odegraną fantastyczna scena, napisana przez Gizellę. Gizella przedstawiała ducha światła, książę Ksywian ducha ciemności, księżniczka Magdalena ducha zgody, łagodzącego spór tamtych dwóch, skłóconych o pierwszeństwo: wnosiła ogień. Po odegraniu tej sceny książę Ksywian znalazł odpowiednią chwilę i rzekł do Gizelli ze źle tajonym smutkiem w głosie:
— Ty, jasny duchu, pozostaniesz duchem światła na zawsze dla wszystkich, kto z tobą obcować będzie, mnie zaś okryje ciemność nocy i w niej zginę, zatracę się jak cień.
— A ja spalę się w ogniu, bo kocham ogień! — zawołała wesoła księżniczka Magdalena, chcąc w nastrój, wywołany słowami Ksywiana wprowadzić inną nutę.
Gizella podskoczyła do niej i zakryła dłońmi jej usta. Oczy cesarzowej były pełne zgrozy.
— Nie mów tak, nie mów! Ach, nie mówcie tak — prosiła z płaczliwym grymasem, jak dziecko. — Czasem takie słowa, wypowiadane niebacznie, chwyta zły chochlik, siedzący tu może blisko i potem ubiera je w kształty realne... Nie mówcie tak.
Cień jakiś padł na obecnych. Gizella zasępiła się i pomimo szczebiotań Magdaleny nie mogła uśmiechnąć się nawet. Nazajutrz rzekła do przyjaciółki:
— Ksywio mnie martwi. On taki smutny...
— Nieszczęśliwy... — szepnęła księżniczka. — Kocha... ciebie, Zili, a wszakże...
— Kto ci o tem mówił? — spytała Gizella surowo.
— Mój ojciec. Zna — serce Ksywiana, bo mu je sam Ksywian odkrył... kocha i cierpi beznadziejnie i nawet podróże go nie uleczyły.
Łzy zaszkliły w oczach cesarzowej, twarzyczka jej zbladła.
— Nie przypuszczałam nigdy, żeby Ksywio... Ach, Leno, to przecie musi być straszne kochać, naprawdę kochać i nie mieć żadnej nadziei!
— A jeszcze straszniej kochać i — nie być kochanym — odparła z westchnieniem Magdalena.
— Ależ ja Ksywia kocham bardzo... — rzekła jakby do siebie — cesarzowa.
— To nie taka miłość, Zili, jakiej on pragnie. Wie piszecie, że kochasz go tak samo, jak Luisela arwijskiego, jak mnie, jak rodzeństwo swoje. A Ksywian... Ale to nietylko Ksywian. Gdybyś, Zili, wiedziała, ilu panów ze dworzan szaleje za tobą, a mówił mój ojciec, że kochają się w tobie nawet oficerowie gwardji, chociaż jesteś dla nich gwiazdą niedościgłą.
Gizella zdawała się nie słyszeć tych zwierzeń przyjaciółki, pogrążona była w zadumie nad odsłoniętą jej prawdą o Ksywianie. Teraz zrozumiała wiele wypowiadanych często słów Ksywiana, jego spojrzenia, w których miał dla niej szczególny ogień, jego zachowanie się względem niej, przekraczające zwykłą uprzejmość i serdeczność braterską.
— Biedny Ksywio — szepnęła z bólem szczerym — ale któż mu winien, że właśnie mnie pokochał? To nierozsądne z jego strony... Nigdy o tem nie myślałam...
Nagle rozjaśniła twarz i zawołała wesoło:
— Już wiem! Mam radę! Trzeba, żeby się Ksywian ożenił. Wynajdziemy dla niego jaką boginię piękności, która pochłonie Ksywiana tak, że zapomni o mnie i będzie szczęśliwym.
— Ach, Zili, co ty mówisz! — zaśmiała się księżniczka. Sama wiesz, że tem go nie uleczysz.
Tego dnia, gdy Gizella i przyjaciółka jej błądziły po lesie, spotkała je rzęsista ulewa. Przemoczone i oddalone znacznie od swego obozowiska musiały się schronić w chacie wieśniaczej. Przyjęto je tam gościnnie w przeświadczeniu, że zbłąkane panienki pochodzą z pobliskich dworów szlacheckich. Gizella i Magdalena suszyły swe suknie przy ognisku, okryte chustami uczynnej wieśniaczki i słuchały, uśmiechając się do siebie znacząco, jak domownicy rozprawiali o wielkich zabawach w Rainz, dokąd zjechał dwór cesarski na polowanie. Głównie mówili z prostaczym podziwem o cesarzowej, która jest, jak słyszeli, tak piękna, że i piękniejszej niema wśród pań bogatych, i taka dobra, że podobno ludzie idą do niej jak do świętej.
— Powiedzcie-no, panienko, czy też może to być prawda? — zwróciła się do Gizelli wieśniaczka.
— Nie wiem, gosposiu, nie wiem, nie widziałam nigdy cesarzowej — odrzekła, hamując w sobie wesołość, Gizella.
— No, no... — pokręciła głową kobiecina. — Ale panienka też jest śliczna — rzekła po chwili — pewnie i cesarzowa piękniejsza nie jest. A włosy! Takich, jak życie moje nie widziałam.
Gizella zrobiła skromną minkę i uśmiechnęła się figlarnie.
— Cesarzowa ma piękniejsze. Mój Boże, gdzie mi tam do cesarzowej!
— Pewnie, że co cesarzowa, to cesarzowa, ale i panienka, żeby ustroiła się w szatki szyte złotem i perłami, to nie byłaby gorsza od cesarzowej. Ale ja muszę ją kiedy zobaczyć, bo tyle ludzie o niej gadają, że aż dziwno słuchać.
Wieśniaczka zaczęła znowu wypytywać o piękną cesarzową z niesłabnącem zainteresowaniem, Gizella odpowiadała wesoło, wyrażając powątpiewanie co do istotnych zalet cesarzowej. Nie mogąc przekonać Gizelli, poczciwa kobiecina obruszyła się szczerze.
— Co mi tam panienka prawi. Lepiejby sama panienka poszła pokłonić się najmiłościwszej pani, to może obdarzyłaby ją jaką łaską. Ot chłopiec by się na dworze cesarskim nadarzył na męża.
— Właśnie jestem już mężatką — zaśmiała się Gizella, pokazując obrączkę.
— No, to i dobrze. A mąż bogaty?
— Owszem, owszem, mamy się nieźle.
— To i chwała Bogu. A dobry?
— O, bardzo dobry i... bardzo piękny.
— Musi i bardzo kochany, kiedy tak — uśmiechnęła się włościanka. — Niechże paniusia wypije mleczka gorącego, to ciepło chwyci i ziąb po deszczu nic złego nie zrobi. Proszę, proszę, a ot i chleb — zwróciła się kolejno i do księżniczki Magdaleny.
— A gdzież to panie mieszkają?
— W Idaniu.
— Ho, ho! Tak daleko aż w Idaniu. A cóż tu robicie?
— Przyjechałyśmy do znajomych.
— A gdzież jest mężulek pani, że tak samą puścił?
— Mąż jest w Rainz.
— W Rainz? Niby w zamku, czy jak?
— Tak, w samym zamku.
— O, dla Boga, to musi być jakiś wielki pan! To on cesarzową teraz widuje codzień?
— Zapewne.
— He, he! Panienki się uśmiechają, pewnie to wszystko nieprawda, tylko tak sobie zmyślacie dla zabawy!
W tem za oknami chaty rozległ się tętent. Słychać było, jak kilku jeźdźców podjechało ostrym kłusem i osadziło konie przy progu. Zanim wieśniacy wyszli do sieni i otworzyli drzwi, Gizella i księżniczka ubrały się pośpiesznie, kładąc na siebie suknie jeszcze mokre.
Do chaty wszedł prowadzony przez gospodarzy Ottokar, a za nim inni panowie.
— Aż tu mnie szukałeś? — zawołała Gizella, podbiegając roześmiana do męża.
— Ależ wasza cesarska mość, jakże tak można! — rzekł z wyrzutem Ottokar, biorąc troskliwie jej ręce.
— Trochę nas deszcz zmoczył, ale mimo woli zrobiłyśmy wam niespodziankę. Ach, i wasza wysokość tu jest i książę! — zwróciła się Gizella do stryja Sebastjana i do młodego następcy tronu.
Tymczasem włościanie stali na uboczu zdziwieni niepomiernie i pytali szeptem samych siebie:
— Dla Boga! co zaś to jest? Czy być to może cesarzowa?
— A ja ci powiadam!
Gizella odezwała się do nich z uśmiechem.
— Dziękuję wam za gościnę i za waszą serdeczność, dobrzy ludzie.
— A to na pamiątkę, żeście ugaszczali waszą cesarzową — rzekł cesarz uśmiechnięty, wręczając im garść złota.
Włościanie rzucili się do nóg Gizelli, całując jej szaty z najwyższem prostaczem uwielbieniem.
Wkrótce potem para cesarska wróciła do Idania na zapowiedziany wielki bal dworski.
Na kilka godzin przed balem Gizella ubierała się w swoim pokoju, mając do pomocy kilka dam honorowych i służebnę, która upinała jej włosy. Gdy była już gotowa w zwojach jedwabiu i w lśnieniu brylantów, wyrwała się z rąk dam, jak dziecko, któremu nie starczyło już cierpliwości i podbiegła do lustra.
— Ciekawam, coście ze mnie za cudaka zrobiły! — zawołała wesoło.
Nagle drgnęła i spojrzała za siebie z przestrachem.
— Kto tam stoi?
— Nikogo niema, wasza cesarska mość.
— Jakiś szary cień tam jest! Kto to?
— Szary cień?! — krzyknęła jedna z dam, cofając się zabobonnie.
— Szary cień... — powtórzyły inne damy zbielałemi ustami.
Cesarzowa patrzała na białą ścianę wzrokiem, przepojonym zgrozą.
— Już znikła... jakaś zjawa... — szepnęła głosem strwożonym.
Przesunęła pytającym wzrokiem po skupionych w przerażeniu damach, jakby uprzytomniała sobie, że nie śni, i nagle, zakrywszy oczy, zawołała z nieopisaną trwogą:
— To był szary cień Ururgów, fatalne widmo!...
— Będzie jakieś nieszczęście... — szepnęła boleśnie jedna z dam i opuściła głowę w zadumie.
W tym samym czasie książę Sebastjan, dążąc na salę balową, również ujrzał widmo w wielkim przedsionku zamkowym.
Cesarzowa i stryj cesarski byli podczas balu przygnębieni, cesarza ogarnął niepokój, choć starał się przed żoną lekceważyć ukazanie się szarego cienia.
Księżniczka Magdalena, dowiedziawszy się o tajemniczem zjawisku z ust Gizelli, zrazu przejęła się tą ponurą wiadomością, potem jednak zaczęła ją omawiać żartobliwie i zaliczała tego rodzaju zjawy do sztucznych wytworów wyobraźni. Nie przeczuwała, że szare widmo Ururgów spełni na niej swoje przeznaczenie...
W kilka dni po balu, podczas wieczoru muzykalnego w apartamentach cesarzowej w Szejrunie, spadł nagle z niewiadomego powodu na księżniczkę Magdalenę zapalony świecznik i w jednej chwili objął płomieniem całą jej postać. Ze straszliwym krzykiem bólu i przerażenia biegła przez salę, jak płonąca pochodnia, i zanim wśród ogólnego popłochu zdołano pośpieszyć jej na ratunek — doznała tak silnych poparzeń, że pod zwęglonemi szczątkami ubrania ciało jej było jedną roztwartą raną. Wezwani lekarze orzekli stan beznadziejny. Odzyskując na krótkie chwile przytomność, księżniczka dawała jękami znać, że pragnie już tylko umrzeć i błagała, aby ją przeniesiono do Idania, do domu jej ojca. Lekarze byli bezradni, książę Sebastjan tracił zmysły, nikt nie decydował się spełnić ostatniej woli nieszczęśliwej księżniczki, której każda godzina była policzoną. Odbywano szybkie narady, wyszukiwano sposoby przewiezienia chorej tak, aby oszczędzić jej męczarni.
Wówczas z ust oszalałej z rozpaczy Gizelli padł rozkaz. Księżniczkę włożono do srebrnej wanny napełnionej oliwą i tak przewieziono ją do Idania w zamkniętej karecie. Nie ufając w tej chwili nikomu, cesarzowa sama, wciśnięta w kątku karety i, zapatrzona w drogą twarz przyjaciółki, z rozrywającem piersi łkaniem, doglądała jej troskliwie. Zaledwo ten kondukt zatrzymał się przed pałacem Sebastjana i zdołano wnieść wannę do wnętrza, zaledwo rozszlochani rodzice i Gizella pożegnali się z ukochanem dziewczęciem, a już jej omglone straszliwą boleścią oczy zasunęła wieczna mgła śmierci. Skonała w męczarniach, ściskając kurczowo dłoń Gizelli i wołając dobywającym się wśród jęków głosem:
— Zły chochlik mnie usłyszał! Zły chochlik, Gizello!
Nikt, oprócz cesarzowej nie rozumiał znaczenia tych słów.
Nieukojony żal po utracie księżniczki Magdaleny i świadomość, że przeznaczenie szarego cienia spełnia się w tak okrutny sposób na drogich istotach były tem gorzkiem ziarnem, które padłszy w serce Gizelli, zaczęło rozrastać się w niej w cierniowy krzew cierpienia...


Mętny brzask poranny wpełznął do małej kaplicy. Wyłoniły się z mroków białe alabastry ścian i ołtarza, blade nikłe światło zamajaczyło na onyksowym krycyfiksie, osrebrzyło ciężkie srebrne lichtarze, przeszło pręgą jaśniejszą wzdłuż wysmukłych świec woskowych, podobnych do martwych stalaktyków. Zwolna rozpłynęły się blaski po mozaikowej posadzce, w chwilę potem malowidła sklepienia stały się widoczne acz nieco przyćmione. Już witraże łukowych okien zagrały wszystkiemi zaklętemi w szkle barwami i uśmiechnięte widokiem poczynającej się jutrzni, wypełniły kaplicę żywą światłością niebiańską. Zdawało się, że okalające ołtarz pękami przeczystej bieli róże, lilje zakwitły teraz w uroku wiosennego poranka. Mnóstwo kwiecia rozwinęło swe misterne kielichy i — woń słodka odurzająca buchnęła w powietrze jak z trybularzów, budząc wizyjne zjawiska aniołów, których skrzydła przeźrocze poruszyły się i chrzęściły cicho, sennie a modlitewnie.
Gizella weszła do kaplicy sama jedna z pękiem narcyzów w rękach. Rosa lśniła na główkach kwiatów, ich żółte źrenice, zmyte ranną kąpielą, miały w sobie ciekawość młodzieńczą i wdzięk dziewiczy. Gizella stanęła pośrodku kaplicy, uniosła głowę w górę: usłyszała wyraźnie harmonję dźwięków jakiejś nieziemskiej melodji. Jak gdyby hufiec niebieski przefrunął tędy, wznosząc hymn przed krucyfiksem, jak gdyby wizyjne zjawiska, powstałe w tęczy witraży, w kwiatach i na malowidłach sklepienia ocknęły się ze snu i zasłuchały się ekstatycznie w hymnie rozmodlenia. Cesarzowa słuchała chwilę tej nuty cichej, coraz bardziej nieuchwytnej, nagle podszedłszy szybko do ołtarza, padła na klęcznik. Narcyzy rozsypały się z jej rąk na stopnie, włosy owinęły ją, falistym płaszczem. Zanurzyła twarz w dłoniach i zastygła w modlitewnej kontemplacji. Cisza święta, uroczysta zaległa kaplicę, cisza, w której za chwilę ma się odbyć długa spowiedź znękanej duszy.
Minęło kilka lat od owych dni przejasnych, kiedy stąpała po kwieciu szczęścia. Nie zgasły w pamięci, lecz zasnuły się ciężką mgłą oddalenia te chwile błogosławione, pełne uczuć gorących i niezachwianej wiary... Gdzież są niebotyczne szczyty marzeń, sięgające do słońca, jak ukochany ongiś Hełm Srebrny arwijski?... Gdzież są szarotki, zerwane ręką najdroższą na skalnem urwisku nad przepaścią, kwiatki aksamitne — symbol miłości. Orlico moja, karmiłbym cię gołębiami, a jaskółki dla zabawy twej znosił... — po cóż przychodzi takie echo odległe?... Tu, na klęczniku, zostały uwiecznione srebrnym haftem na białej materji gołębie, jaskółki ostroskrzydłe, splątane z szarotkami — jak sen, jak wymowne świadectwo cudu życia... Gdzież jest ufność bez miary, gdzie dawny poemat śnień, dawne baśniowe ogrody?... Więc jest jednak siła przemożna, gasząca niekiedy słońce?...
Jakże ciężkie jest przejście z zalewiska tęczowych blasków w mrok szarej, przyziemnej codzienności, w której gnieździ się gad, siejący padalczą truciznę!
Dzieci! Wydała je na świat z wiarą, że będą one żywemi ogniwami w łańcuchu małżeńskiego szczęścia. Pierwsza córeczka — płonka, słaba i wiotka, jak pasemko oparu z nad łąki kwiecistej. Motyli jej żywot zgasł szybko, jak mdleją białe skrzydełka pierwszego wiosennego motylka. Nad maleńką Joanną tylko matka roniła łzy gorzkie, tylko płakała stara niania Hedwisia i wzruszyli się szczerze... Rekwedzi. Z obcych oni jedni odczuli głęboko ból macierzyński ukochanej ich orędowniczki, umieli wyrazić go w sposób tak serdeczny i wzruszający, jak gdyby stanowili miljon sióstr i braci zgasłej dzieciny. Cesarz zasmucił się nieco stratą córeczki, księżna matka nie okazała i tego, Sustja była najzupełniej obojętna. Wszak oczekiwano następcy tronu, cóż więc dziwnego, że dla dziewczynki nie mieli serca! Ale i później ponowny obowiązek wydania na świat męskiego potomka zawiódł powszechne oczekiwanie i zatruł macierzyńską radość... I znowu córka?!... Och, pamiętne słowa księżny matki, słowa twarde, jak stal, przeszywające serce... i ten straszny wyraz szyderstwa na twarzy złej, okrutnej. Nowe rozczarowanie dla cesarza i chmura w jego oczach. Ale maleńka istotka, niechętnie przyjęta przez ojca i otoczenie, tym silniej związała się duszą z sercem matki, tym jaśniejszym stała się promykiem wśród zapadającego już wówczas mroku. I oto nieubłagana, despotyczna wola księżny Annuncjaty sprawiła, że najwyższa radość młodej matki z posiadania tej dzieciny została brutalnie zerwana.
— Księżniczka krwi Ururgów powinna się chować w tradycjach idańskiego dworu i przejmować od najwcześniejszego dzieciństwa zasady nasze. Arwijskie nawyki i poglądy waszej cesarskiej mości mogą spaczyć naturę i charakter księżniczki — mówiła księżna matka.
Zabrano dziecinę na drugie skrzydło zamku, pod wyłączny wpływ babki, ochmistrzyni i dom dworu. Nie pomógł opór, żal i rozpacz, cesarz uległ woli księżnej stanowczo i tłumaczył żonie bezzasadność walki o prawa macierzyńskie.
— Jesteś za młoda na wychowawczynię, zresztą poco ci ten kłopot? Możesz odwiedzać dziecko, kiedy zechcesz.
Przesiadywanie jej u córeczki stało się męką nie do zniesienia. Ciągła kuratela księżnej, jej przykre, cierpkie uwagi zniechęciły Gizellę zupełnie do dłuższego pobytu w Idaniu. Uciekła do Doken, na Rekwedy. Tam w ciszy wsi przeżywała swój ból i żal na niesprawiedliwość swego losu. Z zazdrością patrzyła na ubogie matki, same pielęgnujące swe dzieci, łzy goryczy tłumiła w sobie, że ona została tak skrzywdzona. Czas, spędzony w Doken wśród pól rozległych, przebieganych pieszo lub konno, wśród lasów przepastnych, w których lubiła błądzić w zamyśleniu i rwać wielkie, jak parasole, paprocie, wśród ludzi prostych, wieśniaków, zbliżonych już do niej w zaufaniu, był dla Gizelli miłym nad wyraz wypoczynkiem po ziejącym intrygami dworze idańskim, gdzie księżna matka zdobyła już znowu rolę decydującą. Partja księżnej brała górę nad zwolennikami cesarzowej. Coraz częściej Gizella słyszała i stwierdzała sama z bólem serca i rozpaczą w duszy, że cesarz chwieje się już wyraźnie w polityce rekwedzkiej, wspierany przez matkę, wroga Rekwedów i przez jej polityczne stronnictwo. Coraz częściej również musiała zamykać uszy na pogłoski ubliżające jej dumie i miłości własnej, że cesarz powraca z wrodzonym sobie zapałem do kawalerskich fantazyj, otoczywszy się wieńcem kobiet... Książę Sebastjan mówi do żony:
— Ja to przewidziałem, znając doskonale intimną historję Ururgów. Wszak ja sam do nich należę. Gizella jest nazbyt uduchowiona w miłości swej dla mężczyzny i nazbyt kapryśna w wyborze skarbów życia. Pomimo swego temperamentu często lubi ona chodzić aleją białych lilji, podczas gdy Ottokar, jak wiemy, pragnie rozmaitości i chce na łące ich szczęścia odurzać się czarem róż czerwonych, gorących. Poszukuje szaleństw w pachnącym gaju Erosa, a Gizella wyciągała do niego ramiona serdecznie i gorąco — ale ze szczytów, utkwionych w błękicie, gdzie wszak niepodobieństwem jest szaleć... tylko zmysłowo...
Gizella istotnie męczyła się myślą, czy miłość dwojga dusz opiera się głównie na przyziemnej pożądliwości ciała? Ottokar nie usłyszał od niej ani jednego słowa wyrzutu, ale gdy odwiedzał ją nie garnęła się do niego ufnie i z zupełnem oddaniem jak dawniej, lękając się jego obojętności.
W Doken poczuła się znowu matką. Jednocześnie zapadła na zdrowiu bardzo. Ukryta w cichym zamku nad Anudem, zbyt słaba do wycieczek i spacerów, oddała się gorliwie nauce. Ze starym swoim profesorem Homwerinem poświęcała długie godziny studjom nad literaturą i histroją świata klasycznego, profesor Weegy zapoznawał ją z monografją Rekwedów, tak, że kraj ten znała już nie gorzej od rodzimej Arwji. Nauka, muzyka, śpiew, czytanie, rysunki z natury, uprawiane przez nią z powodzeniem, pamiętniki i listy do ojca i do króla Arwji Luisela, które najbardziej lubiła, wypełniły jej czas oczekiwania na upragnionego syna. Przyszedł na świat chłopiec, a więc został spełniony jej naturalny obowiązek względem cesarza i Sustji! Narodziny Rogera nastąpiły w Szejrumie, uwieńczone radosną wieścią i świętem w całej monarchji. Z Rogerem księżna matka postąpiła tak samo, jak z Beatą, usunąwszy go natychmiast od matki pod swoje wyłącznie oko. Jakże krótką była Gizelli radość! Popadła w krańcową rozpacz i apatję. Zniechęcona, przeżywała dni i miesiące, jak dalszy ciąg tragedji... dziecko wzrastało pomyślnie... Ottokar... Ottokar odnawiał kawalerskie fantazje wśród róż czerwonych, gorących... w szaleństwach tych tolerowany przychylnie przez księżnę i swoich braci, prócz Ksywiana. Tak minęło pięć lat, wlokąc za sobą cierpienia. Cesarzowa, wsparta na białym klęczniku, ukryta w luźnym zawoju włosów, łamała się wewnętrznie. Oderwano ją od dzieci brutalną przemocą i — mąż złamał położoną w mim wiarę. Wydziedziczono ją z posiadania tych dwu najdroższych skarbów. Wiedziała już z pewnością, że mąż ją zdradza i ze zgrozą musiała uwierzyć, że i w tem rolę dominującą odgrywa jego matka, popychając celowo Ottokara w sferę jego słabostek.
Gizella wstrząsnęła się wybuchem łkania i uczucia ohydy. Podniosła głowę z nad klęcznika i załamawszy boleśnie ręce, utkwiła zalane łzami oczy w krucyfiksie. Z bladych jej ust wionął szept żałosny.
— Dlaczego?... Dlaczego?... Boże! — Dlaczego ta męka, ten ból i ta beznadziejność trwania w takiej szarzyźnie życia?... Dlaczego, Boże, dałeś mi tak pokochać wyże i słońce, bym oto teraz została jak ptak zabłąkany wśród nocy. Dlaczego nie tylko moje szczęście lecz i moje ideały staczają się w przepaść?... Już na Rekwedach słychać głosy buntu i protestu, czyż znowu szczękną miecze i popłynie krew?... Dlaczego taka korona cierniowa po takim nimbie szczęścia?...
W kaplicy dzień majowy rozrzucił mirjady blasków ciepłych, za oknami śpiewało ptactwo. Wnętrze świątyńki zatopione było w ciszy mistycznej, jak zawsze, gdy Gizella przychodziła tu na modlitwę. Pałac szejruński wiedział, że w takich chwilach, kiedy w kaplicy była cesarzowa, nikt nie śmiał przerywać jej samotności, nikomu nie wolno było tam wchodzić. To też lekki szelest czyichś stóp zdziwił Gizellę. Obejrzała się oburzona, lecz gniewny wzrok jej zgasł natychmiast, gdy ujrzała starą nianię Hedwisię. Arwijka szybko podsunęła się do niej i kucnęła przy jej kolanach.
— Pani moja najmiłościwsza, znowu cię coś szarpnęło za serce... mój kwiatku umiłowany, takież to twoje szczęście?...
Stara kobieta objęła kolana swej pani i patrzyła na nią z bezimienną tkliwością łzawemi oczami oddanej wiernie służki.
— Pragnęłabym już nie żyć — wybiegł bezwiedny szept z ust Gizelli, a z pod jej powiek spuszczonych popłynął strumień łez...
Sekunda słabości i — cesarzowa opamiętała się. Skarga przed służebną? To było zbyt małostkowe i niegodne jej. Powstała szybko, pobladła silniej, w oczach jej błysnęła niechęć i duma. Strząsnęła włosy w tył i kładąc drżącą rękę na głowie Hedwisi, rzekła głosem zdławionym, lecz wyniośle:
— Wiem, że mnie kochasz, nianiu, ale — tobie nawet zwierzyć się ze swego bólu nie mogę. Nie pytaj nigdy i nie przerywaj mi, gdy chcę być samą.
Pochyliła się prędko i uścisnęła Hedwisię serdecznie, poczem skierowała się ku wyjściu swym posuwistym, lekkim krokiem.
Hedwisia zmieszana i pokorna pozbierała rozsypane narcyzy, roniąc na nie łzy swych starych oczu. Gdy cesarzowa znikła w przedsionku, Arwijka padła skulona na stopnie ołtarza i zaczęła modlić się gorąco za swoją panią, która choć można i wielka i piękna... a jednak tyle cierpi...
Wtem w ciszę świątyńki wpadł minorowy ton organów.Pasażem dźwiękły tony, zahuczały rozlewną a grzmiącą harmonją i — rozełkała się jakaś rytualna melodja, pełna tęsknoty i rozpacznej, nieutulonej żałości. Zdawało się, że przemówiły nagle sklepienia niebieskie skargą duszy ludzkiej, że w tej serdecznej muzyce zawarło się całe życie stargane, aby wymową dźwięków żałosnych przedrzeć się poza mury kaplicy i wzruszyć Boga, królującego w błękitach.
Hedwisia nie odwróciła głowy.
Wiedziała, że na organach gra cesarzowa Gizella.


