Król Maciuś na wyspie bezludnej/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział ten powinien się nazywać:
„Najdziwniejszy rozdział z książki o Maciusiu“. Bardzo to było dziwne.
Więc kiedy Maciuś postanowił zbadać dokładnie wyspę, wziął rewolwer i poszedł do lasu. Przepłynął zatokę, wylądował w miejscu, gdzie wyspa się za rzeką rozszerzała, i idzie.
Bo czy nie wstyd mieszkać na małej wysepce i nie znać?
Akurat wczoraj czytał Maciuś straszną, pełną niebezpieczeństw podróż do bieguna, i pomyślał:
— Oto odważni podróżnicy urządzają wyprawy do krajów wiecznego lodu i nocy, całe lata znoszą trudy, żeby poznać ziemię. Więc wstydem jest nie znać swojego miasta, swojego kraju albo wyspy, na której się mieszka. Jeżeli nawet są w lesie murzyni, napewno nie ludożercy, a zresztą będą uciekali. Od zwierząt Maciuś się obroni. Lepiej walczyć w lesie, niż w kanale z wilkiem.
Idzie Maciuś — idzie — idzie — las coraz bardziej gęsty. W górze jakby dach zielony, aż ciemno. W dole pełno wijących się roślin, krzaków, a tak wszystko poplątane, że co krok — jakaś przeszkoda.
Nie spieszy się Maciuś. W torbie, przerzuconej przez plecy, ma zapasy na cały dzień. Dormesko przyzwyczaił się do odległych wypraw Maciusia.
Idzie Maciuś — idzie — a im droga trudniejsza, tem większa w nim wzbiera zaciętość. Zrazu to tu, to tam błyśnie promień słońca, ale potem już nic: cały utonął w zieleni. Nie słychać już szumu morza. Cisza: nawet ptaki nie śpiewają.
Idzie Maciuś — idzie — ale się zmęczył. Usiadł i je śniadanie. Ukrajał kawał chleba i sera — posilił się. I teraz dopiero zadał sobie pytanie:
— A co będzie, jeśli zabłądzę?
Trzeba było wcześniej pamiętać, ale Maciuś jest młody i niedoświadczony.
Nie boi się, ale już prędzej idzie. Wyspa mała; jeśli Maciuś będzie szedł ciągle w jednym kierunku, prędzej czy później dojdzie do morza. Zresztą wróci tą samą drogą — pozna po śladach, po zgniecionych liściach i nadłamanych gałązkach.
Niestety — są ślady drogi, ale biegną w różnych kierunkach. Mogły zwierzęta przebiegać. Na śniegu, na piasku można odróżnić ślad ludzi i zwierząt, ale nie w gęstym lesie.
Idzie Maciuś, nasłuchuje, rozgląda się, i żałuje, że nie wziął kompasu, który wskazuje cztery strony świata.
Wypoczął chwilę — znów idzie. Posilił się, trochę że był głodny, trochę, że mu torba na plecach ciężyła. I szedł aż do wieczora.
A no trudno: przenocuje w lesie. Trzeba wybrać drzewo, obejrzeć uważnie, czy wąż tam nie zechce nocować. Trochę niebezpieczny jest nocleg w lesie, ale nie bardziej, niż wiele innych przygód, których Maciuś doznał.
I już spokojnie, zmęczonym krokiem posuwa się Maciuś naprzód. Gdy nagle usłyszał coś, jakby płacz czy śpiew, jakby ktoś wzywał pomocy.
Naprawdę, czy mu się zdaje?
Ostrożnie idzie w kierunku głosu. Ale zobaczył polankę, a wpośrodku wzgórze, a na wzgórzu — wieżę.
Wieża była z kamieni, u dołu szeroka, wyżej coraz węższa.
— Co to być może?
Jakiś głos wychodzi z wieży, — jakby śpiew, ale podobny do jęku.
— Zobaczę — myśli Maciuś.
Obchodzi wieżę, wejścia niema. Trzeba dać jakiś znak, sygnał. Wystrzelił Maciuś w powietrze. Odpowiedziało mu echo, potem cisza.
Stoi Maciuś i nie wie, co robić. A tu się nagle odsuwa wielki kamień — widać otwór. Zbliżył się Maciuś, zajrzał do środka ździwiony.
W środku wieży ujrzał siedem drabin, jedna nad drugą, oparte o wystające kamienie. Każda drabina ma siedem szczebli. Ale szczeble dolnej drabiny są blizko, tak że wejść łatwo, a im wyżej, tem szczeble dalej jeden od drugiego. Gdyby kto wchodził w górę, byłoby coraz trudniej. I jeszcze nie koniec. Dolne szczeble pierwszej drabiny grube i mocne, a im wyżej, tem cieńsze. Gdyby na nie stąpić, chybaby się złamały.
