Król Henryk IV. Część I (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk IV. Część I
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Henry IV, Part 1
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

KRÓL HENRYK IV. CZĘŚĆ I.



KRÓL HENRYK IV.
CZĘŚĆ I.

D

Dramat-historya Henryka IV jest dalszym ciągiem Ryszarda II. Całkowita myśl poety, który w ciągu dziejów widzi nieuchronne czynów skutki, rozwijające się prawem konieczności z zasianego w nich ziarna, wyjaśnia się dopiero, gdy pełną tę trilogię Ryszarda II, Henryka IV, Henryka V, a nawet tę trilogię z Henrykiem VI, mamy przed oczyma; wszystko płynie z jednego źródła; co było orężem przeciwko jednemu z królów upadłych, obraca się mściwie na jego następcę. Ambicya rodzi ambicyę, nieład powstaje z nieładu, jeden bunt jest ojcem drugiego.

Poeta wiążąc z sobą ściśle te dramata, tak jak je znalazł narysowane przez poprzedników swoich, w wyrobieniu ich, mniej lub więcej starannem, w nadaniu im formy, nie wszędzie idzie równym krokiem.
Ryszard II jest pełną powagi kartą dziejową, z końca na koniec jednolitą: w obrazie tym Szekspir wyrzekł się nawet całkiem żywiołu komicznego, aby nie wprowadzać żadnej nuty dysharmonijnej do tego majestatycznego prologu historyi Lancastrów domu.
Wcale inaczej przedstawia się nam król Henryk IV, pisany, jak się zdaje, wkrótce po Ryszardzie II, ale pojęty daleko swobodniej i ożywiony, a przeplatany scenami komicznemi, w których z innej strony duch czasu się odbija, jakby echem przedrzeźniającem.
Autor i tu czerpał z kroniki Holinsheda głównie, ale za nim nie szedł niewolniczo jak w Ryszardzie II, uzupełniał go intuicyą; charaktery, zaledwo słabo oznaczone w kronice, wypełnił, odgadł, ubarwił. Prawdopodobnie służyły mu do pojęcia ich tradycye narodowe i wspomnienia, które się w powieściach i pieśniach ludowych zachowały. Pierwsza ta część Henryka IV powstała, jakeśmy powiedzieli, wkrótce po Ryszardzie II, drukowanym w roku 1597. W początku roku 1598 wniesiono w rejestra księgarskie część pierwszą Henryka IV, która się ukazała już pod tytułem: „Historya o Henryku IV, z opisem bitwy pod Shrewsbury, między królem a lordem Henrykiem Percy, przezwanym Henrykiem Hotspur of North. Z dowcipnemi konceptami sir Johna Falstaffe“[1]
W roku 1599 wyszło drugie wydanie z dopisem: „Nowo poprawne przez Willama Szekspira“. Pomimo tego dodatku drugie wydanie daleko jest błędniejsze od pierwszego. Za życia poety ukazały się jeszcze trzy inne wydania.
Wypadki, służące za treść króla Henryka IV części pierwszej, należą do trzeciego i czwartego roku jego panowania. Taż sama buta i namiętności ogółu, dopominającego się praw i swobód, niezadowolonego z władzy panującego, która obaliła Ryszarda II, powstaje do walki z jego następcą, jak skoro odzierżoną władzę chce silniejszą utrzymać dłonią. Szlachta, pragnąca się dobić większych przywilejów kosztem władzy królewskiej, podnosi się przeciwko Henrykowi.
Na czele jej staje rodzina Percy, którą przedstawia głównie Henryk Hotspur, bohater wielu pieśni ludowych, zwycięzca Szkotów pod wodzą Douglasa, których na głowę pobił pod Nesbit. Król zażądał od niego wydania mu znaczniejszych jeńców; rodzina Percych oburzyła się przeciwko temu. Nawzajem zaczęli się domagać od króla uwolnienia trzymanego w więzieniu Edmunda Mortimera, hrabiego March, jakby mu chcieli przez to zagrozić, że go za pretendenta do tronu postawią. Król łatwo odgadując znaczenie tych wymagań, odmówił uwolnienia Mortimera. Percy usunęli się, nie tając już, iż go za prawego dziedzica tronu poczytują.
Mortimer ten był synem Rogera, hrabiego March, syna lady Filipiny, córki Lionela, księcia Clarence, trzeciego syna króla Edwarda III. Edmunda Mortimera, gdy Ryszard II do Irlandyi pociągnął na uśmierzenie buntu, obwołano dziedzicem korony. Ciotkę Mortimera Eleonorę Henryk Percy miał za żonę. Tak pisze Holinshed.
O Owenie Glendowerze jest w nim także ciekawa wiadomość, która Szekspirowi za skazówkę do nakreślenia charakteru jego posłużyła. Glendower był niemajętnym szlachcicem, synem Griffitha Vichan, z północnej Walii, z hrabstwa Merioneth. Owen rozpoczął zawód, kształcąc się na prawnika, uczył się zrazu u adwokata i pełnił jakąś służbę na dworze Ryszarda i Henryka. Później w zajściu o granicę z sąsiadem, powołany do walki z możniejszymi posiadaczami ziemi, wystąpił w obronie celtyckich swych współziomków i w sporze z magnatami umiał sobie wyrobić sławę taką, że go aż za czarnoksiężnika miano. Chodziły o nim wieści, że umiał zaklęciami burze, słoty i grady sprowadzać. Owen ten ze swymi rabusiami plądrując po Herefordskiem hrabstwie, gdy Mortimer wystąpił przeciwko niemu, pobił go i ujął w niewolę; awanturnik ten jednak wkrótce się ze swym więźniem pojednał i spokrewnił z nim, dając mu córkę za żonę. Oba oni i Percy związali się razem przeciwko Henrykowi w zamiarze zdobycia i podzielenia Anglii między siebie. Układ nawet o ten podział został spisany między nimi i pieczęciami obwarowany. Sprzysiężeni ufali jakiejś przepowiedni, która im wróżyła nad Henrykiem zwycięstwo.
Wszyscy trzej ogłosili potem odezwę do ludu, zarzucając królowi to, co w sztuce Szekspir kładzie w usta Worcester‘a. Wystąpiono z obu stron do boju. Król lepiej i wcześniej przygotowanym był do walki, i nim się powstańcy zebrać i obwołać czas mieli, napadł na nich niespodzianie pod Shrewsbury. Tu próbowano jeszcze, ażaliby się układem skończyć nie mogło; ale próby spełzły na niczem i wojska rzuciły się na siebie. W tejto walce, według poety, młody syn króla Henryka, który dotąd więcej rozpustował i dokazywał z wesołymi towarzyszami, niż rycerskiem dziełem się bawił, wystąpił z wielkiem męstwem, potykał się dzielnie i dzielną ręką zabił Hotspura. O tem jednak Holinshed nic nie wspomina, a z historyi wiadomo, iż był zaledwie szesnastoletnim. Kronikarz powiada tylko, że się mężnie sprawiał, w twarz był raniony, i nie zważając na to, z placu nie chciał ustąpić.
Bitwa trwała całe trzy godziny z różnem szczęściem ze stron obu, aż król, na czele swoich hufców, przełamał nieprzyjaciela. Sam ręką swoją miał położyć trupem trzydziestu kilku rycerzy. Spiskowi pierzchnęli. Douglas w ucieczce pochwycony, okazanemu męstwu winien był, że go udarowano życiem. Tyle jest w kronikarzu o tych wypadkach. Wszystko, co się na tem tle rozwija, dopełnione i stworzone przez poetę, z pomocą podań zapewne. Charaktery wszystkie występują nacechowane wyraziście, dobitnie, silnymi rysy, które je odróżniają od siebie. Dramat szczególnie zajmuje tym szeregiem postaci, z taką siłą oznaczonych, stających z obu stron do walki. Każdy przynosi z sobą indywidualną fizyognomię. Wszyscy ci buntownicy: Worcester, nie cofający się przed żadnym środkiem, który go może prowadzić do celu, przebiegły Northumberland, czarnoksiężnik Glendower, wierzący w swą nieczystą siłę, dziki Douglas, rozpasany w swem zuchwałem męstwie i nienasycony nigdy walką Hotspur, składają ten obóz i radę spiskowych. Wszyscy mają tego awanturniczego ducha, który się gotów ważyć na najtrudniejsze przedsięwzięcia, ale się własną gwałtownością zaślepia.
Z drugiej strony stoi ten, którego dzielność poznaliśmy w Ryszardzie, król, mąż czynu i rozwagi, nie trwożący się groźbą i umiejący z chwili przyjaznej korzystać. Obok niego wielce oryginalna, ale wielce prawdziwa, pełna życia postać młodego syna królewskiego, księcia Henryka, w którym to życie kipi i za brzegi się wylewa. Jest to młodzian hulaka, rozpasany na wszystko, dowcipny, wesół, nie przebierający w zabawach, otaczający się najnikczemniejszą hałastrą, z której drwić może bezkarnie, i wśród niej puszcza wodze nieokiełznanym namiętnościom.
Charakter to rycerski i szlachetny w sobie, ale zarazem nie cierpiący więzów, jakie wkłada etykieta, dwór, obowiązki stanu, nie umiejący się zmusić do kłamstwa i fałszu. Prawdziwy to charakter młodego Anglika, co jeszcze nie miał czasu wyszumieć, młode piwo, jak u nas mówiono. Takim go Szekspir znalazł w podaniach angielskich, a współczesny kronikarz Elwsham świadczy, że po najburzliwszej młodości, książe dopiero u łoża umierającego ojca stał się nowym człowiekiem.
Poeta, nie czekając tej chwili, poprawę rozpoczyna od bitwy, a charakter zwycięzcy z pod Azincourt rozwija później z nadzwyczajnym artyzmem, stopniowo, zostawując mu do końca, nawet gdy spoważniał dostojnością królewską, coś z pierwotnej tej bujności, swobody i wesołości młodzieńczej.
Tradycye o pierwszych wybrykach młodego księcia Henryka wspominały o jakimś wypadku napaści na gościńcu na poborców królewskich, o pochwyceniu jednego z towarzyszów na uczynku i wzięciu do więzienia. O tego gdy się u sędziego Gascoyne dopominał książe, aby go koniecznie wypuszczono, a sędzia odmówił, zniecierpliwiony młodzieniec miał mu wyciąć policzek, za co go nieustraszony sędzia uwięzić rozkazał. Historyę tę bardzo zręcznie umiał Szekspir zużytkować.
Charakter taki następcy tronu, walecznego i rozpasanego, zbytek sił i energii wylewającego na hulanki dzikie, wymagał koniecznie wizerunku odpowiadających mu towarzyszów rozpusty.
Dało to zręczność poecie do skupienia przy nim najkomiczniejszych charakterów, wziętych z tych warstw społeczeństwa, które między ludem a szlachtą środkują i tykają się z obiema.
Kontrast powagi otaczającej dwór i wypadków wielkiego znaczenia z tą karczemną hulanką, języka dostojników z językiem z ust ludu wziętym, nadawał dramatowi mieniącą się, dwoistą fizyonomię, w której jedna barwa uwydatniała drugą. Z jednej strony co najświetniejszego i co najpotężniejszego, z drugiej życie powszednie, ze wszystkimi swymi typami powykrzywianymi opojów, trutniów i ciurów obozowych. Cały ten świat, na którego tle pstrem występuje z młodzieńczą fantazyą syn królewski, z niezmierną potęgą i siłą komiczną stworzony jest przez Szekspira. Najgłówniejszym typem w nim jest sir John Falstaff. W swoim rodzaju postać to niezrównanie narysowana, w poczwarności swej idealna, w karykaturalności prawdziwa. Pijak, tchórz, rozpustnik, wydrwigrosz, łajdaczyna, zadłużony po uszy, myślący tylko skąd co wydrzeć, aby przehulać, byłby najnikczemniejszą postacią, gdyby nie ów dowcip cyniczny i lekceważenie zarówno świata jak siebie, które go czyni oryginalnym i komicznym. Wszyscy jego towarzysze równie są plastycznie wyrzeźbieni: Pistol, Paź, Bardolf, każdy ma swą fizyognomię, a gosposia jest żywcem pochwyconą z natury. Po Falstaffie jednak pierwsze miejsce należy Pistolowi, pokrewnemu z nim z wielu względów, a przecie odmiennej wcale fizyognomii ciurowi.
Gdy Szekspir tworzył tę pierwszą część Henryka IV, na scenie angielskiej oddawna grywaną była licha sztuka pod tytułem: „The famous Victories of Henry the Fifth“, która pomimo swej nędzoty od 1585 roku ciągle nie schodziła ze sceny. W ramocie tej autor wystawił szajkę hultajów nieco podobną do tej, która w Henryku IV otacza Falstaffa, a na czele jej postawił niewinną ofiarę, niejakiego John’a Oldcastle.
Historya tego nieszczęśliwego człowieka jest dosyć ciekawą. Szlacheckiego pochodzenia, rycerskiego charakteru, wsławiony w wojnach z Francyą za Henryka IV, przyjaciel księcia Henryka, ten baron John Oldcastle, którym się on opiekował, popadł był w religijne reformatorstwo, owego Wiclefa, poprzednika Lutra, o którym i u nas w Polsce chodziły piosenki. Oldcastle chwycił się namiętnie tych nowostek i począł usilnie krzewić kacerstwo; ale wkrótce został odkryty, oskarżony o herezyę, stawiony przed Synodem biskupim i skazany obyczajem ówczesnym na karę kacerzy, to jest na stos. Działo się to w roku 1415. Książe Walii nie mógł go obronić, ale ułatwiono mu ucieczkę z Tower, gdzie siedział zamknięty. Oldcastle lat parę kryjąc się, tułał po kraju, aż w roku 1417 w styczniu pochwycony w Walii, sądzony powtórnie, został na stosie publicznie spalony w Londynie. Tego to męczennika przekonań chcąc oczernić, wystawiono jako łotra i tchórza w sztuce „The Famous Victories“. Szekspir, jak zwykle, posługując się starymi dramatami i podaniami, pierwotnie dał go na pośmiewisko w pierwszej części Henryka IV. Jednakże rozpatrzywszy się później, kim był Oldcastle w istocie, zmienił to nazwisko na Falstaffa. Cały dwór Oldcastla mniemanego pozostał zresztą jak był pierwotnie. Szekspir chciał widocznie uniknąć tego, aby Falstaffa za Oldcastla nie brano, gdyż w epilogu drugiej części Henryka IV powiada: „Umrze Falstaff na potnicę, jeśli go jeszcze surowe wasze uprzedzenie nie zabiło; bo Oldcastle umarł męczennikiem, a to nie jest tego rodzaju człowiek“.[2]
Że stara owa sztuka „The famous Victories“, służyła poecie za skazówkę do stworzenia tej szajki Falstaffa, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Taż sama tu gospoda Eastcheap, ten sam Edzio i pełno zarysów nieforemnych scen, które Szekspir umiał genialnie przerobić i ożywić siłą komiczną. Zaprawdę, cały dramat ten osobliwym jest co do budowy; daje on pojęcie, co najwięcej bawiło widzów ówczesnych, czego wymagała publika. Patryotyzm i wzniosłe patetyczne sceny mieniają się ciągle z najprozaiczniejszą rzeczywistością karczemną; najpiękniejszy język poetyczny ociera się o energiczny, cyniczny, z całą swobodą tego wieku zowiący wszystko po imieniu, bez ogródki i upiększania. Z jednej strony koturn historyczny, z drugiej obok zabłocona stopa naga, kroczą na równi; tu królowie, senatorowie, parlament, tam Falstaff, łotrzyki obozowe, złodziejska szajka i czopowe sprawy. Jedno przedrzeźnia drugie; lecz nawzajem podnoszą się te dwie barwy tak różne. Kluczem do pojęcia tej budowy oryginalnej, która nie wymagała żadnej zawikłanej intrygi, żadnego kunsztownie osnutego planu, żadnej niemal ciągłej akcyi dramatycznej, tak jak my ją dziś pojmujemy, jest naprzód nadzwyczajna piękność jej szaty, języka, myśli złocistych, oblekających proste sceny urokiem wielkim, potem tysiączne aluzye i przygrywki do czasów, dla których sztuka była pisaną. Mnóstwo tych miejsc, które za czasów królowej Elżbiety znajdowały żywe zastosowanie, w których się poznawali ludzie, przy których deklamacyi patrzali sobie w oczy dworacy, dla nas straciły swe znaczenie. Nieśmiertelna prawda tylko, którą czuł poeta, została tak świeżą, jak była za jego czasów.
Że teatr Szekspirowski miał dążność moralizującą, patryotyczną, szlachetną, tego dowodzić nie potrzebujemy; wszystko tu zmierza do tego celu, czuć ją w każdem słowie. Poeta uczy, ostrzega, wskazuje przykłady, okrywa śmiesznością łotrowstwo, rozpustę, lekkomyślność, i zohydza je w oczach słuchaczów.
Sceny komiczne najżywiej może w tej części pierwszej są skreślone.