Po ślubie księżniczki Cecylji arwijskiej z księciem Turno Hasting, odbytym w Passetoff, cesarz i Gizella pozostali dłużej w Arwji już jako goście króla Luisela. Prawie wszystek czas Ottokar poświęcił nieustannym polowaniom, Gizella towarzyszyła mu dzielnie, przytem oboje odbywali ulubione przez nią dawniej wycieczki w góry, zabierając zawsze ze sobą starego Gedeona. Lud arwijski witał ją i cisnął się do jej rąk ze łzami nieopisanej radości. Gizella wzruszała się temi oznakami prostaczego przywiązania i miała w sobie tyle radosnej podniety, ile jej ma dziecko, gdy po długiej nieobecności wraca pod strzechę rodzinną. Zajęta wciąż nowemi wędrówkami po ojczystej ziemi, jak niegdyś z ojcem, upojona swobodą, którą jedynie krępowała nieunikniona konieczność dworskich przyjęć, nie zdawała sobie sprawy, że w sercu jej leżą uśpione węże smutku i niepokoju i że niebaczne dotknięcie zbudzi je, by na nowo kąsały, wypijając resztki otuchy i wiary... Cesarz wdzięczny był żonie za tę jej pogodę, która wobec ludzi świadczyła o zadowoleniu z życia.
Wspólnie z parą cesarską odbywali wycieczki król Luisel, książę Maksymil, książęta Jan Luiisel i Teozjusz oraz młodziutka księżniczka Klotylda, siostra Gizelli, obecnie zaręczona z królem Arwji. Z pośród całego towarzystwa Gizella i Ottokar okazywali najwięcej zapału i odwagi, Gizella była przewodnikiem, znającym wybornie z dawnych lat każde najbardziej niebezpieczne miejsce.
— Nie widziałem cię nigdy w Idaniu tak promienną i uszczęśliwioną, jak tu jesteś, Zili — rzekł raz cesarz do żony, gdy szli brzegiem potoku, wijącego się pod stromą górą, zarośniętą czarnym gęstym lasem.
Byli sami, przed nimi biegł, węsząc niespokojnie, ulubiony wyżeł Argus.
Gizella odpowiedziała z uśmiechem:
— Czyż nie wiesz, Ottaro, że mury idańskie mają więcej cienia, niż słońca i pełne są zimna, które mrozi cieplejsze promienie?...
— Ale wieisz, Zili, że Idań jest sercem Sustji, w którem ty królujesz niepodzielnie?
— Niepodzielnie —? — zdziwiła się Gizella.
— Czy wątpisz?
— Ottaro, wszak serca nasze mówią za siebie, i ty i ja pojmujemy doskonale, jak jedno z nas jest drugiemu oddane.
Cesarz drgnął i lekko zmarszczył brwi. Dłoń Gizelli wysunęła mu się z ręki.
— Nie rozumiem znaczenia twych słów, choć czuję w nich ukryty wyrzut. Czyżbyś zwątpiła w moją miłość i utraciła swą ufność poprzednią?
Gizella spojrzała na niego z całą otwartością.
— Przyznasz, Ottaro, że Idań jest daleki od tego, aby zjednać sobie imoje serce. Weszło ono tam za tobą z całą prostotą naiwną i wiarą moich szesnastu lat. Czyniłam wszystko, aby dom twój stał się domem moim, ale wysiłki potrzebne w tym celu były może ponad siły... nasze. Wierz mi, Ottaro, nie jest to wyrzut, który miałabym uczynić tylko tobie.
Cesarz przystanął wzburzony ze złymi błyskami w oczach.
— Gizello — zawołał, zapalając się za każdem słowem — w wyznaniu swojem zawarłaś może nieświadomie, ale zupełnie szczerze, i inny szczegół, niezmiernie ważny dla mnie. Usprawiedliwiłaś te wszystkie momenty, kiedy od pewnego czasu miłość moja, w której spalałem całą swoją istotę, rozbijać się zaczęła o skierowaną przeciwko mnie zbroję twego chłodu, twej obojętności.
— Co ty mówisz, Ottaro! — krzyknęła głucho Gizella.
— Tak! — ciągnął Ottokar, nie panując nad sobą. — Ja również poświęciłem na ołtarzu twych pragnień całego siebie, niwecząc, być może, archaiczne obyczaje naszego dworu i targając ich niezłomność, więcej nawet, bo łamiąc polityczny kierunek i ambicję mego państwa w sprawie rekwedzkiej... I cóż, wszystko to okazało się czczym dymem ofiarnym u stóp zimnego posągu twojej piękności, a gdy ośmieliłem się wyciągnąć do ciebie spragnione ramiona, uważałaś, iż w twojej sferze ducha jest to barbarzyńskim objawem żądzy!
— Jakże my się nie rozumiemy! — westchnęła Gizella z ubolewaniem.
— Ha! ha! — zaśmiał się sztucznie. — Nie rozumiemy się, nie rozumiemy! I słusznie! Nie jestem skrojony na podobieństwo idealnego Ksywiana, nie mówiąc już o Luiselu, który oddawna miał swoją obiecującą gwiazdę w twojem sercu. Brat! Wiedzą to wszyscy!
Gizella patrzała na męża z przerażeniem, serce jej zamarło ze zgrozy, obrażona duma i wszystkie najświętsze uczucia zbuntowały się w niej, szarpnięte zbyt brutalnie. Blada, drżąca powiedziała głosem surowym:
— Słowa twoje, Ottokarze, ubliżają tobie samemu. Pomijam ból, który mi zadajesz bezwzględnie i niesprawiedliwie. Zapominasz o godności własnej i mojej.
Łzy trysnęły z jej oczu, odwróciła się, chcąc odejść, lecz cesarz podbiegł szybko i chwycił ją za rękę.
— Zili! — zawołał gwałtownie.
W tej chwili Argus, od pewnego czasu szczekający zajadle i rzucający się w zarośla, wybiegł stamtąd i osadzi! się na przednich łapach, z wyszczerzonymi zębami, jak do skoku. Gizella spojrzała w tę stronę i krzyknęła z przestrachem. Z gąszczów wyłonił się olbrzymi niedźwiedź, zastępując im drogę. Cesarz w okamgnieniu zerwał strzelbę z pleców, wymierzył i wypalił, ale snadź ręka mu zadrżała, ho kula zraniła tylko zwierza, pobudzając go do wściekłości. Ranny niedźwiedź rzucił się z bolesnym rykiem na doskakującego Argusa, porwał go w straszne swe łapy i zanim cesarz zdołał wypalić po raz wtóry — pies upadł martwy w kałuży krwi. Rozległ się drugi strzał, lecz kula musnęła niedźwiedzia tylko po kudłach, przyprawiając go o tem większe szaleństwo. Rozjuszony olbrzym wspiął się momentalnie na tylne nogi i roztworzywszy groźnie łapy, zbrojne w krwawe pazury, runął przed siebie z mrożącym krew rykiem.
— Uciekaj, na Boga! — wrzasnął przerażony cesarz i rzuciwszy strzelbę, dobył noża.
Zanim jednak zorjentował się, Gizella błyskawicznie chwyciła go za rękę, wyrwała mu nóż i skoczyła do rozszalałego niedźwiedzia. Był jeden moment, w którym Ottokar doznał wstrząsającego wrażenia, że Gizella poświęca swe życie, aby jego ocalić! Oniemiały ze zgrozy rzucił się ku niej. Porwał ją wpół i skoczył w bok.
Lecz w tej chwili stała się rzecz niepojęta. Atakujący niedźwiedź, którego łapy z okrutnemi zadziorami zawisły tuż prawie nad głową Gizelli, zaharczał rykiem zduszonym i zakręcił się na miejscu ujarzmiony ciągle jakąś niesamowitą mocą. Ottokar i Gizella skamienieli z niebywałego wrażenia, nie wierząc własnym oczom. Mocował się ze zwierzem niewiadomo skąd przybyły na ratunek mężczyzna, wpijając mocarnie kleszcze swoich rąk w jego gardzieli. Walka ta trwała tak krótko, że zanim Ottokar zdołał rzucić się na pomoc nieznanemu, niedźwiedź wydobył z siebie ryk śmiertelny, zatrzepotał łapami i runął w tył na ziemię, popchnięty silnem ramieniem swego pogromcy.
— Wiesz, na kogo się porwałeś! — zawołał niezwykły mocarz, patrząc na dygocącego w agonji potwora. Poprawił na sobie zbroczone krwią i poszarpane w strzępy ubranie, pochylił się nad niedźwiedziem i wyciągnął z jego piersi jednem szarpnięciem zakrzywiony nóż myśliwski. Oboje cesarstwo zauważyli, że miał ramię zranione i szeroką krwawą bliznę na twarzy.
— Ktoś ty jest, człowieku? — zapytał cesarz, kładąc rękę na jego ramieniu.
Siłacz spojrzał na Ottokara śmiało, wyzywająco i wnet przesunął wzrok na cesarzową jakiś jaśniejszy, serdeczny, skłaniając się przed nią ze czcią głęboką. W pamięci Gizelli zamajaczyła podobna twarz, widziana kiedyś...
— Ktoś jest człowieku? — zapytał cesarz powtórnie.
Nieznajomy podniósł czoło do góry i rzekł:
— Ja... Rekwed.
— Rekwed? Cóż tu robisz w górach arwijakich?
— A tak sobie przywędrował.
— To zdumiewające! Czuwałeś na bestję, a więc tropiłeś ją?
— Nie! Ja was widział i czuwał.
Cesarz zamienił z żoną szybkie spojrzenie.
— W takim razie, czemuś wcześniej nie zdusił niedźwiedzia, lecz dopiero w chwili tak niebezpiecznej?
— Nie śmiał. Myślałem, że wy, panie, spróbujecie z nim siły, a gdybyście nie dali rady, to ja i tak w czas ocaliłby najmiłościwszą panieneczkę.
W źrenicach jego błysnęły iskry gorące, chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz zamilkł i uczynił ruch do odejścia.
— Poczekaj — rzekł Ottokar, sięgając do kieszeni — jesteśmy ci niezmiernie wdzięczni za twoje bohaterskie poświęcenie. Masz tu tymczasem w nagrodę za twoje męstwo, a powiedz, jak się nazywasz, gdzie przebywasz, byśmy mogli wynagrodzić cię stokroć hojniej. Proszę, weź na razie tę skromną sakiewkę.
Siłacz popatrzał na cesarza wzrokiem ponurym i odparł głucho:
— Pieniądze są tanie, droższe jest życie, a nic warte złoto wasze i moje życie, kiedy jest w duszy taki skarb święty, co go za cały świat i za cierpienie najstraszniejsze nie zdobędzie... Żegnajcie!
Spuścił oczy i pochylił czoło do odejścia.
— Stój... Patryku! — zawołała Gizella, wyciągając do niego rękę. — Wszak ty jesteś góral Patryk, nieprawdaż?
Siłacz zadrżał, twarz mu się zmieniła nagle, jakby padła nań zorza świetlista, w oczach zapalił mu się blask szczęścia niezwykłego, na ustach osiadł uśmiech dziecięcy radosny. Nie mógł wymówić słowa; osłupiały przez moment, oczarowany upadł, jak długi, do nóg cesarzowej i zaczął bełkotać urywanem łkaniem:
— Najmiłościwsza... panieneczka poznała mnie... hej! poznała Patryka... nieszczęsnego górala... Teraz ja szczęśliw, teraz ja król na cały świat! Hej!
— Kto to jest? — zdumiał się cesarz.
Gizella dała mu znak porozumiewawczy, że go potem objaśni i pochyliła się nad góralem, dotykając jego ramienia.
— Wstańcie, Patryku — rzekła słodko — niech was Bóg błogosławi za wasze poświęcenie dla nas.
W tem z gąszczów wyjechali konno Gedeon kilku dworzan cesarskich. Na widok rozszarpanego psa, okrwawionego cielska niedźwiedzia i leżącego u nóg cesarzowej człowieka dworacy przyspieszyli kroku, przerażeni. Cesarz zwrócił się do nich przywołujące.
Patryk powstał blady, zalany łzami. Gizella szybko zdjęła z szyi złoty łańcuszek z brylantowym krzyżem i włożyła go na szyję oszołomionego górala.
— Przyjm odemnie tę pamiątkę, dobry, dzielny Patryku, a także pozwól nam pomyśleć o twoim losie, bo naprawdę powinniśmy zatroszczyć się o ciebie.
Patryk chwycił krzyżyk, błyszczący mu na otwartych w koszuli piersiach i przycisnął go do ust.
— Nie trza, najmiłościwsza panieneczko — odpowiedział przez łzy. — Jam już hojnie wynagrodzony, że wy mnie poznali! Pamięć moja o was, panieneczko, to jeden skarb mój największy, a to teraz drugi taki sam... Ja bogacz! hej, hej! — wykrzyknął z szalonym wybuchem radości, pochylił się, pokornie objął kolana cesarzowej, skłonił się nisko cesarzowi, poczem, nie widząc zda się nikogo więcej dokoła, ruszył w las z zadartą hardo głową. Za chwilę znikł w gąszczach.
Gizella była wzruszona, Gedeon, niepytany przez nikogo, zaczął opowiadać o tym dziwaku-góralu, co to jest kiepski na umyśle, krzywdy nikomu nie robi, tylko się błąka i błąka, ukazując się czasem to pod pałacem w Passetoff, to nad jeziorem, to pod Srebrnym Hełmem, to — mówią — że i zachodzi do oberży w górach pod granicą Iralu i tam wygrywa na cytrze płaczliwe piosneczki... Często także wędruje do swej ojczyzny, na Rekwedy, gdzie, jak mówią ludzie, ma dużo kamratów i duże między nimi znaczenie. Często słychać go w górach, jak śpiewa pieśni o cudnej panieneczce-królowej, albo o jakimś bohaterze Swenie, ale kto to taki, tego nikt tu w Arwji nie wie i nikt się od tego Rekweda nigdy nie dowie.
Gizella słuchała tych słów głęboko zamyślona.
— O bohaterze Swenie?... więc o Swenie Wenuczym... lud śpiewa o nim pieśni... czy on jest na Rekwedach? dlaczego imię to otacza taka dziwna tajemnica? dlaczego sam dźwięk tego imienia wywołuje wstrząs szczególny a niebywale silny?... Jakiż on jest ten Sweno?... jakąż moc on posiada?...


Pałac w Szejrunie pałał od illuminacji. Dźwięczała muzyka, podniecana szałem balu dworskiego. Cały park był oświetlony różnokolorowemi lampionami. Strzelały w górę rakiety gwiaździste, co chwila w alejach zapalały się sztuczne ognie. Z zieleńców i kwietników tryskały snopy, węże, różyce drobnych światełek. Wszystkie klomby, podobne do koszów, pełnych żywego kwiecia, okolone były ramami ogników. W tym blasku bijące fontanny wyglądały jak olbrzymie, bajeczne kratery, wybuchające kaskadą drogich kamieni. Pachniały gaje kwiatowe, zapach odurzający rozsiewały wytworne róże.
Po ceremonjalnem wejściu pary cesarskiej w otoczeniu dworu na salę balową, poprzez szpaler świetny utworzony z dostojnych gości i dworzan, po uroczystych prezentacjach zaproszonych osób i powitaniach cesarza i cesarzowej, bal rozpoczął się hucznie. Wtedy niepostrzeżenie książę Ksywian Ururg wymknął się z pałacu do parku, zapragnąwszy samotności i ciszy. Podążył za nim stryj Sebasijan. Młody książę zaczął przechadzać się różaną aleją jakimś dziwnie nerwowymi krokiem i snąć był wzburzony, bo wyrywał z róż płatki i rozrzucał je bezmyślnie po drodze. Książę Sebastjan zauważył głośno tuż za nim:
— Niszczysz, Ksywianie, kwiaty, którymi kiedyindziej zachwycasz się i które kochasz.
— Czy to nie wszystko jedno, w jaki sposób ujawniamy upodobanie do kwiatów?... Ale, powiedz, stryju, czy kwiaty mają duszę, jakiekolwiek czucie? Bo jeżeli kobiety są podobne do kwiatów, to frazesem będzie twoja odpowiedź twierdząca!
Książę Sebastjan spojrzał na niego zdziwiony.
— Ksywianie — rzekł poważnie. — Widzę, że podróże twoje, a ostatnio pobyt w Gwieździe Morza, nie uleczyły cię z pewnego odurzenia. Czy i narzeczeństwo twoje nie wpływa na ciebie dodatnio?
— Po co będziemy mówili o tem, stryju! Z Gwiazdy Morza, zdaje się, bardzo prędko będę odwołany. Stosunki tamte zaostrzają się coraz bardziej. A narzeezeństwo?.. Skończy się małżeństwem, jak chce matka księżna i.. pani samowładna.
— No, nie o to przecież chodzi...
— Właśnie, że o to! — zawołał porywczo Ksywian — stanął, rozejrzał się bacznie dokoła i półszeptem spytał:
— Czy zauważyłeś, stryju, jakie promocje czyni księżna-matka hrabinie Nawadi? Czy spostrzegłeś, jakimi względami natury osobistej cesarz otacza tę panią?
— Hm... — mruknął Sebastjan i opuścił głowę w zamyśleniu.
— Niema nikogo — rzekł Ksywian, świecąc dziwnym blaskiem oczu — możemy mówić swobodnie... od owej pamiętnej nocy na balkonie zamku w Idaniu, gdym się tobie zwierzał, stryju, a potem prawie bezpośrednio wysłano mnie z Idania w podróż, od owej nocy nie ufam już nawet duchom!
Zamilkł na chwilę, jakby gotował się w sobie, poczem wybuchnął:
— Och, jakże mnie drażni ta Rozalina Nawadi! przepędziłbym ją z Idania na koniec świata, jak złego ducha...
— Któż tego dokona? Księżna-matka, której Nawadi jest damą honorową i zaufaną ulubienicą? Czy cesarz? zaśmiał się Sebastjan sarkastycznie.
— Cesarz, który z nią romansuje i dla niej zdradza żonę... tę świętą, cudną!
— Cicho, na Boga!
— Wszystko jedno stryju! Matka mnie oburza. Matka rozmyślnie rzuciła zarzewie niezgody, by osłabić wpływ Gizelli na cały dwór, nawet na politykę względem Rekwedów. A teraz? wszak wiemy, co już wywołuje wznowiona polityka matki. W dodatku potworność księżny podsuwa Gizelli adoratorów swoich protegowanych, by ją skompromitować. Ten Szerrnitz naprzykład, faworyt matki kreowany na faworyta Gizelli... Och!... jakaż to podłość!... Lecz, że to się nie udaje, zatem księżna podsuwa cesarzowi tę Rozalinę, Zygfrydę i te wszystkie ze swojej kliki, bo one umieją czarować zmysły Ottokara. To ohyda, okropność!... To się źle skończy, zobaczy stryj!
Sebastjan zapalił fajeczkę i rzekł, puszczając kłąb dymu:
— Nie znasz widocznie ani Gizelli, ani Ottokara. Ona jest zbyt czysta na wszelkie zamachy matki i jest zbyt dumna, by otwierać rany serca swego przed mężem i matką lub tą... damą. Cierpi w milczeniu, a jak traktuje protegowanych matki, sam widzisz. A cesarz?... Dziś interesuje go Nawadi, jutro może zajmie go inna, później znowu inna...
— A Gizella w międzyczasie, w antraktach, tak?... O, za ambitna jest na taką rolę! Ottokar nie wart jej, powtarzam śmiało, co mówiłem kiedyś. Ottokar spostrzeże zapóźno, co stracił, zabijając jej serce, ale już ratunku nie znajdzie.
— Teraz mówisz trafnie, Ksywianie. Gizella to biała szarotka, zakwitła na szczytach niedostępnych. Oni oboje tak bardzo różnią się od siebie! Tylko jej bujna dziewczęcość mogła stworzyć to uczucie, którem zdawałoby się została związana z Ottokarem. Cesarz zaś był oczarowany jej urodą, kochał ją głównie zmysłami, dzięki temu, co go podniecało zawsze.
— Te różnice znamienne wśród nich matka nasza wyzyskała dla swoich niskich celów — ponuro dokończył książę Ksywian. — To się jeszcze zemści i na matce, o! to się zemści...
— Nie tak szybko spełnią się nasze przewidywania — zaśmiał się smutnie Sebastjan.
— Dla pomszczenia Gizelli zgodziłbym się być w tej chwili ofiarą naszego fatum, jeśliby to zgnębiło księżnę.
— Ksywianie, milcz! Za daleko posunęliśmy się w rozmowie. Wracajmy na salę.
W milczeniu doszli do pałacu i wsiąkli w jego jaśniejące, kwieciste czeluście.
Bal był w pełni. Zgromadził się w pałacu szejruńskim cały dwór, cały najwyższy świat idański i dwór księcia Ksywiana z Gwiazdy Morza. Złoto-biała sala balowa mieniła się od wyszukanych strojów niewieścich, od mundurów, gwiazd, klejnotów. Kaskady promienistych zórz świetlnych odbijały się w oczach kobiet łuną upojenia, mężczyźni podnieceni byli szałem muzyki i winem. Podczas przerwy w tańcach grupy dam i mężczyzn skupiły się pod rozłożystemi palmami, pomiędzy snopami kwiatów. Powiewały wachlarze, jak motyle barwne, błyszczące i jak motyle przefruwały z ramion kobiecych na torsy męskie, od jednych ust, rozpalonych czerwienią, do drugich, spragnionych rozkoszy całowania. Po sali roznoszono napoje chłodzące.
Pod wielkiem kwitnącem drzewem kamelji różowej książę Ksywian dostrzegł cesarza. Strojny, promieniejący w uśmiechu Ottokar rozmawiał z piękną młodą kobietą o włosach czarnych, jak heban, obfitą w kształty, jak boginie zmysłowych rozkoszy. Chociaż cesarz zachowywał wszystkie prawa zastrzeżone przez surową etykietę, jednakże widoczną była jego zalotność i podniecenie, gdy mówił i pochylał się nieznacznie do obnażonych głęboko ramion swej towarzyszki. Jej źrenice błyskające, kusicielskie, rozpalały w cesarzu ogień pożądania. Książę Ksywian łatwo dostrzegł, że cesarz obok kokietującej go hrabiny Nawad zwraca na siebie uwagę całej sali i jest przedmiotem nietylko spojrzeń, ale i zjadliwych dowcipów i dyskretnych komentarzy. Zabolało go to ze względu na Gizellę, lecz zagryzł tylko wargi i zaczął krążyć po sali rozmawiając obojętnie to z tym, to z owym.
W jednej z ukwieconych lóż książę Phalwi, szambelan cesarzowej, mówił do księcia Wenuczy’ego:
— Sądziłem, że cesarz nie da się wciągnąć w sieć zastawioną przez matkę, a jednak...
Wenuczy pokiwał smutnie głową i odparł:
— Bagienko często wydaje się łąką kwiecistą i trzeba mieć mocne skrzydła do latania, by w porę zachować przytomność. Wątpię, czy znajdą się pośród nas osobniki, które wytrwałością utrzymywania się na wyżynach dorównają naszej najmiłościwszej pani.
Szambelan Phalwi chwycił go poufnie za rękę i rzekł szeptem, patrząc mu w oczy:
— Czy książę wiesz, jak strasznie cierpi cesarzowa?
Wenuczy westchnął ciężko:
— O, tak! Wielką jest w swojem cierpieniu królowa Gizella...
—...Królowa! — zawołał, jak echo, zdumiony Phalwi.
Książę Wenuczy pochylił głowę i nic nie odrzekł.
Koło loży przesunęły się dwie damy. Jedna z nich szepnęła do drugiej, zasłaniając usta wachlarzem:
— Trzeba mieć odwagę i muskulaturę Nawadi, ażeby móc z powodzeniem odbić tę nieprzystępną twierdzę, jaką był cesarz pod panowaniem nimfy arwijskiej.
— Och!... — skrzywiła się tamta zazdrośnie — taką twierdzę pod władzą obłocznej nimfy zdobyć może byle sroka. A że cesarz... — niedokończyła i zaśmiała się lekceważąco.
— Czy sądzisz, że na ciebie nie przyjdzie kolej? — zapytała pierwsza, mrużąc oczy złośliwie.
— O, tak — odrzekła druga nieco urażona — lecz mam przyjaciółki, które za wszelką cenę postarają się o miejsce pierwsze... Przepuszczę je wspaniałomyślnie.
Nieco dalej w towarzystwie, złożonem z kilku pań i panów, przeplatano rozmowę uwagami:
— Nie! Ta scena cesarza z Rozaliną jest ogromnie wyzywająca... Jak można tak publicznie!... cesarzowi taką okazywać zalotność?...
— A cesarzowa jak gdyby nie dostrzegała tego...
— Ale nie widzi również i księcia Szerrnitza.
— Cesarzowa jest uważniejsza. Szerrnitz nie ma szans... zamach chybia.
— Dla niejednych bal ten jest gorszącem widowiskiem, innych zawistne dusze święcą tu swoje orgje. Popatrzcie na tę piękną tygrysicę Zygfrydę, której cesarz jest po małżeństwie swojem nieuiszczalnym dłużnikiem...
— Ach, jakaż tu atmosfera duszna! Ileż tu półszeptów, niedomówień, znaczących spojrzeń, złośliwości... Nieznośne!
Zabrzmiały znowu tony muzyki i cała sala rozkołysała się w tańcu. Bujną kibić hrabiny Nawadi ujął teraz z wyszukaną galanterją cesarz, z Gizellą zaś zaczął wirować hrabia Prado. Arystokrata idański od dłuższej chwili starał się usilnie o ten zaszczyt i najwyższe dla niego szczęście.
Gizella tańczyła z niezrównanym wdziękiem, jak zawsze, ale nikt nie odczuł, że taniec jej, jak zwykle mistrzowski, nie sprawiał jej tego wieczoru przyjemności. Drażnił ją w niewypowiedziany sposób chłodny, śliski a triumfujący wzrok księżny-matki, zwracany na nią nieustannie, ilekroć cesarz, zapominając o godności swojej, okazywał hrabinie Nawadi dużo więcej asysty, niż konwenans dworski na to dozwalał. Panowała nad sobą z męstwem natury wielce subtelnej, lękającej się cienia podejrzeń, że ją coś boli i upokarza, bowiem szyderstwo jednych, współczucie drugich byłoby dla niej męką ponad siły. Zmęczona tą walką wewnętrzną, zapragnęła pozostać samą, by choć na krótki moment doznać bezwzględnego spokoju.
Po skończonym tańcu opuściła salę, zostawiając za sobą gwar, muzykę, całe towarzystwo, obce jej w tej chwili. Marmurowy taras oświetlony był szeregiem świec w kolorowych lampkach, ukrytych tajemniczo wśród kwiatów i zieleni i wyglądał, jak fantastyczny pomost, zawieszony nad próżnią. Noc letnia cicha pachniała wilgotnym aromatem parku, skraw nieba był podobny do szafirowego baldachimu. Gizella oparła się o balustradę, wybiegając tęsknym wzrokiem w nieskończoność mroków. Westchnęła, pomyślawszy, że noc ta przeminie i próżnię ciemną zapełni światłość radosna, a w niej może już nigdy słońca nie wzejdzie... Nagle spostrzegła obok siebie hrabiego Prado. Świetny arystokrata, rozmarzony w tańcu z nią, cały był pod wpływem jej uroku. Tak, jak tam na sali, patrzał na nią oczami gorączkowemi, usta miał rozedrgane od tajonych słów, powstrzymywał je ostatkiem panowania nad sobą. Gizella zmarszczyła brwi. Uciekać przed nim do sali wydało jej się słabością, którą hrabia mógłby źle zrozumieć, odprawić go z tarasu— rzeczą nieuzasadnioną. Zwróciła się więc do niego uprzejmie, ze swobodą, pewna siebie, trochę wyniosła.
— Nie dokończyliśmy rozmowy naszej, hrabio. Więc jest na Rekwedach bohater, o którym mówią, że orle skrzydła są dla niego za małe, świat za ciasny, a Sustja... za wielka? To mnie zainteresowało bardzo.
Hrabia lekko drgnął, jakby ocknął się z zadumy i rzekł, chwytając rozpierzchłe myśli:
— To... książę Sweno, najmiłościwsza pani.
— Książę Sweno! Domyśliłam się tego... Ach, tak, książę Sweno z Awra Rawady, pamiętam!... Zamek bajeczny na wiszarze skalnym... siedziba orła... świątynia ofiarna... dąb wiekowy, pod którym składano przysięgę... Czy wrócił książę Sweno?
— Dotąd nie dało mi się słyszeć. Jedni mówią, że podróżuje ciągle oddany samotności i nauce, drudzy twierdzą znowu, że przebywa, w kraju i działa nadal w myśl idei wyzwoleńczej.
— Czy dobrze znasz, hrabio, historię księcia Swena?
— Znam właściwie dwie hiistorje: jedną opartą na celowem zmyśleniu faktów, na insynuacjach, i drugą, którą raczej nazwałbym bohaterską legendą. Jedną przechowuje w swych aktach rząd idański, druga snuje się wśród ludu rekwedzkiego w postaci opowiadań i pieśni. Opowiadał mi ją stary burgrabia zamku Awra-Rawady, Tolomed... — Zresztą...
— Mów, hrabio.
Prado spojrzał na nią tak, jakby chciał powiedzieć, że temat ten obecnie mało go interesuje i rzekł:
— ...o księciu Swenie Idań zapomniał i nikt tutaj nie mówi już o nim.
— Ach, o tem wiem... — rzuciła cesarzowa i przeszła się zamyślona wzdłuż tarasu.
Hrabia zamilkł i patrzał na nią, jak drogocenne koronki jej sukni balowej i djadem z wielkich pereł spięty ogromnymi brylantami na jej włosach, czyniły ją podobną do białego, zjawionego we śnie, anioła. Czuł, że opanowuje go szalone podniecenie i że runie do jej stóp z tajonym hymnem serca.
Gizella unioisła głowę, obarczoną przepychem włosów i przystanąwszy, rzekła z uśmiechem ust i oczu:
— Tak! Sustja za wielka dla niego w znaczeniu szyderczem bo dla niej, dla jej dobra i spokoju poświęcił własne skrzydła i może świetlaną przyszłość swej ojczyzny... Sustja za wielka — to określenie głębokie...
Znowu przesunęła się wzdłuż tarasu wśród krótkiej chwili milczenia:
— A jednak książę Sweno, o ile istotnie wyjechał, powinien teraz wrócić na ratunek ojczyzny, na jej ocalenie — wypowiedziała półszeptem, jakby do siebie.
Hrabia Prado poruszył się niespokojnie i rzekł dziwnie brzmiącym głosem:
— Wasza cesarska mość sprawiła na Rekwedach takie cudy, że nawet książę Sweno nie dokonałby tego. Wasza cesarska mość może sprawić więcej, bo gdziekolwiek stąpnie, tam ścielą się przed nią róże, które są sercami ludzkiemi...
Gizella stanęła zdumiona i zawołała, rzucając na niego wzrokiem:
— Co pan mówi?!
Hrabia nie panował dłużej nad sobą. Padł przed Gizellą na kolana i wyciągnąwszy do niej ręce zaczął wyrzucać z siebie słowa wrzące, szalone, urywane, nieprzytomne.
Cesarzowa cofnęła się przerażona, nie zrozumiała na razie, o co hrabiemu chodzi, krzyknęła, patrząc na jego twarz obłąkaną:
— Co ci jest, hrabio? Co to znaczy? Proszę wstać!
— Najmiłościwsza pani... — bełkotał Prado — dłużej ukrywać... cierpieć... walczyć ze sobą, nie mogę, nie mogę!... Miłość moja do ciebie, pani...
Niepohamowany potok słów ognistych wyrzucały usta jego bezpamiętne. Roztrzęsiony namiętnością, opętany uczuciem chwycił gwałtownie brzeg jej sukni i przytulił do ust, jak talizman najdroższy. Zaczął jęczeć błagalnie.
Gizella wzdrygnęła się potwornym wstrząsem zgrozy. Obrażona śmiertelnie odskoczyła w tył, hrabia Prado upadł twarzą na posadzkę.
Gizella miała za sobą balustradę tarasu, przed sobą — klęczącego szaleńca. Cisnęła mu w twarz wzrok obrażonej durny kobiecej i wykonała rozkazujący ruch ręką:
— Jak śmiesz znieważać mnie, zuchwały! — wybuchnęła oburzona, wyszarpnąwszy z rąk hrabiego skraj sukni.
Prześliznęła się zręcznie wzdłuż balustrady i drzwi wiodących na salę i wbiegła bocznem wejściem do pałacu.
Prado został sam, na kolanach, z męką w duszy rozszalałej, z tragicznym spazmem w piersiach. Upadł twarzą na marmur, gdzie przed chwilą stały jej stopy, przytulił koronkę odszarpniętą od jej sukni do ust, łkanie, pełne boleści i zawodu targnęło całą jego postacią.
Nad nim płonęły lampki wśród zieleni i kwiatów, roniących woń słodką, z sali balowej rozległy się śpiewne, rozkołysane dźwięki orkiestry. Żółto-szkarłatna ślepa ćma nocna huczała nad głową klęczącego hrabiego.
Z poza grup różanych, oplatających w dole kolumny tarasu, wysunęła się cicho postać męska i przeszła wolno w głąb parku. Zdawało się, że jednocześnie jakiś ostrzegający zaledwie uchwytny szept rozpłynął się w powietrzu:
— Gdyby kto widział i doniósł księżnie matce... Ale nie! Ty jej więcej nie będziesz kompromitował...
Cesarzowa wzburzona szła prędko przez rzęsiście oświetlony korytarz, wiodący z tarasu do mniejszego salonu, przeznaczonego dla pary cesarskiej. Wtem zastąpili jej drogę książę Sebastjan i Ksywian. Obaj byli bladzi i widocznie czemś niezwykłem podnieceni. Spojrzawszy na Gizellę, Sebastjan poruszył brwiami porozumiewawczo i pochylony do niej, zaszeptał gorączkowo:
— Więc już doniesiono waszej cesarskiej mości? Już wiesz?
— Co się stało?
— Sądziłem? Więc nic nie wiesz, pani?...
Książę rozejrzał się dokoła i jeszcze ciszej szepnął:
— Otrzymaliśmy wiadomość, że Rekwedy są w przededniu nowego powstania.
— Jestto na razie wiadomość tajna — dodał książę Ksywian. — Trzeba odwołać cesarza z sali balowej i uprzedzić.
— Na Rekwedach powstanie... — powtórzyła jak echo zdumiona Gizełla. — Czyżby to było możliwem... teraz?
— Niestety, tak jest — odrzekł Sebastjan, kiwając smutnie głową. — Bliższych szczegółów jeszcze nie posiadamy, choć staraliśmy się je zaraz zebrać, to tylko udało nam się stwierdzić, że rozruchy przygotowywały się oddawna.
— Więc Sweno Wenuczy!!
— Otóż chciałem nadmienić, że młody Wenuezy ukazał się nagle na Rekwedach i publicznie wystąpił, paraliżując swoimi szalonymi wpływami działalność partji rewolucyjnej.
W oczach Gizelli błysnął płomień radości i zapału, jak gdyby ta wiadomość o księciu Swenie przywróciła jej wiarę w ocalenie Rekwedów od nowej burzy, która mogła przynieść tylko klęskę. Obie ręce położyła na ramionach książąt i rzekła pewnym, choć nieco drżącym głosem:
— Gdy Sweno tam działa, wierzcie mi, że o Rekwedy jestem spokojną. Alarmować cesarza nie trzeba, bo nie można wzbudzać w sercu Ottokara tej nieufności do Rekwedów, którą tak długo musiałam zwalczać. Nie mówcie o tem księżnie matce i wogóle nikomu ani słowa, proszę o to.
— Ależ Gizello! — zawołał zdziwiony Sebastjan.
— Żądam tego, ani słowa nikomu! Czuwajcie sami pilnie, ale w zupełnej tajemnicy i zachowujcie się tak, jakby żadnych niepokojących wieści nie było. Resztę biorę na siebie, na swoją wyłączną odpowiedzialność.
— Ależ wasza cesarska mość, takich rzeczy utrzymać w tajemnicy nie wolno, cesarz musi się o tem dowiedzieć.
— Stryju, ja to dobrze rozumiem.i dlatego sprawę całą biorę na siebie. Idźcie, proszę, na salę, a gdyby cesarz pytał o mnie, powiedzcie, że czułam się trochę zmęczona i dlatego odeszłam do siebie.
Uścisnęła dłonie obu książąt i oddaliła się szybko. W następnym głównym korytarzu zjawili się przed nią znienacka biało-szkarłatni paziowie, niosąc zapalone świeczniki. Gizella szła poprzedzana ich podwójnym szeregiem, pozornie chłodna, majestatyczna, chociaż buchał w niej płomień szalonej podniety, chociaż porywało ją coś naprzód, a w głębokich źrenicach ukrywał się niepokój, zapał i burza, targające jej całe jestestwo.
Księżniczka arwijska umiała już być cesarzową Sustji i panować dzielnie nad swemi uczuciami.
W chwilę potem rozmawiała długo poufnie z wezwaną do siebie hrabiną Dalney.
Tejże nocy, zanim bal dworski dobiegł końca, hrabina Dalney opuściła Szejrun, Gizella zaś zamknięta w swej komnacie, przetrwała bezsennie kilka godzin na rozmyślaniach i gorącej modlitwie.


