Król Maciuś na wyspie bezludnej/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zatrzymał młody król konia przed okopami i powiewa białą chustką, ręce podniósł do góry; znaczy, że się poddaje. Zaprowadzili go żołnierze do sztabu pułku, stamtąd do sztabu dywizji. Wiedzą, że jeniec nie byle kto. Ale dopiero w sztabie armji poznali, że to młody król; więc telefonują do samego Maciusia do głównej kwatery.
Główną kwaterą nazywa się mieszkanie największych wodzów i króla. Podczas pokoju mieszkają w pałacach, podczas wojny muszą mieszkać w zwyczajnej chałupie, więc dla honoru mówią o chałupie, że — kwatera i w dodatku główna.
A no, — dobrze.
Kazał Maciuś wyjść wszystkim z kwatery, został sam na sam z młodym królem.
— Wasza królewska mości — mówi młody król — pisałeś w odezwie do królów, żeś mi wdzięczny, że dzięki mnie zdobyłeś doświadczenie, zahartowałeś wolę. Wasza królewska mość nie ma do mnie żalu. Więc...
Młody król padł na kolana. A Maciusiowi zrobiło się nieprzyjemnie i wstyd, że go się boi, aż klęka.
— Niech wasza królewska mość wstanie. Napisałem, jak myślę, nic waszej królewskiej mości nie grozi. Nie będę się mścił, tylko swojego kraju bronić muszę.
Więc wezwano ministrów, co robić. Niech przedewszystkiem wojska młodego króla wrócą do siebie. Młody król zamieszka w pałacu Maciusia, potem się zobaczy, czego chce naród.
Ale ani wojsko, ani naród — nie czekali, co młody król powie. Wojsko zaraz poszło do domu, a naród ogłosił respublikę. Młodemu królowi będą płacili pensję, żeby nie umarł z głodu, bo pracować nie umie. Niech robi, co chce, niech mieszka, gdzie chce; tylko nie wolno mu robić plotek i intrygować.
Wraca Maciuś do stolicy, ale nie patrzy ani na rozwieszone chorągwie, ani zebrane tłumy, nie słucha wiwatów ani wystrzałów armatnich. Wie, że jak się uda, to wszyscy życzliwi, a prawdziwych przyjaciół poznaje się w nieszczęściu.
Jedno go tylko cieszy: że po raz pierwszy witają go dzieci zielonym sztandarem. A policja nic nie mówiła.
A no, zaraz z pociągu jedzie do parlamentu i mówi, że już koniec. Mają ministrów, niech sobie rządzą. Prosi tylko, żeby mu znaleźli miejsce, najlepiej w jakiejś fabryce.
— Chcę na siebie pracować. Wynajmę pokoik. Będę chodził do szkoły.
Proszą Maciusia posłowie, żeby tego nie robił. Chcą mu płacić co miesiąc, niech mieszka w pałacu królewskim. Ale Maciuś nie i nie.
Więc niech Maciuś napisze pamiętniki: co robił, kiedy był królem. Tę książkę się wydrukuje, Maciuś będzie miał dużo pieniędzy; bo książkę wszyscy kupią, bo zwyczajni ludzie lubią czytać o królach, przygodach różnych i o bandytach.
A Maciuś nie — i nie.
— Wynajmę pokoik, pójdę do fabryki pracować i będę się uczył w szkole.
Jeden poseł sejmu miał fabrykę papierosów, więc chce wziąć Maciusia, — że niby wszyscy się dowiedzą, — będą palili jego papierosy. Ale zaraz drugi mówi, że da miejsce Maciusiowi.
— Ja mam fabrykę perfum. W mojej fabryce ładnie pachnie.
Już zapomnieli o wszystkiem, co mieli radzić, tylko wyrywają sobie Maciusia i kłócą się, że strach.
— Ach ty oszuście — krzyczy jeden — w twojej fabryce brudno.
— A w twojej ciasno i ciemno.
— A twoi robotnicy tacy wygłodzeni, że się ledwo na nogach trzymają.
— A twoje maszyny takie stare, że nic robić nie można.
Aż wstał jeden poseł-robotnik i mówi:
— Nie kłóćcie się, panowie fabrykanci, bo to jest parlament, a nie bazar. Zróbmy tak: niech każdy doprowadzi do porządku fabrykę. Wybierzemy komisję, i za miesiąc komisja obejrzy wszystkie fabryki, a u kogo będzie najczyściej i najlepiej, tam król Maciuś będzie pracował. Proszę, żeby mój wniosek głosować.
— Zgadzam się — mówi Maciuś — więc głosowanie nie jest potrzebne, bo pójdę tam, gdzie zechcę.
Przez miesiąc idzie taka robota, że strach. Malują, czyszczą, przestawiają piece, żeby dobrze grzały, robią elektryczną wentylację, budują nowe klozety i kąpiele dla robotników. Majstrowie tacy grzeczni, aż miło. I po miesięcu fabryki aż się błyszczą. Bo każdy fabrykant chce mieć sławę, że u niego król Maciuś pracuje.