OSOBY:

Król Henryk IV.

Henryk, książę Walii,  synowie króla.
Książę Jan Lancaster,
Hrabia Westmoreland,  przyjaciele króla.
Sir Walter Blunt,

Tomasz Percy (Persy), hrabia Worcester.
Henryk Percy (Persy), hrabia Northumberland.
Henryk Percy (Persy), przezwiskiem Hotspur, jego syn.
Edward Mortimer, hrabia Marchii.
Scroop (Skrup), arcybiskup Yorku.
Sir Michael, przyjaciel arcybiskupa.
Archibald hrabia Douglas.
Owen Glendower.
Sir Ryszard Vernon.
Sir John Falstaff.
Poins.
Gadshill.
Peto.
Bardolf.
Lady Percy (Persy), żona Hotspura, siostra Mortimera.
Lady Mortimer, córka Glendowera, żona Mortimera.
Pani Żwawińska, gospodyni oberży w Eastcheap.

Panowie, Oficerowie, Szeryf, Winiarz, Szambelan, Posługacz oberży, Dwóch furmanów, Podróżni i Służba.

Scena w Anglii.


KRÓL HENRYK IV.
CZĘŚĆ I.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Londyn. Sala w Pałacu.
(Król Henryk, Westmoreland, Sir Walter Blunt i inni).

Król Henr.  Słabi, z trosk bledzi, pozwólmy na chwilę
Przestraszonemu wytchnąć pokojowi,
I zebrać siły do nowych zapasów,
Co na dalekich czekają nas brzegach.
Nie będzie dłużej ta spragniona ziemia
Swych ust farbować krwią swych własnych dzieci;
Już wojna łanów jej nie będzie orać,
Ani jej kwiatów rozgniatać kopyto.
Czoła, niedawno, jak groźne komety,
Choć wszystkie z jednej ulepione gliny,
Spotykające się w domowej rzezi,
Puszczą się teraz wszystkie jedną drogą,
Zgodnie w tych samych ściśnięte szeregach,
I brat przestanie na brata nastawać,
Ostrze pałasza, jak nóż źle zamknięty,
Własnego pana nie będzie kaleczyć.
Więc, przyjaciele, myślą jest dziś naszą
Prowadzić hufce do Chrystusa grobu,
Pod krzyża jego zaciągnąć się sztandar.
W łonach już matek były wasze dłonie
Ukształtowane, by wygnać pohańców

Ze Świętej Ziemi, po której stąpały
Błogosławione nogi, które za nas,
Tysiąc czterysta lat temu ubiegło,
Przybite były do gorzkiego krzyża.
Ślub ten przed rokiem zrobiony że spełnię,
Na co powtarzać? Nie po tom was zwołał.
Westmorelandzie, co postanowiono
Na Rady naszej wczorajszem zebraniu,
Aby tak drogą przyspieszyć wyprawę?
Westmor.  Królu mój, kiedy śród gorących rozpraw
Obrachowano część kosztów wyprawy,
Niemiłe wieści, przyniesione z Walii,
Wstrzymały nagle dalszy sprawy postęp.
Tam, gdy Mortimer herfordzki wiódł zaciąg
Na okrutnego zdrajcę Glendowera,
Dostał się w dzikie przeciwnika ręce,
Po krwawej rzezi ludzi swych tysiąca.
Co rozbestwione walijskie niewiasty
Na biednych trupach naszych dokonały,
Bez wstydu o tem niepodobna mówić.
Król Henr.  I, jak się zdaje, wieść o tej porażce
Przerwała sprawę naszej krucyaty.
Westmor.  Ta wieść i inne podobnej osnowy;
Bo i z północy złe przyszły nowiny.
Tam, w dzień świętego Krzyża, młody Percy
Starł się z walecznym Szkotem Archibaldem
Pod Holmedonem. Przez długie godziny
Wrzała potyczka krwawa i zażarta,
Jak z armat grzmotu wypadało wnosić,
Posłaniec bowiem skoczył na rumaka
Jeszcze w największej walki gorącości,
Niepewny, gdzie się zwycięstwo przechyli.
Król Henr.  Oto sir Walter Blunt, wierny przyjaciel,
Przybywa błotem wszystkich dróg zbryzgany
Które Holmedon od nas przedzielają,
Przybywa z wieścią wesołą i dobrą;
Douglas pobity. Sir Walter sam widział
We krwi się własnej kąpiących na placu

Dziesięć tysięcy Szkotów, a rycerzy
Dwudziestu i dwóch; młody Percy pojmał
Hrabiego Mordake, najstarszego z synów
Zwyciężonego Douglasa, a nadto
Hrabiów Atholu, Angus, Murray, Menteith,
Powiedz, kuzynie, czy łup to nie piękny?
Czy to nie pełne honoru zwycięstwo?
Westmor.  Niejeden książę mógłby się niem szczycić.
Król Henr.  Ach, mnie twe słowo zasmuca, i robi
Grzesznym zazdrości, że takim się synem
Lord Northumberland może dzisiaj szczycić,
Którego chwałę język każdy głosi;
To dąb nad całym panujący lasem,
Słodkiej fortuny duma i kochanek;
Gdy ja, na jego poglądając honor,
Widzę na czole mojego Henryka
Plamę niesławy, szaleństw i rozpusty.
Ach, gdyby można dowieść, że śród nocy
W kolebkach wróżka zmieniła nam dzieci,
Nazwała syna jego Plantagenet,
A mego Percy! byłbym wtedy ojcem
Jego Henryka, on ojcem mojego.
Lecz precz z tą myślą. — Co myślisz kuzynie
O dumie tego młokosa zuchwałej?
Toć on pojmanych w tej rozprawie jeńców
Dla siebie chowa; mnie kazał oświadczyć,
Że mi jednego daje, hrabię Mordake.
Westmor.  To skutek nauk jego stryja, królu;
Worcester zawsze, wszędzie nieprzychylny,
Wciąż go podszczuwa, by młodości grzebień
Podniósł zuchwale na króla majestat.
Król Henr.  Już go wezwałem, aby zdał mi liczbę;
Dlatego musim zawiesić na chwilę
Świętą wyprawę do Jerozolimy.
Na przyszłą środę zamiarem jest naszym
Zwołać, kuzynie, Radę naszą w Windsor;
Daj o tem, komu należy wiadomość,
Ale co prędzej sam do nas powracaj,

Bo co mi mówić i działać zostaje,
Gniew mi objawić teraz nie dozwala.
Westmor.  Pośpieszę, królu. (Wychodzą).

SCENA II.
Londyn. Inna sala w pałacu.
(Wchodzą: Henryk, książę Walii i Falstaff).

Falstaff.  No, Henryczku, powiedz mi teraz, która godzina, mój chłopaczku?
Ks. Henr.  Tak dowcip twój ociężał przez picie starego kseresu, rozpinanie się po wieczerzy, a spanie na ławach popołudniu, żeś zapomniał o to się pytać, cobyś na prawdę chciał wiedzieć. Bo co u dyabła masz do czynienia z godziną? Chyba, że się godziny przemieniły w kufle kseresu, minuty w kapłony, zegary w języki rajfurek, skazówki w szyldy zamtuzów, a samo błogosławione słońce w piękną, gorącą dziewkę w kitajce ognistego koloru, bo inaczej ani pojmuję, skąd ci przyszło to niewczesne pytanie: która teraz godzina?
Falstaff.  Zaczynasz mnie teraz pojmować, Henryczku; bo to widzisz, my rzezimieszki, kierujemy się biegiem księżyca i siedmiu gwiazd, a nie Feba, tego pięknego błędnego rycerza. Proszę cię więc, słodki figlarzu, jak skoro zostaniesz królem — Boże zachowaj twoją łaskawość — twój majestat, należało mi powiedzieć, bo co do łaski, mieć jej nie będziesz.
Ks. Henr.  Co? nic wcale?
Falstaff.  Nic, na uczciwość; ani tyle nawet, coby wystarczyło na pobłogosławienie jaja i kromki chleba z masłem.
Ks. Henr.  Dobrze, cóż tedy dalej? mów bez ogródki.
Falstaff.  Otóż więc, słodki figlarzu, jak skoro zostaniesz królem, nie pozwól aby nas, przyboczną straż nocy, złodziejami skarbów dnia nazywano; ogłoś nas gajowymi Diany, kawalerami cienia, pieszczoszkami księżyca, pod którego opieką kradniemy.
Ks. Henr.  Masz zupełną racyę; nic prawdziwszego, jak co powiedziałeś, bo nasza fortuna, nas, ludzi księżyca, ma odpływ i przypływ, jak morze, gdy jak morze po księżycu się kieruje. A oto dowody: sakiewka pełna złota w poniedziałek w nocy najszlachetniej skradziona, a najbutniej przehulana we wtorek rano; zyskana krzykiem: stój! przehulana z krzykiem: lej! to ma odpływ nizki jak stopień drabiny, to znowu przypływ wysoki jak szczyt szubienicy.
Falstaff.  Co mówisz, wszystko prawda, mój chłopaczku. A gospodyni naszej gospody czy nie słodziuchna dziewucha?
Ks. Henr.  Jak miód Hybli, stary mój chłopcze do butów. A kaftan z bawolej skóry, czy nie rozkoszne ubranie?[3]
Falstaff.  A to co znowu? a to co znowu? szalony figlarzu. Co znaczą twoje koncepta i żarty? Co mam u dyabła do czynienia z kaftanami z bawolej skóry?
Ks. Henr.  A ja co u dyabła z gospodynią naszej gospody?
Falstaff.  Nie raz ją przecie i nie dwa razy wołałeś do uregulowania rachunków.
Ks. Henr.  A czy wołałem i ciebie kiedykolwiek, żebyś twoją część zapłacił?
Falstaff.  Nie, muszę ci oddać tę sprawiedliwość, że sam zapłaciłeś tam wszystko.
Ks. Henr.  Tam i gdzieindziej, o ile mi starczyło gotowizny; a gdy mi jej nie starczyło, użyłem mojego kredytu.
Falstaff.  To prawda, i tak go używałeś, że gdyby nie domniemanie, że jesteś domniemanym następcą — ale, powiedz mi proszę, słodki figlarzu, czy się ostoją w Anglii szubienice, skoro królem zostaniesz? Czy śmiałość będzie, jak dzisiaj, szarpana zardzewiałem wędzidłem starego facetusa prawa? Jak zostaniesz królem, zmiłuj się, nie wieszaj złodziei.
Ks. Henr.  Nie, zostawię to tobie.
Falstaff.  Czy tylko na prawdę? Cudownie! Co to będzie ze mnie za sędzia!
Ks. Henr.  Już fałszywy sąd wydałeś. Chciałem powiedzieć, że ty będziesz wieszał złodziei, a tak zostaniesz rzadkim oprawcą.
Falstaff.  Niechże i tak będzie, Henrysiu, niechże i tak będzie: bo pod pewnym względem przystaje to do mojego humoru tak dobrze, jak wisieć przy dworze, mogę ci to powiedzieć.
Ks. Henr.  I doczekać się tam ciepłego płaszcza.
Falstaff.  Tak jest, doczekać się ciepłego płaszcza, a to rzecz, na której nigdy jeszcze nie brakło oprawcy. Jestem melancholiczny jak stary kot albo szczwany niedźwiedź.
Ks. Henr.  Albo jak zgrzybiały lew, albo jak zakochanego lutnia.
Falstaff.  Tak jest, albo jak bąkania na linkolnskich dudach.
Ks. Henr.  A cobyś powiedział: albo jak zając, albo jak melancholiczne błoto Moorditch?[4]
Falstaff.  Najniesmaczniejsze masz porównania, i jesteś, żeby powiedzieć prawdę, najdowcipniejsze, najhultajsze, najrozkoszniejsze młode książątko. Ale Henrysiu, przestań mnie, proszę, kłopotać fraszkami. Jakbym pragnął, żebyśmy oba wiedzieli, gdzie jest do nabycia towar dobrego imienia! Stary lord królewskiej Rady dobrze mi wytarł niedawnymi czasy na ulicy kapitułę z twojego powodu, paniczu, ale ja nie zważałem na niego, choć mówił bardzo mądrze, ale ja go nie słuchałem, choć mówił mądrze, a do tego na ulicy.
Ks. Henr.  I dobrześ zrobił, boć mądrość krzyczy po ulicach, a nikt jej nie słucha.
Falstaff.  Masz dyabelski sposób powtarzania, i na uczciwość, zdolny jesteś popsuć świętego. Nie mało już narobiłeś złego, Henrysiu, i niech ci Bóg tego nie pamięta! Nim cię poznałem, Henrysiu, niczego nie znałem, a teraz, jeżeli mam powiedzieć prawdę, nie wiele jestem lepszy od jawnogrzeszników. Muszę się wyrzec takiego życia, i wyrzeknę się, a jeśli tego nie zrobię, jestem łajdak; nie myślę iść do piekła z miłości dla syna jakiegobądź chrześcijańskiego monarchy.
Ks. Henr.  A gdzie pójdziem szukać jutro sakiewki, Janeczku?
Falstaff.  Gdzie zechcesz, braciszku; ja wszędzie z tobą; a jeśli cię opuszczę, nazwij mnie łajdakiem i śmiej się ze mnie.
Ks. Henr.  Widzę, że już zaczynasz poprawę: od modlitwy do mieszka.