Był jeden z tych poranków, które Gizella lubiła spędzać w szejruńskiej oranżerji, rozkoszując się godziną samotności w wyłącznem towarzystwie wiernego doga Sophacsa. Wśród egzotycznych drzew i krzewów biła fontanna, otoczona u dołu wieńcem różowych stokroci, na zawieszonych tu i owdzie kołach huśtały się różnobarwne swarliwe papugi, w powietrzu przesyconem zapachami kwiatów i dusznem od słońca śmigały kolibry, na kryształach szyb górnych malowała się tęcza.
Gizella siadła na białej marmurowej ławeczce pod skupiną róż ponsowych, odurzających wonią, i ruchem powolnym, jakby powstrzymywana przez pewną obawę, otwierała list od Luisela. Dawno już nie miała wiadomości z Nomechji, a te, które dochodziły do Idania, były komunikowane przez osoby trzecie, bardziej lub mniej życzliwe królowi Arwji. Z nich dowiedziała się o zerwaniu zaręczyn Luisela z jej siostrą Klodyldą, szczegóły jednak tej sprawy, obchodzące ją żywo, przedstawiono jej sprzeczne. Przytem na dworze idańskim zaczęto złośliwie komentować każdą wiadomość nadchodzącą z Nomechji i wplątano w tę sprawę jakąś inną kobietę na wzór... hrabiny Nawadi.
Gizella zaczęła czytać.
„Wasza cesarska mość, najmiłościwsza pani, imperatorówo Sustji, Rekwedów, Sylirji, Heczji, Iralu i wielu, wielu ziem, gór, jezior, rzek, miast, zamków, lasów, pól i rozłogów zielonych, poddanych pokornych i niesfornych — pozwoli mnie, skromnemu królowi Arwji, nazywać cię w tym liście po dawnemu Zili. To imię bowiem przypomina mi Srebrny Hełm, szmer strumienia górskiego i poranki jasne bez tych cieni i chmur, pod których mrokiem rozwija się częstokroć kwiat życia ludzkiego.
Mówiliśmy pewnego razu o szczęściu w miłości (Tyś to ładnie określała). A teraz wyznam ci, że nie czułem się szczęśliwym, jako narzeczony Klotyldy, rozumiejąc, że byłaby ona tylko królową Arwji, lecz nie królową mego serca i duszy. Królową moją był i pozostanie na zawsze kto inny, zdradzić się jednak nie mogę, nie wolno mi! Otóż z Klotyldą zerwałem w sposób dość brutalny, nie zastanowiwszy się, czy osobie królewskiej przystoi taka pospolitość. Opowiem ci to:
Pewna niewiasta, młoda — i ładna, zajmująca jedno z lepszych miejsc na dworze w Passetoff, upodobała mnie sobie i w celu intrygi pierścień mój zaręczynowy, dany Klotyldzie, wykradła. Nie wiedząc nic o tem, zauważyłem przypadkowo, że pierścień mój nosi na palcu jeden z wyższych oficerów dworu w Passetoff, jak mnie poinformowano, wielbiciel wdzięków owej niewiasty. Wyobraź sobie, Zili, moje oburzenie na myśl, że nikt inny, tylko moja narzeczona pozwoliła sobie na taką płaską złośliwość, poniżającą powagę aktu zaręczynowego. Wyjechałem niezwłocznie do Swantajn, zrywając z Klotyldę narzeczeństwo swoje. Znasz mnie, Zili, nie liczyłem się z nikim i z niczem.
Tymczasem owa niewiasta podążyła za mną do Swantajn, usiłując zbliżyć się do mnie pod różnymi sprytnie pomyślanymi pozorami. Ponieważ roztoczyła przedemną wszystkie wdzięki kobiece i ujawniała coraz gorętsze zapały do mnie, przeto, zrozumiesz Zili, nie mogłem okazać się wobec niej Katonem. Pobawiłem się z nią trochę, jak Zeus i z to, z tą tylko różnicą, że nie przeistaczałem się w chmurę, zostawiając tę sztukę na inny przypadek.
Klotylda zwróciła mi również słowo i odesłała wszystkie dary, oprócz pierścionka, co do którego nadmieniła, że zginął jej dość dawno w niewytłumaczony sposób. Nie zawiadomiła mnie przedtem, ponieważ nie chciała sprawiać mi przykrości. List jej był krótki i ułożony tak, jak się pisze do człowieka, któremu wiele rzeczy nierozważnych powinno się wybaczyć. Jakkolwiek list Klotyldy podrażnił moją ambicję, jednakże uwierzyłem w jego szczerość, odsuwając od siebie myśl, że mój pierścień zaręczynowy przeszedł wprost z rąk narzeczonej na palec oficera. Zacząłem snuć domysły i sprawdzać pilnie ich trafność, aż nareszcie podejrzenie moje padło na ową Io. Udało mi się tak ją podejść zręcznie, że z konieczności musiała przyznać się do przeprowadzonej tak podle intrygi. Nie potrafiła inaczej utorować sobie drogi do mnie, a miłość jej dla mnie była silniejsza ponad wszystkie względy. Oczywiście, nie mogłem dłużej znieść obecności tej przewrotnej kobiety i wygnałem ją z granic Arwji. Sam podążyłem do Passetoff, ażeby wytłumaczyć Klotyldzie swą nierozwagę i przywrócić nadal zerwane więzy narzeczeństwa. Ale siostra Twoja okazała się nieubłaganą. Rozumiem ją. Ambicja jej ucierpiała zbyt silnie, a znowu dziewiczość jej nie mogła darować mi przygodnej Io...
I stało się! Jestem w Swantajn, na lato zaś jadę do Snu-Łabędzia, mego pałacu na wyspie kwiecistej. Nie chcę o kobietach myśleć, jedynie Ciebie, Zili, biała siostrzyczko moja, błagam, odwiedzaj samotnika, który poznał siebie i już do końca życia będzie śpiewał swoją pieśń łabędzią, pieśń duszy, pieśń serca tęskną a beznadziejną...
Oprócz Ciebie, Zili, nie kocham nikogo, taka zresztą miłość, jak moja, mogła się zrodzić w piersi Wittelsgetha dla Wittelsgethówny. A więc jestem Ci bratem. Klotylda ma dużo podobieństwa do Ciebie — to mnie porwało, lecz nie związało, bo ona to nie Ty. Klotylda widocznie łatwo zapomniała o mnie, bo, jak wieść niesie, zaręczy się wkrótce z księciem Dalwalencji. Gorzej jest z bratem Twoim starszym, Janem Luiselem, który żeni się z tancerką, jakoby hiszpańską. Tancerka ta ma bajeczne rzemiosło w nogach i zwie się Sylwina Netel... A więc Jan Luisel Wittelsgeth i Sylwina Netel... Pyszne zestawienie, nieprawdaż?...“
Cesarzowa opuściła list na kolana. Przez chwilę siedziała nieruchomo przybita wiadomością o bracie.
— Nie, Luisel żartuje, to chyba niemożliwe! — wybiegł z jej ust szept głośny.
Czytała dalej z wypiekami na twarzy.
„ — Żadne perswazje nie skutkowały, zapalił się nasz braciszek i w rezultacie prowadzi do ołtarza tę Netel. Małżeństwo będzie oczywiście morganatyczne, bo jakaż to księżna Arwji z domu Netel, wzięta wprost ze sceny! Jako król Arwji nadałem tej miłej kuzynce tytuł baronowej Warselee i moje królewskie pozwolenie. Cóż miałem robić?... Nie przejmuję się, bo to Wittelsgeth, więc — fantasta. Po nas można się spodziewać wielu rzeczy, o jakich nie śniło się Srebrnemu Hełmowi, jakkolwiek widział on już mnóstwo głupstw, popełnianych na tronach królewskich... i cesarskich, nie wyłączając arwijskiego i sustjańskiego. Jedno jest sympatyczne w tem przyszłem małżeństwie, a mianowicie, że Jan Luisel kocha naprawdę Sylwinę, widząc w niej gwiazdę niebiańską, podczas gdy jest to zwykły węgielek, tlejący w popiele...“
Gizella dokończyła listu pobieżnie już i wzburzona powstała z miejsca. Targał nią, gniew i niepokój.
Gdy wróciła do pałacu, była tak zmieniona podczas śniadania, że nie uszło to uwagi cesarza. Powtórzyła mu otrzymaną z Nomechji wiadomość. Cesarz odetchnął.
— Ach, tak — rzekł — pomysł w istocie niepoczytalny. Ale wzruszenie twoje, Gizello, wziąłem za coś zgoła osobistego.
— Wszaik kwestja przyszłości i szczęścia Jana Luisela jest mi bardzo bliska i o tem właśnie mówimy.
— Sądziłem, że dotyczy to twojej wyłącznie osoby i twego powodzenia na... ostatnim balu dworskim.
Gizela zapłonęła.
— Domyślam się, do czego zmierzasz, Ottokarze. Zapewniam cię, że tam, gdzie godność swoją potrafię sama ocalić, tam nie zwracam się o pomoc nawet do ciebie. Brzydzę się wszelkiem zausznictwem, a zwłaszcza pogardzam ludźmi, którym fałszywe doniesienia sprawiają przyjemność.
— Jednakże świadek naoczny tej... romantycznej sceny nie należy do tego rodzaju ludzi — sarknął cesarz.
— Lecz przejaskrawił fakty. Nie staję w obronie własnej lub hrabiego Prado, ale proszę cię, Ottokarze, nie pieczętuj sprawy demonstracyjnie, bo ją wydobędziesz na widok i poruszysz opinję publiczną, co zgoła nie jest pożądanem.
— W sprawie tej mam własne zdanie, a jak postąpię, również do mnie należy — odrzekł cesarz sucho.
— Jak chcesz.
Oboje umilkli i rozstali się podrażnieni. Gizella odeszła do swoich pokojów. Zaczęła pisać do Luisela, gdy w tem zapukano do drzwi. Weszła hrabina Dalney.
— Inara! — krzyknęła Gizella, zrywając się na widok przyjaciółki.
Uścisnęły się serdecznie.
— Inaro! nie całuj mnie w rękę, gdy jesteśmy same. Nietylko cesarzową chcę być dla ciebie, lecz... Gizellą.
— Jesteś królową naszą, pani! Przywożę ci złoty róg obfitości, pełen słonecznej wiary w ciebie, pełen umiłowania ciebie, pełen nadziei, że serce twoje jest nam oddane i że polegać na niem możemy.
Oczy Gizelli zapłonęły, rum eńcem zakwitła jej twarz jasna.
— Wierzyć powinniście, ale na czyny, o jakich marzę, niestać mnie jeszcze. Walczę! Ty dobrze wiesz, Inaro, z jaką siłą wrogą i z jak złośliwym oporem walczyć muszę. Sprawa Rekwedów jest świętym celem mego życia i do osiągnięcia tego celu Bóg mi dopomoże.
— Dopomoże ci, pani i lud rekwedzki! — zawołała Inara, patrząc z zachwytem na cesarzową. — Twoje imię Pani, twój nimb piękna duchowego zdolen jest nawet przemienić serce najbardziej nieufne i wrogie wam... Ururgom...
— Czyje serce? — spytała Gizella porywczo.
— Trybuna rekwedzkiego, wodza i duchowego dyktatora... księcia Swena...
Gizella uśmiechnęła się, strzelając przedziwnym blaskiem oczu i rzekła trochę wymijająco:
— W imieniu tem zawarta jest świetlana przyszłość Rekwedów. Sweno Wenuczy jest bohaterem, którego szlachetność i umysł wielki może dokonać cudów. Młody książę dowiódł, jak wielką rozporządza potęgą, mogącą miljon serc przeistoczyć w jedno własne serce i na ile własną duszę uczynił duszą narodu odporną na wszelkie wrogie wpływy. Dowiedziałam się, zanim wróciłaś, Inaro, że powstanie na Rekwedach zostało szczęśliwie zażegnane, dokonał tego wielki Rekwed, nie zaś, jak na to się zanosiło, interwencja czynników obcych, bo rządu idańskiego.
— Najmiłościwsza pani — odparła lnara z zapałem. — Twoje to na Rekwedach zwycięstwo.
— Przesadzasz, Inaro, przez miłość dla mnie, ale nie mówmy o tem — zawołała wesoło Gizella. — Opowiedz mi raczej o swojej podróży i o księciu Swenie.
Obie panie zeszły do parku i przechadzając się w ulubionej alei, spędziły na ożywionej rozmowie czas dłuższy. Z rozmowy tej cesarzowa odniosła nader przyjemne wrażenie, że imię jej na Rekwedach jest tak popularne, jak imię księcia Swena, który działalnością swoją nie pozwala narodowi zgnuśnieć w więzach niewoli, podczas gdy ona te więzy rozlużnia coraz bardziej i krzepi serca świetlaną nadzieją. Gizella promieniała z niewysłowionej radości. Jej uśmiech jakiś inny, niż zwykle, zdumiewał cesarza, cieszył oddanych jej dworzan, lecz sprowadzał chmurę, na czoło księżny matki, przed którą tajemnicza sprawa niedoszłego powstania na Rekwedach była narazie zupełnie ukryta. Jeden książę Sebastjan poinformowany był przez Gizellę i rozumiał jej uszczęśliwienie.
Wkrótce Gizella otrzymała wiadomość z Passetoff o zawarciu związku małżeństkiego przez brata, Jana Luisela, z Sylwiną Netel, obecnie dzięki aktowi królewskiemu, baronową Warselee. Zgnębiona i rozgoryczona, chcąc zagłuszyć się czemkolwiek, pojechała z hrabiną Inarą do Idania. Zwiedziwszy kilka szkół ludowych, ufundowanych przez cesarzową, i przytułek dla starców, zatrzymały się dłużej w tanich kuchniach dla biednych.
Cesarzowa często odwiedzała te dobroczynne instytucje, aby naocznie sprawdzić, czy odpowiadają wszystkim wymaganiom i aby usługujące tam honorowo panie z arystokracji idańskiej zachęcać do dalszej pracy. I teraz, spróbowawszy potraw, jakie podawano biednym gościom, stanęła z kilku paniami, prowadząc ożywioną rozmowę. Nagle ujrzała w otwartych drzwiach wchodzącego do sali starszego mężczyznę w wytartym kubraku robotniczym. Poznała księcia Sebastjana. Rzekła pospiesznie do hrabiny Inary:
— Stryj chce wypróbować naszą kuchnię, patrz, jak się przebrał. Ale żart za żart!
Ubrała się prędko w biały fartuszek, zarzuciła umyślnie białą chusteczkę na głowę i — zamówioną przez księcia zupę zaniosła sama. Książę wpatrzony w jakiegoś biedaka, jedzącego naprzeciw, nie zauważył odrazu, kto mu podaje obiad, dopiero gdy Gizella postawiła przed nim talerz, podniósł na nią oczy.
— Najmiłościw...
Nie dokończył! — cesarzowa przerwąła mu okrzyk znaczącym ruchem ręki i odeszła szybko, dławiąc się ze śmiechu. Książę był ubawiony serdecznie. Jadł z prawdziwym apetytem, a po spożyciu obiadu położył na talerzu sakiewkę ze złotem, opatrzywszy ją karteczką: „Na jadłodajnię fundacji Jej Cesarskiej Mości Najmiłościwszej Pani wdzięczny za smaczną zupę i cudną usługę — Sebastjan“.
Gizella, rozweselona tą sceną, pojechała z hrabiną Dalney wprost z jadłodajni do zamku cesarskiego w odwiedziny codzienne cło dzieci.
W salonie, poprzedzającym dziecięcą sypialnię, natknęła się niespodzianie na księżnę matkę. Powitały się sucho.
— Wasza cesarska mość raczy się zatrzymać, dzieci są teraz w kąpieli, wchodzić nie można.
— Ależ ja jestem matką! — zawołała Gizella zdumiona niezmiernie.
— W regulaminie, jaki tu wprowadziłam, niema wyjątków. Wszyscy muszą się do niego zastosować. Wasza cesarska mość wogóle za często, się tu fatyguje. Codzienne odwiedzanie dzieci i pieszczoty psują małą. Księżniczka ma już pięć lat i wybornie pojmuje wiele rzeczy.
Cesarzowa zacięła usta, fala krwi zalała jej oblicze. Podniosła głowę, zmarszczyła brwi i posunęła się szybko do dziecięcej komnaty. Księżna zastąpiła jej drogę. Gizella z pozornym chłodem, choć cała wrząca wewnętrznie, odsunęła lekko księżnę i nacisnęła klamkę. Hrabinie Dalney dała znak, by została w salonie. Przeszła sypialnię krokiem szybkim, nerwowym, otworzyła drzwi łazienki.
— Mama! Mama! — krzyknęła Beata, wychylając się z białych puchów.
Cesarzowa skinęła głową na uniżone ukłony piastunek i pochyliła się nad dziećmi. Z jej wzburzonej przed chwilą twarzy znikł najmniejszy cień, słońce promienne zaigrało w jej oczach i rozjaśniło ją uśmiechem. Jednem objęciem najczulszem przycisnęła do swych ramion synka i córeczkę, okrywając ich główki rzęsistemi całunkami. Gizcellę wkrótce pochłonęła radość i szczebioty tych dwóch najbliższych jej istotek, więc zaczęła cieszyć się razem z niemi, szczęśliwa, że je tuli do siebie.
Wizyta jej przeistoczyła się w ucieszną igraszkę, pełną swawoli dziecięcej, śmiechów i okrzyków radosnych.
Weszła księżna i naraz wszystko ucichło. Dziewczynka stropiła się i spojrzała na księżnę z powagą, w której był niepokój. Na widok stropionych oczu dziecka cesarzowa zawrzała buntem, lecz opanowała się ze względu na piastunki i ochmistrzynię. Pozornie obojętna żegnała dzieci i, skłoniwszy się chłodno księżnie, skierowała się ku wyjściu. Księżna Annuncjata Zofja poszła za nią. Zatrzymała ją w salonie.
— Waszą cesarską mość to może gniewa, ale prosiłabym o rzadsze wizyty u dzieci. Sądzę, że raz na miesiąc wystarczy.
— Słyszałam o tem już dawniej i dzisiaj, — przerwała ze spokojem Gizella, panując nad sobą. — Słyszałam o tem wielokrotnie i mogę tylko się dziwić, że wasza cesarska wysokość znajduje szczególne upodobanie w powtarzaniu jednych i tych samych komunałów... odnoszę wrażenie, że matka mego męża nie znała nigdy miłości macierzyńskiej i nie wyobrażała sobie stosunku matki do dziecka. Proszę więc przyjąć za rzecz powszechnie wiadomą, że jedyne prawo do dzieci posiada ich matka i jedynym czynnikiem wychowawczym jest serce matki.
Księżna zmrużyła oczy, pełne szyderstwa.
— Być może, — rzekła, cedząc słowa, — że tam, gdzie dzieci wyrastają na nieuleczalnych fantastów i melancholików, matki obdarzone są innemi pojęciami i wyjątkowe rządzą niemi uczucia. Dlatego będę szczerą, kiedy powiem, że wasza cesarska mość dzieci wychowywać nie powinna. Bo wszak, co uchodziło na książęcym dworze w Passetoff, nie może być stosowane na dworze monarchji sustjańskiej. Owszem, księżniczki niektóre mogą się wychowywać, jak idyliczne pasterki, lecz nie dzieci cesarskie, — przed niemi inna droga!
Gizella zatrzęsła się, zbladła. Ze zmarszczonemi brwiami, wyprostowana dumnie rzekła:
— Wasza cesarska wysokość raczy liczyć się ze słowami. Błagam! Znieważasz mych rodziców najdroższych, którym zawdzięczam serce. Ty, matko, serca nie masz! Gdybyś umiała czuć sercem, nie zabrałabyś mi dzieci i nie potrafiłabyś tak nieustannie prześladować mnie swoją złośliwością. Ja się Ottokarowi nie poskarżę, wiesz o tem i dlatego nadużywasz.
Łzy dławiły Gizellę, powstrzymywała je z wysiłkiem i mówiła w uniesieniu.
— O, daj Boże, aby wychowanie i twój wpływ na dzieci moje nie wydał kiedy gorzkich owoców. Daj Boże, abyś wasza cesarska wysokość nie zaszczepiła w te młode istotki samolubstwa, próżności, zarozumiałości i tych wszystkich cech, od których ja byłam uchroniona. Wy, Ururgowie, tacy jesteście, ale nie chcę widzieć w synu swym typowego Ururga, dziedzica tronu Sustji i waszych ułomności. Jeśli Roger odziedziczył po was te wady i jeśli dzięki twej metodzie wychowawczej rozrosną się one w nim, jest on stracony i czeka go los straszny. Odpędzam od siebie takie przeczucia, lecz gdyby tak się stało, byłabyś ty winna, matko, ty, która potrafisz zabić serce w dziecku, skoro usiłujesz wydzierać je z piersi matki!
Księżna pod wrażeniem tych słów bladła i cofała się w tył, zmieszana niebywale, ogarnięta jakimś przestrachem zabobonnym. Lecz siły Gizelli wyczerpały się. W oczach jej zaświeciły łzy wielkie i spłynęły na policzki. Księżna odzyskała odrazu straconą pewność siebie, podniosła tryumfalnie czoło. Zbudziła się w niej złość szalona i gryząca ironja. Z szyderczym wyrazem twarzy podeszła do synowej i rzekła syczącym głosem, cedząc każde słowo:
— Ach, te sentymenty! Wasza cesarska mość, gdyby naprawdę była mniej sentymentalną, to... hrabia Prado nie byłby zesłany na kraniec Rekwedów i nie odsiadywałby w jakimś korpusie kary za zbytnią poufałość.
— Co księżna ma na myśli — zdumiała się Gizella.
— Czyż wypada mi przypominać, gdy cały Idań trzęsie się ze zgrozy i opowiada zgorszony, że hrabia Prado został przez cesarzową Sustji wciągnięty w kabałę romantyczną dla wzbudzenia w mężu zazdrości, a potem dla zatuszowania sprawy oskarżony. Wtedy, na balu dworskim, w Szejrunie.
— To nikczemne oszczerstwo, to nieprawda! — krzyknęła Gizella.
— Niech się wasza cesarska mość nie unosi, wszyscy o tem wiemy, irytacja nie uratuje pozycji.
— Stwierdzam, że to potwarz! Jestem zbyt dumną, bym się tłumaczyła przed księżną, ale wasza cesarska wysokość powtórzy to przed cesarzem!
Księżna wzruszyła ramionami.
— W takim razie ktoś was podejrzał, wykorzystując waszą nieostrożność na schadzce.
— Księżno! — wybuchnęła Gizella, mierząc w księżnę oczami pełnemi już piorunującego gniewu. — Nie synowa twoja, lecz cesarzowa Sustji rozkazuje ci zamilczeć wobec jej majestatu!
Wzburzona do dna duszy, z czołem wzniesionem wysoko, widmowo blada, ze ściągniętą brwią i płomieniami w oczach minęła osłupiałą księżnę i — wyszła z komnaty.


Cesarzowa Gizella żyła w ciągiem podnieceniu i w tłoczącym ją niepokoju... Księżna matka odsuwała od niej cesarza, systematyczną siecią intryg oplątując go i niwecząc stale wszelkie dobre wpływy Gizelli.
Wyczerpana duchowo i fizycznie w gorączkowej rozterce, cesarzowa zapadła w stan apatji kompletnej. Zamyślona przesiadywała długie godziny w cienistym parku szejruńskim, patrząc na chybotliwe plamy słońca, rozrzucone na ścieżkach i na trawnikach. Lekarze niepokoili się poważnie, doradzali bezzwłoczny wyjazd nad morze daleko na południe. Cesarzowa zaś, zobojętniała na wszystko, nie miała ani sił ani chęci wyruszyć w dłuższą podróż. Z dziećmi widywała się jedynie wtedy, gdy w towarzystwie ochmistrzyni przyjeżdżały do Szejrunu. Oficjalne te wizyty drażniły ją, lecz znajdowała, że walka będzie bezcelowa. Rozrastała się w niej pustka w głuchą bezbrzeżną pustynię, w której próżno szukałaby samej siebie, swojej dawnej istoty, swoich zapałów i pragnień. Prześladowało ją przygnębiające jeszcze bardziej uczucie, że mgła ciężka, nieprzejrzana nasuwa się na nią, podpełza ku niej zdradziecko i że nie ma ratunku, bo świat cały jest tumanem duszącym objęty. Niekiedy wydawało jej się, że bliską jest godzina cudu jakiegoś, cudu, który, jak śmierć przetnie łańcuch, wiążący ją ze światem doczesnym i zatrze w niej pamięć wszystkiego. Wówczas grywała na organach, by zagłuszać się ich grzmiącymi akordami. Często hrabina Inara śpiewała jej pieśni rekwedzkie swym pięknym głosem, a ona przenosiła się myślą na Rekwedy, których łany pszeniczne, bory odwieczne, lud dobry, prostaczy — przypominały jej Passetoff, Arwję, lata dawne, dawne. Częstokroć jednak uciekała od muzyki i od śpiewu, jakgdyby dźwięki i głos ludzki sprawiały jej boleść.
Wezwała raz do siebie starego profesora Homwerina. Uczony Arwijczyk postarzał się znacznie, ale zachował tę nieprzyćmioną jasność spojrzenia i żywość ruchów, które sędziwemu wiekowi odejmują lat wiele. Na jego widok melancholijna zaduma Gizelli znikła, ustępując miejsca życzliwemu uśmiechowi i promieniom w oczach. Zaczęli rozmowę od stwierdzenia faktu, że oboje tęsknili za sobą, poczem przeszli do przypomnienia różnych drobiazgów z dalekiej i niedawnej przeszłości.
— Chciałabym jeszcze dużo w życiu widzieć, — mówiła Gizella — zwiedzić, poznać. Niestety jednak brak mi sił i szerokiego rozmachu skrzydeł, które od pewnego czasu zamieniły mi się niespodziewanie w oskubane lotki.
— Tak nie jest, — odparł uczony, — ale pod wpływem pewnych czynników wasza cesarska mość straciła pewność siebie. Ja wiem! Wasza cesarska mość nie stworzona na dobę obecną, na dzisiaj, nawet dla ludzi najdostojniejszych umysłami. W czasach odległych, kiedy duch jednostki mógł się wybijać samoistnie, bo go nie krępowało mnóstwo zastrzeżeń na modłę pustego konwenansu, kiedy bohaterowie wyrastali obok świętych i czcili swoje bóstwa, kiedy poezja i wiara były głęboką potrzebą duchową — to była epoka dla egzystencji waszej cesarskiej mości! Najmiłościwsza pani posiada duże talenty, umysł myślący, głęboki, charakter indywidualny i dlatego nie umie stanąć na... wysokości... szablonu, dusząc się na poziomie, którego nie przerastają umitrowane a nawet ukoronowane głowy.
— Właśnie podobno jest przeciwnie, gdyż mnie się zarzuca, że nie potrafię podnieść się wyżej ponad... pasterski poziom wychowania i nizinę, na której stoi Passetoff.
Profesor żachnął się, odczuwszy ironję w słowach cesarzowej.
— Wasza cesarska mość pozwoli mnie, staremu przyjacielowi, być szczerym. Otóż wykształcenie twoje, najmiłościwsza pani, jest wyższe, o wiele wyższe ponad poziom nauk, udzielanych powszechnie księżniczkom krwi i córkom panujących na dworach. To nie jest tylko moje zdanie. Profesorowie uniwersytetu w Nomechji, którzy kierowali naukami waszej cesarskiej mości, mówili niejednokrotnie to samo.
— Ach, profesorze drogi, ileż razy słyszałam, że jestem za mało przygotowaną i nieodpowiednią na stanowisko, jakie zajmuję. Brzmi w tych wątpliwościach inna jeszcze nuta... niedopowiedziana.
Profesor położył rękę na sercu.
— Zaręczam waszej cesarskiej mości, że w literaturze i historji nowszej i klasycznej, w naukach przyrodniczych i językach nikt jej łatwo na idańskim dworze nie dorówna.
Ja wiem! Powiedział to z takim zapałem, że cesarzowa zaśmiała się.
— Ależ, profesorze, w obyczajach i etykiecie wielkoświatowej przewyższają mnie zawsze, z tem jest wieczny kłopot.
Homwerin machnął ręką.
— Et, najmiłościwsza pani, wielkość ducha nigdy nie będzie skrojona na miarę surduta. A byle dureń — że tak powiem — potrafi błyszczeć salonowo. Co do ciebie, najmiłościwsza pani, to pozwól, że się ośmielę błagać cię o jedno, czy może doradzić, pouczyć, jak dawniej, gdyś księżniczką była.
— Proszę. Słucham profesora.
— Więc nie trzeba, najmiłościwsza pani, okazywać wszystkim tyle serca i szczerości, ile wasza cesarska mość rozdaje hojnie na prawo i na lewo. Ludzie tych uczuć nie ocenią, lecz zbrudzą, skalają. Twój wdzięk, najmiłościwsza, twoją łaskawość, twoją prostotę zrozumieją opacznie. Są osobniki, wobec których najwłaściwiej być tylko... majestatem. Tak jest wszędzie, a cóż dopiero na dworze cesarskim. Tu jest bardzo duży i świetny dwór. Więc trochę polityki, więcej maskowania się — to skuteczny pancerz ochronny.
— Tego właśnie brak mi zupełnie!
— Wiem o tem. Nie zniechęcaj się, najmiłościwsza pani, bo naród jest za tobą, naród cię już uwielbia, nietylko rekwedzki, lecz i sustjański. Twoją dobroczynność, twoje ideały są znane i cenione, twoja myśl o kraju w zakresie twojej działalności robi najlepsze wrażenie. Popularność monarchini w narodzie, waży stokroć więcej, niż opinja dworzan, bo ta jest zawsze stronniczą i wypływa ze względów osobistych... zawiści... zadrości...
Po tej rozmowie cesarzowa długo rozważała słowa profesora. Miał słuszność, doradzając jej więcej polityki i mniej szczerości wobec ludzi. Istotnie zbyt była otwartą, zbyt ufną, nie wierzyła w istnienie podłości i obłudy. Teraz złość ludzką poznała. Ci, co byli przedtem oddani jej zda się wiernie, zmienili się od czasu, gdy cesarz wzrok swój skierował na inne kobiety, od czasu, gdy księżna matka wystąpiła wyraźnie przeciwko synowej. Nawet fakt zesłania hrabiego Prado na pogranicze monarchji, usposobił opinję dworu na jej niekorzyść. Cierpiała tylko w skrytości i nie robiła nikomu wymówek, nawet cesarzowi, zwróconemu całkowicie pod wpływy matki i usidlonemu niewyczerpaną zmysłowością Nawadi. Gizella czuła się tu obcą, zabłąkaną bez żadnego celu, istotą nikomu niepotrzebną, intruzem. Związana była tylko z Idaniem ze względu na dzieci i przykuta do Sustji ostrymi djamentami korony cesarskiej, jak cierniami. Jedynie idea rekwedzka żyła w niej silnie i podniecała ją stale.
Pewnego dnia cesarzowa, jak zwykle, siedziała w parku, czytając, hrabina Inara przyniosła jej list i, wręczając go, szepnęła.
— Otrzymany na moje ręce drogą prywatną.
Gizella wzięła list obojętnie, przerwała kopertę i zaczęła przesuwać oczy po nieznanem jej piśmie. Ale wnet przybladła i ściągnęła brwi. Inara oddaliła się w milczeniu. List był od hrabiego Prado. Hrabia pisał:
„Najmiłościwsza pani. Wybacz, że ośmielam się niepokoić waszą cesarską mość poraz drugi w swem życiu. Jestem szaleńcem i wiem, że poniosłem ciężką karę za moją zuchwałość. Oskarżył mnie przed cesarzem jeden ze znacznych dostojników, którego nazwisko nie jest mi tajne. Wasza cesarska mość jest pomszczona, ja — nie uleczony z uczuć. Pani ubóstwiana. Obyś nigdy nie zaznała tęsknoty tak pożerającej, jaką jest oja do Ciebie!... Oby serce Twoje, Pani słoneczna, nie targało się w męce niedozwolonej miłości!... Dramatem jest kalectwo niemowy, który widzi, czuje i — nie może hymnów serca swego wyśpiewać, najstraszniejszą jednak tragedją człowieka jest, gdy kocha tak, jak ja kocham, i nie wolno mu uczuć swych wyznać, nawet przed śmiercią nie wolno...
Pani najpromienistsza, stopy Twoje anielskie całuję w pokorze i uwielbiam, kajam się przed majestatem duszy Twej przeczystej i czczę Ciebie jak świętość jedynę.“
Skończywszy list, Gizella zapatrzyła się przed siebie, tonąc w zadumie. Park cienisty otwierał się przed nią długim szpalerem drzew prastarych, pośrodku szmaragdowego trawnika wybuchła kępa szkarłatnych kwiatów, wysokich i rozchwianych na kształt żywego płomienia, dobywającego się z pod ziemi... Tak płoną serca ludzkie u wejścia w ciemny labirynt życia, tak ja płonęłam — pomyślała Gizella. W strząsnęła się. Podniosła do oczu książkę, chcąc rozpędzić natłok myśli, obrazy wspomnień, nie spostrzegła, jak list usunął się pod jej stopy na piasek. Leżący obok ławki Sophacs drgnął, najeżył się i wstawszy leniwie, podniósł, w zębach biały arkusz. Zamruczał znacząco. Gizella spojrzała. Z ust jej wybiegł okrzyk.
— Ach, przyjacielu poczciwy, gdybym ten list zgubiła!...
Wzięła list, zapisany wyznaniami nieszczęsnego hrabiego, i podarła go na drobne strzępy.
— On wie, — pomyślała — co się powinno stać z jego listem, a może widzi to... Litości żadnej okazać mu nie mogę, ułaskawić nie mam prawa, zresztą... był zuchwały.
Od strony pałacu zbliżył się Ottokar. Pocałował rękę żony i usiadł przy niej na ławce. Po zwykłem uprzejmem zapytaniu o zdrowie zaczął opowiadać ciekawsze szczegóły ze spraw państwowych, wyraził swoje zdanie na te sprawy, poczem nadmienił, że wkrótce będzie polował w górach Sustji na dziki i jelenie. Był wesoły, ujmujący, serdeczny. Nagle zamilkł, spojrzawszy na poszarpane kawałki listu na ławce.
— Otrzymujesz jakieś tajemnicze listy? — rzekł tonem suchym, bezbarwnym.
— Które niszczę, jak widzisz.
— Może to jeszcze gorzej... Zanadto usunęłaś się Gizello, od świata i stale przebywasz w ukryciu, w samotności. To podrażnia opinję ludzką. Od ślubu Ksywiana nikt cię nigdzie nie widział.
Gizella podniosła na męża oczy zdziwione.
— Pojechałam do Algeji na ślub twego brata, zmuszona do wyjazdu, gdyż tego żądałeś. Podróż zmęczyła mnie bardzo. Jestem słabą, wiesz o tem.
— No tak, lecz wszakże nie tak chorą, by cię widywały tylko damy dworu i to wybrane. Kilka audjencji odrzuciłaś. To źle. Prawie jednocześnie po ślubie Ksywiana i... odprawie tamtego szaleńca z nikim nie widziałaś się, zniknąwszy z oczu dworu. Musisz jednakże uczynić z siebie pewną ofiarę, choćby dla ludzi.
— Czego żądasz odemnie Ottaro? Może zdołam zastosować się do twojej woli... nie rady, bo tej nie rozumiem. Zestawienie faktów, które wymieniłeś, z mojem usunięciem się jest dla mnie zagadką, której nie mam po co rozwiązywać.
— A jednak liczyć się z tem trzeba. Nie będę ci zdradzał, jak się kształtuje dla ciebie i wogóle dla nas opinja publiczna, lecz muszę zauważyć, że ludzka podejrzliwość kieruje się wzrokiem, sięgającym głęboko. Właśnie usunięcie się twoje jest znakiem wyzywającym.
Gizella milczała. Patrzyła bezwładnie, lecz uparcie na płomienny stos kwiecia na trawniku.
— Nie odzywasz się do mnie, Zili? Nudzę cię?
— Nie. Ale niech się twoje słowa zawsze zaczynają „od pewnego czasu“, bylebyś chwil, poprzedzających ten termin, nie poruszał. O to proszę.
Cesarz zmieszał się wyraźnie, opuścił oczy, głaskał machinalnie głowę Sophacsa.
— Mam do ciebie prośbę, Zili, — rzekł, nie patrząc na nią.
— Spełnię ją, o ile będę mogła.
— Abyś pojechała ze mną na polowanie do Itilli. To zrobi wyborne wrażenie, wierz mi.
Cesarzowa spojrzała na męża błagalnie.
— Czy to takie konieczne, Ottaro?
— Pragnę, byś pojechała ze mną do Itilli. Lubisz ten pałacyk, odpoczniesz wśród gór, będziemy razem. Stary Recziner pojedzie z nami, abyś miała opiekę lekarską. Czy cię nie nęcą góry? Tamte powietrze napewno cię uzdrowi. Może stamtąd wyruszysz dalej, na południe, dokąd zalecają ci wyjazd lekarze, bo istotnie zwątlałaś bardzo...
— A dzieci? — spytała cicho.
— O dzieci nie lękaj się, kocham je i dbam o nie tak samo, jak ty. Matka zajmuje się niemi bardzo gorliwie, z oddaniem się im zupełnem. Jestto doświadczona i rozumna opieka, a wychowanie niezwykle staranne.
Gizella zagryzła usta, rumieńcem zabarwiła się jej twarz.
— Więc mogę mieć pewność, że pojedziesz?
— Skoro tego... żądasz... pojadę.
— Dziękuję ci, — rzekł Ottokar, całując ją ponownie, — lecz czytam w twoich oczach, że masz mi coś do powiedzenia.
— Tak, odgadłeś trafnie. Właściwie czekam od ciebie odpowiedzi na moje pytania, zadane ci przed kilku dniami.
— Ach, w kwestji rekwedzkiej! — cesarz zasępił się. — Są to rzeczy bardzo trudne i niesłychanie drażliwe. Wenuczy, człowiek wysokiej miary duchowej, ale może trochę utopista... no, a mężowie stanu sustjańskiego...
— Wiem, brużdżę, stale i ciebie uspasabiają nieprzychylnie, — dokończyła Gizella. — Lecz, wszak ty nie chcesz walki, lecz porozumienia, pojednania z Rekwedami. Nietylko pragniesz szczęścia własnej ojczyzny, lecz i narodów, będących pod berłem twoim, narodów, które dążą do odzyskania praw od wieków im przynależnych. Nieprawdaż?
— Jeśli nawet ja chcę tego, to Rekwedzi zrażają do siebie nasz rząd, ich postawa wojownicza i manifestowanie wrogich nam uczuć drażnią naszą cierpliwość. Żadnej ufności w nasze dobre zamiary, ciągle ten stan wulkaniczny.
Gizella pochyliła się do męża i spojrzała mu w oczy z nieopisanym wdziękiem. Głos jej miał tony łagodne, słodkie.
— Czy istotnie intencje twoje są pojednawcze? Czy idziesz w myśl marzeń naszych i pragnień drogich?
Cesarz rzekł, patrząc w oczy żony.
— To są głównie twoje marzenia, Zili.
— Nie to marzenia nasze, pamiętasz?!... Zaręczam ci, że Rekwedzi pomimo opieszałości rządu w przeprowadzeniu reform, oczekują i oczekiwać będą cierpliwie na akt wspaniałomyślności cesarskiej, wierzą ci, ufają, że pogoda na Rekwedach przez Sustję, a w Sustji przez Rekwedy zapanuje rychło i zajaśnieje w glorji sprawiedliwości, pojednania i najszczytniejszej idei humanitarnej.
Zapał Gizelli był tak nieoczekiwany w tej chwili, że cesarz patrzał na nią z zachwytem i podziwem.
— Skąd wiesz, Zili, że Rekwedami nie kierują zgoła odmienne uczucia, nastroje?
— Wiem, — rzekła głosem stanowczym, — ufaj mi i Rekwedom, wolą swoją i rozumem zwalczaj wrogie podszepty, idź tam, dokąd cię ręka Boża prowadzi, co świętym celem twoim być powinno i jest... Ja wiem i wierzę, że jest, tylko... oni wszyscy, wrogowie pokoju, wrogowie moi, paczą ciebie i odsuwają od spełnienia czynu, który aureolą głowę twoją otoczy i rzuci blask świetny na twoje panowanie, Ottokarze.
— Zili, Zili, zdumiewa mnie ogień natchnienia w oczach twoich, to mnie niezmiernie cieszy, że patrzysz z taką wiarą w przyszłość naszą.
— Tak, widzę tę dobę szczęśliwą przed nami, widzę ją i błagam cię o to w imieniu własnem, twojej żony i cesarzowej Sustji i w imieniu Rekwedów!
Nagle uniesiona płomieniem swej duszy Gizella osunęła się z ławki na kolana przed mężem.
— Ottaro! W mojej osobie klęczą teraz przed tobą w błaganiu całe Rekwedy...
Cesarz podniósł szybko żonę i głęboko wzruszony przycisnął ją do piersi.
— Gizello, coś uczyniła! Czy Rekwedzi godni są twego serca i twojej wiary? Zrobię wszystko, co zechcesz, byle się o tem przekonać i aby tę dobę jasną, której sam pragnę, przyśpieszyć. Daję ci na to słowo moje cesarskie.
Ciche łzy szczęścia spływały z cudnych oczów Gizelli.