Maciuś widzi to wszystko. A nie wie, dlaczego w wieży jest jasno, chociaż niema ani jednego okna.
Patrzy Maciuś, a wysoko ktoś siedzi — jakiś człowiek — ma płaszcz z szarego płótna i sznurem przewiązany.
Już schodzi. Schodzi szybko, — ale jak, — Maciuś nie wie; bo płaszcz zasłania szczeble. Zesuwa się zręcznie, jakby sfruwał, nie widać, żeby stawał na szczeblach: zresztą musiałyby się złamać.
Nie wie Maciuś: wszystko tak szybko, tak nagle się stało — w mgnienie oka. I oto stoi przed Maciusiem podróżny starzec z bardzo długą brodą. Patrzy na Maciusia, ale strasznie smutnym wzrokiem, jakim nawet smutny król nigdy na niego nie spojrzał.
I Maciusiowi nie wiedzieć skąd, przyszła do głowy myśl:
— To jest reformator, któremu się nie udało.
Starzec podniósł rękę do góry, odrazu zrobiło się zupełnie ciemno. I usłyszał Maciuś jakby tysiąc naraz głosów, krzyków, płaczów, śmiechów, taki szum. I w ciemności zobaczył Maciuś tarczę zegara z cyframi godzin, które się same świeciły — i powoli posuwały się dwie ogniste wskazówki zegara: duża i mała.
Patrzy na zegar, nie może oczu oderwać, a w uszach hałas — i nie wie Maciuś, jak długo to trwało.
Nagle zapaliła się przy ziemi mała zielona lampka, i zobaczył Maciuś żelazną klapę. Podróżny nachylił się, podniósł ją lekko. A tam prowadzi znów jakaś drabina, ale głęboko, że końca nie widać. Podróżny schodzi pod ziemię, a Maciuś za nim. Nie jest ciekawy, nie boi się nic — idzie za podróżnym, tak jakby musiał.
Długo idą, coraz głębiej, głębiej — aż do wązkiego korytarza. Potem korytarzem tak nizkim, że podróżny aż się pochylił. I wyszli na sam brzeg morza, akurat w miejscu, gdzie była przywiązana łódka koło rzeki.
Kiedy Maciuś wyszedł, podróżny nic nie mówiąc, wskazał ręką łódkę, sam znikł w gąszczu leśnym.
Zaczerpnął Maciuś ręką wodę z rzeki, napił się, bo usta miał spieczone. Usiadł, bo był zmęczony i myśli, co to wszystko znaczy...
Kiedy Maciuś później wiele razy rozmyślał nad dziwną przygodą, zadawał sobie pytanie:
— A może mi się śniło?
Nie.
Nie, nie. Nie mógł zasnąć nad morzem, bo wyszedłszy z lasu, zaraz ruszył w drogę. Zresztą pamiętał drogę, którą szedł, wiele razy później szukał samotnej wieży podróżnego. Że cały dzień błądził w lesie, było pewne. W torbie brakło akurat tyle zapasów, ile pamiętał kiedy, jak i gdzie zjadł. Nie mógł zasnąć w lesie, bo szukał przecież odpowiedniego drzewa na nocleg. No — a jeśli zasnął, jakimże sposobem znalazł się znów nad morzem koło łódki? Jeszcze miał Maciuś dwa dowody, że to była prawda: trzewiki były zakurzone, bo w korytarzu, przez który szedł, był kurz i piasek, jak we wszystkich starych piwnicach. I rękaw był przedarty akurat w tem miejscu, gdzie Maciuś zahaczył o gwóźdź, kiedy schodził po drabinie pod ziemię.
Kiedy znacznie później czytał Maciuś grubą książkę, o której mówił na posiedzeniu nauczyciel gieografji, książkę o bezludnej wyspie Białego Szatana, na stronicy 476 znalazł Maciuś taką wzmiankę:
„Kiedy zaraza na wyspie wytępiła prawie wszystkich murzynów, a pozostała garstka ukryła się w lesie za rzeką, nie było już tu co robić. Kupiec przeniósł się z rodziną do kolonii w południowej Afryce, nauczyciel wyjechał do Indji, — podobno pozostał jeden tylko biały, staruszek misjonarz Piotr. Nie chciał opuścić bezludnej wyspy, ale co się z nim później stało, niewiadomo. Pewnie umarł, bo był bardzo stary“.
Maciuś nie mówił nikomu o tej przygodzie, bo nieprzyjemnie mówić, jeżeli mogą nie wierzyć. Ale potem szukał kilka razy polanki, wieży samotnej i pustelnika. Szukał bardzo uważnie w lesie koło rzeki wejścia do korytarza, którym go z wieży samotnej wyprowadził starzec. Ale nie znalazł nic. Cała przygoda pozostała tajemnicą. A pewien był Maciuś, że to nie sen: miał przecież dowody.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.