(Wchodzi Poins i zatrzymuje się w głębi).

Falstaff.  Bo widzisz, Henrysiu, to moja wokacya, Henrysiu; a ten nie grzeszy, który pracuje wierny swojej wokacyi. — Poins! Teraz się dowiemy, czy Gadshill nastawił czaty. O, gdyby zbawienie ludzi zależało od ich zasług, jaka dziura w piekle byłaby dosyć gorąca dla niego? To najwszechpotężniejszy hultaj, co kiedykolwiek: stój! zawołał do uczciwego człowieka.
Ks. Henr.  Dzień dobry Edziu.
Poins.  Dzień dobry, słodki Henrysiu. A co mówi Monsieur Zgryzota? Co mówi Sir John Z cukrem wino? Jak stoją twoje kontrakta z dyabłem, Jasiu, o twoją duszę, którą mu przedałeś w ostatni wielki piątek za kufel madery i udko zimnego kapłona?
Ks. Henr.  Sir John dotrzyma słowa, dyabeł dostanie co kupił bo nie jego zwyczajem gwałcić przysłowia, odda dyabłu co dyabelskie.
Poins.  To pójdziesz do piekła za dotrzymanie słowa dyabłu.
Ks. Henr.  W przeciwnym razie, poszedłby tam za oszwabienie dyabła.
Poins.  Ale moje chłopaki, moje chłopaki, jutro, o czwartej rano, trzeba nam stanąć w Gadshill. Ciągną tamtędy do Canterbury pielgrzymi z bogatemi ofiarami i przejeżdżają kupcy z opasłemi sakiewkami. Mam dla was wszystkich gotowe maski; wy macie swoje konie; Gadshill śpi tej nocy w Rochester; sam zamówiłem na jutro wieczerzę w Eastcheap; cała ta sprawa tak łatwa jak pójść do łóżka. Jeśli chcecie ruszyć ze mną; wyładuję wam mieszki koronami, jeśli nie chcecie, zostańcie w domu i czekajcie na szubienicę.
Falstaff.  Słuchajno, Jedwardku, jeśli zostanę w domu, a nie pójdę, powieszę cię za to, że sam tam poszedłeś.
Poins.  Więc ze mną, zuchy?
Falstaff.  Henrysiu, czy i ty z nami?
Ks. Henr.  Co? ja rabować? ja złodziejem? Nie, nigdy, daję słowo.
Falstaff.  Niema w tobie ani kropli uczciwości, męstwa i koleżeństwa; nie pochodzisz ty z krwi królewskiej, skoro nie masz serca bić się za imperyała.
Ks. Henr.  Więc dobrze, choć raz w życiu będę wartogłowem.
Falstaff.  To mi się nazywa pięknie mówić.
Ks. Henr.  Ale nie, niech się co chce dzieje, zostanę w domu.
Falstaff.  To ja zostanę zdrajcą, gdy ty zostaniesz królem.
Ks. Henr.  Mniejsza o to.
Poins.  Sir John, zostaw mnie sam na sam z księciem, a takie mu przedstawię powody do tej wyprawy, że pójdzie z nami bez wahania.
Falstaff.  Daj ci Boże ducha perswazyi, a jemu uszy chętne korzystać z dobrej rady, aby, co powiesz, potrafiło go wzruszyć, a co usłyszy, potrafiło go przekonać, aby prawdziwy książę, dla rozrywki, został fałszywym złodziejem, biedne bowiem nadużycia naszego czasu potrzebują zachęty. Bądźcie zdrowi! Znajdziecie mnie w Eastcheap.
Ks. Henr.  Bądź zdrów, moja ty spóźniona wiosno! Bądź zdrów, moje ty lato świętego Marcina.

(Wychodzi Falstaff.)

Poins.  Mój dobry, jak miód słodziuchny książę, jedź z nami jutro. Mam w głowie figla, którego sam jeden wypłatać nie mogę. Falstaff, Bardolf, Peto i Gadshill obedrą ludzi, na których zastawiliśmy już łapki; nas dwóch tam nie będzie, a jeśli, gdy już łup posiędą, my ich znowu nie obedrzemy, to mi zdejmiesz z ramion tę głowę.
Ks. Henr.  Ale jak się od nich w drodze odłączyć?
Poins.  Przed nimi lub po nich wyruszymy, wyznaczając miejsce zboru, gdzie łatwo nam będzie nie przybyć; tak więc sami ruszą na wyprawę; ledwo dokonają dzieła, wpadniem im na karki.
Ks. Henr.  Trudno żeby nas nie poznali po koniach, ubraniu i tylu innych poszlakach.
Poins.  Ba, nie będą widzieli naszych koni, bo je uwiążę w lesie; zmienimy maski po rozłączeniu się z nimi, a, braciszku, mam już drelichowe opończe na pokrycie naszego zwyczajnego ubrania.
Ks. Henr.  Bodaj tylko nie byli dla nas przytwardzi.
Poins.  Co do dwóch, wiem, że nigdy dwóch wierutniejszych tchórzów nie dało drapaka; co do trzeciego, jeśli się będzie dłużej opierał niż radzi roztropność, wyrzekam się na zawsze żołnierki. Zaprawą naszego figla będą niepojęte łgarstwa, które nam tłusty ten hultaj będzie prawił, gdy się zejdziemy przy wieczerzy: jak bił się najmniej z trzydziestoma; jak się zastawiał; jakie odebrał cięcia; w jakiej znajdował się ostateczności; a w końcu przekonanie go o łgarstwie, będzie naszą uciechą.
Ks. Henr.   Więc dobrze, pojadę z tobą. Przygotuj wszystko co potrzebne i przyjdź po mnie do Eastcheap, gdzie będę wieczerzał. Bądź zdrów, tymczasem.

Poins.  Bądź zdrów, mój książę (wychodzi).
Ks. Henr.  Znam ja was wszystkich; ulegam na chwilę
Wszystkim szaleństwom waszego próżniactwa;
Będę w tem słońca tylko naśladowcą,
Które pozwala zaraźliwym chmurom
Gasić przed światem swe piękne oblicze,
Dlatego tylko, żeby, kiedy zechce,
Szarpiąc mgły brudną i szpetną oponę,
Co się zdawała blaski jego tłumić,
Wypłynąć znowu w swej całej jasności
I większe dziwy w śmiertelnikach budzie.
Gdyby dnie wszystkie roku były świętem,
Zabawa nudną byłaby jak praca;
Lecz że jest rzadkie, jest też upragnione,
Bo tylko miłe, co nie jest powszednie.
I ja! gdy rzucę rozpustny ten żywot,
Gdy dług zapłacę choć nie obiecany,
Im wyższy będę nad me obietnice,

Tym będę większym dla ludzi podziwem.
Jak jasny metal na tle pobrukanem,
Poprawa moja błyszcząc na mych błędach,
Potężniej ludzkie ciągnąć będzie oczy,
Niźli jaśniejsza cnota bez kontrastu.
Błądzę, lecz błąd mój zasługą się stanie,
Gdy go odkupię, a niespodziewanie (wychodzi).

SCENA III.
Londyn. Inna sala w pałacu.
(Wchodzą: król Henryk, Northumberland, Worcester, Hotspur, Walter Blunt i inni).

Król Henr.  Krew ma zbyt zimna, zbyt była spokojna
Na obelg tyle niezdolna się wzburzyć;
Wy to odgadli, dlatego z ufnością
Nadużywacie cierpliwości mojej;
Ale, wierzajcie, królem odtąd będę,
Potężnym, groźnym, nie jak przód, łaskawym,
Jak puchy miękki, gładki jak oliwa,
Straciłem prawo do poszanowania,
Które oddaje dumny dumnym tylko.
Worcest.  Dom nasz, mój królu, mało zasługuje
Na twej potęgi chłostę, tej potęgi,
Której naszemi pomogliśmy dłońmi
Tak w górę strzelić.
Northumb.  Królu —
Król Henr.  Worcesterze,
Odejdź, bo z twego spojrzenia wygląda
Niebezpieczeństwo i nieposłuszeństwo,
Śmiałość postawy twej nazbyt stanowcza,
Aby majestat znosić mógł cierpliwie
Swojego sługi zuchwałe wejrzenia.
Odejdź; gdy twojej rady albo ręki
Będzie nam trzeba, poślemy po ciebie.

(Wychodzi Worcester).

(Do Northumb.) Chciałeś coś mówić,

Northumb.  Tak jest, dobry panie.
Jeńców w królewskiem żądanych imieniu,
Których mój Henryk pod Holmedon pojmał,
Nie tak stanowczo odmówił, jak mylnie
Waszej królewskiej mości doniesiono.
Nie syn mój, królu, złość tylko lub zazdrość
Winne się stały tego uchybienia.
Hotspur.  Nie odmówiłem żadnych jeńców, panie;
Lecz pomnę, kiedy po skończeniu bitwy,
Gdym się spragniony wściekłością i trudem
Na mieczu oparł, bez sił, bez tchu prawie,
Przybywa panek, świeży, wymuskany,
Czysty pan młody; broda podstrzyżona
Jakby po żniwach rżysko wyglądała;
A jak modniarka wyperfumowany,
W dwóch palcach trzymał puszkę z wonnym proszkiem.
Którą czasami do nosa przysuwał,
Odsuwał czasem, a nos, jakby z gniewu,
Zaczynał kichać przy każdem zbliżeniu.
Wciąż się uśmiechał i wciąż coś szczebiotał.
Kiedy żołnierze trupów przenosili,
Nieokrzesanych gburów dał im nazwę,
Że się ważyli brudne, brzydkie cielska
Nieść między jego szlachectwem a wiatrem.
W świątecznych słowach, z damską wybrednością
O to i owo pytał, w końcu żądał
Mych jeńców w imię króla Jegomości.
Ja, od ran oschłych cały rozbolały,
Męką i tego fircyka paplaniem
Odarty z resztek mojej cierpliwości,
Niedbale niewiem co odpowiedziałem,
Że dam lub nie dam; bom prawie oszalał
Na widok tego pachnącego gaszka,
Co prawił jakby dama z fraucymeru
O działach, bębnach, ranach — Boże odpuść!
Mówił, że pierwszem na świecie lekarstwem
Jest spermaceta na wnętrzne obrazy;
Że wielka, bardzo wielka była szkoda,

Iż ludzie z ziemi wnętrzności niewinnych
Umieli dobyć tę brzydką saletrę,
Co tyle pięknych zabiła wyrostków
Nikczemną zdradą; na dobitkę dodał,
Że gdyby nie te paskudne armaty,
I on sam nawet żołnierzemby został.
Na to paplanie bez sensu i szyku,
Jak już mówiłem, królu, wybąknąłem
Jakąś wątpliwą, niepewną odpowiedź;
A teraz błagam, niech ten raport jego
Nie staje, jako groźne oskarżenie,
Między mą wiarą, a twym majestatem.
Blunt.  Okoliczności biorąc na uwagę,
Co Henryk Percy mógł wtedy powiedzieć
Takiej osobie, w tem miejscu i czasie,
Słusznie pogrzebać można w zapomnieniu.
Nie chciej więc, królu, pamięci tej budzić
Na jego krzywdę, gdy dziś odwołuje,
Co w uniesieniu mógł wtedy powiedzieć.
Król Henr.  On jednak zawsze jeńców mi odmawia,
Kładzie warunek, że z naszej szkatuły
Okup za jego szalonego szwagra,
Za Mortimera na stół wyliczymy,
Który, przysięgam, z umysłu prowadził
Na rzeź swe hufce w bitwie z Grlendowerem,
Tym czarownikiem groźnym, a przeklętym,
Którego córkę, jak nam doniesiono,
Niedawno hrabia Marchii wziął za żonę.
Na wykup zdrajcy mamże skarb wypróżniać?
Za zdradę płacić? traktować z lennikiem,
Który przez zbrodnię z swoich praw się wyzuł?
Niech z głodu ginie na jałowych górach.
Mym przyjacielem nigdy ten nie będzie,
Czyj język grosza jednego zażąda
Na buntownika, Mortimera, wykup.
Hotspur.  Na buntownika! Nie, mościwy królu,
Nigdy Mortimer buntownikiem nie był;
W dłoń nieprzyjaciół los wojny go wydał.

Że prawdę mówię, niech poświadczą rany,
Wymowne rany, które w boju odniósł
Nad trzciniastymi Sewerny brzegami,
Kiedy sam na sam, szabla przeciw szabli,
Całą godzinę walecznie się mierzył
Z swym zapaśnikiem, wielkim Glendowerom.
Za spólną zgodą trzykroć spoczywali,
Trzykroć się wodą chłodzili Sewerny,
Która ich krwawym widokiem przelękła,
Z trwogą uciekła między trzciny drżące,
I pływające ukryła swe sploty
W jaskiniach brzegu uczerwienionego
Krwią nieulękłych dwóch dzielnych szermierzy.
Nigdy przegniła, nikczemna obłuda
Sztuk swych śmiertelną nie osłania raną,
Nigdy Mortimer zdrajca, dobrowolnie
Tylu śmiertelnych nie odniósłby ciosów:
Niechże dziś o bunt nikt go nie potwarza.
Król Henr.  Percy, kłamliwe powieści mi prawisz.
On z Glendowerem nigdy się nie mierzył;
Ja ci to mówię; szedłby równie chętnie
Z dyabłem na rękę jak z nieprzyjacielem
Tak niebezpiecznym jak Owen Glendower.
Wstydź się, wstydź, Percy. Niechże odtąd więcej
Nie słyszę twoich słów za Mortimerem.
Pojmanych jeńców przyślij mi co prędzej,
Jeżeli nie chcesz odebrać ode mnie
Wieści niemiłych. — Lordzie Northumberland,
Razem ci z synem odjechać pozwalam. —
Przyślij mi jeńców, lub usłyszysz o mnie.

(Wychodzą: król Henryk, Blunt i orszak).

Hotspur.  Nie wydam, choćby i sam dyabeł przyszedł
I ryczał o nich. W trop za nim pobiegnę,
I to mu powiem; ulżyć muszę sercu,
Chociażby nawet kosztem mojej głowy.
Northumb.  Pijanyś gniewem? Zatrzymaj się chwilę;
Twój stryj przychodzi (wchodzi Worcestcr).