Wykwintny, na wzgórzu wzniesiony pałacyk tonął w mnóstwie drzew egzotycznych i pod wachlarzem palm wyniosłych, odbijając się w rozkołysanych falach morskich rąbkami rozsłonecznionej bieli. Był jak zawieszony w błękitach kosz pełen kwiecia — tyle bujnej zieleni, taki przepych wyszukanej roślinności wieńczył go dokoła.
Na tarasie, ocienionym rozłożystemi palmami pod złotą mimozą cesarzowa Gizella spędzała długie godziny. W oczach monarchini był smutek głęboki, niekiedy, tęsknota zamajaczyła chmurką, lecz nie na długo, bo wnet rozpływała się w melancholijnej zadumie, oderwanej od świata, który ją otaczał. Serce Gizelli było raną krwawiącą, lecz ból jej łagodziła zupełna samotność i cisza, to jedyne odosobnienie, wybrane dobrowolnie, które Gizellę cieszyło.
Od czasu ucieczki swej z Idania już po raz setny może pytała samej siebie, czy ten gwałtowny wyjazd jest zgodny z jej pojęciami, jakie ją obowiązywały. Odpowiadała sobie, że nie, że zrobiła krok, który imię męża i jej rzucił na pastwę ludzkiej obmowy i złości. Myśl jednak o powrocie do Ottokara była od niej daleka. Ambicja jej cierpiała zbyt silnie, ugodzona duma, godność kobieca, buntowała się przeciwko wszelkim rozumowaniom. Mogła wybaczyć mężowi jego lekkomyślne miłostki, bo istotnie był pełen wdzięku rycerskiego i tym czarował kobiety. Lecz ostatnia jego romantyczna wielce przygoda z góralką na polowaniu w górach Itilli była już zbyt jawną, kompromitującą i tej próby Gizella nie zniosła. Nie mogła zapomnieć okropnej chwili upokorzenia i wstydu, gdy podczas polowania zapędzona w gąszcze, sama jedna natknęła się nieopatrznie na bardzo poufałą scenę Ottokara z młodziutką, piękną góralską dziewczyną, widocznie spotkaną przygodnie. Po natknięciu się na owe sam na sam cesarzowa wyjechała natychmiast z Itilli; na biurku cesarza zostawiła tylko zapieczętowaną kartkę ze słowami: „O mnie nie pytaj... to rzecz małej wagi, zostawiam ci swobodę, proszę tylko o jedno i liczę na to, że dotrzymasz słowa cesarskiego, danego mi w Szejrunie“...
W Idaniu Gizella pożegnała najczulej dzieci i opuściła Sustję bez słowa wytłumaczenia przed księżną matką. W szczupłem kółku ulubionych dam dworu i przyjaciółki swej hrabiny Dalney, oraz kilku dworzan, szambelana Phalwi i profesora Homwerina oddzieliła się morzem od nienawistnych stosunków dworu idańskiego i tu na cudownej wyspie pośród Morza Śródziemnego rozkoszowała się przyrodą, jakby stworzoną do ukojenia jej bólu i tęsknoty. Siły jej wracały szybko, lecz okrwawione serce leczyło się z trudem, a choć częściej już zakwitał uśmiech na ustach cesarzowej, wszyscy wiedzieli, że jest to uśmiech przez łzy, których wypłakać nie mogła.
Po pewnym czasie zaczęła odbywać wycieczki na morze łodzią, wiosłując sama, lub gdy się źle czuła, z pomocą dwunastoletniego murzyna Achmeda. Zwinny chłopak był dzieckiem stróża, strzegącego zamieszkałej przez cesarzową willi. Achmed przywiązał się do swej pani od pierwszej chwili zagoszczenia jej na wyspie, co spostrzegłszy, Gizella wzięła go do swej służby i powierzyła mu obowiązek dostarczania codzień kwiatów. Z obowiązku tego dzieciak wywiązywał się, jak młodzieniec kochający pierwszą miłością, i w kilka dni już wiedział, które z kwiatów cesarzowa będzie tuliła do siebie pieszczotliwie z uśmiechem, a nad któremi uroni łzę. Mając wstęp do wszystkich pałacowych pokoi, znosił tam różnorodne, nawet dziko rosnące na wyspie kwiaty, — układał je w kunsztowne wiązanki i zdobił niemi okna cesarzowej, stół, przy którym jadała, jej krzesełko, ławkę ulubioną przez nią i łódź, przeznaczoną dla niej. Gdy Gizella spędzała czas w parku, na samotnych rozmyślaniach, on chodził za nią ukradkiem w znacznem oddaleniu, lub siadał na stopniach tarasu, czekając cierpliwie na jej powrót. Nazywała go „moim czarnym paziem“ i często wdawała się z nim w rozmowę, odpowiadając chętnie na zadawane jej z ciekawością dziecka pytania.
Dnie schodziły Gizelli w słońcu, wśród kwiatów i w pogwarze fal morskich. Błogosławiła swoje oddalenie od zgiełku wielkoświatowego i intryg, tylko tęsknota odzywała się w niej do dzieci, tylko niezagojony ból w sercu i żal do męża wdzierały się przykrym zgrzytem w harmonję i słodycz tego cichego ustronia.
Aż pewnego razu doniesiono jej, że cesarz wyruszył z Idania, podążając ku wyspie. Wiadomość ta spadła na Gizellę nieoczekiwanie i tak ją wzburzyła, że bez chwili namysłu opuściła willę nad morzem i ze swym skromnym dworem, przybrawszy nazwisko hrabiny Ortamare, wyjechała na północ. Wieść o wyjeździe cesarzowej z wyspy zaskoczyła cesarza w połowie drogi, czyniąc bezcelową dalszą jego podróż. Wobec świata rozminięcie się pary cesarskiej usprawiedliwiono gwałtowną burzą i chorobą cesarza. Ottokar powrócił do Sustji obrażony i przybity moralnie, wiedział bowiem, że Gizella uniknęła świadomie spotkania się z nim.
Z jednej strony nazbyt długie przebywanie Gizelli poza granicami Sustji, z drugiej zaś konieczność ciągłego maskowania powodów jej nieobecności — stawały się dla niego coraz sroższą męczarnią, pragnął za wszelką cenę kres temu położyć. Obrzydł mu dwór idański razem z hrabiną Nawadi. Wreszcie przełamał się i nie zważając na perswazje matki, dał się unieść tęsknocie do Gizelli. I oto wrócił bez niej, nie jawnie, lecz niedwuznacznie wzgardzony przez nią. Cokolwiek chciał teraz uczynić, wszystko nie miało sensu i celu. Widział, że grozi mu utrata miłości Gizelli i świadomość tego przejmowała go nieznaną dotąd zgrozą. Szarpał się wewnętrznie i chciał rzucić się na poszukiwania jej, ale stryj Sebastjan, wtajemniczony we wszystko, radził mu stanowczo zostawić Gizellę w spokoju i nie wywierać na nią żadnego nacisku, dopóki sam a nie przemoże się i nie powróci do niego.
Jednakże na powrót Gizelli nie zanosiło się zupełnie. Doszła wieść do Idania, że okręt cesarzowej błądzi na fjordach norweskich. Gizella istotnie napawała się urokiem skalistej Norwegji i nocy opalowych wśród sunących, jak widma lodowców. Siedząc na pokładzie okrętu, otulona białemi futrami, zawieszała wzrok na kryształowych wieżycach i obeliskach z lodu, które zwartym tunelem otaczały chłodne, ciemne a czyste, jak djament zatoki. Po cudach przyrody południowej, ten przeskok do polarnych wizji wpłynął na nią orzeźwiająco i pobudził jej wyobraźnię do nowego fantazjowania. Podczas nocy kazała gasić światła na okręcie, statek płynął po falach ciemnej wody, poruszany tylko jej prądem. Mówiła, że w ten sposób, nie mącąc zupełnie zaczarowanej ciszy fjordów, wsiąka w ich piękno, odczuwa je silniej i porozumiewa się z niem. Okręt Gizelli był, jak same widziadło, zjawiał się nagle wśród którejś zatoki z samotnie bielejącą na nim postacią smutnej kobiety i płynął powoli cichy, napół umarły, niby halucynacja, wywołana blaskiem księżyca i brylantowem lśnieniem lodowców.
Pewnej nocy cesarzowa, siedząc jak zwykle na pokładzie, spostrzegła zbliżających się ku niej nieśmiało dwóch mężczyzn. W jednym z nich poznała z daleka kapitana okrętu, w drugim nadwornego lekarza Reczynera. Obadwaj mieli twarze poważne i strapione.
— Co się stało? — zwróciła się do nich zaniepokojona.
— Wasza cesarska mość — rzekł lekarz — muszę ją zawiadomić, że mały Achmed czuje się coraz gorzej od przyjazdu naszego w te okolice, obecnie stan jego jest już tak beznadziejny...
— Achmed?! Achmed jest tu? Kto go zabrał? Rozkazałam mu pozostać na wyspie do mego powrotu.
— Tak, najmiłościwsza pani — odezwał się kapitan. — Malec w chwili wyjazdu naszego z wyspy zakradł się na statek i długi czas ukrywał się na dnie kadłuba, dopóki go przypadkowo nie zauważono. Sprawa jego podróży była w ten sposób zdecydowana, ale nikt, nie śmiał mówić waszej cesarskiej mości.
— Szaleństwo! — wykrzyknęła Gizella. — Gdzie on jest?
Poszła szybko za doktorem i kapitanem aż na dół, do kotłów okrętowych, gdzie umieszczony na łóżku w pobliżu buchających żarem pieców, majaczył w silnej gorączce. Na widok chorego chłopca Gizella załamała ręce z rozpaczą.
— Klimat nieodpowiedni zabija go — rzekł lekarz.
Gizella wstrząsnęła się. Zrozumiała teraz tragedję tego biednego chłopaka, tak ślepo przywiązanego do niej, miał więc swoją służbę i swe przywiązanie opłacić życiem?
— Natychmiast skierować okręt na południe! Płynąć całą siłą! — rozkazała kapitanowi. — Ten chłopiec musi żyd; — zwróciła się do lekarza.
— Jedyny ratunek — odrzekł z uśmiechem zadowolenia.
Od tej chwili cesarzowa nie odstępowała czarnego malca. Nagliła kapitana, by płynął jaknajśpieszmiej, sama zaś wespół z doktorem pielęgnowała murzynka z niesłychanem poświęceniem. Po kilku dniach Achmed odzyskał przytomność i na tyle pokrzepił swe dziecięce siły, że mógł już rozmawiać. Gizella nie posiadała się z radości, widząc, że groźba śmierci oddala się od chłopca. Gdy wreszcie okręt, minąwszy brzegi kontynentu, wpłynął na morze Śródziemne, cesarzowa odetchnęła pełną piersią i wzniosła dziękczynne oczy do nieba. Rozkazała kapitanowi zawinąć do brzegów Afryki. Tam w białym pałacyku wśród palm i mnóstwa drzew egzotycznych zaczęła marzyć o przedostaniu się w głąb pustyni w najdziksze jej okolice. Cesarzowa odbywała sama wycieczki na ognistym arabie, nazywano ją wśród ludu — białą błyskawicą. — W wioskach zamieszkanych przez ubogą ludność witano ją serdecznie, uśmiechano się do niej manifestując wrzaskliwie swe ukontentowanie. Często wyjeżdżała z pałacu z całym dworem na wielbłądach, ze służbą złożoną z Arabów, w narodowych białych burnusach i zawojach na głowie. Noce księżycowe wśród piasków białych z fantastycznemi cieniami idących, flegmatycznie wielbłądów, sylwetki palm tajemnicze i piękne zachwycały Gizellę, pobudzając jej wyobraźnię do coraz nowych pragnień.
Wkrótce znajomość języka arabskiego, wielka dobroczynność cesarzowej i jej serce odczuwające niedolę biednych Arabów, pozyskało ich dla niej całkowicie. Z niebywałem u nich zaufaniem, wschodni ci ludzie garnęli się do „białej błyskawicy“ — zwierzając jej swe żale i nędzę życia. Doszło wreszcie do tego, że w sprawach spornych krajowcy przychodzili do pałacu cesarzowej, prosząc ją o radę i wyrok. Interwencja białej pani nigdy nie bywała w takich razach źle przyjęta lub odrzucona. Nimb i urok prawdziwy otaczał Gizellę wśród Arabów i czynił ich posłusznemi jej słowu i woli.
Wyjeżdżała również często łodzią na pełne morze, w towarzystwie hrabiny Dalney i profesora Homwerina, najczęściej jednak lubiła płynąć samotnie.
Któregoś dnia, korzystając z łagodnej pogody i panującego na morzu spokoju, odbiła daleko od brzegów zapatrzona w horyzonty niebios zetknięte z bezmiarem wód. Zapanowała w niej harmonja przedziwnej ciszy, zatraciła świadomość własnej istności i zdawało jej się, że rozprysnęła się w miljonach drobniutkich cząstek, które lśnią, igrając na wodzie, a które są niezliczonymi blaskami słońca.
Nagle ze stanu takiej kontemplacji obudził ją pobliski śpiew. Sunęła ku niej mała feluka z białym żaglem, błyszczącym w słońcu, jak skrzydło mewy. Wiosłował Achmed, Gizella poznała go z daleka, żaglem kierował młody, wytworny mężczyzna w stroju żeglarskim.
— Kto to być może? — zapytała, marszcząc brwi. — Ach, byleby nie Ottokar!
I naraz twarz jej zajaśniała radosnym uśmiechem: wszak był to Luisel. Chwyciła wiosła, łodzie szybko zbliżyły się do siebie.
— Zili! — zawołał król i przechyliwszy się przez burtę swej łodzi, chwycił wyciągnięte do niego ręce cesarzowej, całując je z zapamiętałością.
— Skąd się tu wziąłeś, Luiselu, tak niespodzianie w tem pustkowiu? Możesz mówić śmiało. Ten malec rozumie tylko po angielsku i to bardzo słabo.
— Przyjechałem, by odwiedzić hrabinę Ortamare — uśmiechnął się król Arwji. — Jestem w tej podróży do ciebie, również tylko hrabią Arataro, którego tajemnicy nikt nie zdradzi. A co! wiedziałem wybornie, kiedy i gdzie można cię przyłapać, Zili. Niedawno bawiłaś na fjordach. Nie dziwię się. Fjordy stworzył anioł melancholji i, podczas gdy ląd tutejszy jest dziełem szatana namiętności. Fjordy są piękne, ale i tyś porzuciła je szybko dla gorącej podniety południa. I tak sama jesteś?
— Jak widzisz. I czuję się wyjątkowo dobrze.
— Owszem, owszem, takie przeskoki potęgują egzaltację duszy, której światem jest bajka.
— Dawno byłeś, Luiselu, w Passetoff? — zapytała Gizella, przerywając jego wybuchy.
— W przeddzieii swej podróży. Wiozę pozdrowienia rodziców twych do ciebie.
— Zapewne sądzą mnie ostro.
— No, nie. Ale są zdania, że zbyt przeciągasz swój pobyt poza granicami Sustji, że to nie przystoi żonie i cesarzowej, na którą wszyscy patrzą.
— A ty, jak sądzisz, Luiselu?
— Ja myślę, że istotnie, im dłużej przeciągasz swoją nieobecność w Idaniu, tym trudniejszym będzie twój powrót i... pogodzenie się z Ottokarem.
— Masz słuszność — odrzekła głucho.
Płynęli długą chwilę obok siebie w milczeniu. Król znowu nawiązał rozmowę.
— Wiem, że Ottokar jest mocno podrażniony i tęskni za tobą.
Coś dziwnego drgnęło w głosie króla. Gizella spojrzała na niego ciekawie. Luisel mówił:
— Pani matka także nie próżnuje, a dwór odczuwa bardzo brak cesarzowej.
— Ach, dwór!!! Stek intryg, brudnych miłostek i moralnej zgnilizny.
— Wiem, że jest ci niesympatyczny, Zili. Jednakże jest to dwór twojej monarchji, racja stanu wymaga poprostu twojej reprezentacji i twego stanowiska przy boku cesarza. Oczekują ciebie tęsknie i Rekwedzii, wpływ twój odżył na nowo i silnie, czyniąc ogromne i bardzo szczęśliwe posunięcie naprzód w tej sprawie.
— Wiem o tem, bo prócz dzieci to jedno mnie jeszcze porywa i unosi do powrotu...
— Cesarz jest zgnębiony, bo wyjazdem swoim z Idania, a potem ucieczką z wyspy dałaś mu najwyższy dowód swego lekceważenia.
Gizella zarumieniła się.
— Czy to, Luiselu, Hełm Srebrny przysłał cię do mnie z taką perorą?
— Ach, złośliwa jesteś, Zili!... Ale masz ostatecznie rację. Ja cię zresztą... najlepiej rozumiem i nie dziwię się tobie w niczem... dwór idański nie zachęcający.
— Bo wiesz — podchwyciła Gizella — tyle jest innych milszych tematów dla nas obojga... niż... ta moja nieszczęsna ucieczka z Idania.
— O tak, Zili najdroższa, nie sądź również, że chcę być pośrednikiem, godzącym ciebie z Ottokarem. O, nie! Mimo to, wierz mi, Gizello...
— Że powinnam wracać do Idania — dokończyła poważnie. — Doprawdy, tęsknota do dzieci, jedynie do dzieci, unosi mnie za lada wspomnieniem, lecz bunt duszy, ten bunt niezwalczony, odtrąca mnie od Ottokara tak silnie, że muszę tłumić w sobie uczucia macierzyńskie, mam wstręt do tamtych stosunków. Zresztą, nie poruszajmy już tej sprawy, Luiselu. Jestem niezmiernie rada z twego przybycia tutaj, więc bawmy się tak, jak gdyby nic nie było poza nami i nic przed nami, dobrze? Będziemy odbywać razem wycieczki odległe w głąb czarnego lądu. Tak bardzo chcę poznać tę słoneczną krainę. Będziesz mi towarzyszył Luiselu?
— Naturalnie! Wszak nie przybyłem tu, aby siedzieć na jednem miejscu. Ale sądzę, że zaszczycisz mnie swoją wizytą. Mieszkam o milę stąd wodnej drogi, w willi, która wisi prawie nad urwiskiem, jak albatros gotowy do lotu i przypomina, nie budową, lecz położeniem skalistego wzgórza Maurar, obecną siedzibę Ksywiana. Czy wiesz, Zili, o Ksywianie?
— Cóż się z nim stało?
— Odwołany z Gwiazdy Morza i osadzony w Maurarze, gdzie zaczyna wpadać w apatię. To nieszczęśliwy człowiek...
— Ach, to knowanie partji wojennej; stała się nieobliczalna szkoda, bo z ustąpieniem Ksywiana, łagodzącego stosunki, Gwiazda Morza odpadnie wkrótce od Sustji. Zobaczysz!
— Gdy to mówisz, Zili, słyszę głos proroczy. Twoje obawy, przepowiednie, przeczucia sprawdzają się zawsze. Sprawdziły się co do brata twego, Jana Luisela i jego Sylwiny...
— Tak — westchnęła Gizella — przewidziałam wszystko, niestety, jeno swojej doli nie umiałam wywróżyć — szepnęła cichutko.
Dobili właśnie do brzegu i udali się do pałacu na śniadanie, które spożyli we dwoje na tarasie. Gizella była smutna, król zamyślony ponuro. Jedli, milcząc, jakgdyby zasiadła z nimi do stołu tragiczna mara wspomnień.
— Myślałem — rzekł król głosem tęsknym — że mnie porwie i ukoi natura stron tutejszych. Ty, Zili, masz płomień w duszy, ogień prometejski, mnie tego brak. Sny twoje fantastyczne są nieodzownem dopełnieniem twojego piękna, które oślepia i odurza ludzi. Nawet twój ból jest pięknym. Wszak słyszałem, jak mówią na Rekwedach, że gdy płaczesz, trzeba się do ciebie modlić. Dosięgasz ideału najwyższego kobiety, gdy łączysz w sobie łzy z nektarem boskiego uśmiechu. Ale ja... ja nie umiem cierpieć i tak mi łatwo świat zasuwa się czarną sadzą zwątpienia, że nie wiem wogóle, po co to brzemię życia noszę od tylu lat. A jednak i w takim bezkresnym mroku beznadziei znajduję jaśniejszy punkt oparcia i to egoistyczne zadowolenie, że nie jestem naprzykład... Janem Luiselem, ożenionym z tą pustą kukłą Netel.
— Podobno jest on bardzo nieszczęśliwy — rzekła Gizella.
— Za dużo włożył zapału i wiary w to swoje małżeństwo. Serce jej pragnął rozżarzyć w płomień swoich pragnień i tęsknot, lecz nie zdołał tego uczynić, gdy węgielek zgasł i pokrył się popiołem. I oto z tego właśnie momentu wywodzi się tragedja ich dziecka.
— Czy urodzenie małej Karoliny pogorszyło współżycie rodziców?
— Ależ Jan Luisel nie cierpi córki i wyrzuca niemowlęciu, że ono wogóle przyszło na świat. Jakiż przytem los czeka tę małą, córkę morganatycznego małżeństwa księcia Arwji z aktorką?
Cesarzowa słuchała blada. Gorycz, przykrość i żal niemowlęcia, które od pierwszego oddechu nosi na sobie piętno nienawiści ojcowskiej, wstyd jakiś gryzący i zrozumienie brata jednocześnie — splotło się w jej duszy w węzeł powikłany i zacisnęło się koło serca. Nie odpowiadała, starając się uspokoić wewnętrzne wzburzenie i myślą przytomną objąć tę smutną historję. Król wnet przeniósł jej wyobraźnię w innym kierunku.
Odbyli daleką wycieczkę konną z Achmedem i masztalerzami, poczem Gizella, zabrawszy ze sobą hrabinę Inarę i profesora, odwiozła Luisela do jego willi. Wieczorem, gdy zeszedł cudowny olbrzymi księżyc, wyruszyli na pełne morze, korzystając z wyjątkowego spokoju fal. Luisel, uproszony przez Gizellę, śpiewał z nią naprzemian pieśni arwijskie. Hrabina Dalney wypowiedziała kilka pięknych oktaw z poematu, sławiącego wielkość Rekwedów, profesor Homwerin zaczął deklamować po grecku ustępy z Odyssei. Zapanował nastrój swojski a uroczysty. Wtem Gizella, uniesiona pięknem, uwiecznionem w strofach helleńskiego poety, klasnęła w ręce i zawołała:
— Mam myśl! Muszę sobie stworzyć na którejś z wysp greckich ten archaiczny świat, który dziś został jedynie w pieśni. Zbuduję tam pałac w stylu Partenonu z białego marmuru z perystylami i płaskorzeźbami starogreckiemi, przeniesionemi jakby z epoki Peryklesa.
— A w pałacu tym, który będzie naszą świątynią, zamieszka wasza cesarska mość, ucieleśnienie boskiej Ateny! — dorzucił z uśmiechem Luisel.
— Otóż nie! — zaprzeczyła wesoło Gizella. — Zamieszkamy wszyscy czworo i już dziś zapraszam waszą królewską mość i was obojga: profesora i ciebie, Inaro. Będziemy tam żyli życiem starożytnych estetów.
— Byle nie stoików i ascetów, bo, doprawdy, do tego nie czuję powołania! — odrzekł Luisel.
— Będziemy przedewszystkiem nad morzem — ciągnęła Gizella. — Co do mnie, to czuję się na falach morza tak szczęśliwą, że staję się lepszą i głębiej myślącą. Mój pałac grecki będziecie mogli upodobnić do bogini Wenus, która wyszła z morskich fal po kąpieli i zastygła w słońcu, świecąc w niem niepokalaną swą bielą. Bowiem gdy na koturnach naszych ideałów zagrożeni jesteśmy runięciem w przepaść i w odmęty przyziemnej złości ludzkiej, może taka świątynia, jak ją nazwałeś, królu, będzie jedyną przystanią, w której dusze rozdarte i serca okrwawione daremnem wspinaniem się w górę, znajdę choć krótkę chwilę wypoczynku i pokrzepienia.
Powiedziała to głosem drżęcym i umilkła nagle, jakgdyby nadpłynął do jej duszy potok słów, nabrzmiałych łzami, silniejszych od niej. Zapanowała cisza, tylko fala, roztrącana ostrym dziobem łodzi, pluskała łagodnie. Gwiazdy i księżyc płonęły na ciemnym stropie nieba, siejąc srebrzystą migotliwą poświatę na gładkie, jak tafla kryształu, morze. Milczenie przerwał łagodny głos profesora Homwerina.
— Jest sposób, najmiłościwsza pani, by nie runąć w przepaść i nie dać się pochłonąć odmętom... Oto trzeba przez ową bezdeń przerzucić most własnej indywidualności i duchowej mocy, most tak genjalnie zbudowany, że rozfalowane zalewisko ludzkiej złości i brudne zaborcze ramiona nędzy, bólów i zawodów nie zdołałyby go zwalić.
— Czy przez most taki mogłoby przechodzić szczęście, profesorze? — spytała cicho Gizella.
Wszyscy spojrzeli na uczonego. On zaś spuścił powieki i rzekł:
— Szczęście w mojem pojęciu zaczyna się tam, gdzie się kończy słabość i chwiejność ludzka. Bo czemże jest ono? Radością ducha, którego skrzydła nie biorą mocy z doczesnych małostek życia. Budować szczęście na łuku tęczy, która jest znikomą iluzję, jest to stwarzać sobie pozory czegoś trwałego i przywiązywać do nich życie, wiedząc, że się lada chwila podstawa taka rozpłynie w nicość. Stąd zawody i żal nieutulony, czego nie zna duch mocny, budowniczy mostu własnej indywidualności.
Powrócili na brzeg, poczem Gizella, pożegnawszy się królem Luiselem, odpłynęła z profesorem i hrabią do swojego pałacu.
Całę noc spędziła sama na tarasie, słuchając cichego szeptu morza. Poszum fal nasuwał w jej gorączkowej wyobraźni jakieś nieznane zjawiska. Słyszała jakiś głos potężny, niesłyszany nigdy dotąd, jakaś postać szła ku niej po nocnym odmęcie morza i, ramiona wyciągając do niej, wywołała wyraźnie:
— Królowo Rekwedów, przybywaj...
A wtem wspomnienie jej przeszło do Awra Rawady, gdzie wyniosły zamek na czole granitowej opoki jest siedzibą orła.
— Przybędź królowo... — woła głos z bliska coraz wyraźniej i znowu dziwna postać nieznana zjawia się na fali.
— Czy mi się śni? — myśli Gizella, ale wie przecież, że jest przytomna, że to morze szumi, kwiaty pachną, upojnie, gwiazdy jasno świecą na granatowej kopule nieba.
Wśród sennej ciszy pałacu odezwał się metaliczny, donośny głos zegara, dzwoniącego poranną godzinę.
Gizellę przeniknął dreszcz.