Ale komisja sejmowa wszystko obejrzała i nie wie, którą wybrać. A Maciuś się uśmiecha i mówi:
— Dziękuję bardzo, że panowie tak się starali. Ale ja powiedziałem, że pójdę tam, gdzie zechcę. I już sobie znalazłem miejsce. Ten fabrykant nie jest bogaty, bo nie dbał o zarobki, a więcej o robotników, więc nie mógł wszystkiego uporządkować; ale u niego zawsze było porządnie.
I wybrał Maciuś niewielką fabrykę na krańcach miasta. I zaczął pracować.
Maciuś nie wiedział, że jak się pracuje w fabryce, nie można do szkoły chodzić, bo niema czasu. Więc się umówił, że tymczasem chce cały dzień robić. A jak już będzie umiał, postara się prędzej skończyć robotę i wcześniej będzie wychodził. Wszyscy się zgodzili, bo wiedzieli, że Maciuś jest sprawiedliwy i nie oszuka.
A tymczasem wynajął Maciuś mały pokoik na poddaszu i mieszka sobie. Gospodarz wstawił piecyk żelazny, Maciuś sam gotuje śniadanie.
Sporo miał Maciuś kłopotu z gospodarstwem. A to mu szczotka potrzebna, a to rondelek, kubełek, to to, to owo. Wszystko trzeba kupować, a drogo kosztuje.
Wstaje Maciuś raniutko, ściele łóżko, czyści buty, ubranie, ogień zapali, wodę zagotuje, zamiecie izdebkę, wróblom okruchy wysypie, naleje kawę w manierkę na drugie śniadanie. Przyjemnie, że sam wszystko zrobił. Prędko herbatę wypije — idzie, bo niedługo gwizdek fabryczny. I wie Maciuś, kogo spotka w drodze, co zobaczy.
Na schodach spotka Janka, który idzie do szkoły i powie: „dzień dobry“. Na podwórzu dorożkarz myje dorożkę. Stróż zamiata bramę. Ze sklepiku wybiegnie pies i merda ogonem, jakby i on wiedział, że trzeba Maciusia pozdrowić.
Z początku dokuczali Maciusiowi gapie. Staną, patrzą, palcami pokazują:
— O, Maciuś idzie.
— Patrz, to król Maciuś.
Ale gapie tacy już na świecie, że długo niczem się nie zajmą. Bawi ich wszystko, co nowe, co pierwszy raz widzą. Byle głupstwo ich zajmie, ale tylko na krótko. Więc prędko się odczepili, — już nie widzą nawet Maciusia. — Ważna rzecz: taki sam chłopak, jak każdy. — Tak samo idzie do fabryki z manierką, a wieczorem zasmolony wraca do domu.
Za to spokojni i porządni coraz bardziej szanują Maciusia. I często starsi robotnicy witają go pierwsi, a jedna dziewczynka, codzień przechodząc, tak przyjemnie uśmiecha się do niego i miłym głosikiem mówi:
— Dzień dobry.
Maciuś jej nie zna, nie wie, jak się nazywa. A tak jakby znał dawno, bo co dzień spotyka, domyśla się, że jest dobra i miła.
I staruszkę codzień spotyka. Nie wie Maciuś, dokąd idzie, co niesie w koszyku. Ale lubi staruszkę, bo tak wolniutko idzie, — zatrzyma się, zakaszle — takim dobrym wzrokiem popatrzy na Maciusia, jakby błogosławiła albo dziękowała za coś.
Probowali w fabryce dawać Maciusiowi łatwiejszą robotę; ale nie chciał.
— Jeżeli jestem za słaby, więc poszukam innego miejsca. A jak jestem, robić będę, co wszyscy. Nie chcę być wyjątkiem.
Przestraszyli się: boją się stracić Maciusia, bo i robotnik dobry, i honor dla fabryki, i jakoś weselej pracować, gdy się wie, że ktoś może być królem, a woli z nimi być razem.
I tak się jakoś stało, że i w domu, gdzie mieszka i w fabryce, gdzie robi, — nawet na ulicy — starają się wszyscy, żeby nie utracić Maciusia.
Dawniej dużo było pijaków, złodziei, łobuzów. Policja ciągle coś miała do roboty. Wymyślania — krzyki — skargi. Wszystko ucichło. — Ktoś w oknach postawił doniczki — zaraz wszyscy przybrali okna kwiatami: przyjemnie będzie Maciusiowi. I stróże czyściej zamiatają ulice. I chłopcy przestali rzucać kamienie.
Aż raz Maciuś znalazł wetknięty za klamkę taki list.
„Kochany królu Maciusiu, mój tatuś był bardzo niedobry, bił mamusię, bił dzieci, przeklinał — i pieniędzy nie dawał. A teraz jest taki dobry i kochany. I mówi: „Maciuś mnie nauczył, jak żyć trzeba. Więc ci dziękuję. — Zosia“.
W kopercie był obrazek: taki aniołek. Litery były trochę niezgrabnie napisane. „Pewnie od tej dziewczynki“ — pomyślał Maciuś. — I cały tydzień jej nie spotykał: chodzi inną ulicą, bo się wstydzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.