Hotspur.  Co? nie mówić więcej
O Mortimerze? Będę o nim mówił.
Niech miłosierdzia dusza ma nie znajdzie,
Jeśli natychmiast nie pójdę go spotkać;
Z mych żył ostatnią krwi wyleję kroplę,
By Mortimera podnieść zdeptanego,
Wznieść tak wysoko jak ten król niewdzięczny,
Usług nie pomny, przegniły Bolingbroke.
Northumb.  Król synowcowi twemu zmysły odjął.
Worcest.  Kto go tak ubódł w mej nieobecności?
Hotspur.  Mych wszystkich jeńców wymaga odemnie;
A gdym raz jeszcze o wykupie wspomniał
Mojego szwagra, twarz jego pobladła,
Zabójczem okiem spojrzał w me oblicze,
Drżący na samą wzmiankę Mortimera.
Worcest.  Ganić go trudno: wszakże Mortimera
Najbliższym tronu dziedzicem ogłosił
Zmarły król Ryszard.
Northumb.  Jego proklamacyą
I ja słyszałem, gdy król nieszczęśliwy
(Odpuść nam Boże krzywdy jego wszystkie!)
Na tę wyprawę Irlandzką wyruszył,
Z której wracając, z swojego był tronu
Strącony naprzód, wnet zamordowany.
Worcest.  Za śmierć tę imię nasze, jak świat wielki,
Jest celem gorzkich wyrzutów i hańby.
Hotspur.  Poczekaj; mówisz, że wówczas król Ryszard
Ogłosił brata mego Mortimera
Tronu dziedzicem?
Northumb.  Tak jest, sam słyszałem.
Hotspur.  To króla, jego kuzyna, nie ganię,
Że go na pustych zamorzyć chciał górach;
Lecz wy, co własną ubraliście ręką
W złotą koronę głowę niewdzięcznika,
Coście splamili czyste wasze imię
Znakiem morderstwa dla jego miłości,
Jak świata znosić możecie przekleństwo,
Za jego podłe uchodzić narzędzie,

Za szubienicę, stryczek, kata nawet?
Przebaczcie, jeśli tak nisko zstępuję,
By wam pokazać, jaką teraz godność
Pod tym przewrotnym piastujecie królem.
O hańbo! mająż szeptać dzisiaj ludzie,
Mająż kroniki czasom głosić przyszłym,
Że męże waszej zacności, potęgi,
Jak wy, obadwa, do tak grzesznej sprawy
Wciągnąć się dali? (Odpuść wam to Boże)!
Żeby Ryszarda, wonną różę, wyrwać,
A cierń zaszczepić — tego Bolingbroka?
Dodadząż ludzie, na większą ohydę,
Że oszukanych z pogardą odepchnął
Ten, dla którego srom ten podjęliście?
Nie! jest czas jeszcze, by grzechy okupić,
By wasz wygnany przywołać znów honor,
Stracony świata odzyskać szacunek,
Pomścić szyderstwa, obelgi i wzgardę
Na dumnym królu, który dniem i nocą
Rozmyśla, jakby dług wam przynależny
Mógł wam najczystszą krwią zapłacić waszą.
Mojem więc zdaniem —
Worcest.  Dość tego, kuzynie.
Teraz tajemną otworzę wam księgę,
A waszej bystrej odczytam niechęci
Rzecz wielkiej wagi, niebezpieczeństw pełną,
A hazardowną, jak przejście potoku,
Wezbraną falą ryczącego w głębiach,
Po wiotkim moście przerzuconej dzidy.
Hotspur.  Jeśli most pęknie — tońmy lub przepłyńmy!
Z wschodu na zachód ślej niebezpieczeństwa,
Byle im drogę z południa na północ
Krzyżował honor, niech w zapasy idą;
Krew wre goręcej gdy lwa rozbudzimy,
Niż kiedy w krzakach ruszymy zająca.
Northumb.  Wielkich przedsięwzięć lotna wyobraźnia
Za cierpliwości granice go pędzi.
Hotspur.  Przez Boga, myślę, że skok to nie trudny

Z księżyca rogów, jasny uszczknąć honor,
Lub w głębokościach zanurzyć się morza,
Do których żadna nie dosięgła sonda,
Za włosy honor wyciągnąć tonący,
Byleby zbawca, jeden, bez rywala,
Sam mógł się ubrać w czynu swego chwałę.
Precz! precz mi tylko z chwałą połowiczną!
Worcest.  Roje przywidzeń snują mu się w głowie,
Nie widzi tylko, co widzieć należy. —
Dobry kuzynie, posłuchaj mnie chwilę.
Hotspur.  Przebacz.
Worcest.  Ci sami jeńcy twoi, Szkoci —
Hotspur.  Zatrzymam wszystkich, jak Bóg jest na niebie!
Jednego nawet nie dostanie Szkota,
Choć jeden mógłby duszę jego zbawić.
Zatrzymam wszystkich, na dłoń tę przysięgam.
Worcest.  Gniew cię unosi, nie chcesz mnie wysłuchać.
Jeńców zatrzymasz —
Hotspur.  To jak słońce jasne.
Tak więc wykupić nie chce Mortimera,
O Mortimerze mówić mi zabrania;
Ale go znajdę w śnie pogrążonego,
I wrzasnę w uszy śpiącego: Mortimer!
Nauczę szpaka jedynego słowa:
Mortimer! petem poślę mu go w darze,
Aby mu ciągle gniew jego odświeżał.
Worcest.  Kuzynie, słuchaj, jedno tylko słowo.
Hotspur.  Odtąd jedyną myślą moją będzie
Dręczyć i męczyć tego Bolingbroka,
I księcia Walii, pysznego junaka.
Gdybym nie myślał, że nie miły ojcu,
Któryby chętnie szkodę jego widział,
Sambym go otruł w jakim kuflu piwa.
Worcest.  Bądź zdrów, kuzynie, będę z tobą mówił,
Gdy będziesz w lepszym humorze słuchania.
Northumb.  Z językiem osy, głupcze niecierpliwy,
Niewieścich gniewów buchasz uniesieniem,
Głuchy na słowa, jeśli nie są twoje.

Hotspur.  Bo widzisz jestem, jak rózgą chłostany,
Bity pokrzywą, mrówek kłuty rojem,
Gdy słyszę o tym nędznym polityku,
O Bolingbroku. Za Ryszarda czasów —
Jak zwiecie miejsce? — niech dyabeł je bierze
Gdzieś tam w Gloucestershire, gdzie siedział ten dudek,
Stryj jego York, gdzie moje kolano
Przed Bolingbrokiem zgiąłem po raz pierwszy,
Gdy razem z wami wrócił z Ravenspurgha.
Northumb.  W zamku Berklejskim.
Hotspur.  Tak jest, prawda, w Berkley.
Jak cukrowane, jak mnogie pokłony
Ten pies łaszący bił wtedy przede mną!
„Gdy dziecko, jego fortuna, wyrośnie“;
„Miły Henryku i drogi kuzynie“;
Niech dyabeł porwie takie kuzynostwo!
Odpuść mi Boże! — Teraz, dobry stryju
Praw mi twą powieść, ja moją skończyłem.
Northumb.  Jeśliś nie skończył, rozpocznij na nowo,
Mamy czas czekać.
Hotspur.  Skończyłem, na honor.
Worcest.  Więc znowu wracam do twych jeńców szkockich.
Puść ich natychmiast wolno, bez okupu;
Syna Douglasa użyj za narzędzie
Zaciągów w Szkocyi; mam powody myśleć,
Że rzecz ta żadnych nie dozna trudności,
I te niebawem na piśmie ci prześlę. (Do North.).
Gdy syn twój w Szkocyi sprawą się tą zajmie,
Staraj się wcisnąć tajemnie do serca
Ukochanego przez wszystkich prałata,
Arcybiskupa —
Hotspur.  Yorku, nie prawda?
Worcest.  Zgadłeś. Głęboką zbudziła w nim żałość
Śmierć jego brata, lorda Scroop, w Bristolu.
Wszystko co mówię nie czczym jest domysłem,
Nie przywidzeniem; wszystko, jestem pewny,
Ukartowane, dobrze obmyślone,
Czeka jedynie na dobrą sposobność,

Aby wybuchnąć.
Hotspur.  Ha, na trop już wpadłem.
Na honor, wszystko cudownie się plecie.
Northumb.  Zawsze ty charty spuszczasz, nim zwierz ruszy.
Hotspur.  Trudno wymyśleć coś doskonalszego.
A więc zastępy z Yorku i Szkocyi
Do Mortimera pociągną, nie prawda?
Worcest.  Tak jest.
Hotspur.  Przysięgam, plan rzadkiej mądrości.
Worcest.  Ważne powody pośpiech nakazują.
By głowę podnieść, nim głowy nam spadną.
Pomimo wszelkiej potulności naszej
Zawsze król naszym dłużnikiem się czuje,
Przypuszcza, że się sądzim pokrzywdzeni,
Czeka też pory, by nas pokwitować.
Patrzcie, już zaczął swej łaski oblicze
Odwracać od nas.
Hotspur.  Prawda, zaczął, zaczął,
Musim się pomścić.
Worcest.  Żegnam cię kuzynie.
Nim co rozpoczniesz, na listy me czekaj;
Doniosę, kiedy chwila czynu przyjdzie,
A przyjdzie wkrótce. Tajemnie się udam
Do Glendowera i lorda Mortimer,
Tam ty i Douglas i nasze zaciągi,
Wedle mych planów, szczęsnie się zejdziecie,
By silną dłonią naszą wznieść fortunę,
Która się dzisiaj chwieje niebezpiecznie.
Northumb.  Bądź zdrów! Mam ufność, że rzecz pójdzie dobrze.
Hotspur.  Żegnam cię stryju. Wzdycham do godziny,
Gdy bojem zagrzmią góry i doliny (wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Rochester. Podworzec karczmy.
(Wchodzi furman z latarnią w ręku).

1 Furman.  Hola! he! Niech wiszę, jeśli to nie czwarta rano. Wóz Dawidowy już nad nowym kominem, a nasz koń jeszcze nie wyładowany. Hej tam, masztalerzu!
Masztalerz  (za sceną). Zaraz, zaraz.
1 Furman.  Proszę cię, Tomaszu, osiodłaj kucyka, a pod łęk włóż trochę siana, bo biedne szkapsko okrutnie odsednione. (Wchodzi drugi furman).
2 Furman.  Groch i bób jak pies tu przemokłe, a to szkapom najkrótsza droga do rupi. Karczma ta przewróciła się do góry nogami od śmierci masztalerza Robina.
1 Furman.  Nieboraczek! Nie miał wesołej godziny od czasu, jak owies podskoczył. To go też zabiło.
2 Furman.  Zdaje mi cię, że na całym londyńskim trakcie nie ma karczmy w pchły bogatszej: tak mnie pokąsały, że jak lin wyglądam.
1 Furman.  Jak lin? Niema w chrześcijaństwie króla lepiej ode mnie pokąsanego od pierwszych kurów.
2 Furman.  Co ty chcesz; nie dają nocników, musi człowiek w komin odlewać; a woda w kominie to czysta pchla ikra.
1 Furman.  Hola, masztalerzu! wyleź na koniec, przybywaj!
2 Furman.  Mam zawieść aż na Charing Cross szynkę i dwa imbierowe korzenie.
1 Furman.  Tam do dyabla! Indyki w moim koszu prawie z głodu pozdychały. Hola, masztalerzu! a bodaj zaraza na cię padła! Czy ty nie masz w głowie oczu? czy słyszeć nie możesz? Jestem huncfot, jeśli to nie równie dobry uczynek głowę ci rozpłatać, jak kufel wychylić. Przybywaj, wisielcze! Czy nie masz sumienia? (Wchodzi Gadshill).
Gadshill.  Dzień dobry, furmani. Która godzina?
1 Furman.  Druga, jak myślę.
Gadshill.  Pożycz mi, proszę, twojej latami, żebym dojrzał w stajni mojego wałacha.
1 Furman.  Powoli, powoli; znam ja figiel co dwóch twoich wart.
Gadshill.  To proszę cię, ty mi pożycz twojej.
2 Furman.  Hę? co? Czy nie mógłbyś mi powiedzieć kiedy? Pożycz mi twojej latarni, mówisz? Na uczciwość, przód cię na gałęzi zobaczę.
Gadshill.  Mości furmanie, o której myślisz stanąć w Londynie?
2 Furman.  Na czas jeszcze, aby się przy świecy spać położyć, zaręczam. — Bracie Mugs, idźmy panów obudzić; chcą razem podróżować, bo mają ładowane juki. (Wychodzą furmani).
Gadshill.  Hola, stróżu!
Stróż  (za sceną). Zaraz, zaraz, mówi rzezimieszek.
Gadshill.  Co na jedno wychodzi jak zaraz, zaraz, mówi stróż, bo się nie więcej różnisz od rzezimieszka, jak kierownik od robotnika. Wszak to ty układasz plany. (Wchodzi Stróż).
Stróż.  Co powiedziałem wczora i dziś prawda. Jest tu osadnik z puszcz Kentskich, co z sobą przywiózł trzysta grzywien w złocie. Słyszałem, jak się z tem zwierzał wczora przy wieczerzy jednemu ze swych towarzyszy, który wygląda mi coś na prowentowego pisarza, a ma także nie lada juki, w których Bóg wie co się znajduje. Już wstali i wołają o jaja i masło. Za chwilę wyruszą.
Gadshill.  A jeśli nie spotkają na drodze wyznawców świętego Mikołaja,[5] dam ci w prezencie tę szyję.
Stróż.  A co mi po niej? Zachowaj ją raczej dla oprawcy, bo wiem, że czcisz świętego Mikołaja tak pobożnie, jak jakibądź pachołek bez czci i wiary.
Gadshill.  Co mi tam pleciesz o oprawcy. Jeżeli mnie powieszą, to będą dwie tłuste szubienice, bo gdzie ja podyndam, będzie tam i sir John dyndał, a wiesz, że to nie suchotnik. Ba, są tam jeszcze i inni Trojanie, o których ci się nawet nie marzyło, a którzy dla rozrywki raczyli nasze rzemiosło obecnością swoją zaszczycić! Gdyby się komu zachciało bliżej w tę sprawę zajrzeć, potrafią, dla własnego kredytu, wszystkiemu kark skręcić. Nie jestem ja kolegą obszarpańców, pałkonoszy, co dla dytka zastępują ludziom drogę, ani tych wąsatych wartogłowów, czerwonych suszykufli, ale urodzonej szlachty, burmistrzów i magnatów, u których szerokie plecy, a którzy wolą bić się niż gadać, a gadać niż pić, a pić niż się modlić. Ale nie prawda, bo oni wiecznie się modlą do swojej świętej rzeczypospolitej, ale i to nie prawda, bp to ona raczej do nich się modli[6], wciąż ją bowiem i z tylu i zprzodu skubią, a buty sobie z niej szyją.
Stróż.  Co, z rzeczypospolitej szyją sobie buty? Boję się, żeby nie przemokły na słocie.
Gadshill.  Bądź spokojny; sprawiedliwość dobrze je wysmarowała. Kradniem bezpiecznie jak w cytadeli; znaleźliśmy paprocie nasienie, jesteśmy niewidzialni.
Stróż.  Na uczczciwość, jabym raczej myślał, że więcej winniście nocy, niż paprociemu nasieniu, jeśli spacerujecie niewidzialni.
Gadshill.  Daj rękę; będziesz miał twoją część w naszem kupnie, jakem uczciwy.
Stróż.  Zaręcz mi to lepiej słowem nieuczciwego złodzieja.