Wiosenne chmury, nabrzmiałe deszczem, zwisły ciężko nad Anudem. Rzeka pociemniała, wzburzyła się, tocząc swe kłęby spienione z głuchym bulkotem i warkiem. Zapadał wieczór, wody Anudu stały się sino-niebieskie, straszne. Zewsząd wypełzał mrok ponury i zabierał pod swoje panowanie rozłogi rekwedzkie, spadał żałobnym kirem ciemności na fale biegnącej w dół rzeki, uwydatniając jedynie zygzaki brudnej piany.
Środkiem koryta płynęła niewielka łódź rybacka, ciskana przez zły odmęt, jak łupinka. Chwilami zdawało się, że woda zalewała ją zupełnie, ale łódź ukazywała się znowu zwycięska, prąc dzielnie pod nurt. Burza wisiała w powietrzu, na północno-wschodniej stronie nieba zza łańcucha gór opasujących Rekwedy, błyskawice śmigały ostrym połyskiem i rozdzierały ciemne łachmany chmurne.
Wreszcie zahuczał grzmot i potoczył się głucho po przestworzach, jak wóz ładowny po moście kamiennym. W przyrodzie widać było niepokój i grozę, jeno płynący łodzią podróżnik i jego towarzysz borykali się z rozhuśtaną zdradziecko falą, jakgdyby nadciągająca nawałnica była im najzupełniej obojętną.
— Mijasz skałę! Uważaj! — zawołał podróżnik, chwytając za ster.
— Ten zakręt musimy minąć, wasza wielmożność. Wylądujemy dalej wprost parku, skąd widać schody, wiodące do baszty zamkowej.
— Jesteś zabawny, Edimarze, sądzisz, żem zapomniał drogi do zamku rodzinnego! Holuj! Tu właśnie wysiądę.
— Nim dojdziesz, panie, do zamku, burza cię zaskoczy. Dopłyniemy tam prędzej.
—Stój! — zabrzmiał głos stanowczy.
Łódź zgrzytnęła na skalnem wybrzeżu i napierana przez fale bijące od środka koryta, uderzyła o ścianę urwiska. Na brzeg wysiadł zręcznie wysoki mężczyzna w zarzuconym na ramionach ciemnym płaszczu i w paru podskokach wspiął się na urwisko, znikając z oczu przewoźnika. Zawołał z góry donośnym, niskim głosem:
— Płyń, Edimarze, do przystani i... rób co chcesz!
Łódź odbiła. Przybysz poszedł szybko krokiem nieco nerwowym pod górę po wąskiej, skalnej dróżce. Wreszcie stanął na wyżynie skalnej, zawieszonej prawie nad rzeką, rozejrzał się uważnie, jakby rozpoznać chciał drogę, poszedł znowu ku majaczącym w mroku zarysom drzewa i zatrzymał się, nasłuchując. Oto znalazł się w pobliżu wielkiego dębu, którego potężne, rozłożyste konary szumiały, zmagając się z szalejącym wichrem. Oczy mężczyzny zabłysły, podniósł rękę do głowy, zdjął kołpak i, spojrzawszy dumnie w górę, wyrzekł głośno, dobitnie:
— Jestem, druhu!
Gałęzie dębu poruszyły się gwałtownie, uderzając o siebie z tępym łoskotem, olbrzym wstrząsnął się potężnem swem ciałem, jakgdyby chciał wyrwać je z twardej opoki i iść na powitanie młodego człowieka. Ten zaś podszedł szybko do niego, objął miłośnie jego pień chropawy, posiekany od wieku brózdami, i osunął się na kolano.
— Poznałeś mnie! Witasz mnie pierwszy! — szepnął gorąco. — Wróciłem! Widzisz, wróciłem!... Powiedz, starcze czcigodny, czy nie omyliły mnie podszepty duszy, że czas już wybił mojego powrotu?
Dąb szumiał coraz silniej, coraz głośniejszym basem, a w tem zatrząsł się jakoś i przycichł. Jednocześnie na odkryte czoło klęczącego mężczyzny spadły pierwsze krople dżdżu, niby łzy wielkie, ojcowskie. Wiosenna burza huczała buńczucznie nad głową zadumanego przybysza, w ciemnościach grzmiało, błyskawice oświetlały jaskrawo skalną wyżynę, gromy waliły już w dalekiej stronie. Jeszcze kilka chwil, i te odgłosy umilkły i zapanowała w naturze cisza prawie słodka. Dochodzący z dołu wartki szum rzeki i szelest deszczu, prószącego drobniutko, jak przez sito, ocknął z zamyślenia mężczyznę. Wstał z klęczek i podążył szybko do zamku. Szedł krokiem pewnym, orjentując się w czarnych mrokach wybornie, jakby wczoraj jeszcze był tutaj. Późna godzina wybiła na wieży zamkowej, wszędzie cisza i pustka panowała cmentarna. Gmach rdzawo-szary od strony parku wyglądał pośród nocy jak potwornie wielki pomnik.
Przybysz zbliżył się do bocznych drzwi, wiodących do mieszkania burgrabiego. W jednem z głębokich wązkich okienek świeciło się jeszcze. W pasemku tego światła, tryskającego w ciemności, była radosna zapowiedź, że ktoś jednak w tych murach czuwa. Przybysza ogarnęło wzruszenie. Nacisnął mocno ciężką klamkę drzwi, usunęły się przed nim, wszedł śmiało do ciemnego wnętrza. Znał tu widocznie każdy kąt, każdy zakręt, bo poomacku trafił do drugich drzwi w głębi korytarza, pchnął je pewną ręką i stanął na progu. Komnata była niewielka, mroczna, tylko na stole pod oknem paliła się mdławo świeca. W kręgu jej światła siedział człowiek już stary, choć barczysty i czerstwy o zamaszystym czubie na głowie, o oczach czarnych, przenikliwych. Miał na sobie strój rekwedzki, zniszczony. Na odgłos otwartych drzwi podniósł oczy od rozłożonych na stole papierów i spojrzał bystro w tę stronę. Patrzył chwilę bez słowa, jak przykuty do krzesła, nagle drgnął, cofnął się w tył i znowu wytężył wzrok.
— Jak się masz, przyjacielu! — zawołał przybysz.
Stary zerwał się z miejsca i krzyknął głosem zdławionym:
— Sweno!! Na Boga żywego, książę Sweno! Czy mnie oczy nie mylą.
Przybyły podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Jam jest, Tolomedzie, przyjacielu drogi.
Uścisnął go krótko.
Stary chwycił dłoń młodego księcia, przytulając do niej swe usta z wybuchem radości.
— Panie mój, więc powróciłeś? Ale skądże w taką noc! Ach, Boże, dzięki Ci stokrotnie, że dożyłem tego momentu! Wiedziałem, że ty, panie, powrócisz, serce mi kazało oczekiwać codzień na ciebie.
— Skądże mogłeś wiedzieć o tem, Tolomedzie?
— Ach, panie mój!... a toż u nas szeptał już dawno naród, że ty, panie, jesteś na Rekwedach, jeno tajnie, a zresztą patrz tu...
Stary podprowadził księcia do stołu i wskazał mu leżące na nim papiery.
Sweno rzucił okiem na zadrukowane arkusze i rzekł, uśmiechając się zagadkowo.
— Znam to, wiem dużo więcej, niż one zawierają i dlatego jestem tu, w Awra Rawady, po tylu latach. Mógłbym tu być również w innych warunkach, gdyby...
— Wiem, wasza wielmożność, wiem! Lud pieśni śpiewa o tobie, panie. Bóg łaskaw zapalił na naszem niebie wschód słońca. Och, jakże się nasz książę pan ucieszy, gdy ujrzy waszą wielmożność! Boże wielki!
— Czy ojca zastałem? — spytał żywo książę Sweno.
— Nie, niema go tutaj, panie mój. Książę pan jest teraz w Idaniu, jako wysłannik rekwedzki, ale za kilka dni będzie w Sudgreście, to już i w Awra Rawady.
— Jak się ma ojciec? Czy spodziewał się mnie teraz?
— Nie wiem, wasza wielmożność, czy się spodziewał, bo on zamknięty w sobie chodzi, że nikt nie wie nawet, kiedy mu serce pęka. Ale zdrów jest i mocny. Rząd sustjański chmury ściągał, on je rozpędzał. Rząd miał zawsze gotowe pioruny i siał wśród nas piołun, pan nasz spoglądał w przyszłość z uśmiechem i koił rany słodyczą i wiarą swoją. A to wszystko od czasu...
Stary umilkł, spojrzał na młodego księcia badawczo. Sweno zdawał się nie słyszeć słów jego. Stał przy stole zamyślony z oczami wbitemi w drukowane arkusze. Na jego suchej, smagłej twarzy o rysach wydatnych malowała się mimo zmęczenia energja, czoło jego z pionową brózdą pomiędzy brwiami świadczyło o męskiej potędze, onieśmielającej natury słabsze. Wysoki, szczupły, a mężny, o stalowych zda się mięśniach, ten trzydziesto kilkoletni mężczyzna miał w sobie siłę imponującą i pewność siebie, a ręka jego o nerwowych długich palcach wskazywała na żywość umysłu i zapalność serca. Oczy miał ciemno-szare, jak nurt Anuda przed burzą, w blasku świecy płonęły teraz ogniem namiętności. Czarne brwi zarysowane nisko od nosa i rozpięte jak skrzydła do lotu, były wyrazem woli niezłomnej i nieustraszoności ducha. Czoło otwarte, wyniosłe i dumne pod starannie utrzymanemi włosami, było odbiciem duszy tego człowieka, jakby najwymowniejszą kartą jego losu, na której czytało się wszystkie walki i bóle, jakie przeżył i przetrwał.
Tolomed patrzył na księcia wzrokiem ubóstwiającym go i nie śmiał odezwać się, by nie przerywać mu nagłego zamyślenia. Lecz wreszcie odważył się szepnąć prosząco:
— Wasza wielmożność zapewne głodny i zdrożony, zechce posilić się i spocząć?
Książę ocknął się.
— Nie, dziękuję ci, stary, jeść nie będę i na sen mój jeszcze za wcześnie.
— Zaraz rozpalę ogień, bo wygasł już na kominku, a i wina przyniosę — zawołał Tolomed.
— Nie budź tylko nikogo ze służby. Chcę być chwilę sam, z tobą.
Tolomed prędko rozłożył ogień na staroświeckim kominie, postawił przy nim zydel skórą obity a, zanim książę siadł przed ogniskiem, przyniósł dużą, omszałą butelkę wina.
— To dobrze zrobi waszej wielmożności, — zachęcał burgrabia. — Stary maślacz prapradziadowski, chowałem go na przyjazd księcia pana, by zdrowie jego wypić przy sutym stole... Kiedy już moje takie szczęście, że ja sam pierwszy witam waszą wielmożność w naszym zamku, to... na cześć, na chwałę powrotu dostojnego księcia pana, młodego dziedzica Awra Rawady. Niech żyje!
I stary burgrabia wzniósł do góry kryształowy puhar nalany złotym, gęstym jak oliwa, płynem. Sweno podniósł się i wyprostowany z puharem w ręku spojrzał głęboko w oczy sędziwego sługi Wenuczych.
— Moje zdrowie wznosisz najpierw, Tolomedzie?...
Burgrabia stropił się, spojrzawszy ze zdziwieniem na młodego pana i — nagle jakby zrozumiał intencję tego pytania, wzniósł puhar powtórnie z okrzykiem entuzjazmu:
— Wiwat Rekwedy!
— Za ich cześć i sławę! — zawołał książę Sweno z zapałem i wychylił puhar do dna.
— Nalewaj! — podsunął kielich.
Tolomed skwapliwie spełnił rozkaz.
— A teraz, czyje zdrowie, stary, na czyją cześć wypić winien każdy prawy Rekwed?
Tolomed zrozumiał. W źrenicach jego błysnął blask radosny. Wysoko wyciągnął rękę z napełnionym kielichem.
— Zdrowie jej cesarskiej...
— Milcz! — głucho warknął Sweno, błysnąwszy groźnym wzrokiem.
Tolomed umilkł. Młody książę wyrzucił z kielichem rękę do góry i zawołał donośnie:
— Zdrowie i cześć najmiłościwszej królowej Rekwedów, Gizelli!
Staremu zakręciły się łzy w oczach, wzruszenie niebywałe ścisnęło mu gardło. Spełnili toast w uroczystem milczeniu. Zaległa na krótko cisza. Sweno usiadł ciężko na zydlu i dłonią przetarł czoło.
— Cóż, stary? Płaczesz?
— Wasza wielmożność, — rzekł Tolomed drżącym głosem, — nie wiedziałem, że to już... tak...
— Jakto! Czyż tego nie słyszysz dokoła, czy nie wiesz o tem, czy sam nie chciałeś mi rzec przed chwilą: „od czasu, gdy wzeszła zorza“?... Któż jest tą zorzą dla naszej ojczyzny? Dzięki jakim uczuciom rozrzucone są po kraju te odezwy, które czytałeś przed mojem wejściem? Czyżby naprawdę ojciec mój ukrywał to przed tobą? a wszak to w całym kraju jest wiadomem.
— Ja wiem, wasza wielmożność, że cały naród odrodził się pod cudownym wpływem i urokiem najmiłościwszej pani. Ona jest zorzą naszą i nadzieją. Rekwedzi wszyscy wiemy, że nad nami czuwała i czuwa nawet z daleka, czczą ją i kochają, jak świętą. Ale... że jest ona królową?...
— Jeszcze nią nie jest, ale nie daleka ta chwila, kiedy ukoronuje ją naród rekwedzki, — rzekł Sweno z mocą w głosie. — Jest godna tego, by skroń jej przyozdobić naszą starożytną koroną królewską. To się spełni!
— A... cesarz?...
Sweno drgnął, wpił oczy w burgrabiego.
— Cesarz jest jej mężem, a więc musi być królem Rekwedów, inaczej wszak koronować najmiłościwszej nie możemy. Cesarz zawdzięczać będzie koronę rekwedzką swojej żonie i jej wpływom. Ukoronowany będzie Ururg... Tak! Ale spełni się to przez jego żonę, ona jest istotną orędowniczką naszego kraju. Czy sądziłeś, stary przyjacielu, że ja dopiero tu przyjechałem po takie wiadomości?... O nie!... Jestem już na Rekwedach od bardzo dawna. Pracowałem, słuchałem, badałem ludzi i stosunki, patrzałem oczami nieufnemi, by się przekonać, czy to, co mnie najpierw do kraju przyciągnęło, jest prawdziwe i słuszne, czy nie wchodzą w grę mamidła, którym łatwo uledz? Bunt we mnie wrzał... pożerał mię płomień niepokoju, bo sądziłem, że to właśnie mamidła. I bliska była godzina, może straszliwa w skutkach, bo krew we mnie kipiała za te okruszyny dawane nam. Ale stało się... inaczej. Teraz widzę, że chwilowa utrata nadziei... to był przełom... i wierzę, że myśl twórcza najmiłościwszej pani wstrzymała ojczyznę od zguby?... Dziś otwarta przed nami przyszłość jasna... dziś to już nie złuda, już można działać inaczej, trzeba wkroczyć na inną drogę, inny tworzyć czyn, z hymnem radosnym na ustach, z dziękczynieniem w sercach i z hołdem najwyższej wdzięczności dla Niej.
Słowa ostatnie Sweno wyrzekł z głębokiem wzruszeniem. Nie uszło to uwagi Tolomeda. Staremu na nowo łzy błysnęły w oczach.
— Prawda, wasza wielmożność, prawda święta! Dawno już nie było najmiłościwszej pani na Rekwedach, niema jej teraz nawet w Sustji. Opuściła dwór i wyjechała daleko... Wiadomo z jakiego powodu... U nas mówili powszechnie, że jakby cesarzowej było źle w Idaniu, to niechby na Rekwedy przyjechała, tu każdyby jej kwiaty rzucał pod nogi, że w niebie nie byłoby dostojnej pani lepiej. Rekwedzi wielce ją, kochają i pani dostojna kocha nas. Czemu jednak nie schroniła się tutaj, nikt nie wie. Ach, panie mój, kto ją pozna, kto raz zobaczy najmiłościwszą panią, ten zawsze o niej mówi i o niej nie zapomni. Wasza wielmożność nie zna jeszcze cesarzowej?
— Znam ją tylko z jej słów... z zachwytów i opowiadania ludu i tych wszystkich, którzy ją widzieli, którym czyniła dobro. Znam ją i, z portretów, bo portretami jej zarzucone są całe Rekwedy, nawet cała monarchja.
— Tak, tak. Toż i w naszym zamku mamy piękny portret najmiłościwszej pani z jej własnym podpisem, ofiarowany księciu panu po bytności pary cesarskiej w Awra Rawady.
Książę Sweno zadrżał. Zmarszczył brwi i popatrzył chwilę na Tolomeda.
— Ona była w Awra Rawady? kiedy?
— Była, panie mój, z cesarzem, oboje tu byli.
Sweno zerwał się z zydla.
— Nie może być! — wykrzyknął. — Śniło ci się, Tolomedzie. Ja wiedziałbym o tem, napewno!
— Jak Bóg na niebie, mówię prawdę. Byli tu cesarstwo przez kilka dni prywatnie, w przejeździe z Sudgrestu do Doken, gdzie najmiłościwsza pani przebywała potem często i długo. Książę pan starszy przyjmował monarszą parę bardzo wspaniale, lecz cicho, bez zjazdu i owacyj. A było to: wymienił dokładnie datę i rok...
— Ach wtedy! wkrótce po ich ślubie, to co innego! Wtedy byłem daleko, w świecie. Ale mów, mów, stary, opowiedz mi wszystko od początku do końca.
Książę zaczął chodzić po komnacie nerwowym krokiem.
Stary rozgadał się i jął mówić o pobycie cesarzowej na Rekwedach, o tem, jak lud w Doken nazwał ją królową, wreszcie powrócił do pobytu pary cesarskiej w Awra Rawady i doszedł do momentu, kiedy oboje cesarstwo mieli opuścić zamek.
— Tegoż dnia rankiem, gdym odmawiał, jak zwykle, pacierze, tam pod naszym dębem, ujrzałem najmiłościwszą panią tuż przy sobie. Zerwałem się z kolan.
— Stale się tu modlisz, burgrabio? — spytała dostojna pani łaskawie i spojrzała na mnie oczyma gwiaździstemu
— Schyliłem się nisko i milczę. A ona znowu:
— Powiedz, burgrabio, jaką intencję mają twoje modły tu pod dębem, gdzie był dawniej stos ofiarny?
Książę Sweno drgnął, zatrzymał się.
— Ja dalej milczę, bo słów mi brakło, abym wszystko wyznał. A najmiłościwsza pani dotknęła ręką, mego ramienia i rzekła anielskim swoim głosem:
— Nie mów, skoro ci mówić nie wolno. Ale ufaj, burgrabio, i módl się tu stale, a jak wasz zabłąkany orzeł powrócił, tak pan twój młody, książę Sweno, powróci...
— Ja padłem do nóg najmiłościwszej pani i rozpłakałem się, jak dziecko.
Tolomed skończył opowiadanie i zapatrzył się w dogasający kominek. Zaległa cisza.
Książę Sweno zamarł w bezruchu, tylko twarz jego blada szarzała w mroku, czyniąc go podobnym do widma. Chwila milczenia przedłużała się. Tolomed wstał, poprawił ogień i zaniósł na miejsce puhary.
— Niech wasza wielmożność idzie już spocząć... zaprowadzę, usłużę — odezwał się cicho.
Sweno ocknął się i, spojrzawszy na burgrabiego wzrokiem napół przytomnym, jakby silił się zrozumieć słowa jego, rzekł głucho:
— Dobrze: Idźmy.
Tolomed zapalił świecznik i, unosząc go w górę, poprowadził księcia schodami do jego pokoju. Przed drzwiami zatrzymał się, czyniąc znak krzyża na czole.
— W imię Boże, niech szczęście przyświeca ci, panie mój, w tym powrotnym w zamku ojców twoich zamieszkaniu.
— Dziękuję ci, mój drogi przyjacielu, — rzekł Sweno i otworzył drzwi. Rozejrzawszy się, zauważył, że pokój był tak samo urządzony, jak go zostawił przed laty. Pod oknami w wazonach kwitły jego ulubione kwiaty, na biurku leżały książki porozkładane, Sweno podszedł do biurka i wziął jedną książkę, założoną nożem. „Upadek Rekwedów i ich odrodzenie“ — brzmiał tytuł jego własnego dzieła. Blady uśmiech przemknął na ustach księcia. Tolomed, widząc, że książę pragnie pozostać sam, wysunął się cicho z komnaty. Sweno poczekał, aż kroki burgrabie ucichną zupełnie, wziął świecznik i opuścił pokój. Poszedł w głąb zamku, zamykając za sobą ostrożnie wszystkie drzwi. Mijał całe szeregi komnat i sale olbrzymie, spotykała go na każdym progu ciemność nieprzenikniona i pustka i taż sama ciemność zostawała za nim. Niektóre komnaty mijał obojętnie, w innych zatrzymywał się na chwilę i rozglądał ciekawie, przeglądając uważnym wzrokiem popiersia marmurowe i obrazy. Nareszcie znalazł się przed apartamentem ojca i — serce w nim zabiło gwałtownie.
— To pewno tu... — szepnął.
Wszedł do salonu, stanął, rozejrzał się bacznie i prawie jednym skokiem znalazł się pode drzwiami, wiodącemi do sypialni, lecz cofnął się.
— Nie, to tam!
Podbiegł i silnie uderzył ramionami w trzecie drzwi. Otworzyły się bez szelestu. Wszedł i znowu stanął w niepewności, lękając się spojrzeć przed siebie. Przeczekał sekundę, aż rozkołysany płomień świec uspokoi się zupełnie, wolno podniósł świecznik w górę i rzucił wzrok na ścianę, udekorowaną makatami. Oddech zamarł mu w piersi, świece zahybotały się gwałtownie. Krew z serca buchnęła mu do głowy. Ujrzał przed sobą portret cesarzowej Gizelli.
Z bogatych ram i ciemnego tła wyłaniała się twarz nieziemskiej piękności i cała postać w białym stroju, anielska, jak w obłokach zjawiona. Oczy otchłanne, ocienione długiemi rzęsami patrzały tak wymownie, z takim żywym czarem, że Sweno zadrżał, jakby nie wierzył, że to istotnie tylko portret. Fala włosów ciemnych, lśniących, opadała na obnażone ramiona, tworząc nad malowniczym rysunkiem czoła koronę rozplecionych warkoczy podtrzymywaną przepaską z pereł. Twarz i wyraz oczu patrzących wprost przed siebie były poważne, myślące, tylko na drobnych różanych usteczkach błąkał się uśmiech przelotny, mimowolny, tchnący przedziwnym urokiem, jak kwiat wonią.
Sweno stał nieruchomy, skamieniały w zachwycie i patrzał i pochłaniał wzrokiem płótno, jak chciwiec, któremu objawił się skarb upragniony. Minęła tak długa chwila. Nagle drgnął na przypomnienie czegoś, rozejrzał się gorączkowo dokoła i zaczął zapalać wszystkie świeczniki w gabinecie. Komnata rozżarzyła się od mnóstwa świateł. Potok blasku buchnął na portret, ożywił go jeszcze bardziej, uwypuklił każdy szczegół jego piękna. Wówczas książę dostrzegł na skraju sukni Gizelli podpis. Podsunął się nieśmiało ze czcią, jak do żywej osoby. Nazwisko artysty-malarza było umieszczone na złoconej tabliczce na ramie, na sukni zaś czerniał wyraźnie, skreślony ukośnie, krótki, własnoręczny podpis: — Gizella.
Sweno wzniósł oczy ku górze z podniety jakiejś niebywałej, poczem pochylił się szybko i ucałował podpis. Odstąpił krok w tył, utkwił oczy w podobiźnie cesarzowej i szepnął zaledwie dosłyszalnie:
— Wybacz, królowo, mój cichy hołd.
Odszedł, usunął się na fotel ojca przy biurku i mając portret naprzeciw siebie, snuł myśli w rozgorączkowanym mózgu.
— Daleko od kraju, w innej części świata, w wichrach pustynnych zgubiony wątpiłem rozpacznie w przyszłość słoneczną, narodu i w siły własne... Miała mnie powołać do powrotu krew i pożoga, powołała zorza wschodząca, zwiastunka wiosny i szczęścia. Tyś powołała mnie, pani. Odczułem cię, nie znając. W pierwszem radosnem echu z kraju... odczułem ciebie. A jednak znowu zwątpiłem... i chciałem stanąć w poprzek serca twego. Nie znałem twych myśli; nie znałem duszy twojej, pani... Żona Ururga, monarchini Sustji?... Nie ufałem ci, nie wierzyłem... Och, straszną rzecz knułem znowu. Gdy jeszcze tam, na pustyni, pierwszy raz spojrzałem w oczy twoje, królowo, w oczy twej podobizny, powiedziały mi one prawdę, że to ty przeczuta, wyśniona, że tyś jest jutrznią, że możesz nią być... Ale czekałem, czekałem długo, karcąc siebie za tę myśl o tobie, lękając się, że to tylko czar kobiety, twój urok, królowo, przykuł mnie do marzeń ciągłych o tobie, zniewolił mnie... Powiedziałaś podobno jeszcze wtedy, tam, na skale, że ja wrócę... Więc już wtedy wiedziałaś o mnie, znając może historję Awra Rawady i dębu? Tego ci nikt pierwszy napewno nie powiedział, więc skądże zainteresowałaś się, księżniczko arwijska, losem obcego narodu?... Może wiedziona boskiem jasnowidzeniem myślałaś wtedy o mnie tylko przez chwilę, a ta chwila wystarczyła, aby myśl twoja dosięgła mnie i rozbudziła we mnie tęsknotę, wołającą w sercu mem wołaniem całego kraju... A potem — te drogie słowa twoje do mnie... I... oto jestem, jestem bezbronny, i oto patrzę, królowo, na ciebie, lecz znowu tylko na podobiznę twoją... Kiedyż cię poznam żywą, kiedyż spojrzenie twoje obdarzy mnie łaską, kiedy głos twój usłyszę, koronę ujrzę na twej głowie, królowa Rekwedów! przeczuta, wytęskniona... umiłowana!...
Sweno pogrążał się w myślach i nie odrywał wzroku od portretu cesarzowej, jakby prowadził z nią długą poufną rozmowę. Tak zastał go świt. Świece pogasły, białe światło dnia padło na portret, wydobywając zeń wszystkie barwy. Młodemu księciu wydało się, że oczy Gizelli poruszyły się w słodkiem spojrzeniu i usta rozkwitły w żywym uśmiechu, gotowe powiedzieć słowo tajemne. Z entuzjazmem wyciągnął ramiona do obrazu.
— Przybądź, królowo!
W głębokiej ciszy komnaty okrzyk ten zabrzmiał tonem niesamowitym i poszedł echem do dalszych pokoi. W tem Sweno zadrżał, uczuwszy wyraźnie, że nie jest sam, i zwrócił gwałtownie oczy na drzwi, skąd dobiegł go szmer czyichś kroków.
— Czyżby Tolomed? — pomyślał, zrywając się z fotela.
Na progu gabinetu w odchylonej kotarze stanął książę Wenuczy w podróżnym stroju.
— Ojcze! — wykrzyknął Sweno, czyniąc krok naprzód i padł w wyciągnięte ramiona ojca.
— Synu mój jedyny! — zawołał przez łzy książę. — Tolomed mówił mi wszystko... Jestem szczęśliwy, że cię widzę i podwójnie szczęśliwy, że cię zastaję tu przed obliczem najmiłościwszej pani naszej królowej... Ona wróciła mi ciebie!
— Tak, ojcze, to jej tchnienie, jej wola — której po mękach i walkach jestem posłuszny.
— To... jej uśmiech... jej serce zbawiło ojczyznę naszą... — rzekł stary książę, oblewając czoło Swena, pochylone do piersi swojej, potokiem łez...