Gadshill.  Dobrze, dobrze. Homo jest ogólne nazwisko wszystkich ludzi. Powiedz masztalerzowi, żeby wyprowadził ze stajni mojego wałacha. Bądź zdrów, mądry hultaju. (Wychodzą).
SCENA II.
Droga przy Gadshill.
(Wchodzą: Książe Henryk i Poins; w odległości Bardolf i Peto).

Poins.  Skryj się, skryj się co prędzej. Uprowadziłem konia Falstaffa; kręci się teraz jak gumowany aksamit.
Ks. Henr.  Odejdź na stronę. (Wchodzi Falstaff).
Falstaff.  Poins! Poins! a ty wisielcze! Poins!
Ks. Henr.  Cicho, opasły hultaju; czemu tak wrzeszczysz?
Falstaff.  Gdzie Poins, Henrysiu?
Ks. Henr.  Poszedł na wierzchołek pagórka; pójdę go szukać (udaje, że szuka Poinsa).
Falstaff.  Za karę za moje grzechy muszę kraść w towarzystwie tego złodzieja. Sprowadził łajdak mojego konia i ani wiem, gdzie go przywiązał. Jeśli przyjdzie mi jeszcze pójść piechotą cztery stopy kwadratowe, dostanę dychawicy. No, jestem pewny, że umrę uczciwą śmiercią we własnem łóżku, jeśli nie pójdę na stryczek za morderstwo tego urwisza. Od dwudziestu dwóch lat wyprzysięgam się co godzina jego towarzystwa, a zawsze jakieś czary trzymają mnie przy jego boku. Jeżeli ten łajdak nie zadał mi na miłość ku sobie, dam się powiesić; to być nie może inaczej, wypiłem eliksyr. — Poins! Henrysiu! A bodaj zaraza na was padła. Bardolf! Peto! Wolę z głodu umrzeć, niż jeden krok kraść dłużej. Jeżeli uczciwym zostać człowiekiem i opuścić tych huncfotów nie tak dobrym jest uczynkiem, jak kufel wychylić, to jestem największym ze wszystkich łajdaków, co kiedykolwiek żuli zębami. Ośm sążni nierównej drogi piechotą, to jest dla mnie mil siedmdziesiąt, a wiedzą o tem dobrze te kamiennego serca łotry. Złe to już czasy, kiedy złodzieje nie mogą sobie dotrzymać wiary. (Słychać świst). Fiu! Bodaj was wszystkich zjadła zaraza! Oddajcie mi konia, łajdaki; oddajcie mi konia, szubieniczniki.
Ks. Henr.  Cicho! opasłeflaki. Połóż się, przyłóż ucho do ziemi i słuchaj, czy cię nie doleci tentent podróżnych.
Falstaff.  A czy macie lewary, żeby mnie podważyć jak się raz powalę? Do kroćset beczek nie poniosę piechotą drugi raz tak daleko mojego mięsa za wszystką brzęczącą monetę w skarbnicy twojego ojca. Co za dyabeł wlazł wam do głowy, że tak po mnie jeździcie?
Ks. Henr.  Kłamiesz, nie jeździm po tobie, tylko tobie nie pozwalamy jeździć.
Falstaff.  Proszę cię, dobry Henrysiu, pomóż mi odszukać mojego konia, dobry królewiczu.
Ks. Henr.  A to znowu! czy chcesz, hultaju, żebym został twoim masztalerzem?
Falstaff.  A bodajeś wisiał na twojej własnej podwiązce domniemanego następcy! Jeśli mnie złapią, zadenuncyuję was wszystkich, a jeśli nie najmą wierszokletów, żeby składali o was ballady na jaką wszeteczną nutę, bodajem się otruł kuflem kseresu! Brzydzę się śmierdzącymi żartami a do tego jeszcze na piechotę. (Wchodzi Gudshill).
Gadshill.  Stój!
Falstaff.  Stoję na nieszczęście, a mimowoli.
Poins.  A, to nasz wyżeł; poznaję go po głosie.
(Wchodzi Bardolf).
Bardolf.  Co za nowiny?
Gadshill.  Dalej! czem prędzej do masek! do masek! Królewskie pieniądze schodzą z góry, idą do królewskiej skarbnicy
Falstaff.  Łżesz, hultaju, bo idą do królewskiego szynku.
Gadshill.  Jest tam dosyć dla nas wszystkich.
Falstaff.  Na stryczki!
Ks. Henr.  Wy czterech stawicie im czoło w wąwozie; Ja i Edzio zbiegniemy niżej; jeśli wam się wyślizgną, na nas wpadną.
Peto.  A ilu ich tam?
Gadshill.  Może ośmiu, może dziesięciu.
Falstaff.  Tam do dyabła! Czy tylko czasem oni nas nie okradną?
Ks. Henr.  Hę? Czy zaczynasz już tchórzyć, Sir John Kaldunie?
Falstaff.  Prawdę mówiąc, nie jestem ja Janem z Gandawy, twoim dziadkiem, ale nie jestem też i tchórzem, Henrysiu.
Ks. Henr.  Przekonamy się o tem przy sposobności.
Poins.  Mości Jasiu, koń twój stoi za płotem; jeśli go będziesz potrzebował, tam go znajdziesz. Bądź zdrów, a dotrzymaj kroku?
Falstaff.  Ach, gdybym mógł dać mu kułaka, choćby pójść potem na szubienicę!
Ks. Henr.  Edziu, gdzie nasze przebranie?
Poins.  Nie daleko stąd; idźmy (Wychodzą: książę Henryk i Poins).
Falstaff.  A teraz, mości panowie, szczęść Boże! Każdy na swoje stanowisko. (Wchodzą podróżni).
I Podróżn.  Chodź ze mną sąsiedzie; parobek sprowadzi z góry nasze konie, a my pójdziemy chwilkę naprzód piechotą, żeby sobie nogi wyprostować.
Złodzieje.  Stójcie!
Podróżni.  Chryste Jezu, zmiłuj się nad nami!
Falstaff.  Bij, kłój, siecz tych huncfotów! ho, skurwysyny gąsiennice! słoninojady łajdaki! Oni nienawidzą nas, młodzieży: bij ich, drzej ich ze skóry!
I Podróżn.  O, zginęliśmy, i my i wszystko co nasze, na wieki!
Falstaff.  Na szubienicę z wami, brzuchate huncfoty. Zginęliście, mówisz? Nie, nie, opaśli brzuchacze; at, jakbym pragnął, żeby tu były wszystkie wasze spiżarnie! Dalej, sperki, dalej! Ha, co, wy łajdaki? Toć przecie żyć musi młodzież. Wszak to wy należycie do wielkich jurów, nie prawda? My wam tu teraz jury pokażemy. (Wybiegają Falstaff i inni, pędząc przed sobą podróżnych; po chwili wchodzą: książę Henryk i Poins).
Ks. Henr.  Złodzieje powiązali uczciwych ludzi. Gdyby nam się teraz udało okraść złodziei i wrócić wesoło do Londynu, byłoby na tydzień rozmowy, śmiechu na miesiąc, a dobry żart na zawsze.
Poins.  Usuńmy się, wracają. (Wchodzą złodzieje).
Falstaff.  Dalej, mości panowie, podzielmy się, a potem na koń przed świtem. Jeżeli książę i Poins nie dwaj wierutni tchórze, to niema sprawiedliwości na ziemi. Ten Poins nie odważniejszy od dzikiej kaczki. (Gdy się dzielą Książę i Poins wpadają na nich).
Ks. Henr.  Oddajcie pieniądze!
Poins.  Hultaje! (Falstaff po jednem lub dwóch cięciach ucieka razem z innymi, zostawiając łupy).
Ks. Henr.  Łatwe zwycięztwo; więc na koń wesoło!
Strach tak rozgonił przelękłych złodziei,
Że jeden z drugim spotkać się nie waży,
Bo mu kolega żandarmem się zdaje.
Jedźmy! Na śmierć się teraz Falstaff poci,
I uciekając chudą ziemię tłuści.
Gdybym od śmiechu nie pękał, prawdziwie
Żalby mi było biedaka.
Poins.  A jak hultaj ryczał. ( Wychodzą).

SCENA III.
Sala w Zamku Warkworth.
(Wchodzi Hotspur czytając list).

Hotspur.  „Ale co do mnie, milordzie, radbym się tam znajdować dla miłości, którą chowam w sercu ku waszemu domowi“. — Radby! czemuż się nie znajduje? Dla miłości, którą chowa w sercu ku naszemu domowi — pokazuje przez to, że kocha swoją stodołę goręcej, niż dom nasz. Zobaczmy dalej. „Dzieło, które zamierzacie, jest niebezpieczne“. — Co do tego, to rzecz niewątpliwa. Toć zakatarzyć się i spać i pić jest niebezpiecznie; ale ci powiadam, lordzie dudku, że na tej pokrzywie — niebezpieczeństwo, uszczkniemy kwiat — bezpieczeństwo. „Dzieło, które zamierzacie jest niebezpieczne; przyjaciele, których wymieniasz, niepewni; sam czas nawet źle wybrany, a plan cały na lekki, żeby zrównoważył tak ogromne przeszkody“. — Tak mówisz? A ja ci znów powiadam, że płytki i tchórzliwy z ciebie pachołek, że kłamiesz. Cóż to za pusta pałka! A ja utrzymuję, że nigdy nikt lepszego planu nie wymyślił; że nasi przyjaciele są wierni i stali; dobry plan, dobrzy przyjaciele i pełni dobrej nadziei; wyborny plan, przyjaciele najlepsi. A cóż to za mroźnoduszny hultaj! Jakto? Wszak milord York pochwala plan i cały tok sprawy. Na tę prawicę, gdybym miał teraz pod ręką tego lorda, gotówbym mu mózgownicę rozpłatać wachlarzem własnej jego żony. Alboż tam niema mojego ojca, mojego stryja i mnie samego? A lord Edmund Mortimer, milord York i Owen Glendower? Czy niema tam oprócz tego Douglasa? Czy nie mam ich piśmiennego zaręczenia, że połączą się ze mną na czele swoich hufców około dziewiątego przyszłego miesiąca? Czy niektórzy z nich już nie w marszu? A cóż to za hultaj poganin, co za niewierny! Zobaczycie teraz, że z całą szczerością trwogi i zimnego serca pobieży do króla i wyjawi mu wszystkie nasze zamachy. Gotówbym własną ręką na kawałki się posiekać, że takiemu talerzowi zbieranego mleka zaproponowałem czyn tak honorowy. Szubienicznik! Niech sobie wszystko wypapla królowi; jesteśmy gotowi; wyruszę tej nocy. (Wchodzi lady Percy).
Za dwie cię godzin rzucić muszę, Kasiu.

Lady P.  Dlaczego, mężu, zawsześ tak samotny?
Com przewiniła, że od dwóch tygodni
Jestem wygnanką łożnicy Henryka?
Powiedz, mój drogi, co ci odebrało
Złoty sen, radość dawną i apetyt?
Czemu wlepione twoje oczy w ziemię,
A gdyś samotny co dgrania twe znaczą?
Czemu rumieniec z twojej uciekł twarzy?
Czemuś me skarby, me do ciebie prawa,
Przeklętym smutkom i marzeniom oddał?
W śnie twoim lekkim czuwałam nad tobą;
O wojnie krwawej w marzeniu mruczałeś,
Rozhulanego zataczałeś konia,
Wołałeś: śmiało! naprzód! rozprawiałeś
O oblężeniach, wycieczkach, odwrocie,
O palisadach, twierdzach, parapetach,

O bazyliszkach,[7] działach, szmigownicach,
Wykupie jeńców, ginących rycerzach,
O wszystkich bitwy zażartej przygodach.
Tak dusza twoja zaciekła się w boju,
Tak we śnie twoją miotała istnością,
Że pot wystąpił kroplami na czoło
Jak bańki wody na wezbrane fale.
Twoje oblicze dziwnie się kurczyło,
Jak twarz człowieka, co oddech wstrzymuje
W zbytnim pośpiechu. Co wszystko to znaczy?
Mąż mój wyplątany w ważną jakąś sprawę;
Muszę ją wiedzieć, lub już mnie nie kocha.
Hotspur.  Hola! (Wchodzi sługa).
Czy Gilliams wyjechał z pakietem?
Sługa.  Wyjechał panie, godzina już temu.
Hotspur.  Czy Butler z końmi wrócił od szeryfa?
Sługa.  Właśnie jednego przyprowadził konia.
Hotspur.  Z podstrzyżonemi uszami deresza?
Sługa.  Tak jest.
Hotspur.  Ten deresz tronem moim będzie.
Wraz go dosiędę. Naprzód! Esperance![8]
Niech go do parku Butler przyprowadzi.

(Wychodzi sługa).