Do antikamery apartamentów cesarskich wszedł książę Sebastjan Ururg, krokiem sztywnym, wojskowym, poprzedzany przez kamerdynera Betleja. Stojący przy drzwiach grenadjerzy sprezentowali broń. Książę odsalutował i rzucił krótko Betlejowi:
— Zamelduj mnie jego cesarskiej mości.
Kamerdyner zniknął w drzwiach gabinetu cesarza, książę zaczął przechadzać się po antikamerze, rzucając badawcze, ale życzliwe spojrzenie na wartowników, wyprostowanych jak struny. Nagle podszedł do jednego z nich i rzekł z marsem na czole:
— Jak żołnierz jego cesarskiej mości powinien być ubrany, co?
Grenadjer zbladł i wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc pytania.
Książę dotknął jego ramienia.
— Szlifę masz skrzywioną i tak stoisz na warcie w zamku?... Zluzuj!... a słuchaj-no, potrafisz ty bębnić dobrze?
— Tak jest, wasza cesarska wysokość.
— Wy wszyscy umiecie bębnić na językach, ale na rewji straszycie myszy. Aż sam dzisiaj na mustrze musiałem pokazać doboszowi waszemu, jak się bębnić powinno. Jutro ty zdasz egzamin. Jeżeli zabębnisz mi dobrze, dostaniesz wyższą szarżę, jeżeli źle — odpowiesz za dzisiejszą szlifę i za swoją przechwałkę.
Przeszedł się szybko po pokoju i znowu zwrócił się do żołnierza.
— Jak odbędziesz tu swoje godziny, zaczniesz się uczyć dopóty, dopóki nie zabębnisz mi jutro po żołniersku, nie tak, jakby pchła skakała po pęcherzu.
Usta grenadjera drgnęły od hamowanego śmiechu.
— Wedle rozkazu waszej cesarskiej wysokości.
Książę poklepał go po ramieniu.
— Pamiętaj, chłopcze, spraw się dobrze. Co u djabła z tym Betlejem? — szepnął do siebie, patrząc niecierpliwie na zamknięte drzwi gabinetu.
Po chwili kamerdyner powrócił.
— Jego cesarska mość, najmiłościwszy pan, prosi waszą cesarską wysokość.
Do wchodzącego stryja cesarz wyciągnął rękę, unosząc się na fotelu. Był trochę roztargniony.
— Przepraszam cię książę — rzekł z nikłym, przymuszonym uśmiechem — że czekałeś tak długo. Ten stary manjak Betlej stał u mnie i czekał, aż skończę list... Proszę, siadaj, stryju. Może zapalisz?...
— Owszem — wziął cygaro i zapaliwszy je, zaczął mówić:
— Wracam ze sztabu i mam do zakomunikowania waszej cesarskiej mości kilka własnych projektów co do mających nastąpić manewrów, które wobec grożących zamieszek w Gwieździe Morza i od strony Gierymji należy przyspieszyć.
— Słucham cię, książę — rzekł cesarz uprzejmie, porządkując na biurku rozrzucone papiery.
Książę Sebastjan zauważył, że cesarz nie jest usposobiony do wysłuchiwania raportu i że myśl ma zajętą zgoła innemi sprawami, od których niechętnie się odrywa. Istotnie w oczach cesarza błyskały zagadkowe ogniki, rysy jego wyrażały pewien niepokój i lekką nawet niechęć. Starego księcia, który do przyniesionych projektów przykładał wielką wagę, dotknęło niemile to zachowanie się cesarza. Rzekł z surową powagą:
— Muszę zaznaczyć, że rzecz jest bardzo ważna i załatwienie jej pilne nadzwyczaj. Ale... może odłożymy konferencję na później...
Cesarz zagłębił się w fotelu i skupił całą uwagę.
— Nie, owszem, mów wasza wysokość... Więc plany obejmują tereny górskie na południo-zachód od Anudu, a następnie...
Książę jął wyłuszczać swoje poglądy i przedstawiać projekty, cesarz słuchał go uważnie, dodając własne spostrzeżenia i aprobatę. Gdy konferencja dobiegła końca i książę powstał, aby odejść, cesarz chwycił go za rękę.
— Stryju, proszę cię, zostań. Pomówimy teraz o czem innem. Otrzymałem listy ciekawe. Jesteś w chwili obecnej moim jedynym powiernikiem, któremu z wielu rzeczy i z jedną najważniejszą mogę się zwierzyć.
W głosie Ottokara zadźwięczała smutną nuta.
— Otrzymałem list, o, ten... poznajesz pismo, nieprawdaż?
— Od cesarzowej?
— Tak. Pisze Gizella...
— Czy wraca? — przerwał Sebastjan z widoczną radością.
Cesarz pokręcił głową posępnie.
— Niestety, jeszcze nie. Z pobrzeży Afryki popłynęła teraz na wyspy greckie. Na jednej z nich rozpoczęła budowę pałacu. Ale, wiesz stryju, jakkolwiek list jest zbyt oficjalnym, odczuwam w nim jednak jakiś promyk jaśniejszy, który świadczy o jej przyjaźniejszych uczuciach dla mnie. Pyta troskliwie o dzieci, tęskniąc widocznie do nich coraz bardziej. Może się mylę, lecz odnoszę wrażenie, że powrót Zili jest już kwestją krótkiego czasu. Ona wie, jak trudnem jest do zniesienia takie osamotnienie...
Książę spojrzał przenikliwie w oczy cesarza, jakgdyby chciał wyczytać w nich jego własną tęsknotę i uśmiechnął się zaledwie dostrzegalnie. Ottokar mówił:
— Najwyższy już czas powrotu Gizelli ze względu na opinję całego świata i na sprawę rekwedzką, która w osobie cesarzowej ma nawet z daleka gorącego rzecznika. Czy wiesz, książę, że Wenuczy zwycięża przeprowadzając swoją ideę zupełnego porozumienia z Sustją.
— To znaczy — wtrącił pospiesznie Sebastjan — żeś ty, Ottokarze, już sprawę tak rozstrzygnął.
— No — uśmiechnął się Ottokar — tak się stan rzeczy układa. Uspokaja to jednych, a wzburza drugich... Bo ja wiem, czy wobec tego... spokój zupełny... możliwy?...
— Słyszałem — rzekł książę Sebastjan — że ruch na Rekwedach wzmógł się od czasu ujawnionego działania księcia Swena, który obecnie idzie z ojcem swym ręka w rękę i działa szybko w duchu wyzwolenia Rekwedów z pod wichrzycielskich wpływów i stworzenia królestwa połączonego z Sustją.
— Hm!... Szczególna zmiana u tego fanatycznego wroga wszystkiego, co sustjańskie — mruknął Ottokar.
— No, i antagonisty Ururgów, — dodał Sebastjan. — Ale przeistoczenie jego można zawdzięczać wyłącznie zerwaniu twojemu, Ottokarze, z polityką niedowierzania i represji na Rekwedach. Idańskie sfery wojskowe są zdumione tym i zirytowane, jak również i mojem nowem stanowiskiem w tej sprawie. Niemniej wszakże dążenie Rekwedów do pojednania się z cesarzem Sustji, Ururgiem, jest ogromnem zwycięstwem twoim i utrwaleniem potęgi monarchji.
— Nie moje to zwycięstwo — rzekł cesarz z rzewnym uśmiechem — lecz Gizelli, która była i jest gorącą apostołką idei tego pojednania się obu krajów.
— Przyznajesz to, Ottokarze?
— Przyznaję i nie ukrywam tego, że od wstąpienia mego na tron, czyli od rewolucji rekwedzkiej byłem ciągle podburzany i sugestjonowany przez was wszystkich, głównie przez... matkę, że Rekwedy to wulkan wiecznego buntu i grozy, który trzeba ujarzmić żelaznemi środkami, bezwzględnie. Nieporozumienia te i wieczna wojna, trwałyby nieskończenie, gdyby nie przekonywająca, uparta interwencja Gizelli, jej humanitarne poglądy i nieustanna o nie walka. Musiałem się dostroić, zmieniła moje poglądy i... ciebie zmieniła, książę. Ona jest stworzona na królową uciśnionych, by dawać im wolność i szczęście — dodał cesarz w zamyśleniu.
Sebastjan targnął brodę.
— Tak, nie przeczę, ona mię przekonała do Rekwedów i do całej tej sprawy. Wstydzę się teraz mojej roli prowokacyjnej w rewolucji rekwedzkiej... I to jej wpływ, potrafiła mnie do skruchy pobudzić... Ha! tylko księżny matki nie zdoła nawet ona przeistoczyć.
Myśleli chwilę zamyśleni.
— Gdyby Gizella wróciła już jaknajprędzej — westchnął Sebastjan — choćby dla Rogera. Wpływ księżny na to dziecko zaczyna być niesympatyczny. Brak cesarzowej odczuwa się na każdym kroku, dwór idański zgasł bez niej. Najzawziętsi stronnicy księżny są już bezsilni i wyczekują powrotu Gizelli.
— By ją znowu potem otoczyć intrygami i poić żółcią — cisnął Ottokar gniewnie. — Gdybym mógł, wyruszyłbym do niej i po nią natychmiast, bo istotnie masz rację stryju, Roger...
— Wyjechać nie możesz, Ottokarze — żywo zaprzeczył Sebastjan — gdyż sytuacja w Gwieździe Morza a także polityka z Gerymami zaostrza się z dnia na dzień. Jesteśmy w przededniu bardzo poważnych wypadków, które wymagają twojej obecności.
— Ach! — zawołał rozgoryczony cesarz — wszystko się tak fatalnie składa, że gdyby nie ten jeden promyk nadziei — wskazał na list Gizelli — popełniłbym głupstwo, jakiego żaden z panujących jeszcze nie popełnił. Gnębi mię uczucie dziwne i... straszne, że tu... przepadło wszystko!...
Machnął ręką zniechęcony. Po odejściu księcia, Ottokar załatwił najpilniejsze sprawy, poczem kazał podać sobie konia i w małej asyście prywatnej kilku masztalerzy pojechał do Szejrunu. Długo błądził po polach, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni. Dzień był wiosenny, słoneczny i tak rozwoniony świeżością budzącej się do życia natury, jakimi bywają dnie, w których ludziom wydaje się, że mogliby zacząć żyć na nowo. Śpiew skowronka Ottokar porównał do śpiewu żony, a uśmiech tego dnia do jej uśmiechu. Ottokar nie czuł już urazy do Gizelli za jej zgoła ekscentryczny wyjazd poza granice Sustji i za jej ucieczkę z wyspy, gdy jechał do niej. Byleby teraz wróciła! Nie dawał ucha podszeptom matki, która wreszcie zaniechała swych intryg, zwalczona usunięciem się zupełnem synowej. Myśl natrętna, że oto Gizella stracona dla niego na zawsze, że już w niej nie odszuka tej dawnej oddanej mu duszy kobiecej, należącej do niego każdem najlżejszem nawet tchnieniem — nie dawała mu spokoju i doprowadziła go do szaleństwa. Ale czyż mógł żądać, by po tem, co zaszło na polowaniu w Itilli, powróciła do niego taką, jaką miał ją od pierwszego spotkania się w Passetoff?! Nie zniesie jej widoku skamieniałego w wyrazie zimnej, wyniosłej obojętności, słowo, które mu rzuci konwencjonalnie na powitanie, jak się rzuca zdawkową monetą — będzie dla niego piekłem poniżenia i wstydu!
Mijały godziny, a cesarz niepomny na nic jeździł po polach szejruńskich bezcelowo, zdany niemal na łaskę wierzchowca. Chwilami, gdy gorzkie myśli wzburzyły go i podnieciły jego temperament wybuchowy, bódł konia ostrogami i pędził na przełaj, pozostawiając daleko za sobą zdumionych masztalerzy. Nareszcie przyszła minuta otrzeźwienia, cesarz zmęczył się własną walką wewnętrzną, zawrócił konia w stronę Idania. Postanowił natychmiast wysłać list do Gizelli i wyznać jej wszystkie swe cierpienia i skruchę, błagając ją o powrót, upragniony bardzo. Cesarz uczuł przypływ nowej fali tęsknoty tak silnej, że rozsadzała mu pierś wybuchem niecierpliwych pożądań.
Wtem ujrzał naprzeciw siebie jeźdźca na pięknym czarnym wierzchowcu, jadącego lekkiego stępa. Cesarz z daleka utkwił w nim wzrok badawczy, mniemając, że jest to ktoś z miejscowej arystokracji, kogo nie mógł narazie poznać. Nieznajomy miał twarz klasyczną, lekko bladawą o oczach zimnych a połyskliwych jak stal, z pod naciśniętego na czoło kołpaku ukazywał mocno zarysowaną pionowo brózdę, łączącą brwi ciemne rozpięte ukośnie jak dwa łuki. Było w tej postaci młodego mężczyzny tak coś imponującego, że cesarza zaintrygowało to. Gdy wierzchowce miały się minąć, wzrok obu panów skrzyżował się: wzrok Ottokara ciekawy, nieco natarczywy i spojrzenie nieznajomego chłodne, rzucone z góry. Jakiś dreszcz niesamowity przeniknął cesarza.
Wtem nieznajomy jeździec ruchem powolnym, spokojnym podniósł rękę do kołpaku i pochylił czoło wyniosłe w ukłonie pełnym szacunku, ale z zachowaniem własnej indywidualności. Cesarz odsalutował. Minęli się.
— Więc wiedział, kim jestem — pomyślał Ururg z grymasem lekkiego uśmiechu i trącił konia ostrogą, kierując się pośpiesznie do zamku.
— To musi być arystokrata rekwedzki — przemknęło mu przez myśl — i nie bardzo widocznie zachwycony Ururgiem.
Nazajutrz rano Ottokar, jadąc z księciem Sebastjanem na generalny przegląd wojsk, spotkał znowu nieznajomego, tym razem jednak w otoczeniu kilku młodych arystokratów rekwedzkich, znajomych cesarza. Zaciekawiony tem powtórnem spotkaniem, zwrócił się do księcia Sebastjana:
— Czy książę znasz tę interesującą postać? — wskazał nieznajomego nieznacznym ruchem oczu. Spotkałem go wczoraj pierwszy raz jadącego samotnie. Zna mnie, choć ja go sobie nie przypominam.
Sebastjan przyjrzał się uważnie nadjeżdżającym.
— Wasza cesarska mość, wszak to Sweno Wenuczy.
— Chyba mylisz się, książę!
— Z największą pewnością. Mówiono mi wczoraj, że Sweno bawi w Idaniu, kierując jakoby akcją zjednania opinji rekwedzkiej dla tronu sustjańskiego. Dlaczego jednak w tym celu obrał sobie tak obcy i niewłaściwy teren, jak Idań, gubię się w próżnych domysłach.
Mijali właśnie Wenuczy‘ego, który jakby dla powitania cesarza wysunął się nieco na czoło swych towarzyszy. Cesarz odsalutował mu dużo życzliwiej niż dnia poprzedniego, ale nie omieszkał przyjrzeć się mu uważnie. Imponująco chłodny, wyniosły wzrok Swena wywarł na nim głębsze wrażenie. Pomyślawszy chwilę, rzekł do Sebastjana:
— Niepospolite są, jego oczy, mają w sobie błysk stali i grozę niezwykłą. Tak, to człowiek bardzo niebezpieczny, przytem jako sojusznik może być silny i godzien zaufania, jako wróg — nieubłagany.
— To też wpływy jego w ojczyźnie sięgają daleko. Podobno dawniej każde jego słowo było straszliwą pobudką, dziś zaś jest manifestem.
Ottokar uśmiechnął się ironicznie:
— Szkoda, że wcześniej nie zrewidował swoich krańcowych poglądów i nie szedł za ideologją swego ojca.
— Ba! — zawołał Sebastjan — gdyby Rekwedy wiedziały, że w herbie ich zajaśnieje serce Gizelli!
Cesarz spojrzał na stryja, nie rozumiejąc słów jego.
— Ale wszakże chodzi o Swena, on nie zna cesarzowej, — zawołał naiwnie.
— Dociekania nasze nie mają znaczenia wobec faktów, które musimy stwierdzić, — rzekł książę Sebastjan z namysłem. — Ty jednak, Ottokarze, możesz podziwiać siłę uroku swej żony, czyniącą tak znamienne przewroty i zmieniającą szatany w duchy pojednawcze. Sam zresztą uległeś tej sile hipnotycznej, zwyciężając złe moce wrogie Rekwedom. Wszystko stopniowo dąży do jednego pewnika, że Gizelli jakby samo przeznaczenie kładzie na skroń koronę królewską. Czy naprawdę, Ottokarze, nie zastanawiałeś się nad tem?
— Ach, stryju, — odpowiedział posępnie Ottokar, — ja się wogóle teraz nad niczem nie zastanawiam, bo zawsze dochodzę do wniosków wprost szalonych. Wiem tylko jedno i widzę to jasno, że jeśli są kobiety, które nawet w imię uczuć macierzyńskich nie spełnią ofiary, to Gizella dla mnie stracona!...


Na malowniczej wyspie greckiej, na morzu Jońskiem, cesarzowa Gizella przebywała ze skromnym swym dworem, pochłonięta budową wymarzonego przez siebie pałacu. Miejsce obrała sama, podczas nieskończonych swych wycieczek pieszych po wyspie... Było to wzgórze, spływające do morza w łagodnych stokach, na których rosły cyprysy i gaje oliwne, skupiny palm i drzewa pomarańczowe, usiane złotym owocem, a niżej burzyły się kwitnące aloesy, dzikie lilje i tysiące przeróżnego kwiecia, ubarwionego wszystkiemi kolorami tęczy. Widok stąd rozciągał się na bezbrzeżną przestrzeń morza, przystrojonego białemi koronkami pian. Morze łaszące się ku brzegom lubieżnym, omdlewającym przegubem fali i roześmiana wśród mego przepychem swej zieleni wyspa — oto było wymarzone miejsce na urzeczywistnienie fantazji Gizelli i tu właśnie wznosiły się już w górę ściany z białego marmuru, tworzące klasyczny profil budowli, utrzymanej ściśle wedle wzorów pentelikońskich arcydzieł, którymi słynęła starożytna Grecja. Pod mistrzowską ręką znakomitych architektów pałac rósł i przetwarzał się w istną świątynię bogini Ateny. Cesarzowa z pomocą profesora Homwerina czerpała wzory z najwytworniejszych gmachów Attyki i sama podsuwała projekty mistrzom, troszcząc się, ażeby wszystkim wymaganiom archaicznej sztuki stało się zadość.
— Oni spełniają dalej rolę Kallikratesa i Iktinosa, — mówiła Gizella do profesora o architektach, — ale ty, profesorze, bądź duchowym Fidjaszem i stwórzcie razem takie arcydzieło, jak Parthenon, albo jeszcze archaiczniejsza, ósmym cudem świata nazywana świątynia Artemidy w Efezie, niech to będzie nowoczesny Panteon sztuki greckiej.
— Bezwątpienia, — odpowiedział uczony, — prześcigniemy tamtych mistrzów, skoro czuwa nad nami duch Peryklesa, objawiony w tobie, najmiłościwsza pani.
— Pragnę właśnie na tem wzgórzu w czasach dzisiejszych cofnąć się wstecz do epoki peryklesowskiej i tu oddychać pełną przestrzenią greckiego morza, tego samego, które kołysało ongiś bohaterów Ilionu, tego samego, po którem płynęła tęskna zaduma Penelopy, nad którem witała Ulissesa piękna Nauzikaa, tego samego, po którem płynęły waleczne triery Temistoklesa i flota mężnych wojów Kserksesa, ćwiczącego w gniewie wzburzone fale, tego samego wreszcie, z którego zmienności nieśmiertelny Herodot czerpał swe historyczne natchnienia. W tym idealnym przybytku przeszłości będzie można całkowicie oddać się marzeniom, gdy świat dzisiejszy zmęczy swą powszedniością. Rozumiesz mnie, profesorze?
— Tak jest, a jednak grozi nam zawsze powrót do twardego i częstokroć plugawego realizmu doby obecnej. Dokoła ciebie, najmiłościwsza pani, o krok stąd już jest świat inny, pospolity, nie rządzi nim ani hegemonja piękna, ani ideał dawnych bohaterów, ani nawet często... prosta przyzwoitość. Już wspomniałem kiedyś, że powinnaś się była, najmiłościwsza pani, urodzić w epoce takiej, którą, uzmysławia ten oto pałac.
— Ależ, profesorze, — zawołała wesoło Gizella, — przenieśliśmy się właśnie do tej epoki, odgradzając się od dzisiejszego świata morzem, a jeśli i tu wtargnie rzeczywistość naszego wieku, to... powędrujemy dalej! Ale patrz, profesorze, wraca łódź z miasta, wioząca dla nas pocztę. Będziemy mieli świeże wiadomości.
Wkrótce Achmed i wioślarz Grek przybili do brzegu. Wyskoczył z łodzi dworzanin cesarzowej, oddając jej parę listów z pieczęciami cesarskiemi i dzienniki. Profesor wziął jedną z gazet i usunął się trochę na bok. Cesarzowa usiadła na ławie pod cyprysami i, rozerwawszy list, zaczęła, czytać. W miarę czytania twarz jej płonęła coraz silniej gamą wzruszeń, rzęsy jej łopotały, jak skrzydła spłoszonego ptaka. Profesor, który dyskretnie obserwował czytającą cesarzową, dojrzał, że nagle zbladła i zadrżała w sobie.
— Profesorze! — zawołała. — Sustja jest w przededniu wojny z Gwiazdą Morza, to straszne!
— Przepowiadałaś to, najmiłościwsza pani, po odwołaniu księcia Ksywiana.
— To okropne, tembardziej, że Gerymja grozi z drugiej strony. Jak pisze cesarz, Sustja znalazła się w położeniu bardzo krytycznem, katastrofa wojny nieunikniona... Wracam do Sustji, muszę wracać i to jak najprędzej.
— Czy jego cesarska mość kładzie nacisk na powrót twój, pani? Bo wszak na tej wyspie jesteś zupełnie bezpieczną.
— Cesarz pragnie mego powrotu, lecz... nie z powodu wojny. Ale pominąwszy to, gdy tam stać się może nieszczęście, czyż wolno mi przebywać tu nadal w tym święcie czarów i bajki? Wracać trzeba i to zaraz, bezzwłocznie!... Ale, coś jeszcze pisze cesarz... Aaa!... Szaleństwo! — zawołała, zrywając się z ławki. — Powołują księcia Ksywiana na tron cesarski do Quarotto, za ocean.
— I książę zgadza się?
— Wyobraź sobie, że tak. Podobno przedewszystkiem księżna Herminja tego pragnie i nakłania Ksywiana. Ach, to trzeba im wytłumaczyć, niepodobieństwem jest tam jechać za nic, za nic! On tam zginie!
— Skoro go powołują sami?
— A jednak on tam zginie! — powtórzyła cesarzowa z naciskiem. Obcy, zamorski kraj, znany z awanturniczych wybryków. Dziś wzięło górę stronnictwo monarchistyczne, jutro dzisiejsi władcy pójdą pod gilotynę... Dziwię się Herminji, jak można pragnąć zamienić żywot tak słodki, jaki obecnie wiodą w Maurarze, na ciężar korony i na troskę o własne życie!
Homwerin zamyślił się chwilę.
— Hm... — rzekł, — wasza cesarska mość raczy przyznać, że księżna Herminja powoduje się wygórowaną ambicją i dumą, a na to lekarstwa niema. Zawistnie patrzy na twoje, najmiłościwsza, stanowisko i chce ci dorównać, choćby tytułem cesarskim.
— Profesorze, przesadzasz! Księżna matka jest stokroć dumniejsza od Herminji, a jednak, wiem z listu, że zabrania Ksywianowi tej awantury kategorycznie. Księżna Annuncjata wolałaby widzieć drugiego syna również na tronie cesarskim, ale Quarotto to nie tron i korona, lecz... szafot i miecz.
— Wasza cesarska mość, — próbował tłumaczyć Homwerin.
— Odpływam dziś wieczorem, aby jeszcze wstąpić do Mauraru. Muszę ich powstrzymać od nieszczęścia, muszę! Wezwij, profesorze, do mnie szambelana Phalwi, trzeba również zawiadomić kapitana statku. Ani chwili zwłoki!
— Czy mi, najmiłościwsza, rozkażesz zostać tu, przy budowie, czy mam towarzyszyć ci?
— Ach, naturalnie, jedź ze mną, profesorze, bo niewiadomo, co tam zajdzie. Tu zostaną architekci pod czujnem okiem mistrza Paulosa, który musi dokończyć rozpoczętą budowlę.
Mówiąc te słowa, cesarzowa zatrzymała się przed swoją willą i rzuciła okiem na bielejący zdała fronton pałacu. Silne wzruszenie odbiło się na jej twarzy pobladłej, w oczach aksamitnych osiadła chmura głębokiej zadumy.
— Czy też wrócę tu znowu i... w jakim nastroju ducha? — szepnęła ledwie dosłyszalnie, — a gdy wrócę kiedyś, przywiozę posąg Achillesa i umieszczę go tu, niech świeci swojem nadbohaterstwem, takim jak ja, małym wielbicielom swoim.
Gdy noc zapadła, statek cesarzowej pruł już fale morza, osrebrzone światłem księżyca.
— Czy długo wasza cesarska mość zabawić raczy w Maurarze? — spytał cesarzową szambelan Phalwi.
— Dwa, trzy dni najwyżej. Dlaczego pytasz, książę?...
— Gdyż oficjalne zawiadomienie o powrocie waszej cesarskiej mości wysłane do Sustji, lecz nie oznaczono dnia przyjazdu do Idania.
— Tem lepiej, przyjadę incognito, bardzo się cieszę.
— Tak, najmiłościwsza pani, jednak Idań oczekuje twego powrotu niecierpliwie. Więc o dniu przyjazdu zawiadomimy dwór idański już z Mauraru.
Gizella zasępiła się. Teraz dopiero uderzyła ją, świadomość, że sama dobrowolnie pozbywa się swobody i oddaje się w niewolę znienawidzonym, zatęchłym stosunkom dworu. Wszystkie dawne bóle, smutki i niepokoje stanęły przed nią i jęły ją trapić. Już pogrążyła się w żalu za utraconą ciszą i pogodą, do której nawykła, już zaczęła wyrzucać sobie z całą stanowczością, że w chwili groźnej dla państwa winna być obok cesarza, na stanowisku swoich obowiązków, a przytem... trzeba ratować Ksywiana, który daje się uwieść awanturniczym propozycjom. Zresztą uczuła wzmożoną niezwykle a powtarzającą się ciągle tęsknotę do dzieci. Hrabina Marta pisała już nieraz, że Beata i Roger podrośli znacznie, są mądremi i ślicznemi dziećmi. Roger nawet nie pozna matki, a z tego co pisze Marta, widać, że uprzedzają go do niej źle. Gorzki wyrzut sumienia zgłuszył w Gizelli wszystkie inne uczucia. Czy nie przesadziła swego oburzenia na Ottokara kosztem dzieci i ich przywiązania, czy godziło się porzucić je i pozostawić na tak długo pod wątpliwemi wpływami babki?... Wszak sama zawsze obawiała się tych wpływów i tego wychowania.
A ona, czy wróciłaby do Idania tylko na wezwanie Ottokara, gdyby nie dzieci i groza wojenna? — pytała samej siebie i... wątpiła bardzo. Kochała Ottokara... lecz już zupełnie inaczej, niż dawniej, bez wiary głębokiej, bez tego oddania się całą duszą i sercem, jakiem darzyła go przedtem. Przełom jakiś zrujnował jej doszczętnie dawne uczucia, zamiast dawnego zapału była w niej głucha, przeraźliwa pustka, którą daremnie usiłowała zapełnić czemkohwiek. Myślą i wyobraźnią bardzo daleko odbiegła od męża, a życie na dworze idańskim tyle nasuwało jej przykrych wspomnień, że czuła doń nawet odrazę.
Zbliżał się wieczór, gdy statek cesarzowej podpływał do portu sustjańskiego Sterjot, skąd Gizella miała się udać powozem do Mauraru, pobliskiej rezydencji księcia Ksywiana. Tłumy ludu zaległy przystań portową, strojną w chorągwie i wieńce kwiatów, roiło się od powozów i karet, przybyłych tu z okolicy i z miasta. W pawilonie nad morzem oczekiwał książę Ksywian z małżonką i własnym dworem. Burzą okrzyków powitalnych i grzmiącemi tonami orkiestry, zahuczał brzeg przepełniony, gdy cesarzowa ukazała się na pokładzie statku i wstąpiła na pomost rozciągnięty na kilku łodziach, łączących pawilon ze statkiem.
Na spotkanie cesarzowej książę Ksywian i księżna Herminja wyszli na środek pomostu. Zatkało coś w duszy Gizelli, spojrzała na obojga księstwo dziwnie smutno, jak na skazanych, i sama, przeraziwszy się własnych uczuć, wzięła Herminję w ramiona, witając ją z siostrzaną serdecznością. Tłum na brzegu zawrzał nową owacją.
Przez pomost szła Gizella, prowadzona pod ramię przez księcia Ksywiana, ogarniając ciekawem spojrzeniem całe wybrzeże. Gdy była już blisko brzegu, nagle zadrżała dziwnie i zatrzymała się.
— Zachód słońca, — szeptała, patrząc na łuny ogniste, w których tonął pomost cały, brzeg i pawilon.
— Zachód, — powtórzył książę trochę zdziwiony i pociągnął Gizellę lekko naprzód, lecz ona oparła się jakby zahipnotyzowana niewidzialną siłą. Rozglądała się po tłumie niespokojnie, szukając w nim bezwiednie kogoś.
— Kto na mnie tak patrzy? — rzuciła półgłosem.
Jej szept zdumiał już Ksywiana.
— Tysiące oczu patrzy w tej chwili na waszą cesarską mość, — rzekł książę takim głosem, że cesarzowa opamiętała się i postąpiła prędko naprzód.
Skłaniając głowę machinalnie na hałaśliwe wiwaty i okrzyki, przesunęła oczy po zebranych, jakgdyby wypatrując kogoś wyłącznego, czyj wzrok magnetyczny czuła na sobie prawie dotykalnie. W tem ramię jej drgnęło powtórnie, usta rozchyliły się jak do okrzyku. Ksywian spytał zaniepokojony:
— Co się stało waszej cesarskiej mości?
— Nic, nic, idźmy.
Postąpiła wolno naprzód, wpatrzona badawczo w utkwiony w nią wzrok mężczyzny, którego wysoka, dorodna postać i twarz smagła, bladawa o niepospolitym, pociągającym wyrazie — przypomniała jej kogoś, kogo raz w życiu widziała, czy może śniła? Gdy znalazła się na schodach pomostu, mężczyzna odkrył głowę i, pochyliwszy się cały w ukłonie głębokim, oddał jej cześć najwyższą, jak bóstwu. Gizelli przemknęło błyskawicznie przez myśl:
— Czyżby to był Sweno? — i... zapłonęła rumieńcem.
Zwrócona całą postacią do nieznajomego, skłoniła mu się wdzięcznym ruchem głowy, spojrzawszy na niego z uśmiechem tak czarownym, że w oczach zapaliły mu się ognie zachwytu, pochylił czoło powtórnie, kładąc dłoń lewą na piersiach dla tem głębszego wyrażenia swej czci. Byłe to jedna chwila, lecz tak znamienna, że uwaga obojga księstwa i bliżej stojących osób skierowała się na nieznajomego mężczyznę. Cesarzową otoczył dwór, mężczyzna usunął się w głąb tłumu, nie nakrywając głowy.
Gizella, jadąc powozem z księciem, księżną i profesorem Homwerinem, myślała o nieznajomym, którego postać wydała jej się tak bardzo podobną do księcia Swena, widzianego raz jeden na portrecie w Awra Rawady. Uczuła się podnieconą czemś zupełnie nowem, zaciekawienie jej rosło i nie zdołała go w sobie zagłuszyć, nawet podczas rozmowy z księstwem... Myśląc uparcie o nieznajomym, nasuwało jej się mimowolne porównanie jego do Achillesa.
W Maurarze, w pałacu Ksywiana, zawieszonym na skale nad stromem urwiskiem, zbiegająccm wprost do morza, Gizella przebyła kilka dni w oczekiwaniu na cesarza, który zapowiedział swój przyjazd, by spotkać tu żonę. Zapowiedź ta uszczęśliwiła Gizellę tylko z jednego względu, że Ottokar odwiedzi brata, a temsamem złagodzi naprężone stosunki, wynikłe z politycznych nieporozumień. Obiecywała sobie przyczynić się gorliwie do zupełnego pojednania obu braci, tymczasem zaś używała całego wpływu, by odwlec decyzję Ksywiana co do wstąpienia na tron w Quarotto. Książę był pozornie zdecydowany, ale obojętny na całą sprawę, księżna, przeciwnie, zapaliła się do wyjazdu i ani chciała myśleć o zrzeczeniu się ofiarowanej im korony cesarskiej. Po wyczerpaniu wszystkich argumentów, Gizella spostrzegła, że podrażniła tylko ambicję Herminji. Księżna zbyt wyraźnie dała cesarzowej do zrozumienia, że skoro sama jest monarchinią tak potężnego państwa, nie powinna jej tamować drogi do tych samych świetności. Słysząc to, Gizella popatrzyła na księżnę ze smutnem pobłażaniem.
— Czy sądzisz Herminjo, że mnie korona cesarska uszczęśliwia, że mnie olśniewa jej świetność? O, nie znasz mnie, droga! Nie mam w tej chwili sposobności do odkrywania swej duszy, lecz wierzaj mi, że gdyby to było możliwem, z rozkoszą wróciłabym do czasów skromnej księżniczki arwijskiej. A zresztą przyznasz bezstronnie, że korona Sustji różni się zasadniczo od korony w Quaratto, gdzie utworzenie tronu może być przemijającą nowością dnia. Nie chcę źle wam wróżyć, bo za bardzo was kocham, ale chcę odwrócić nieszczęście. O ile wiem, nawet matka błaga was usilnie, abyście zaniechali tej niebezpiecznej imprezy.
— Matka ulega wpływom cesarza, który, powodowany jakąś dziwną racją, już dziś odmawia nam udziału Sustji w tej sprawie, odmawiając nam okrętów, wojska, poparcia, wszystkiego! — wołała wzburzona księżna.
— Herminjo, — odezwał się Ksywian, — stanowisko cesarza słuszne, bo niepodobieństwo jest narażać interesów państwa własnego dla, być może, fantazji. Zresztą Sustja jest w zamęcie grozy wojennej, oczekuje się lada dzień wybuchu wojny, więc interesować się państwem, które nigdy nie będzie mogło przyjść z pomocą zagrożonej monarchji, byłoby najwyższą lekkomyślnością panującego.
Gizella spojrzała na księcia z wdzięcznością, przyznając słuszność pobudkom cesarza.
Nazajutrz rano, przechadzając się w parku pałacowym, spotkała się z księciem. Byli sami, księżna Herminja spoczywała jeszcze. Cesarzowa podała księciu rękę.
— Jestem wdzięczna waszej wysokości za to, że pojmujesz stanowisko cesarza w waszej sprawie. Ale powiedz mi, książę, szczerze, czy dążysz na ten tron zamorski z zupełnem przekonaniem i wiarą?
— Idę na ślepo tam, dokąd mnie wiedzie przeznaczenie, moja nieubłagana konieczność.
— Nie rozumiem cię, książę, co cię do tego skłania?
Ksywian spojrzał na cesarzową wzrokiem przestraszającym, w którym była jakaś szalona rezygnacja i ostry ból zarazem.
— Ja nie korony pragnę, lecz... opuszczenia Sustji za jakąbądź cenę, — odrzekł chrypliwie.
— Dlaczego? Co to znaczy? Czy tak bardzo dotknął cię cesarz odwołaniem z Gwiazdy Morza?
Książę uśmiechnął się boleśnie.
— Ach, gdybyż to!... Nie chcesz mnie zrozumieć, Gizello.
— Proszę, słucham.
— Ja tu dłużej żyć nie mogę pod bokiem Idania, gdzie ty... Nie chciałem się budzić ze snu uroczego, gdy byłaś stąd daleko, lecz teraz męka wróci z dawną siłą. Ach, wszak ty wiesz o tem od lat! i nigdy zrozumieć mię nie chcesz.
Cesarzowa szła obok księcia zdrętwiała, łuna różowa padła na jej lica.
— Ja ciebie istotnie nie rozumiem, Ksywianie, — rzekła sucho, przyśpieszając kroku.
Książę zamilkł, tylko jego czoło ściągnięte kurczowo, usiane kroplami potu, było niemem świadectwem męki, jaką przeżywał. Gizella przybrała surowy wyraz twarzy i rzekła:
— Cała rodzina pragnie was ocalić od niebezpieczeństwa, grożącego wam w Quarotto, na tym zaimprowizowanym tronie.
— Czy i ty, Gizello, pragniesz mnie ocalić? — spytał Ksywian z wybuchem, przeszywając ją wzrokiem palącym.
— Tak i ja — odrzekła spokojnie; jako żona twego brata i twego cesarza, któremu winieneś posłuszeństwo... i łamiesz je.
Książę spuścił oczy.
Wtem na skręcie alei ukazało się trzech mężczyzn, dążących pospiesznie w stronę cesarzowej. Gizella poznała z daleka szambelana Phalwi, jednego z dworzan Mauraru i — księcia Waart, zaufanego cesarza. Na widok tej trzeciej osoby, której przybycie było niespodziewanem, posunęła się szybko naprzód wzruszona i pełna niepokoju. Panowie zatrzymali się, składając cesarzowej głębokie ukłony. Podała rękę idańskiemu dostojnikowi i zapytała nerwowo:
— Książę przybywa?
— Z polecenia jego cesarskiej mości, który osobiście obecnie wyruszyć nie może.
— Wojna?! — krzyknęła głucho Gizella.
— Tak jest, najmiłościwsza pani. Sustja zaatakowana od strony Gwiazdy Morza i, co gorsza, od strony Gerymji.
Cesarzowa zadała księciu Waart jeszcze kilka gorączkowych pytań, poczem rzekła ze stanowczością:
— Wyjeżdżamy do Idania natychmiast! A wasza wysokość?... — zwróciła się do Ksywiana.
— Ja... do Quarotto — odrzekł Ksywian z mocą.
Cesarzowa zbladła i bez słowa już poszła do pałacu. Tego samego dnia wyjechała z Mauraru.
Pomimo ogólnego podniecenia, wywołanego wybuchem wojny, Idań witał cesarzową niezmiernie życzliwie z należną jej czcią. Cesarz wyruszył z zamku na spotkanie żony, do małego pałacyku, poprzedzającego przedmieście Idania, gdzie wznosiła się brama wjazdowa przystrojona przez miasto w kwiaty i festony zieleni, na powitanie cesarzowej. Bramę obiegły tłumy ludu. To oficjalne wobec dworu spotkanie cesarza z żoną było dla obojga prawie ulgą. Wsiedli do odkrytego powozu jadąc ulicami, pełnemi tłumów, wznoszących na ich cześć niemilknące okrzyki. Ottokar olśniony był widokiem żony, jej uroda wydała się mu bardziej rozkwitłą, bardziej promienną, niż za lat poprzednich. Ale nie śmiał jej spojrzeć prosto w oczy, jakieś niezrozumiałe uczucie onieśmieliło go, pojmował teraz, że tylko na nim ciążyła wina, i obawiał się wyroku. Gdy oboje znaleźli się w zamku sami, bez świadków, Ottokar wyciągnął ramiona do Gizelli blady, wzruszony niezwykle. Gizella podała mu serdecznie obie ręce, patrząc w jego oczy poważnie a łagodnie.
— Gizello moja! — zawołał tylko i usta mu zadrżały.
— Nie poruszajmy, Ottokarze, naszych wspólnych win..., które oddalenie i czas zasnuł pyłem niepamięci... Nieprawdaż? — usłyszał jej słodki głos i — niesiony wdzięcznością, ukląkł przy niej, kładąc jej dłonie na swem czole.
— Zili! piękno ty moje błogosławione! moja dumo!... mój zachwycie!...
W okrzyku tym zawarł wszystkie swe uczucia, całą uspokojoną ambicję męża i cesarza, a nawet całą duszę, przepełnioną blaskiem nowego zapału.
Powitanie dzieci w strząsnęło Gizellę i rozdrażniło ją do łez. Ośmioletnia Beata, strwożona i nieufna, poznała Gizellę i zjednana pocałunkami jej, przygarnęła się wkrótce do niej pieszczotliwie. Ale mały Roger powitał matkę z ociąganiem się, sztywno i nachmurzony... Gdy Gizella ściskała go czule, patrzał na nią wzrokiem ciekawym, ale tak zimnym i tak jej się usuwał z ramion, tak brutalnie odpychał ją od siebie, że rozgniewało to cesarza...
— Cóż to nie wiesz kto przyjechał i kto ciebie wita?...
— Nie wiem — odrzekł dzieciak nadąsany.
— Twoja matka, dziecko drogie — jęknęła Gizella zalana łzami.
— Mnie mówiła babcia, że moja matka jest bardzo zła, że się jej będę bał i że ona woli cudzego murzynka, niż nas, bo nas nie lubi i nas rzuciła... No, a ta pani na złą nie wygląda...
Cesarz zatrząsł się z oburzenia i chciał biedź do księżnej, ze zwykłą swoją porywczością, lecz Gizella wstrzymała go i z łagodnym uśmiechem, panując mężnie nad bólem duszy, przygarnęła malca, przemawiała do niego tak skutecznie, że małe książątko rozchmurzyło się zupełnie.
Długo jeszcze potem przyglądał się matce uważnie z zabawną miną, aż wreszcie na drugi dzień zwrócił się do ojca z wymówką w głosie.
— Mówisz, że mamusia jest piękna jak anioł, ale, ja widzę, że anioły są dużo brzydsze.
Oboje cesarstwo roześmiali się.
— A czy wogóle widujesz aniołów? — spytał cesarz ubawiony.
— Widziałem na obrazkach, ale wszystkie one są zupełnie inne... I... naprzykład, jak mamusia może udźwignąć tyle włosów na głowie, ciekawym!
Gizellę pochłonęły całkowicie szczebioty dzieci; oderwać się od nich nie mogła, brała każde z osobna na kolana, tuliła do siebie, wypytywała o najdrobniejsze szczegóły, pragnąc jaknajgoręcej wynagrodzić tym drogim istotkom tak długi czas rozłąki. Roger oswojony już z matką zupełnie, zazdrosny był o jej pieszczoty udzielane Beacie. Mówił raz nadąsany do matki.
— Niech mamusia nie całuje Beti tylko mnie, bo ona nic nie znaczy, a ja jestem następcą tronu i będę cesarzem. Mamusia jest za śliczna na to, żeby tulić do siebie zwykłą księżniczkę, która może sobie nawet biegać po górach jak koza arwijska, ale ja?...
— Skąd ci przyszło do główki mówić coś podobnego? — spytała Gizella, przykro dotknięta.
— Babcia mówiła w Itilli, że tylko księżniczki arwijskie skaczą po górach jak kozy, a mnie nie pozwoliła, bo jestem następcą tronu i nosił mnie zawsze na rękach kamerdyner, ten stary Bernard. Wybiłem go raz porządnie po twarzy, bo, wyobraź sobie mamusiu, że ośmielił się powiedzieć mi kiedyś — moje dziecko — prawda, że to oburzające?... Babcia pochwaliła mnie, że postąpiłem rozumnie.
Roger zdziwił się niezmiernie i stropił, gdy matka skarciła go za to, tłomacząc mu łagodnie brzydotę jego postępku.
— Ależ chyba, ja, jako syn cesarza, mogę sobie wybić każdego lokaja, czy chłopa, kiedy zechcę?...
Naiwne i napuszonym tonem wygłaszane zwierzenia małego Rogera, przeraziły Gizellę. Zlękła się, czy wpływ księżnej nie wkorzenił się już zbyt głęboko w dziecinną duszyczkę syna i sama ze zdwojoną energją zaczęła badać i kształtować charakter Rogera. Księżna matka zgnębiona postanowionym wyjazdem Ksywiana do Quarotto, była na, razie obojętna na wszystko inne, a nawet dla Gizelli o wiele względniejsza niż dawniej, może odczuwając jej wyższość duchową w porównaniu z drugą synową, Herminją, do której miała głęboki żal za pociągnięcie syna na drogę swych ryzykownych ambicyj.
Jednocześnie z rozpoczęciem pierwszych kroków wojennych przez Gwiazdę Morza, książę Ksywian przybył z żoną do Idanią na pożegnanie. Rozpacz księżnej matki była wstrząsająca. Gizella z serdecznością córki, zapominając o wszystkiem, co kiedykolwiek odcierpiała przez księżnę, otoczyła teraz matkę najczulszą opieką, przytem łagodziła z wrodzoną sobie słodyczą stosunek cesarza do obojga braterstwa, wielce naprężony z powodu Quarotto. Po rozdzierającem, rozpaczliwem pożegnaniu księżny matki z Ksywianem, książę podszedł do Ottokara i Gizelli, składając przed nią głęboki ukłon. W twarzy miał taki ból i mękę tajoną gwałtownie, że serce cesarzowej ścisnęło się żalem. Ucałował jej ręce z nabożną czcią, jak relikwie, a ona ścisnęła głowę jego w swych drobnych, atłasowych dłoniach i usta przycisnęła do jego czoła, z uczuciem kochającej siostry.
— Niech cię Bóg strzeże — wymówiła drżącym od łez głosem, poczem wymownym, delikatnym ruchem oddała go cesarzowi.
— Uściskaj go, Ottokarze — szepnęła do męża z błagalnem spojrzeniem.
Cesarz był wzruszony. Ujął brata w ramiona i rzekł serdecznie:
— Pamiętaj, Ksywianie, że idziesz tam wbrew naszej woli i przekonaniom, które nam podyktowały jedynie oddane tobie serca. Odpowiedzialność za krok swój nierozważny bierzesz sam na siebie.
— Wiem o tem i... jeśli zginę...
Książę umilkł i rzucił na Gizellę wzrok zamglony rozpaczą i uczuciem, przechodzącym jego siły.
Wtem ktoś krzyknął przeraźliwie, powstało zamieszanie.
To księżna matka zemdlała.