Lady P.  Słuchaj mnie, mężu.
Hotspur.  Co mówić chcesz, żono?
Lady P.  Co cię z własnego domu tak unosi?
Hotspur.  Mój koń, kochanie.
Lady P.  Drogi postrzeleńcze,
Łasica mniej ma od ciebie kaprysów.
Lecz muszę, muszę sprawę twoją wiedzieć,
Muszę. Henryku. Bardzo się obawiam,
Że brat mój swoich praw chce poszukiwać,
I pewno teraz wzywa cię na pomoc.
Jeśli tam pójdziesz —

Hotspur.  Piechotą, kochanie,
Daleka podróż zbytby mnie zmęczyła.
Lady P.  No, no, papużko, dość tego, a teraz
Odpowiedz jasno na moje pytania.
Jeśli mi całej nie wyjawisz prawdy,
Małym ci palec gotowa jest złamać.
Hotspur.  Skończmy, figlarko. Ja, kochać cię, Kasiu?
Ja cię nie kocham, ja nie dbam o ciebie,
Bo to nie pora w lalki się dziś bawić,
Albo harcować na pocałowania;
Krwi dzisiaj trzeba, czaszek potrzaskanych.
O Boże, koń mój! — Co chciałaś powiedzieć?
Lady P.  Więc mnie nie kochasz? nie kochasz, na prawdę?
To i nie kochaj. Odkąd mnie nie kochasz,
I ja też nie chcę samej siebie kochać.
Więc mnie nie kochasz? Powiedz mi, Henryku,
Czy mi to mówisz na prawdę, czy żartem?
Hotspur.  Chodź, jeśli chcesz mnie na koniu zobaczyć,
A raz na koniu, przysięgnę ci, Kasiu,
Że nieskończenie kocham cię. Lecz słuchaj:
Nie chcę na przyszłość, abyś mnie pytała,
Dokąd wyruszam i dlaczego jadę.
Gdzie muszę, muszę. Aby raz rzecz skończyć,
Dziś, dobra Kasiu opuścić cię muszę.
Wiem, żeś roztropna, lecz nie roztropniejsza
Od żony Percy Henryka; wytrwała,
Kobieta jednak; co do tajemnicy,
Wiem, że od ciebie skrytszej znaleźć trudno.
I o tem silnie jestem przekonany,
Że czego nie wiesz, tego nie wygadasz,
I, dobra Kasiu, o tyle ci ufam.
Lady P.  O tyle tylko?
Hotspur.  Ani na cal więcej.
Lecz słuchaj Kasiu, gdzie ja, ty pojedziesz;
Ja, dzisiaj wieczór, a ty, jutro rano;
Czy dość ci na tem?
Lady P.  Gdzie mus, trudny opór.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Eastcheap. Izba w oberży pod Głową Odyńca.
(Wchodzą: książę Henryk i Poins).

Ks. Henr.  Proszę cię, Edziu, wyjdź z tej zatłuszczonej izby i pomóż mi trochę śmiać się.
Poins.  Gdzie byłeś, Henrysiu?
Ks. Henr.  Z trzema lub czterema antałkowiczami śród sześćdziesięciu antałków. Trąciłem w najniższą stronę uniżoności. Przyjacielu, jestem ślubnym bratem sfory szynkarczyków i mogę nazywać każdego po chrzestnem imieniu, jak: Tom, Dik lub Franciszek. Już mi przysięgają na swoje zbawienie, że choć jestem jeszcze tylko księciem Walii, jestem już królem uprzejmości; wręcz mi powiadają, że nie jestem dumnym Jaśkiem, jak Falstaff, ale Koryntczykiem, chłopakiem serdecznym, uczciwcem; skoro też zostanę królem Anglii, będę miał na rozkazy wszystkich wiarusów w Eastcheap. U nich wypić do dna nazywa się: szkarłacić, a gdy pijąc, zatrzymam się, aby odetchnąć, he! wołają i proszą, żebym się nie żenował. Słowem, przez kwadrans takie zrobiłem postępy, że z lada kotlarzem mógłbym w jego własnym języku pić całe życie. Wierzaj mi, Edziu, wiele straciłeś na honorze, że nie byłeś ze mną w tej potrzebie. Ach, słodki Edziu, żeby osłodzić to imię Edziu, daję ci tę groszową trąbkę cukru, którą właśnie wścibił mi do ręki podszynkarczyk, co w życiu całem innych słów nie wymówił, jak: złotych ośm, groszy pietnaście, lub: witamy! z wrzaskliwym dodatkiem: zaraz! zaraz! Utocz kwartę maślaku do półksiężyca — lub coś podobnego. Ale Edziu, żeby zabić czas do powrotu Falstaffa, schowaj się do jakiej bocznej izby, a gdy zacznę się wypytywać mojego podszynkarczyka, na co dał mi cukier, wołaj bez ustanku: Franciszku! żeby cała jego odpowiedź zredukowała się do: zaraz! zaraz! Odejdź na stronę, a naucz się jak masz robić.
Poins.  Franciszku!
Ks. Henr.  Doskonale.
Poins.  Franciszku! (wychodzi Poins, wchodzi Franciszek).
Francisz.  Zaraz, zaraz panie. Zajrzyj do granatowej izby, Ralfio.
Ks. Henr.  Słuchaj, Franciszku.
Francisz.  Jaśnie panie.
Ks. Henr.  Jak długo jeszcze masz służyć, Franciszku
Francisz.  Pięć lat jeszcze, a co do —
Poins   (za sceną). Franciszku!
Francisz.  Zaraz, zaraz, panie.
Ks. Henr.  Pięć lat jeszcze? Najświętsza Panno! długi to kontrakt na dzwonienie cyną. Ale Franciszku, czy miałbyś dosyć serca stchórzyć przed twoim kontraktem, pokazać mu pięt parę i drapnąć od niego?
Francisz.  O panie, gotów jestem przysiądz na wszystkie biblie w Anglii, że potrafiłbym znaleźć w mojem sercu —
Poins   (za sceną). Franciszku!
Francisz.  Zaraz, zaraz panie.
Ks. Henr.  Ile masz lat, Franciszku?
Francisz.  Obaczmy. Na świętego Michała będę miał —
Poins   (za sceną). Franciszku!
Francisz.  Zaraz, panie. Proszę jaśnie pana poczekać chwilę.
Ks. Henr.  Ale nie. Słuchaj tylko, Franciszku; co do cukru, który mi dałeś — było go tam za grosz, czy nie prawda?
Francisz.  O panie, jakbym pragnął, żeby go tam było za dwa grosze!
Ks. Henr.  Za ten cukier dam ci tysiąc funtów; dopomnij się kiedy zechcesz, będą ci wypłacone.
Poins   (za sceną). Franciszku!
Francisz.  Zaraz, zaraz.
Ks. Henr.  Zaraz, Franciszku? Nie, Franciszku, ale jutro, Franciszku, albo, Franciszku, we czwartek, albo zresztą, Franciszku, kiedy zechcesz. Ale, Franciszku —
Francisz.  Jaśnie panie?
Ks. Henr.  Czy chciałbyś okraść tego jegomościa w skórzanym kaftanie, z kryształowymi guzikami, ostrzyżoną czupryną, pierścieniem z agatu, w szarych pończochach z nicianemi podwiązkami, ze słodziuchnym językiem a hiszpańskim kapciuchem?
Francisz.  O panie, kogo masz na myśli?
Ks. Henr.  Postrzegam, że wasza mętna lura jest twoim jedynym napojem; bo widzisz, Franciszku, twój kaftan z białego płótna zbruka się, a w Barbaryi przyjacielu, rzeczy nie zachodzą tak daleko.
Francisz.  Hę, jaśnie panie?
Poins   (za sceną). Franciszku!
Ks. Henr.  Ruszaj, hultaju, czy nie słyszysz, że cię wołają?

(Tu obaj wołają go razem, Franciszek stoi odurzony, nie wiedząc w którą iść stronę. — Wchodzi Winiarz).

Winiarz.  Czemu stoisz jak drąg, głuchy na takie wołanie? Ruszaj mi zaraz służyć gościom. (Wychodzi Franciszek). Stary sir John z pół tuzinem towarzyszy stuka do drzwi; czy mam ich wpuścić?
Ks. Henr.  Zostaw ich tam jeszcze chwilę, a otwórz im potem. (Wychodzi Winiarz). Poins! (Wchodzi Poins).
Poins.  Zaraz, zaraz, panie.
Ks. Henr.  Falstaff i reszta złodziei są już przy bramie. Toż będziem weseli!
Poins.  Jak świerszcze polne, braciszku. Ale słuchaj, co znaczy ten żart z szynkarczykiem? co z tego ci przyszło?
Ks. Henr.  Czuję w sobie teraz chętkę do płatania wszystkich figli, które uchodziły za krotofile od starych czasów Adama aż do tej nowo narodzonej godziny dwunastej z północy. (Wchodzi Franciszek z winem). Która godzina, Franciszku?
Francisz.  Zaraz, zaraz, panie.
Ks. Henr.  Że też ten nicpoń mniej umie słów od papugi, a jest przecie synem niewiasty! Cały jego przemysł iść na piętro i schodzić na dół; cała jego wymowa wyrecytować rachunek. Nie mam jeszcze humoru lorda Percy, tej gorącej ostrogi północy, co mi to zabija sześć lub siedm tuzinów Szkotów na śniadanie, umywa ręce i mówi do żony: „Fe, cóż to za nudne, spokojne życie! Nie mam nic do roboty“. A ona mu na to: „O słodki mój Henryku, iluż tam ich dziś zabiłeś?“ — „Napójcie mojego deresza“ naprzód woła, potem odpowiada: „Jakich czternastu“; a godzina później: „bagatela, bagatela“. — A teraz, proszę cię, zawołaj Falstaffa, będę grał rolę lorda Percy, a ten kawał wieprzowiny rolę lady Mortimer, jego żony. Rivo![9] jak mówią pijacy. Zawołaj mi tego brzuchacza, tę kupę łoju.

(Wchodzą: Falstaff, Bardolf, Gadshill i Peto).

Poins.  Witaj nam, Jasiu, gdzież to bywałeś?
Falstaff.  Bodaj zaraza padła na wszystkich tchórzów! bodaj ich dyabli porwali! co daj Boże, amen. Daj mi szklankę kseresu, pachołku. Niż takie życie dłużej prowadzić, wolę robić pończochy, wolę je cerować, zarabiać nawet im pięty. Zaraza na wszystkich tchórzów! Daj mi szklankę kseresu, hultaju. Toć niema już cnoty na ziemi? (pije).
Ks. Henr.  Czyś widział kiedy Tytana, miłosnego Tytana, całującego osełkę masła, która roztopiła się w tkliwym uścisku słońca? Jeśli jeszcze nie widziałeś, to patrz teraz na tę bryłę tłustości.
Falstaff.  A łotrze! czuję wapno w tym kseresie. Trudno znaleźć w łotrze co innego jak łotrostwo. Ale tchórz gorszy od szklanki wapnistego wina; tchórz, rzecz to paskudna. Idź sobie swoją drogą, stary Jasiu, umieraj kiedy zechcesz, bo jeśli męstwo, uczciwe męstwo, nie zapomniane na powierzchni tej ziemi, to ja jestem śledź wyikrzony. Nie znajdziesz w Anglii trzech uczciwych ludzi nie powieszonych, a jeden z nich utył i starzeje. Dopomóż nam panie! zły to świat, powtarzam. Bodajem się był tkaczem urodził! śpiewałbym psalmy lub co innego. Zaraza na wszystkich tchórzów! raz jeszcze.
Ks. Henr.  Co tam, worku wypchany wełną, co tam mruczysz sobie pod nosem?
Falstaff.  Królewski syn! Jeśli cię nie wypędzę z twojego królestwa drewnianą szabelką, a nie pogonię przed tobą wszystkich twoich poddanych jak stada dzikich gęsi, to nie pozwolę jednemu włoskowi puścić się na mojej twarzy. Ty, książę Walii!
Ks. Henr.  A ty skurwysynie, okrągły człowieku, o co tu idzie?
Falstaff.  Czy ty nie tchórz? Odpowiedz mi na to pytanie, i niech mi na nie i ten tu Poins odpowie.
Poins.  Do kroćset beczek, tłusty kałdunie, jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie tchórzem, zakolę cię.
Falstaff.  Ja tchórzem cię nazywać? Przód cię na dnie piekła zobaczę, nim cię tchórzem nazwę; ale dałbym tysiąc funtów, gdybym mógł tak szybko jak ty zmiatać. Dość prosto trzymacie ramiona i nie dbacie, kto widzi wasze plecy; i wy to nazywacie stać po plecach waszego przyjaciela? Niech dyabeł bierze takich popleczników! Daj mi takich, co się nie zlękną w twarz mi spojrzeć. Daj mi szklankę kseresu; jestem łajdak, jeślim dziś kroplę wpuścił do gęby.
Ks. Henr.  A hultaju, ledwoś sobie usta otarł po ostatniej szklenicy.
Falstaff.  Mniejsza o to. Zaraza na wszystkich tchórzów! mówię zawsze (pije).
Ks. Henr.  Dlaczego to mówisz?
Falstaff.  Dlaczego to mówię? My czterej zarobiliśmy tysiąc funtów dziś rano.
Ks. Henr.  Gdzie są, Jasiu, gdzie są?
Falstaff.  Gdzie są? są nam wydarte. Stu łotrów wpadło na czterech nas biedaków.
Ks. Henr.  Co, stu? człowieku
Falstaff.  Jestem łajdak, jeśli nie byłem przez dwie godziny na pół szabli od tuzina tych opryszków. Cudem tylko wyszedłem cały. Ośm razy byłem pchnięty przez kaftan; cztery razy przez szarawary; tarcza moja podziurawiona, a szabla posiekana, wygląda jak piła: ecce signum[10]. Nie sprawiłem się dzielniej od czasu jak wyrosłem na męża; ale wszystko na nic się nie przydało. Zaraza na wszystkich tchórzów! — Niech mówią; ale jeśli powiedzą więcej lub mniej jak prawdę, nazwij ich łajdakami i synami ciemności. Ks. Henr.  Mówcie, jak się to stało?
Gadshill.  My czterej wpadliśmy na jaki tuzin —
Falstaff.  Na szesnastu najmniej, milordzie.
Gadshill.  I związaliśmy ich.
Peto.  Nie, nie, nie byli związani.
Falstaff.  Byli, hultaju, byli związani, wszyscy od pierwszego do ostatniego, albo jestem żydem, hebrajczykiem żydem.
Gadshill.  Gdyśmy się dzielili, jakich sześciu lub siedmiu świeżych łotrów wpada na nas —
Falstaff.  Rozwięzuje resztę; a w tem nadbiegają inni.
Ks. Henr.  A wy biliście się ze wszystkimi?
Falstaff.  Ze wszystkimi? Nie wiem co nazywasz: wszystkimi? lecz jeśli się nie biłem z jaką pięćdziesiątką, to jestem wiązką rzodkiewek; jeśli nie było ich dwóch lub trzech i pięćdziesięciu na jednego biednego, starego Jasia, to nie jestem dwunożnem stworzeniem.
Poins.  Daj tylko Boże, żebyś kilku z nich nie zamordował.
Falstaff.  Ha, temu nie poradzi już modlitwa. Dwóch z nich opieprzyłem; dwom, jestem pewny, zapłaciłem, co im się należało, dwom hultajom w drelichowych sukmanach. Słuchaj, Henryczku, jeśli łżę, pluń mi w twarz i nazwij mnie koniem. Znasz moje stare zastawienie; otóż ja tu stoję, a tam daję takie pchnięcia. Aż tu podchodzi mnie czterech urwiszów w drelichu —
Ks. Henr.  Co? czterech? Toż dopieroco dwóch powiedziałeś.
Falstaff.  Czterech, Henrysiu, powiedziałem ci czterech.
Poins.  Tak jest, prawda, powiedział czterech.
Falstaff.  Otóż ci czterej posuwają się ku mnie frontem i strasznem wymierzyli na mnie pchnięciem, ale ja, bez żadnych tam korowodów, wszystkie ich siedm szpic w tarczę przygarnąłem — tak.
Ks. Henr.  Siedm? Przed chwilą było ich czterech.
Falstaff.  W drelichowych sukmanach.
Poins.  Tak jest, czterech w drelichowych sukmanach.
Falstaff.  Siedmiu, na tę rękojeść, albo jestem łajdak.
Ks. Henr.  Daj mu pokój, proszę, niedługo będzie ich więcej.
Falstaff.  Czy słuchasz mnie, Henrysiu?
Ks. Henr.  Słucham i uważam.
Falstaff.  Dobrze robisz, bo rzecz godna słuchania. Otóż tych dziewięciu w drelichu, o których ci mówiłem —
Ks. Henr.  Tak jest, już dwóch więcej.
Falstaff.  Widząc złamane swoje szpice —
Poins.   Zaczęli sami łamane sztuki.
Falstaff.  Zaczęli mi ustępować, ale ja krok w krok za nimi, dopędziłem, zwarłem się na ostre, i w mgnieniu oka siedmiu z owych jedynastu, zapłaciłem, co im się należało.
Ks. Henr.  O dziwy! siedmiu drabów w drelichu z dwóch wyrosło!
Falstaff.  Ale jakimś dyabelskiem zrządzeniem, trzech przeklętych urwiszów w zielonych kendalskich[11] kapotach, zachodzi mi z tyłu i rzuca się na mnie, — bo tak było ciemno, Henrysiu, żebyś własnej ręki nie zobaczył.
Ks. Henr.  Łgarstwa te są jak ojciec, który je począł, ogromne jak góra, bezczelne, dotykalne. A ty kiszko z glinianym mózgiem, zakuty głupcze, skurwysynie, sprosna, tłusta beczko łoju —
Falstaff.  A to co znowu? Czy oszalałeś? czy oszalałes? Czy prawda nie jest prawdą?
Ks. Henr.  Jakżeś mógł poznać tych drabów w zielonych kendalskich kapotach, jeśli tak było ciemno, że nie mogłeś własnej widzieć ręki? Wytłómacz to nam.
Poins.  Tak jest, wytłómacz to nam, wytłómacz to nam.
Falstaff.  Co? przymuszony? nie, choćbyście mnie w koło wplatali, choćbyście mnie na najstraszniejsze brali tortury, nie odpowiem wam ani słowa przymuszony. Wytłómaczyć wam to przymuszony? Choćby mi tłómaczenia rosły tak obficie jak jarzyny, żadnemu człowiekowi na świecie nie dam tłómaczenia z przymusu, nie, nigdy!
Ks. Henr.  Nie chcę być dłużej winnym tego grzechu. Tłusty ten tchórz, ten gnieciłóżko, ten łamigrzbiet koński, ta ogromna góra mięsa —
Falstaff.  Precz mi stąd ty wychudku, ty chochlicza skóro, ty wędzony ozorze, bykowcze, ty stokfiszu — o bodaj mi tchu stało do wyliczenia wszystkiego, co do ciebie podobne! Ty łokciu krawiecki, ty pochwo, ty kołczanie, ty nędzne szydełko —
Ks. Henr.  Wytchnij trochę a potem prowadź rzecz dalej, a kiedy się już zmęczysz wyliczaniem podłych porównań, pozwolisz mi parę słów ci powiedzieć.
Poins.  Słuchaj go, Jasiu.
Ks. Henr.   My dwaj widzieliśmy, jak we czterech wpadliście na czterech, związaliście ich i zabraliście im pieniądze. Zważaj teraz, jak cię prosta powieść skonfunduje. Natychmiast my dwaj wpadamy na was czterech, i, żeby się długo nie rozwodzić, odegnaliśmy was od waszego łupu, który mamy i który możemy wam pokazać tu, w tym domu, a ty, Falstaffie, uniosłeś twoje bebechy tak rzeźko, tak zwinnie i szybko! a tak ryczałeś o miłosierdzie, tak zmiatałeś ciągle rycząc, że nigdy lepiej żadne nie ryczało cielę. Co za pohaniec! z ciebie, że tak posiekałeś twoją szablę, a utrzymywałeś potem, że to w rozprawie! Jaki figiel, jaki wybieg, jaką mysią dziurę znajdziesz teraz, aby się schować przed tą oczywistą, wyraźną hańbą?
Poins.  Słuchamy, Jasiu, jaki masz teraz figiel na rozkazy?
Falstaff.  Klnę się na wszystko, że tak dobrze was poznałem, jak ten, który was zrobił. Posłuchajcie tylko, mości panowie. Czy to moją było rzeczą zabić domniemanego następcę tronu? Miałżem wymierzyć szablę na prawdziwego księcia? Toć wiesz przecie, że jestem waleczny jak Herkules, ale zważaj na to, co to jest instynkt. Lew nigdy się nie tknie prawdziwego księcia. Instynkt, rzecz to wielka; stchórzyłem przez instynkt. Odtąd aż do śmierci będę lepiej myślał tak o sobie jak i o tobie; o sobie, że jestem lwem walecznym, a o tobie, że jesteś prawdziwym księciem. Ale, moje chłopaki, rad jestem, że macie pieniądze. Gospodyni! drzwi zarygluj! Czuwaj tej nocy, módl się jutro. Zuchy, dzieci, chłopaki, złote serduszka, wszystkie tytuły dobrego koleżeństwa z prawa wam się należą. Co, czy mamy się bawić? czy mamy zaimprowizować jaką komedyę?
Ks. Henr.  Zgoda, a jej treścią będzie twoje drapnięcie.
Falstaff.  Ach, ani słowa więcej o tem, Henrysiu, jeśli mnie kochasz. (Wchodzi gospodyni).
Gospod.  Mości książę —
Ks. Henr.  Co tam nowego, mościa gospodyni? Co masz mi powiedzieć?
Gospod.  Mam powiedzieć, mości książę, że stuka do bramy pan od dworu i chce z tobą mówić; powiada, że przychodzi od twego ojca.
Ks. Henr.  Daj temu panu koronę, żeby go zrobić królem i odeślij go znowu do mojej matki.
Falstaff.  Co to za człowiek?
Gospod.  Stary człowiek.
Falstaff.  Co robi powaga nie w łóżku o północy? Czy mam mu ponieść odpowiedź?
Ks. Henr.  Proszę cię, Jasiu.
Falstaff.  Bądź spokojny; dam odprawę, jak należy (wychodzi).
Ks. Henr.  Niema co mówić, mości panowie, biliście się walecznie; walecznie i ty, Peto, i ty, Bardolfie; i z was lwy także; umykaliście przez instynkt, nie chcieliście dotknąć prawdziwego księcia; nie broń Boże!
Bardolf.  Na uczciwość, zmykałem, gdym widział innych zmykających.
Ks. Henr.  Powiedz mi teraz szczerze, skąd te szczerby na szabli Falstaffa?
Peto.  Nasiekał ją własnym sztyletem i mówił, że albo z Anglii wyklnie prawdę, albo cię zmusi uwierzyć, że szabla była w bitwie wyszczerbiona. I nam poradził zrobić to samo.
Bardolf.  Tak jest, i nosy sobie łechtać perzem aż krew popłynie, krwią tą pomazać nasze ubranie i przysięgać, że to krew naszych przeciwników. Zdarzyło mi się też, czego od lat siedmiu nie doświadczyłem: zarumieniłem się, słuchając jego potwornych wymysłów.
Ks. Henr.  A hultaju, ukradłeś kielich pełny kseresu ośmnaście lat temu i schwytany byłeś na uczynku, odtąd rumieniłeś się ex tempore[12]. Miałeś ogień i żelazo na rozkazy a drapnąłeś jednak. Jaki instynkt ci to poradził?
Bardolf   (pokazując swój czerwony nos). Milordzie, czy widzisz te meteory? czy spostrzegasz te wyziewy?
Ks. Henr.  Widzę.
Bardolf.  Co one twojem zdaniem przepowiadają?
Ks. Henr.  Gorące wątroby a zimne sakiewki.
Bardolf.  Żółć, milordzie, na dobre zrozumienie.
Ks. Henr.  Nie, na dobre zrozumienie, stryczek. (Wchodzi Falstaff). Ale otóż wraca chudy Jasiek, wraca szkielet. Co tam nowego, słodkie moje nadęte stworzenie? Ile temu jak widziałeś, Jasiu, własne kolano?
Falstaff.  Własne kolano? Kiedy miałem twoje lata, Henrysiu, miałem stanik jak orla szpona; mogłem się prześlizgnąć przez pierścień z wielkiego palca każdego aldermana. Ale czego nie mogą westchnienia i smutek! Wydymają człowieka jak pęcherz. — Paskudne biegają po ulicach wieści. Był tu sir John Bracy od twojego ojca, musisz na dwór pośpieszyć jutro rano. Ten sam wartogłów z północy, Percy, i ten Walijczyk, co to dał kije Amaimonowi, a Lucyperowi rogi przyprawił, zmusił dyabła do przysiężenia mu lennego hołdu na krzyż walijskiej halabardy — jak go tam u licha nazywasz?
Poins.  Glendower.
Falstaff.  Owen, Owen, on właśnie; i zięć jego Mortimer i stary Northumberland, i ten zuch, Szkot nad Szkoty, Douglas, co ci to mknie konno na wierzchołek prostopadłej góry.
Ks. Henr.  Co galopując z pistoletu zabija wróbla w locie.
Falstaff.  Trafiłeś.
Ks. Henr.  Lepiej niż on wróbla.
Falstaff.  Hultaj ten jednak ma ducha, nie zemknie.
Ks. Henr.  A dlaczegóż, hultaju, dopieroco go przechwalałeś, że mknie doskonale?
Falstaff.  Konno, kukułko, bo na piechotę piędzi ci nie ustąpi.
Ks. Henr.  Tak jest, Jasiu, z instynktu.
Falstaff.  Przystaję, z instynktu. Otóż i on jest tam także, i niejaki Mordake, a w dodatku jaki tysiąc niebieskich czapeczek. Worcester wymknął się tej nocy; broda twojego ojca zbielała tej nocy; możesz teraz kupić grunt tanio, jak śmierdzącą makrelę.
Ks. Henr.  To prawdopodobnie, jeśli czerwiec będzie gorący, a przeciągną się te domowe targańce, będziemy kupowali prawiczeństwo jak hufnale — na kopy.
Falstaff.  Na mszę świętą, prawdę mówisz, mój chłopaku. Jest wielkie podobieństwo, że niezgorszy będzie handelek tym towarem. — Ale powiedz mi, Henrysiu, czy strach cię nie bierze? Boć jesteś domniemanym następcą; czy mógłby ci świat wynaleźć trzech jeszcze takich nieprzyjaciół, jak ten szatan Douglas, ten upiór Percy i ten dyabeł Glendower? Czy ci nie strach okrutny? Czy na myśl o tem krew ci się nie ścina?
Ks. Henr.  Bynajmniej, na uczciwość; brak mi twojego instynktu.
Falstaff.  Tym lepiej. Ale będziesz okrutnie wyłajany jutro, gdy wrócisz do ojca. Jeśli mnie kochasz, przygotuj odpowiedź.
Ks. Henr.  Podejmij się więc roli mojego ojca i wypytuj mnie o szczegóły mojego życia.
Falstaff.  Ja? chętnie. To krzesło będzie moim tronem, ten sztylet mojem berłem, a ta poduszka moją koroną.
Ks. Henr.  Twój tron wezmą ludzie za stolec, twoje złote berło za ołowiany sztylet, a twoją drogą, kosztowną koronę za nędzną łysą pałkę.
Falstaff.  Mniejsza o to. Jeśli ogień łaski nie wygasł w tobie do iskierki, teraz będziesz wzruszony. Dajcie mi szklankę kseresu, bo trzeba, żeby moje oczy były czerwone, aby myślano, żem płakał; powinnością moją mówić namiętnie, a wywiążę się z niej jak drugi król Kambizes.
Ks. Henr.  Więc dobrze, oto mój pokłon.
Falstaff.  A to moja przemowa; szlachetni panowie, odstąpcie.
Gospod.  Na uczciwość, prześliczna krotofila.
Falstaff.  Nie płacz, słodka królowo, bo cedzenie łez daremne.
Gospod.  O, co za ojciec! jak umie godność zachować!
Falstaff.  Przez Boga, szlachto, wywiedźcie królowę,
Bo Izy jej oczu zapierają śluzy.
Gospod.  O prześlicznie! Na uczciwość, udaje jakby jeden z tych wszetecznych komedyantów, których widzieć mi się zdarzyło.
Falstaff.  Cicho, dobra kwaterko, cicho dobra okowito. — Henryku, nietylko miejsce mnie dziwi, w którem czas trawisz, ale i twoje towarzystwo. Bo jeśli rumianek im więcej deptany tym bujniej rośnie, to młodość, im więcej marnowana, tym prędzej się zużywa. Że jesteś moim synem, mam na to w części słowo twojej matki, w części moje własne przekonanie, ale głównie to twoje paskudne mruganie oka i ta śmiesznie wisząca dolna warga utwierdzają mnie w tem mniemaniu. Jeśli więc jesteś moim synem, słuchaj o co tu rzecz idzie. Dlaczego, będąc moim synem, pozwalasz, aby cię tak palcami wytykano? Czy błogosławione słońce ma niebo opuścić, aby się lampartować i na jeżyny chodzić? Nie podobne pytanie. Czy syn króla angielskiego ma zostać złodziejem i rzezimieszkiem? Pytanie bardzo możebne. Jest rzecz Henryku, o której często słyszałeś, a która jest znaną niejednemu w naszym kraju pod nazwiskiem smoły; smoła ta, jak starożytni nauczają nas pisarze, brudzi; tak robi i towarzystwo, w którem żyjesz, bo, Henryku, nie mówię teraz do ciebie po pijanemu, ale ze łzami; nie w radości, ale w gniewie; nie w słowach tylko, ale i w głębokiem utrapieniu. Jest jednak cnotliwy mąż, którego często widuję w twojem towarzystwie, tylko nie wiem jego nazwiska.
Ks. Henr.  Co za człowiek? jeśli mogę zapytać waszej królewskiej mości.
Falstaff.  Urodziwy, pokaźny mężczyzna, bez zaprzeczenia, dobrej tuszy; wesoła mina, mile oko, a najszlachetniejsza postawa. O ile się zdaje może liczyć jakie lat pięćdziesiąt, albo, na Najświętszą Pannę chyli się ku sześćdziesiątce. Przypominam sobie teraz, nazywa się Falstaff. Jeśli człowiek ten ma wszeteczne skłonności, to mnie oszukał, bo, Henryku, czytam cnotę w jego spojrzeniu. Jeśli można poznać drzewo po jego owocu, a owoc po drzewie, to i ja utrzymuję stanowczo, że jest cnota w tym Falstaffie. Zatrzymaj go przy sobie, ale odpędź resztę. Powiedz mi teraz ty nicponiu, gdzie byłeś przez cały ten miesiąc?
Ks. Henr.  I to nazywasz mówić po królewsku? Zajmij teraz moje miejsce, a ja odegram rolę mojego ojca.
Falstaff.  Detronizujesz mnie? Jeśli pokażesz pół mojej powagi, mojego majestatu, tak w słowach jak ich treści, to pozwolę się za nogi powiesić u handlarza zwierzyny, jak królika lub zająca.
Ks. Henr.  Zobaczymy. Zasiadam.
Falstaff.  A ja tu staję. Będziecie sędziami, mości panowie.
Ks. Henr.  Henryku, skąd przychodzisz?
Falstaff.  Z Eastcheap, miłościwy panie.
Ks. Henr.  Skargi na ciebie mnogie są i ciężkie.
Falstaff.  Do kroćset beczek, wszystkie fałszywe, najjaśniejszy panie. — Poczekaj, połechtam ja cię jak na młodego księcia przystoi.
Ks. Henr.  Klniesz, Henryku, bezbożne dziecko? Nie pokazuj mi się więcej na oczy. Odwodzą cię gwałtem z drogi łaski. Jak ten dyabeł, który cię nawiedza w postaci tłustego starca; człowiek-beczka jest twoim towarzyszem. Dlaczego przestajesz z tym antałem humorów, z tą dzieżą bestyalstwa, z tą nadętą paką wodnej puchliny, tem ogromnem beczyskiem kseresu, tym mantelzakiem napchanym bebechami, tym pieczonym tłustym wołem z pudyngiem w brzuchu, z tą przewielebną ułomnością, tą siwowłosą niegodziwością, tym ojcem hultajem, tą podstarzałą próżnością? Do czego on dobry, jeśli nie do smakowania kseresu i piwa? W czem on biegły i zręczny, jeśli nie w rozbieraniu kapłona i żarciu? w czem on szczwany, jeśli nie w chytrości? w czem ćwiczony, jeśli nie w hultajstwie? w czem hultaj, jeśli nie we wszystkiem? w czem zacny, jeśli nie w niczem?
Falstaff.  Chciałbym, żeby wasza królewska mość raczyła mnie wyprowadzić z manowców; kogo wasza miłościwość ma na myśli?
Ks. Henr.  Tego paskudnego, obrzydłego uwodziciela młodzieży Falstaffa; starego, z białą brodą szatana.
Falstaff.  Najjaśniejszy panie, człeka tego znam.
Ks. Henr.  Wiem, że go znasz.
Falstaff.  Ale gdybym powiedział, że w nim odkryłem więcej wad niż w sobie samym, powiedziałbym więcej niż wiem. Że jest stary — tym większa szkoda — o tem biały włos jego świadczy; ale żeby miał być — z przeproszeniem waszej wielebności — kurewnikiem, temu stanowczo przeczę. Jeśli kseres i cukier są grzechem, zmiłuj się panie nad grzesznikami! Jeśli być starym a wesołym jest grzechem, to niejeden stary a dobrze mi znany gospodarz będzie w piekle się smażył; jeśli być tłustym, jest na nienawiść zasługiwać, to chude krowy Faraona godne są miłości. Nie, dobry mój panie, wygnaj Peta, wygnaj Bardolfa, wygnaj Poinsa; ale co do słodkiego Jasia Falstaffa, dobrego Jasia Falstaffa, wiernego Jasia Falstaffa, walecznego Jasia Falstaffa, a tym waleczniejszego, że to mój stary Jasiek Falstaff, nie wyganiaj go z towarzystwa twojego Henryka; wygnaj tłuścioszka Jasia, to jakbyś świat cały wygnał.
Ks. Henr.  Wyganiam go, taka moja wola.