Książę Sweno Wenuczy po ujrzeniu cesarzowej na pomoście statku w Sterjocie, był pod nieustannem wrażeniem jej spojrzenia, jej uśmiechu czarownego i niewysłowionej urody. Stwierdził, że nie dorównywały jej portrety najlepszych mistrzów. Urok jej podziałał na niego tak silnie, że dopiero teraz zrozumiał i siebie i całe Rekwedy, będące pod wpływem Gizelli. Ta kobieta istotnie mogła najzawziętszych wrogów rozbrajać i tłumy prowadzić za sobą. Jeżeli zostanie królową Rekwedów, spełniwszy ich najszczytniejsze marzenia, to piękno jej będzie symbolem nietylko odzyskanej świetności narodu, ale i szczęścia, z jakiem każdy Rekwed powita swą wolność. Lecz sprawę rekwedzką znowu odsunęły na plan dalszy wypadki wojenne. Sustja, wplątana w zbrojny zatarg z Gwiazdą Morza, z drugiej strony atakowana przez Gerymję, znajdzie się w tem przykrem położeniu, w jakiem nie może być mowy o przywracaniu praw samodzielności krajom podbitym. Parcie pewnych czynników na Rekwedach, aby skorzystać z osłabienia Sustji i przejść wobec niej na stopę wojenną, jest równoznaczne ze wspieraniem machinacyj politycznych, na własną szkodę, jest to krótkowzroczność, obliczona na dzień dzisiejszy, jest to wreszcie ugodzeniem w serce tej boskiej istoty, której czar niezrównany tyle już dla Rekwedów dokonał. Do tego żaden prawy, szlachetny Rekwed nie dopuści, przeciwnie, cały naród stanie w obronie Sustji, zdając sobie doskonale sprawę, że nie o monarchję Ururgów mu chodzi, lecz o Rekwedy i zazdrosne zachowanie dla siebie monarchini, orędowniczki, królowej. Rekwedy wezmą udział w tej wojnie, dając żołnierza i mienie swe na rzecz Sustji, a stanie się to nie z rozkazu cesarskiego, jeno przez poryw ducha i rycerską ambicję. Narazie mobilizacja sił sustjańskich nie przeniosła się na teren rekwedzki, dzięki pewnym politycznym skrupułom cesarza, jednakowoż nie należy się łudzić, że polityka racji stanu weźmie górę w rządzie idańskim i stamtąd padnie rozkaz zaciągnięcia Rekwedów pod broń. Chwilę tę trzeba uprzedzić i warunki współdziałania z Sustją ułożyć w ten sposób, jakgdyby wolni szli ręka w rękę z wolnymi. Więc stworzyć armję rekwedzką, wskrzesiwszy jej historycznego ducha, zadokumentować światu jej moc i prowadzić ją od zwycięstwa do zwycięstwa. Do tego teraz zmierzała polityka Swena, poparta jednomyślnie przez wszystkie warstwy narodu. Otoczony sztabem wypróbowanych bojowników o wolność, Sweno już nie potrzebował zagrzewać ludzi do walki, lecz stanął otwarcie na czele narodu i wydawał rozkazy, o których spełnienie był spokojny. Nadchodzące do niego zewsząd raporty świadczyły, iż cały kraj widzi w nim jedynego wyraziciela swej woli i darzy go tem wielkiem zaufaniem, z jakiem oddaną bywa ślepo swemu narodowi zwycięska armja. Czekano tylko na jego skinienie. Zarówno magnat jak i chłop, wszyscy byli gotowi stanąć w szeregu i pójść tam, dokąd im wódz pójść każe. Partja Narodowa Rekwedów szła linją jego polityki i działalnością swą objęła kraj. Pod sztandarami jej stanęło stanowisko Sztarazzy’ego, który był przedtem zaciętym wrogiem Swena, pozostała tylko partja Thossuta, ale i jej szeregi topniały szybko w miarę, jak powszechnie żywym godłem odrodzenia Rekwedów stawała się czarująca postać cesarzowej Gizelli.
— I znowu... Gizella... cóż za potęgę posiada ta kobieta?... — pytał siebie Sweno i czuł się jak osaczony przez siłę, która miała go dosięgnąć i zmiażdżyć.
Już żagwie wojenne zaczęły ogarniać horyzont, już dniem i nocą ciągnęły ku granicom niezliczone pułki sustjańskie, już na ludność szła zgroza jak od nagłego mroku, co zwiastuje rychłe nadejście burzy, a Sweno ważył się jeszcze z myślami, oddalony co raz bardziej od ludzi, a jemu snadź wydawało się, że czas jeszcze nie nadszedł.
Takim go zastała wieść o powrocie do Sustji cesarzowej.
Sweno bez chwili namysłu wyruszył do Sterjotu, by ujrzeć Gizellę choć z daleka, sam nie będąc widzianym. Wiodła go na jej spotkanie siła nieprzeparta, pchało go tam natarczywe, zachłanne pragnienie. I oto niecierpliwość księcia w oczekiwaniu tej chwili przeszła jego marzenia. Zobaczył blizko tę przecudną kobietę w całej krasie urody i wdzięku, ujrzał jej oczy promieniste zwrócone na siebie, były jakby pytające i spłoszone. Zakwitł mu jej uśmiech przedziwny tylko dla niego przeznaczony, jak i jej spojrzenie, jak i jej ukłon. Widziała go. Prąd szczególny falą gorącą przepływał pomiędzy ich oczyma. Odczuł to i był upojony. Kiedy wracał do Awra Rawady, gdzie miało się odbyć posiedzenie komitetu Narodowego, całą podróż przeżył w rozkosznym półśnie, owiany jakiemś ciepłem tchnieniem, przejęty radością, wypływającą z samego faktu widzenia jej. Znalazłszy się w swoim pokoju, wobec udekorowanego kwiatami portretu cesarzowej odniósł wrażenie, że te aksamitne otchłanne oczy tak samo, tak wyłącznie zwrócone są na niego, jak tam, nad morzem w Sterjocie. Zaczął teraz badawczo wpatrywać się w nią. Z portretu wielkiej damy, z wizerunku żony Ururga, wychyliła się ku niemu cudowna postać kobiety; jej rąk drobnych pieściwych, nieśmiałby jeszcze przytulić do ust, a jej spojrzenie sięgające w głąb serca sprawiło, iż wobec niej popełniłby nawet szaleństwo. Nagle cofnął się jak oślepiony błyskawicą myśli, na czole jego zarysowała się pionowa bruzda.
— Królowa — szepnął ze czcią najwyższą, i zwolna w tem zapatrzeniu zgiął przed jej majestatem kolana, jak gdyby ujrzał ją żywą, idącą ku niemu z dalekiej błękitnej przestrzeni.
Usłyszał kroki burgrabiego. Młody magnat ocknął się, podszedł szybko do biurka. W drzwiach stanął Tolomed
— Wasza wielmożność, sztafeta z Sudgrestu.
Podany sobie arkusz papieru książę ujął w rękę, rozerwał, spojrzał na tekst. Iskry zapaliły mu się w oczach.
— Natychmiast konia dla mnie! Edimar i strzelcy na koń, do Sudgrestu.
— Wasza wielmożność... czy?...
— Tak jest, stary, wojna!...
Nagle uniesiony porywem szału i energji, wzniósł wysoko rękę w górę i wyrzucił z piersi okrzyk zwycięski:
— Nowa era! Niech żyje królestwo rekwedzkie!
— Niech żyje! — powtórzył Tolomed uroczyście. Skłonił się nisko księciu i wybiegł z komnaty.
Sweno skierował wzrok na portret cesarzowej, na wyrazistej twarzy jego odbiła się myśl głęboka, wtem podniósł wyzywająco dumne czoło przeredlone brózdą i błysnął tajemniczo stalą swych oczu.
— Rekwedy nie pójdą przeciwko sobie i przeciwko niej, — rzekł z władczą mocą i zdecydowanym krokiem opuścił swoją pracownię.
Wkrótce książę Sweno na czele licznego oddziału własnych strzelców pędził szerokim traktem, bodąc ostrogami rumaka, ponoszony przez mocarną, twórczą wolę swego ducha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Huk armat na granicy Gwiazdy Morza i jęki pierwszych ofiar były jakby hasłem dla potężnej Gerymji, które nie zwlekając ani chwili, uderzyła na Sustję z północj i po pierwszej utarczce opór szeregów sustjańskich złamała. Wraz z przygnębiającemi wiadomościami z pola bitwy zaczęły nadchodzić do Idania transporty rannych coraz liczniejsze, coraz straszliwsze, zapełniając wszystkie szpitale i czyniąc ze stolicy jeden wielki lazaret.
Na widok ofiar, oddających krew męczeńską służbę swej pod sztandarami ojczyzny, cesarzowa Gizella nie została obojętną. Natychmiast utworzyła komitet niesienie pomocy nieszczęśliwym żołnierzom i, otoczywszy się sztabem najlepszych sił lekarskich, podporządkowała wszystkie miejscowe szpitale swojej wyłącznej opiece. Duch jej nacechowany samozaparciem się i wprost chrystjanicznem współczuciem zapanował niepodzielnie na każdej sali szpitalnej, w każdym domu. Ona pierwsza pomimo silnego protestu księżnej matki, przywdziała białą chusteczkę i fartuch siostry miłosierdzia, ona pierwsza dała porywający przykład troskliwości o życie człowieka i samarytańskiego poświęcenia dla bólu ludzkiego. Panie dworu i panie z arystokracji idańskiej, przychylne cesarzowej, poszły za nią, gotowe wypełniać wszystkie jej zlecenia. Niezmordowana w niesieniu pomocy, odwiedzała codzień wszystkie szpitale idańskie, zatrzymując się nad łóżkami ciężko chorych, by wątpiącym w cierpieniu nieść słowa otuchy, a konających ratować ostatnim wysiłkiem z rąk śmierci. Wyznaczywszy sobie kolejność dyżurów na zmianę z hrabiną Dalney i kilkoma paniami, nieraz spędzała bezsennie noce bądź na rozmieszczaniu nowych rannych, bądź na czuwaniu przy łóżku konającego. Mężna, posunięta do najwyższych granic wytrzymałość Gizelli w takich momentach zdumiewała całe jej otoczenie, pomimo, że jednak były to próby ponad jej siły, zbyt szarpiące jej wysubtelnioną wrażliwością. Pokrzepiała ją tylko świadomość, że spełnia swój obowiązek i przynosi ulgę cierpiącym. Dowody zaufania i wdzięczności ze strony żołnierzy były dla niej zadowalającą nagrodą za jej własne cierpienie.
Zdarzało się tak, że samo zjawienie się cesarzowej na sali szpitalnej uśmierzało choćby na chwilę najokrutniejsze męczarnie rannych. Nawet siostry zakonne, pielęgnujące chorych, nie miały tak cudownego wpływu na rannych żołnierzy, jak Gizella, której uśmiech dobry i jedno miękkie słowo działało suggiestyjnie.
Pewnego razu przywieziono z pola bitwy młodego żołnierza w stanie tak beznadziejnym, że o żadnym ratunku nie mogło być mowy. Miał umrzeć z upływu krwi, chwile jego były ostatnie. Cesarzowa w swym białym lnianym ubiorze szpitalnym zaczęła modlić się za umierającego, klęcząc przy jego łóżku. Gdy odzyskał na krótki moment przytomność i wymówił jakieś słowo, Gizella zaczęła go wypytywać, skąd pochodzi i gdzie jest jego rodzina. Opadając z resztek sił, chory wyznał, że jest synem biednych rodziców, którzy pragnęli w nim widzieć swoją chlubę. Na wspomnienie domu rodzinnego zrywała się w nim rozpacz, bo płakał i męczył się bardziej. Gizella przechodziła mękę z nim razem, głęboki żal ogarniał ją na widok tej niewinnej ofiary, ginącej w zaraniu życia pod nieubłaganym ciosem wojny. Chłopak zaczął rozglądać się błędnemi oczami, jakby kogoś szukał wśród otoczenia, chwilami zrywał się jak do ucieczki i opadał zaraz ciężko, bezwładnie. Gizella pochyliła się nad nim i spytała głosem, pełnym współczucia:
— Powiedz, czego byś żądał, może masz jakie pragnienie, może jakie zlecenie dla rodziny, powiedz, spełnimy wszystko.
— Pragnę już tylko, wyrzekł z trudem, siostro, aby cesarzowa przyszła do mnie, chcę przy niej umrzeć.
Łzy nagłe, niepohamowane, trysnęły z oczu Gizelli. Objęła ramieniem umierającego i głowę jego przytuliła do piersi.
— Jestem przy tobie, bracie...
Żołnierz drgnął i spojrzawszy dopiero teraz w anielskie oblicze cesarzowej, zapatrzył się w bezsłownym zachwycie. Twarz jego stała się jakaś dziecięca, jasna, łagodna, przymknął oczy, uśmiechnął się jak przez sen i tak umarł, jak zasypiają dzieci ukołysane przez matkę.
Odtąd Gizella oddała się pielęgnowaniu rannych z tym większym zapałem. Na zamku widywano ją tylko wtedy, gdy odwiedzała dzieci. Dążyła do szpitali zawsze serdecznie z energją i słodyczą, niosąc ulgę chorym. Idańczycy znali już jej karetkę, którą jeździła jak duch opiekuńczy od szpitala do szpitala.
Tymczasem wojna objęła już znaczną połać monarchji i wyolbrzymiała do groźnych rozmiarów. Horyzont wojenny zaciemnił się, niebezpieczeństwo od Gwiazdy Morza groziło bardzo poważne, od Gerymji zaś szła nawała, wywołując grozę. Wypadki następowały szybko po sobie, małe starcia z Gerymami były niezwykle krwawe. Czyniono przygotowania do walnej bitwy, decydującej. Cesarz kierował mężnie całym przebiegiem wojny, wspierany przez księcia Sebastjana i kilku doświadczonych strategów. Rząd odbywał nieustannie narady, z Idania szły z szybkością błyskawicy rozkazy tem bezwzględniejsze, że dyktowało je położenie istotnie bardzo niepewne.
Zwiększono straże bezpieczeństwa na wypadek spodziewanych rozruchów.
Wtedy przyszli z pomocą Rekwedizi. Z Sudgrestu przybyli do Idania posłowie księcia Swena Wenuczy’ego z oznajmieniem, że armja narodowa rekwedzka jest w gotowości zupełnej i, rozumiejąc, że tak Sustji jak i Rekwedom grozi jednakowe niebezpieczeństwo, tak ze strony Gerymji jak i od Gwiazdy Morza — czeka rozkazów cesarza.
Oświadczenie to cesarz natychmiast przedstawił na ścisłej radzie wojennej, a w kilka godzin potem podpisywał reskrypt cesarski, mianujący księcia Wenuczy’ego wodzem armji narodowej rekwedzkiej. Gdy któryś z dostojników idańskich zauważył, że młody Wenuczy oświadczeniem swem rozwiązał sprawę niepodległości Rekwedów, cesarz odrzekł zgryźliwie:
— Czyż w chwili obecnej, tak groźnej, możliwe jest inne rozwiązanie? Zresztą można nie być pewnym osoby, do której się nie ma zaufania, ale na Wenuczym polegać trzeba.
Wkrótce nadbiegła do Idania wieść pełna otuchy, że wódz rekwedzki pchnął swe siły na Gwiazdę Morza, by stamtej strony odeprzeć wroga grożącego Sustji i pogranicznym Rekwedom. I znowu biegły dni znaczone hukiem armat i znowu armja sustjańska ponosiła od Gerymji klęskę po klęsce.
Aż przyszła chwila krytyczna. Doszło do straszliwej rozprawy z Gerymami. Sustja wytężała swe siły z niebywałem męstwem. Wreszcie wpadła do Idania wieść hiobowa, że bitwa decydująca przegrana, nieprzyjaciel przełamał wojska sustjańskie i posuwa się ku stolicy. Przez miasto zaczęły przeciągać długie obozy ludności, której osiedla zostały rozgromione. Ludność ogarnęła panika, pierwsze lepsze doniesienia z pola walki potęgowały grozę. Na ulicach widać było tłumy podniecone, niespokojne... gorączka oczekiwania na coś strasznego porywała wszystkich, mnóstwo ludzi wyjeżdżało ze stolicy. Dwór cesarski szykował się również do opuszczenia Idania, gdy zajdzie konieczność tego. W „Starym Ururgu“ upływały długie, męczące godziny niepewności.
Nikt nie chciał wierzyć, że dojdzie do opuszczenia stolicy. Armja sustjańska, szarpana przez Gerymów, cofała się, broniąc już tylko drogi na Idań. Zgnębienie ogarnęło cesarza, rozesłano nowe zaciężne wici. Cesarzowa zapamiętała się w spełnianiu obowiązków miłosierdzia.
Upłynęła jeszcze jedna noc prawie bezsenna, położę nie stało się krytycznem. Wczesnym rankiem nadciągnęły do stolicy nowe zastępy wojsk, z rozkazu dowództwa Idań zaczął szykować się gorączkowo do obrony. Z wyjazdem dworu cesarskiego nie można było dłużej zwlekać.
Tegoż dnia cesarzowa przyjmowała właśnie nowy transport rannych. W transporcie tym znalazł się żołnierz, mający głowę niemal zmasakrowaną, że nawet lekarze wzdrygnęli się na jego widok. Na poszarpanej twarzy, oblepionej błotem, pomieszanym z krwią, ocalały mu tylko wielkie, obłąkane bólem oczy, któremi wodził bezustannie, jak gdyby starał się rozpoznać kogoś z otaczających go ludzi. Nie mógł mówić, tylko skowyczał jękiem, aż krew stygła w żyłach. Lekarz naczelny ujrzawszy go, machnął ręką.
— Niema ratunku. Skona za godzinę najwyżej.
— Doktorze, ratuj go! — zawołała Gizella. — Może rany jego nie są śmiertelne.
Przy badaniu głowy ranny zemdlał. Gdy rozdarto mu na piersiach skrwawioną koszulę, błysnęło coś świetnym promieniem na poranionej piersi. Cesarzowa, stojąca opodal, usłyszała zdziwione słowa doktora:
— Ho! ho! to jakiś niezwykły pacjent! Cóż za klejnot nosi na sobie!
Cesarzowa zbliżyła się do łóżka, lekarz pokazał jej spryskany krwią brylantowy krzyżyk na złotym, misternym łańcuszku. Cesarzowa spojrzała i — wstrząsnęła się, blednąc.
— To Patryk — szepnęła.
A, widząc pytające oczy lekarza i jego asystentów, zawołała gorączkowo:
— To góral rekwedzki, on ocalił nam życie w puszczy arwijskiej. Doktorze, on musi żyć!
— Najmiłościwsza pani, — rzekł lekarz wzruszony, — za ocalenie życia twego wart on najwyższych starań nietylko z mej strony. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby żył, choć wątpię, bo rany istotnie śmiertelne.
Przy badaniach i opatrywaniu Patryk mdlał kilkakrotnie, przewracając straszliwie białka oczu. Ale była jedne chwila, w której zdawało się, że, spojrzał przytomnie Wówczas cesarzowa i lekarz pochylili się nad nim.
— Patryku, poznajesz mnie? — spytała Gizella.
Głos ten snadź na jedno okamgnienie uciszył ból górala, bo rozchylił usta w jakimś dziwnym uśmiechu i krzyknął rozdzierającym głosem:
— Panieneczko!!!
Zakrztusił się, z oczu trysnęły mu dwie duże łzy, zemdlał. Gizella pocałowała go w czoło i, tłumiąc w sobie płacz, uklękła przy nim. Zaczęła półgłosem litanję za konających. Obecni lekarze i słżba szpitalna poklękali również. Patryk oddychał ciężko i rzucał się na łóżku, trawiony gorączką. W tem otworzył oczy szeroko nieprzytomnie, zaczął coś mówić niewyraźnie i nagle zawołał z całej mocy, patrząc w przestrzeń z przerażeniem:
— Wódz! orzeł z Awra Rawady! porywa panieneczkę! pa...nie...necz...ko...
Na krzyk jego obłędny Gizella zerwała się z kolan. W tej chwili otworzyły się drzwi i do sali wszedł cesarz i stary książę Wenuczy. Usłyszawszy ostatnie słowa Patryka, zamienili z sobą pytające spojrzenia. Magnat rekwedzki podszedł do naczelnego lekarza, spytał go, kim jest ten ranny, a otrzymawszy wyjaśnienie, pokiwał żałośnie głową.
Patryk konał nieprzytomny, podtrzymywany przez Gizellę, gdy wydał ostatnie tchnienie, cesarzowa zalana łzami, zamknęła mu oczy i zwróciła się do cesarza, wskazując zmarłego.
— To Patryk, góral, który ocalił nas od niedźwiedzia w Arwji.
Cesarz zdziwił się.
— Prawda!... krzyżyk waszej cesarskiej mości ma no piersiach. Nie chciał wtedy żadnej innej nagrody Bohater!
— Walczył w narodowej armji rekwedzkiej, bo przed chwilą wzywał w malignie swego wodza, — rzekł z pewne dumą Wenuczy.
Gizella spojrzała na księcia pytająco, w uszach jej zabrzmiał ostatni okrzyk Patryka: „Orzeł z Awra Rawady porywa panieneczkę!“
O kimże to mowa?... Czyżby?!...
Cesarz i Wenuczy salutowali zmarłego.
— Odznaczam go orderem walecznych, jako bohatera. — rzekł uroczyście cesarz, poczem zwrócił się do Gizelli: A teraz...
Ottokar wyszedł z żoną i Wenuczym do osobnego pokoju i zakomunikował Gizelli, że zmuszona jest bezwłocznie wyjechać z dziećmi i matką w głąb kraju.
Cesarzowa załamała ręce. Do ostatniej chwili łudziła się nadzieją, że armja sustjańska stawi opór nawale Gerymów, teraz zaś przyjęła smutną wiadomość z bolesną rezygnacją, zapytawszy tylko:
— A wasza cesarska mość, a cała rodzina, a ludność i ranni?
— Narazie chodzi tylko o bezpieczeństwo twoje i dzieci. Co do reszty poweźmiemy niebawem decyzję. Wierzę, że Gerymów do stolicy nie dopuścimy, dlatego muszę pozostać na posterunku i czuwać osobiście — nad przebiegiem akcji. Mój wyjazd w takiej chwili byłby źle zrozumianym. Sądzę, że powinnaś wasza cesarska mość wyjechać na Rekwedy.
— Błagam o to jak o łaskę najwyższą, — rzekł stary Wenuczy, skłaniając nisko siwą głowę.
— Ty wiesz, Ottokarze, — odpowiedziała Gizella, — że osobiście wolałabym zostać przy twoim boku; skoro jednak jest to konieczne i żądasz tego, wyjadę. Ale proszę o wywiezienie rannych, oni nie mogą pozostać w mieście zagrożonem, chcę się niemi nadal opiekować.
Cesarz spojrzał pytająco na księcia, ten rzekł:
— W Sudgreście szpitale są przepełnione, mamy jedynie prywatne zamki a przedewszystkiem Awra Rawady, gdzie jest dużo miejsca na sale szpitalne.
— Ależ książę, — zawołała Gizella, — zamek Awra Rawady nie może być zmieniony w szpital!
— Pani najmiłościwsza, zamek ten oddaję do twego rozporządzenia i oświadczam uroczyście, że wszyscy ci, których umiłowałaś w ich bólu, są przez nas umiłowani każdy ranny żołnierz sustjański jest naszym rannyn bratem.
— Czy to nie za wielka ofiara z twojej strony, książę? — zapytała ze smutnym uśmiechem głęboko wzruszona.
— Dom nasz tylko uszczęśliwisz, najmiłościwsza pani, obecnością swoją i swych dostojnych dzieci. Proszę cię o to usilnie w imieniu własnem i... mego syna.
Gizella drgnęła i zaróżowiła się gwałtownie.
Cesarz rzekł szybko.
— Ach, wasza cesarska mość nie wie jeszcze, że ostatnio sztab nasz otrzymał tajną wiadomość, że książę Sweno odniósł zwycięstwo zupełne nad Gwiazdą Morza, i zostawiwszy tam część swoich sił, dąży teraz bez wytchnienie na północ, aby z tej strony odciąć drogę Gerymom... Plan taki może być uwieńczony rozbiciem zastępów nieprzyjacielslcich, niemniej wszakże kryje w sobie niebezpieczeństwo dla młodej armji rekwedzkiej. Pojmujesz Gizello jak dzielnego Sustja zyskała sojusznika.
— Więc to księcia Swena, swego wodza, wzywał Patryk przed zgonem? — spytała gorączkowo cesarzowa.
Wenuczy skłonił się.
— Tak, najmiłościwsza. Rekwedzi nazywają mego syna orłem z Awra Rawady.
Pod wrażeniem słów cesarza i tego uznania dla młodego wodza Rekwedów, Gizellę ogarnął jakiś nieznany dotąd płomień, rozrastał się w niej stłumiony dawno pęd do życia, dziwne podniecenie pozbawiające ją panowania nad sobą. Zaimponowało jej czyjeś bohaterstwo, czyjaś szalo na wola i nagle, niewiadomo dlaczego, zupełnie odruchowo wyciągnęła do księcia Wenuczy’ego obie ręce, z ust jej padły nabrane radością słowa.
— Książę Sweno zwycięży!
Wyraźny cień niechęci zamroczył twarz cesarza. Spójrzał na żonę szeroko otwartemi oczami, pytając w myśli błyskawicznie.
— Dlaczego?


Przyjazd cesarzowej do Awra Rawady miał być narazie utrzymany w ścisłej tajemnicy, ale zanim Gizella rozgościła się w starym zamku, zanim nadciągnęły Anudem statki wiozące rannych, już wieść radosna rozeszła się po całym kraju. Arystokracja rekwedzka spieszyła gremjalnie złożyć hołd cesarzowej, lud prosty garnął się do niej, zalegając w ciągu kilku dni dziedziniec zamkowy licznemi gromadami. Na rzecz szpitali, rozmieszczonych po całych Rekwedach, posypały się hojnie ofiary pieniężne, mnóstwo ludzi zgłaszało się bezinteresownie do pomocy w pielęgnowaniu chorych, ażeby, jak mówiono, najmiłościwsza pani miała największy dowód miłości ludu. W tej atmosferze sympatji ogólnej Gizella poczuła się szczęśliwą, jak dawniej i rozjaśniona pogodą ducha rozsiewała dokoła siebie dobro, miłosierdzie i czar niebywały. Rozkwitła pełnią swego piękna jak kwiat bajeczny, całą duszę i serce wdzięczne oddawała Rekwedom z hojnością monarszą, ze słodyczą kobiety, umiejącej za okazanie serca odpłacić się sercem stokrotnie.
Podczas częstej nieobecności księcia Wenuczy’ego, który zmuszony był jeździć w sprawach państwowych do Sudgrestu i do Idania, opieka nad Gizella przypadła zaszczytnie Tolomedowi, wielkiemu zwolennikowi cesarzowej. Stary burgrabia lubił szczycić się świetnościami rodu Wenuczych wobec wybranych tylko osób i nawet niezbyt oddaloną przeszłość przybierał w formy zgoła legendarne. Dzięki temu Gizella znalazła w nim wtajemniczonego we wszystko przewodnika i słuchała jego opowiadań z jednakowem zainteresowaniem, tak przez szacunek dla oglądanych pamiątek, jak i przez ciekawość. Gdy w kilka dni po przyjeździe do Awra Rawady zwiedzała starą basztę, gdzie była zbrojownia, z pośród różnego rodzaju broni zastanowił ją wiszący osobno na ścianie sztylet, bardzo dziwny i starożytny, wyryte były na nim głęboko słowa: „W męce twojej on będzie wyzwoleniem“. Zapytała Tolomeda:
— Czy sztylet ten spełnił już swe przeznaczenie i jest tylko tragiczną pamiątką, czy też jeszcze krew ma spłynąć po nim?
Tolomed pomyślał chwilę i rzekł:
— I jedno i drugie, najmiłościwsza pani, chociaż... któż zdoła przewidzieć wyroki Boże! Kiedyś, dawno już, dawno, jeden z pradziadów obecnych książąt Wenuczych, na tej to baszcie więził długo swoją młodą, piękną żonę, ot, z zazdrości, aby jej chciwe oko ludzkie nie ujrzało. Zachodził do niej często, z początku na długie godziny, potem coraz krócej z nią przebywał, a kiedy wracał, widać było na nim okrutną mękę. Tak trwało przez lata. Aż raz poszedł i nie wrócił. Po upływie trzech dni, bo wcześniej nikt nie śmiał sprawdzać, zaniepokojona służba znalazła księżnę martwą, a u stóp jej łoża księcia z przebitą piersią. Z tego, co można było wnioskować, dorozumieli się ludzie, że ona umarła zamęczona więzieniem, a najpewniej tęsknotę do życia, on zaś zrozumiawszy, co zdziałała zazdrość, nie mógł znieść utraty żony i tym oto sztyletem zadał sobie w serce cios śmiertelny.
— Ale skądże napis na nim?... — zapytała Gizella, obracając w rękach sztylet.
— Tego nikt nie wie, najmiłościwsza pani, bo przechowywał się on wśród innej starej broni, z pokolenia na pokolenie i napis ten był na nim zawsze, jak ja pamiętam. Właściwie odnalazł go nasz młody kasztelan, książę Sweno...
— Książę Sweno... — szepnęła bezwiednie Gizella, drgnąwszy znowu na dźwięk tego imienia.
— I potem nie rozstawał się z nim w tamtych ciężkich dla ojczyzny chwilach — dodał Tolomed. — Wszyscy wiedzieliśmy, że go nosił przy boku, że rozmyślał nad nim w ukryciu i często spędzał noc na baszcie, gdzie przed laty zmarła księżna i było popełnione samobójstwo jej męża. Aleśmy bali się powiedzieć naszemu młodemu księciu choć jedno słowo, choć go ubłagać na kolanach, by rzucił to straszne narzędzie. Zdawało nam się, że lada chwila wybije godzina i książę Sweno nie zdzierży męki, która w nim rosła ponad jego moc hardą...
Tolomed urwał, spojrzawszy na cesarzową z bladym uśmiechem.
— Ale czy warto, najmiłościwsza pani, wspominać teraz takie rzeczy? — zapytał nieśmiało.
— Mów, burgrabio, mów! — rzekła niecierpliwie Gizella.
— Otóż, kiedy w owym roku strasznym dla Rekwedów, kiedy jeszcze waszej cesarskiej mości nie było na tronie Sustji, w roku rewolucji, kiedy sprawa ojczyzny utonęła we krwi, nasz książę Sweno w szale rozpaczy, postanowił podnieść cały naród i rzucić się na Idań, by wywrzeć zemstę na...
Tolomed umilkł i zwiesił głowę ponuro.
— Zemstę na rządzie i na dynastji za represje, za krzywdę — dodała Gizella z prostą szczerością w głosie.
— Tak, najmiłościwsza pani, wiedziano u nas ogólnie, że nietyle młodziutki wówczas cesarz był winien tym okropnościom, jakie się tu wtedy działy, ile złe wpływy księżny matki i paru książąt krwi, zagorzałych wrogów naszej ojczyzny. Otóż pewnej burzliwej nocy, gdy dokoła zamku trzaskały pioruny, w tej baszcie został uknuty spisek. W kraju było wszystko przygotowane, hasło miał dać książę Sweno, na którego wszystkie oczy rekwedzkie były zwrócone, jak na jedynego wybawiciela... I właśnie, gdy na skale tutejszej pod wiekowym dębem książę Sweno oczekiwał na sprzymierzonych, by im wydać tajne rozkazy, gdy na jego słowo miała się dokonać rzecz okropna, rozpaczliwy, ostatni ratunek ojczyzny. Och... najmiłościwsza pani, tego nikt z nas chyba nie zapomni!... Jeszcze jedna minuta, jeszcze jeden znak straszny... i nagle, jak piorun, pan nasz, ojciec, dopadł w sam czas do syna, rzucił mu się do nóg i jęknął boleśnie, upadłszy twarzą na ziemię. Co się tam potem działo między nimi, wiedział jeden Bóg i widział stary dąb... Tej samej nocy książę Sweno zniknął jakby zapadł się w ziemię, w te ponure lochy i korytarze głębokie pod basztą i skalnym wiszarem, a starszy pan zbielał jak gołąb po tej jednej godzinie męki straszliwej.
Tolomed umilkł i westchnął ciężko.
— A książę Sweno?... — spytała cicho Gizella.
— Żadnej wiadomości nie było od księcia Swena długo, bardzo długo, najmiłościwsza pani. Różne baśnie o nim gadali, w Sustji krzywdzili jego imię, on milczał, nikt nic nie wiedział... Aż potem ludzie zaczęli szeptać, że on jest i działa i czuwa nad ojczyzną, lud nasz zaczął śpiewać o nim pieśni smutne... potem dochodziły słuchy, że znowu zbiera się burza, znowu oczekiwano hasła... ale... ucichło na szczęście... Do Awra Rawady książę Sweno nie wracał, trzymała go przysięga, że wróci tu albo w huraganie i łunie pożogi, albo... w pewną już jasną pogodę. A myśmy to tylko wiedzieli, że wtenczas na skale zaklęcia ojca i dana mu przysięga powstrzymywały go od zamachu na Idań i... może na siebie.
Tolomed uczynił przerwę, jakby rozpamiętywał minione czasy, potem podniósł rozjaśnione czoło do góry i rzekł głosem brzmiącym radością:
— Ot, i wrócił książę Sweno pod dach rodzinny, wrócił w pewną już, jasną pogodę i działa razem z ojcem... Bóg tak chciał. Bóg sprawił cud... zeszła dla nas zorza świetlista...
Tolomed, stojąc przed cesarzową, pochylił nisko głowę, jakby składał jej milczący i nieśmiały, najgłębszy hołd.
Znowu podniósł oczy błyszczące weselem.
— Gdy książę Sweno wrócił do Awra Rawady, szczęsna to była chwila! I... co się stało, najmiłościwsza pani! Na drugi dzień po powrocie swoim, wezwał książę mnie do siebie i wręczając mi ten sztylet, powiedział:
— Masz, stary przyjacielu, zawieś go w zbrojowni, bo snadź nie w tej męce, którą przeżyłem, miał mi być wyzwoleniem... jakaś inna męka... jest mi... przeznaczoną... Taka jest historja tego sztyletu, najmiłościwsza pani, już on chyba nigdy nie złamie się w ludzkiem sercu...
Cesarzowa zamyślona przyglądała się sztyletowi długo i uważnie, jakby chciała wyczytać zawartą w nim tajemnicę, a właściwie odpowiedzieć na ostatnie słowa Tolomeda.
— Smutno tu i straszno — szepnęła wreszcie z jakiemś przykrem uczuciem lęku i oddawszy sztylet burgrabiemu, opuściła basztę.
Lecz potem parokrotnie zachodziła do niej sama, a gdy wracała stamtąd, przejmowało ją jakieś dziwne uczucie, którego sformułować nie potrafiła. Nieznana jej osobiście postać Swena niepokoiła ją samem złudzeniem obecności i wyobrażanie jej działało na nią podniecająco. Wszelkich wieści o nim słuchała chciwie, żadna wzmianka, choćby najbłahsza, o młodym wodzu Rekwedów, nie uszła jej uwagi. Zaczynała żyć rozpierzchniętemi myślami i z jednego tylko zdawała sobie sprawę, że dokonywa się w niej jakaś słoneczna, radosna przemiana, świadomość, że być może w Awra Rawady ujrzy księcia Swena i pozna go, odbierała jej niemal przytomność umysłu. Nareszcie pewnego dnia rozeszła się wieść podawana z ust do ust z szalonym entuzjazmem, że po zwycięstwie nad Gwiazdą Morza i po cofnięciu się wroga w popłochu od granic rekwedzkich, książę Sweno dążąc szalonym pochodem, zaskoczył Gerymom drogę na Idań i wspomagając armję sustjaiiską, przyczynił się dzielnie do odwrócenia strasznego niebezpieczeństwa od stolicy Sustji.
Idań był wolny od grozy nieprzepartej nawały Gerymów. Dzięki zaś zwycięstwu nad Gwiazdą Morza znaczna część pułków sustjańskich mogła być wycofana stamtąd i przerzucona przeciw Gerymom.
Gizella promieniowała, słuchając tych szczęsnych wieści, w których imię Swena powtarzało się ustawicznie. — Wkrótce potem do Awra Rawady nadszedł list cesarza, pełen uznania dla armji rekwedzkiej i dla jej wodza, zwycięstwo jego dodało otuchy całej Sustji. Jednakże w liście tym Gizella wyczuła zgrzyty zdumiewające ją, bowiem wśród pochwalnych dla Swena słów był cień jakoby zawiści i niechęci. Między innemi Ottokar pisał:
— „Sustja przekonała się niestety dopiero teraz, ile straciłaby w wojnie, przechodzącej nasze siły, gdyby nie zrozumiała w porę myśli cesarzowej, zwróconej wyłącznie ku Rekwedom z pominięciem nawet spraw własnych, co zresztą w tej chwili okazało się praktycznem, stwierdzam więc tylko, że armja rekwedzka była wiedziona do boju pod tajemnym twym znakiem...“
Wiadomości te i list cesarza mimo zawartych w nim aluzji uszczęśliwił Gizellę. Poczuła się jeszcze bliższą Rekwedom, jakby biło w niej ich serce, w chwili tej kwiaty wydały jej się bardziej kolorowe, bardziej pachnące, powietrze szersze, pełne jakiejś weselnej muzyki, Awra Rawady — bajecznym zamkiem; z okien jego spoglądać zda się na nią rycerz, wódz, zwycięzca... Pierwszy raz zastanowiła się nad wartością życia własnego i łatwo doszła do wniosku, że jest ono piękne. W duszy jej rozrastała się pieśń mocna, triumfalna, chłonęła z rozkoszą blaski słoneczne, jakgdyby w potokach tej jaśni spływało na nią obficie wiosenne błogosławieństwo nieba. Zbudziła się w niej ochota do śpiewu, tańca, igraszek, do szalonego pędu w dal i aż do łez rozrzewnienia była komuś wdzięczna za te dziwne uczucia, lecz wyrazić ich nawet nie umiałaby.
Pewnego dnia, jak zwykle, doglądała rannych, ale była tak roztargniona, że obowiązek swój włożyła na hrabinę Inarę, sama zaś wybiegła do parku. Nęciły ją miejsca zaciszne, głuche, ścieżki mało uczęszczane, wijące się pomiędzy skałami w dół, ku rzece. Gdy wracała, zmyliła sobie umyślnie drogę, aby obejrzeć i zbadać bez przewodnika wszystkie tajniki zamku. Ujrzała krużganek starożytny, wielce ozdobny, a prawie cały ukryty w gąszczu potężnych tui i wiązów rozłożystych. Schody kute w kamieniu wiodły do krużganka, a z niego drugie, węższe pięły się na piętro i ginęły w drugim, wyższym krużganku, oplecionym szkarłatem i kielichami powojów pachnących. Miejsce to odludne i piękne zaciekawiło Gizellę. Był to narożnik zamku w najstarszej jego części, zbudowanej z olbrzymich tafli granitu, przylegający bezpośrednio do murowanej fasady, zdobiącej skałę i brzeg rzeki. Głuchą ciszę panującą tu wszechwładnie ożywiał tylko gwar ptaków. Krużganki oblepione były gniazdami jaskółczemi, mnóstwo jaskółek granatowych obsiadło gzymsy okien wąskich, strzelistych, w tej chwili rozwartych.
— Czy tam kto mieszka? — zastanowiła się Gizella i — pod wpływem nagłej myśli szybko bez wahania weszła na schody.
Otoczył ją szelest skrzydeł jaskółczych, wiankiem kręciły się ptaki dokoła jej głowy, kwiląc i jakby witając ją radośnie. W tej skrzydlatej owacji weszła na górny krużganek i stanęła wśród powoi szkarłatnych, zwieszonych nad nią baldachimem. Drzwi oszklone, wiodące do komnaty, osłaniała od wewnątrz kotara z ciężkiej brokateli. Cesarzowa odczuła, że komnata jest pusta, mimo to zawahała się, czy wejść. Wreszcie, zerwawszy pełną dłonią więź powoi, weszła. Pokój był duży i pełen słońca, płynącego z narożnej oszklonej ściany od południa. Jasność i zapach kwiecia uderzał tu przedewszystkiem. Gizella rozejrzała się ciekawie i postąpiła w głąb komnaty. Nagle zdumiała. Na ścianie głównej, oparty na posadzce stał jej portret naturalnej wielkości, osłonięty z obu stron pierzastymi wachlarzami olbrzymich palm.
Otaczające go ciemne aksamitne kotary, palmy i kwiaty sprawiały złudzenie żywej osoby, nie zaś portretu. Jakkolwiek cesarzowa znała tę swoją podobiznę, jednąk dopiero teraz zachwyciła się mistrzowską jej plastyką i może pierwszy raz w życiu ujrzała tak wyraźnie własną piękność. Uśmiech zadowolenia i niejako pogłaskanej ambicji wykwitł na jej ustach. Odwróciła się i ujrzała przed sobą duże ciemne biurko, zarzucone stertami książek i papierów. Na wierzchu leżał otwarty niedbale list, adresowany do księcia Swena Wenuczy‘ego.
— A więc to jego biurko, jego pokój — szepnęła Gizella, czując gwałtowne bicie serca.
Zaczęła gorączkowo, zachłannie oglądać wszystkie szczegóły pokoju, jakgdyby utrwalała w pamięci każdy przedmiot, wiedząc, że raz jeden tylko tu przebywa. Na biurku stały w ramach i porozwieszane były na ścianach jej podobizny, robione kredką lub farbami, w rogu stały marmurowe wazony i urny, pełne róż i azalji; wśród nich przykuwało oczy jej prześliczne alabastrowe popiersie, a nieco niżej przed niem na inkrustowanym pulpicie rozłożony był pergamin, zawierający słowa: „Przez Jej miłość i w miłości ku Niej Rekwedy zmartwychwstaną“.
Gizella stała oszołomiona. Jakieś myśli — błyski zawirowały jej w głowie, a potem nagle olśniła ją świadomość, dająca najwyższe zadowolenie, że on, mówiąc w imieniu narodu, przemawiał i w imieniu własnem. Ścisnęła dłońmi pałające skronie i osunąwszy się na fotel, zapadła w głęboką zadumę. Lecz jakaś nowa, żywa myśl uniosła ją z miejsca do parku. Południe. Dzień słoneczny. Wesoły. Gizella spostrzegła, że w samotności, w pustce bez treści nie wytrwa długo. Zapragnęła czyjegoś towarzystwa i jednocześnie uprzytomniła sobie, że z ludźmi, przebywającymi w zamku, zetknąć by się nie mogła za nic, za nic. Bez namysłu, obawiając się spotkania z kimkolwiek, przemknęła przez gąszcz drzew starych, minęła skałę pamiątkową i dąb odwieczny, zajaśniała białą wizją na łące kwiecistej i zatrzymała się na niej u wejścia do wyniosłej dąbrowy. Wśród skał bielił Isię zamek Awra Rawady, opłynięty z jednej strony srebrną mieniącą się szarfą Anudu. Cesarzowa zdyszana nieco za szybkim spacerem piła teraz pełną piersią przeczystość powietrza i z rozkoszą rozglądała się po ulubionym krajobrazie. Znęciły ją kwiaty łąkowe rosnące tu obficie. Z pieśnią na ustach zaczęła je rwać pełnemi garściami, czując w sobie zupełnie nowy prąd życia, wyrywający się z nieprzepartą mocą z pod najgłębszych pokładów jej duszy. Uzbierała kwiatów różnobarwnych tak dużo, że miała ich całe naręcze, ułożone masą, niedbale. W skutek ciągłego pochylania się korona jej włosów rozluźniona opadła ciężko na plecy.
Z rozkoszą potrząsnęła w tył głową i — lśniący płaszcz włosów ciemnych, falistych opłynął ją aż do ziemi. Poczuła się piękną w tem pięknie ukwieconej przyrody i rozradowana jak dziewczę, które niesie swą urodę w darze komuś jedynemu, zawołała głośno na łąki i dąbrowę:
— Chcę być dziś najpiękniejszą dla was... kwiaty moje, dla was, łąki moje! dla ciebie...
Wtem głos jej zamarł. W zaroślach rozległ się gwałtowny tętent konia. Gizella zastygła w bezruchu, wielkie, szeroko otwarte oczy skierowała na skraj dróżki, ginącej w dąbrowie i zasłuchana w coraz bliższy łomot kopyt, czekała z zapartym oddechem...
Nagle zaczernił się wylot leśnej drogi, jakby chmura spadła na jasny skrawek łąki. Potężny rumak czarny, lśniący od potu, trzymany silnie w cuglach przez dzielnego jeźdźca, zjawił się z łoskotem pędu tuż przed Gizellą. Podniosła zdumione oczy i — wszystka krew spłynęła jej do serca.
— Książę!... — wydała lekki okrzyk i w jednej chwili, pchnięta jakimś gwałtownym a serdecznym odruchem, bezładną naręcz kwiatów rzuciła mu na siodło.
Rumak osadzony na miejscu wsparł się całą siłą na tylnych nogach i stanął na nich prawie pionowo; zanim jeździec zeskoczył na ziemię, Gizella była już w zaroślach, uczyniwszy wymowny znak ręką, że pragnie, by jej nie doganiał.
Książę Sweno zatrzymał się na siodle, oszołomiony niespodziewanem zjawiskiem... i tym znakiem wyrażającym jej żądanie. Stał pełen zdumienia pochylony całą postacią w jej stronę, jakby pragnął biec za nią i gonił białą jej sylwetkę dwoma gorącymi błyskami oczu tak długo, aż znikła mu zupełnie w gęstwinie. Wydała mu się wtedy podobna w przepychu swych włosów i w powiewnych sukniach raczej do leśnej boginki, niż do tej wielkiej pani, monarchini Sustji, którą pierwszy raz z oddalenia witał w Sterjocie. Zdjął kołpak z głowy i przetarł dłonią czoło, niby zbudzony ze snu, poczem spojrzał na kwiaty rozsypane na siodle, zgarnął je szybko, ukrył w zanadrzu swej kurty i pocwałował ostro w stronę zamku. Zatrzymał się chwilę pod pamiątkowym dębem, zamyślił się.
— Jednak to była ona, to ona, ona! — szeptał gorączkowo, uwypuklając w wyobraźni jej wizyjną niemal postać.
Uczuł w sobie nagłą, potężną mocarność życia i szczęście niewysłowione. Na skraju parku puścił konia, będąc pewny, że trafi do stajni, sam zaś niezwykle podniecony poszedł do swojej komnaty. Tuż obok schodów kamiennych spostrzegł na piasku wyraźne ślady drobnych stóp kobiecych, wytwornie obutych, na stopniach schodów te same ślady, znaczone piaskiem. Zastanowił się przez minutę i z dziwnie bijącem sercem wstępował na górę. Powitały go jaskółki hałaśliwą fanfarą skwirów, jak przedtem Gizellę i mówiły mu o niej...
— Czyż to możliwe? — myślał pełen szczególnego niepokoju, by się sen nie rozwiał. W komnacie rozejrzał się ciekawie, z zapartym oddechem, jakby chciał stwierdzić jej niewidzialną obecność i szeptał radośnie:
— Ona tu była... ona tu była...
Wtem ujrzał na podłodze kwiat purpurowy powoju. Rzucił się nań, jak na zdobycz, porwał kwiat w dłonie i chłonął go oczami.
— Te same miała u gorsu, te same kwitną tu na krużganku... A przytem ślady jej stóp na schodach...
Nie śmiał snuć dalej myśli, nie śmiał płoszyć czaru badaniem szczegółów. Płomień rozpalał jego serce, przepełniał go całego nieznanym dotąd żarem najwyższej rozkoszy. Kwiaty polne od niej i kwiat purpurowego powoju były dla niego czemś tak symbolicznie wielkiem, że zatracała się w tem cała jego istność realna, a on sam malał wobec rozjaśniającej się przed nim tęczy zachwytu i tajemnicy doznanego cudu.
W kilka godzin potem Tolomed, przynosząc odpowiedź na pytanie księcia, uroczyście zameldował:
— Najmiłościwsza pani prosi waszą wielmożność na górny taras nad rzeką.
Błysk radości strzelił ze źrenic Swena, szczęściem i dumą wezbrało mu serce. Więc nie oficjalne przyjęcie go, nie ceremonjalna audjencja wobec dworu i tylu natrętnych oczu, może w obecności nienawistnej księżny Annuncjaty Zofji. Więc zrozumiała go?... Jakże był wdzięczny jej za to zrozumienie! Nareszcie ze sfery marzeń zejdzie ona przed jego oczy, nareszcie zakwitnie przed nim czarem swego spojrzenia, uśmiechu, piękna i da mu możność wypowiedzenia choć kilku słów... Tak szybko szedł na jej spotkanie, że musiał panować nad sobą, by nie biec jak szalony, a wydało mu się, że zbyt wolno idzie.
I ujrzał ją zdaleka, jak szła strzyżonym szpalerem drzew ku tarasowi ta sama, co tam na łące pod dąbrową, w tej samej gładkiej, białej sukni z pękiem szkarłatnych powojów przy gorsie, tylko włosy w splotach przebogatych ułożone miała wytwornie, w ręku zaś trzymała duży wachlarz z czarnych strusich piór. Szła powiewna, lekka, ruchem swobodnym, jakby płynęła.
Zbliżali się do siebie dość wolno jakby dlatego tylko, aby opanować zbyt łomoczące serca i zachować chociaż pozorny spokój. Otchłanne oczy Gizelli pociemniały w głębokim tonie fjoletu, zawierając w sobie ten jedyny u kobiety wyraz zaciekawienia, któremu równa się drugi — zachwyt dziecka. Wyniosła postać księcia Swena, w bogatym stroju rekwedzkiego magnata, miała w sobie tyle rycerskiej dumy i wielkości wodza, że takim właśnie wyobrażała go sobie Gizella. W jednym momencie zwarli się spojrzeniami, poczem Sweno, przystanąwszy na kilka kroków przed nią, złożył jej ukłon poważny pełen czci i najgłębszego uwielbienia, jaki składa się nietylko monarchini, ale przedewszyistkiem kobiecie ubóstwianej. Gizella podsunęła się żywo i podała mu rękę ruchem serdecznym, ufnym, pochylając się ku niemu mimowoli całą postacią. Prąd elektryczny wstrząsnął ich nerwami, gdy książę, spojrzawszy stalowym błyskiem oczu w jej źrenice, ujął jej dłoń i wpił w nią usta, może zbyt gwałtownie, zbyt gorąco, zbyt długo... Odsunęli się od siebie i szli szpalerem zieleni, milcząc, jakgdyby każde słowo, jakie nasuwały im wirujące myśli, było za pospolite, za nikłe na wyrażenie właściwych uczuć. Ciszę przerywał tylko szmer kroków Gizelli i brzęk ostróg Swena. Milczenie przeciągało się rażąco, wreszcie Wenuczy przemówił pierwszy, nizkim barytonem, patrząc na Gizellę z wyżyn swej postaci wyniosłej, wzrokiem zachwytu i ubóstwienia pełnym.
— Przeznaczenie chciało, że spotykam najmiłościwszą panią po raz pierwszy na ziemi rekwedzkiej. Wróżba to najszczęśliwsza nietylko dla ojczyzny mojej, lecz... dla mnie.
— Spotykamy się w sercu Rekwedów, za jakie uważam Awra Rawady — zadźwięczał melodyjny głos Gizelli. — Ale tu spotykam cię książę, osobiście, bo... znaliśmy się już przedtem... niewidząc się... a ostatnio... witaliśmy się w Sterjocie.
On zadrżał. Fala krwi buchnęła mu do głowy, przeniknął ją wzrokiem pytającym.
— Tak jest. Zaszczycony byłem spojrzeniem najmiłościwszej pani, ale skąd zostałem wówczas odgadnięty?...
— Ach, to tajemnica dziwnej mocy!... Zdołała ona oderwać moją uwagę od towarzystwa i niezliczonych tłumów, aby skierować wzrok na dzisiejszego zwycięzcę. Wtedy przeczułam raczej niż poznałam z dawno widzianego portretu, dziś wiem, że to byłeś ty, książę.
Sweno zapłonął.
— Widocznie siła moich pragnień wytworzyła ten magnes przedziwny, który ściągnął twój wzrok, pani, na moją osobę. Ale ogrom takich pragnień zdołać może nawet więcej nad to, bo wyczaruje przed oczami wizję najpiękniejszą zanim rządząca światem i ludźmi możliwość pozwoli ujrzeć ją realnie.
— Jesteś więc zdania, książę... — szepnęła Gizella, podnosząc na niego ciekawe spojrzenie.
Magnat przystanął nagle i zatrzymawszy jej wzrok w swoich oczach, błyskających z pod rzęs ogniem szaleńczej podniety, rzekł głosem nieco zmienionym:
— Czyż mam wierzyć, najmiłościwsza pani, że dziś, gdym spieszył na zamek, tam pod dąbrową, ujrzenie ciebie nie było tylko... snem bajecznym?
Długie, czarne rzęsy Gizelli zadrżały i twarz jej nasiąkła mocniej różem, podała mu odruchowo rękę.
— Wierz, wodzu zwycięski. Kwiaty polne nie kłamią.
— Pani! — zawołał Sweno — przyklęknął, chwycił obie jej ręce i przytulił je do ust, jak dwa żywe talizmany.
— Wstań, książę — wionął mu nad głową cichy, słodki szept Gizelli, dwa liljowe płatki jej dłoni wysunęły mu się lekko z rąk.
Powstał, ale był jak oszołomiony, machinalnie podniósł z ziemi jej wachlarz i rzekł podając go:
— Proszę mi wybaczyć... najmiłościwsza.
Gizella skinęła głową z uśmiechem promiennym.
— Pójdźmy na taras, mój murzynek, Achmed, czeka na nas z podwieczorkiem nad szafirowym Anudem. Imponujące jest Awra Rawady, prawdziwa siedziba orła, okolona tak przyjaźnie łukiem tej pięknej rzeki... I orła waszego widuję często nad zamkiem, jest jakby symbolem tej wyżyny podniebnej i tych murów.
— Opowiadał mi ojciec, jak orzeł nasz witał najmiłościwszą panią na skale... za basztą.
— Ach to... dawno.
— Lecz już było szczęsnem dla nas proroctwem.
Stanęli przed szerokiemi schodami wiodącemi wysoko na taras. Wenuczy skłonił się głęboko i podał ramię cesarzowej.
— Najmiłościwsza pani pozwoli?...
Oparła się miękko na jego ramieniu z prostotą i wdziękiem. Ciemny rumieniec okrasił jego męskie, smagłe oblicze.
— Myśląc o pobycie najmiłościwszej pani w Awra Rawady, wyobrażałem sobie zawsze taką błogosławioną chwilę, że królowa Rekwedów dotknie swemi stopami tych oto płyt kamiennych i zasiądzie z nami do wspólnej biesiady. świadomość obecności twego ducha na Rekwedach, najmiłościwsza, była tym pierwszym promieniem, który przyświecał powrotowi memu do rodzinnego zamku.
— A do opuszczonych przez ciebie, książę, szeregów narodowych?... — spytała Gizella, siadając na krześle podanem jej przez Achmeda.
— Najmiłościwsza pani wszak wie, czyj wpływ skłonił mnie ostatecznie do rozpoczęcia pracy... innej w kraju, co dawniej poprzedziło mój wyjazd i co spowodowało, żem wrócił. Wiesz wszystko, najmiłościwsza, co miało się stać... i co wolą swoją królewską wstrzymałaś.
Gizella utkwiła w jego twarzy wzrok poważny, patrzyli na siebie.
— Lecz jednak teraz stanąłeś, książę, po stronie Sustji przeciwko jej wrogom i przelałeś krew bohaterskich Rekwedów za sprawę... zgoła im obcą.
— Najmiłościwsza pani, kiedy na dźwięk twego imienia wszystkie serca rekwedzkie uderzają jak jeden dzwon pieśnią radosną i triumfalną, miałażby wraża moc stanąć przedziałem pomiędzy nami a tobą, pani? Zresztą będę wyrazicielem zdania tych, co tam, w polu bitewnem, dobrowolnie nastawili swe piersi na kule, jeżeli powiem, że krew przelana przez Rekwedów, jest tylko maleńką cząstką tej wdzięczności, jaką winniśmy tobie... królowo nasza.
Gizella słuchała wzruszona, łzy jasne zawisły na jej długich, ciemnych rzęsach.
W tej chwili zdołu na rzece rozległ się śpiew chóralny, donośny, a smutną nutą brzmiący. Śpiew wybuchnął tak nagle, że Gizella powstała szybko od stolika, powstał i Sweno i razem podeszli do marmurowej balustrady tarasu, opromienieni czerwienią zachodzącego słońca. Spojrzeli w dół. Rzeką płynęła duża tratwa flisacka z ubogim namiotem pośrodku. Siedziała tam liczna grupa mężczyzn, śpiewając pieśń szczególną.
— Co oni śpiewają? Awra Rawady? — zdziwiła się Gizella.
Głosy dochodziły wyraźnie:

— Awra Raiwady, gniazdo bohatera.
Sweno, jak orzeł, na wroga spoziera.
W sercu mu budzi się zemsta straszliwa,
Za świętą sprawę lud do walki wzywa.


Lecz przeszła chwila i grom nie uderza,
Łzy i męczeńska krew się leje świeża,
Wolność nie świta i nadzieja zgasła,
Mijają lata a nie słychać hasła.

Awra Rawady puste, głuche stoi.
Próżno tam szukać bohatera w zbroi,
Jeno dąb stary tajemnicę chowa
I w szumie jego słychać groźne słowa.

„Wrócę, lecz nikt mnie od walki nie wstrzyma,
Miecz mój wyrośnie na topór olbrzyma“...
I znowu wiara Rekwedy ozłaca
I naród czeka, lecz Sweno nie wraca!

Gizella wzruszona, blada zwróciła się do księcia:
— Okrutna pieśń, bolesna...
— To pieśń ludowa, poczęta na mogiłach doby ubiegłej — odrzekł głucho.
Patrzyli na siebie przez chwilę milczenia, jakby dusze ich porozumiewały się z sobą, a wtem Gizella podała księciu obie ręce ruchem żywiołowym i z zapałem w oczach, rzekła:
— Pieśń powstanie nowa! Bohater Sweno wrócił i zwyciężył!
Wenuczy w mocnym uścisku ujął jej drobne dłonie i zawołał płomiennie:
— Ty zwyciężyłaś, pani!

KONIEC TOMU I.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.