(Słychać stukanie za sceną. — Wychodzą: Gospodyni, Franciszek i Bardolf; za chwilę wbiega Bardolf).

Bardolf.  O milordzie, milordzie, szeryf z chmarą straży do bramy stuka.
Falstaff.  Precz mi stąd, hultaju! Prowadźmy dalej naszą sztukę: wiele mam jeszcze do powiedzenia na obronę Falstaffa. (Wbiega Gospodyni).
Gospod.  Jezus, Marya! milordzie, milordzie —
Falstaff.  Hę, hę? dyabeł jedzie na łopacie? co tam takiego?
Gospod.  Szeryf z całą żandarmeryą stoi u bramy; przychodzą dom rewidować; czy mam ich wpuścić?
Falstaff.  Czy słyszysz, Henrysiu? Nie nazywaj nigdy fałszywej prawdziwą sztuką złota. Jesteś prawdziwym waryatem, choć się nie zdajesz.
Ks. Henr.  A ty naturalnym tchórzem bez instynktu.
Falstaff.  Przeczę twojemu terminus major; jeśli i ty zaprzeczysz żądaniom szeryfa, bardzo dobrze; jeśli nie, niech sobie przyjdzie. Jeśli nie tak dobrze będę figurował na wozie, jak ktokolwiek inny, to niech dyabeł bierze moją edukacyę. Spodziewam się, że stryczek tak mnie prędko zadusi jak i innego.
Ks. Henr.  Idź, schowaj się za obicie; reszta niech idzie na górę. Teraz, mości panowie, wszystko zależy od uczciwej miny i spokojnego sumienia.
Falstaff.  Miałem jednę i drugie, ale minęły ich czasy; dlatego się chowam.

(Wychodzą wszyscy, prócz Księcia i Poinsa).

Ks. Henr.  Zawołaj szeryfa. (Wchodzą szeryf i furmani).
Mości szeryfie, czego chcesz odemnie?
Szeryf.  O przebaczenie błagam naprzód, książę.
Pogonny oddział tropem pewnych ludzi
Do drzwi tych dotarł.
Ks. Henr.  Tropem jakich ludzi?
Szeryf.  Jeden z nich, książę, dobrze jest znajomy,
Gruby, otyły.
1 Furman.  A tłusty jak masło.
Ks. Henr.  Zaręczam, że tu człeka tego niema;
Sam, w interesie własnym go użyłem;
Ale, szeryfie, daję ci me słowo,
Że w obiadową jutro ci godzinę
Przyślę go, aby tobie lub innemu
Na zaniesione skargi odpowiedział.
Teraz cię proszę, opuść tę gospodę.
Szeryf.  Odchodzę, książę. W tym samym rozboju
Dwóch panów trzysta grzywien utraciło.
Ks. Henr.   Wszystko być może; człowiek ten zda liczbę,
Jeśli się winnym rozboju pokaże.
A teraz, żegnam.
Szeryf.  Dobra noc, mój książę.
Ks. Henr.  Myślę, że raczej dzień dobry, nieprawda?
Szeryf.  Tak jest, mój książę, druga już wybiła.

(Wychodzą: szeryf i furmani).

Ks. Henr.  Olejny ten hultaj znany jest jak kościół świętego Pawła. Zawołaj go.
Poins.  Falstaff! Spi twardo za obiciem, a chrapie jak koń.
Ks. Henr.  Słuchaj, jak ciężko oddycha. Przetrząś mu kieszenie. (Poins przetrząsa). Co znalazłeś?
Poins.  Same papiery, książę.
Ks. Henr.  Co za papiery? Czytaj.
Poins  (czyta). Item, kapłon ........4 zł. 10 gr.
(czyta). Item, sos ......... —  „ 16  „
(czyta). Item, kseres, dwa garnce ...  21  „   2  „
(czyta). Item, sardelki i kseres po wieczerzy   4  „  24 „
(czyta). Item, chleb ........ grosz jeden
Ks. Henr.  O potwornie! Za grosz chleba do tak nieznośnej masy wina! Co tam jest więcej, zachowaj, przeczytamy w wolniejszej chwili. Zostaw go tam, niech śpi aż do dnia. Jutro rano na dwór się udam; wszyscy musim na wojnę wyruszyć; znajdzie się tam dla ciebie miejsce honorowe. Otrzymam dla tego tłustego hultaja jaką komendę w piechocie, a wiem, że śmierć go czeka na końcu trzechsetnego sążnia marszu. Pieniądze będą zwrócone z procentem. Bądź jutro wcześnie gotowy i czekaj na mnie, a tymczasem, dzień dobry.
Poins.  Dzień dobry, dobry mój książę. (Wychodzą).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Bangor. Pokój w domu Archidiakona.
(Hotspur, Worcester, Mortimer, Glendower).

Mortimer.  To przyrzeczenia piękne, ludzie pewni;
Taki początek piękną wróży przyszłość.

Hotspur.  Lordzie Mortimer, kuzynie Glendower,
Zasiądźcie, proszę.
A ty, mój stryju — a tam do szatana,
Mapym zapomniał.
Glendow.  Nie, mam ją pod ręką.
Siądź, Percy, dobry kuzynie Hotspurze;
Ilekroć imię to Lancaster wspomni,
Twarz jego blednie, i z ciężkiem westchnieniem
Życzy ci, żebyś w niebie teraz siedział.
Hotspur.  A ty znów w piekle, ilekroć usłyszy
Groźne nazwisko Owena Glendower.
Glendow.  Ganić go trudno; kiedy się rodziłem,
Cały firmament był jakby w płomieniach,
A ziemi nawet silne podwaliny,
Jakby tchórz jaki, ze strachu się trzęsły.
Hotspur.  Jakby się trzęsły, gdyby o tej porze
Kocica matki twojej się kociła,
Nie ty się rodził.
Glendow.  Mówię, ziemia drżała,
Gdym na świat przyszedł.
Hotspur.  A więc ja ci powiem:
Nie była ziemia jednej ze mną myśli,
Skoro przypuszczasz, że drżała ze strachu.
Glendow.  Gorzało niebo, a ziemia się trzęsła.
Hotspur.  To ziemia drżała przed nieba ogniami,
A nie dlatego, że ty się rodziłeś.
Chora natura nieraz dziwnie bucha;
Ciężarna ziemia, jak kolkami sparta,
W swoich wnętrznościach wiatr trzyma zamknięty,
Co się szamocząc i szukając wyjścia,
Ziemią, tą biedną staruszką, potrząsa,
Wali dzwonnice i mchem kryte wieże.
W dzień twych urodzin ziemia, nasza babka,
Trzęsła się w takiej choroby napadzie.
Glendow.  Mało jest ludzi, których sprzeciwianie
Znosić przywykłem; pozwól więc, kuzynie,
Że ci powtórzę, iż w dniu mych urodzin
Cały firmament był jakby w płomieniach,

Z gór uciekały kozy, przeraźliwie
Ryczały trzody na przelękłych polach:
To były znaki mej nadzwyczajności,
A mego życia świadczy bieg, żem nie jest
Wpisany w rejestr ludzi pospolitych.
Gdzie żyje człowiek otoczony falą
Bijącą brzegi Anglii, Szkocyi, Walii,
Który mnie uczniem nazwać swoim może?
A jednak syna niewiasty mi pokaż
Zdolnego sprostać mi na trudnej drodze
Głębokich nauk i sztuk tajemniczych?
Hotspur.  O wiem, wiem, lepiej od ciebie nie mówi
Nikt po walijsku. Lecz czas już na obiad.
Mortimer.  Daj pokój, Percy, on gotów oszaleć.
Glendow.  Z głębin otchłani duchy mogę wołać.
Hotspur.  I ja to mogę, i lada kto może;
Ale czy przyjdą na twoje wołanie?
Glendow.  Mogę cię nawet nauczyć, kuzynie,
Jak rozkazywać dyabłu.
Hotspur.  A ja ciebie,
Jak upokorzyć dyabła mówiąc prawdę:
Więc mów, mów prawdę i dyabła upokorz.
Jeśli posiadasz moc dyabła wywołać,
Niechże tu przyjdzie, a ja ci przysięgam,
Że mam moc stąd go wypędzić ze wstydem.
O, póki żyjesz mów prawdę, wstydź dyabła.
Mortimer.  Skończcie, już dosyć tej czczej gadaniny.
Glendow.  Trzykroć Bolingbroke chciał czoło mi stawić,
Trzykroć u brzegów piasczystej Sewerny
Musiał swe buty spalić i uciekać
Przez grad i słotę.
Hotspur.  Przez słotę bez butów?
Jakże u dyabła febry tam nie dostał?
Glendow.  Spojrzcie na mapę; czy mamy te ziemie
Wedle układów na troje rozdzielić?
Mortimer.  Archidiakon skreślił już na karcie
Trzy równe działy: dla mnie, tę część Anglii
Od Trent i Sewern na wschód i południe;

Walia, na zachód od Sewerny brzegów,
I cały żyzny rozłóg w tych granicach
Będzie własnością Owena Glendower;
Wszystko nakoniec co od Trent na północ,
Do ciebie, drogi kuzynie, należy.
Wygotowany już w trzech kopiach kontrakt
Mamy nawzajem opatrzyć w pieczęcie,
Co nam nie trudno dzisiaj wieczór skończyć.
Jutro ze świtem ja i ty, kuzynie,
I lord Worcester wyruszamy razem,
Aby, stosownie do dawnej umowy,
Spotkać w Shrewsbury i Szkotów zaciągi,
I twego ojca. Jeszcze dziś nie gotów
Mój teść Glendower, jego też nam pomoc
Przed tygodniami dwoma nie potrzebna. (Do Glend.)
Tymczasem, ojcze, będziesz mógł zgromadzić
Twoich lenników, przyjaciół, sąsiadów.
Glendow.  Prędzej ja do was przyciągnę, panowie,
I żony wasze pod moją eskortą,
Które ukradkiem musicie dziś rzucić,
Jeśli nie chcecie, żeby przy rozstaniu
Łez słonych morze z ich ócz popłynęło.
Hotspur.  Mnie się wydaje, że mniejszą od waszych
Jest ta część moja na północ od Burton.
Patrzcie, jak rzeka w mą się glebę wgryza,
Mych ziem najlepszych ogromny półksiężyc
Na szkodę moją swem odkrawa zgięciem.
Tu rzucę tamę, by nowym kanałem
Lały się prosto srebrne wody Trentu,
Wić się przestały jak wąż pośród granic,
Gruntów mi moich nie kradły bogatych.
Glendow.  Wić się przestały? Widzisz, że się wiją,
I wić się muszą.
Mortimer.  Tak jest, zważaj tylko,
Jak się tu ku mnie zwraca na mą szkodę,
I z tej tu strony tyle mi zabiera,
Co z tamtej twoim odjęła dzielnicom.
Worcest.  Tama nie wielkim rzucona tu kosztem,

Cały północny odzyskuje cypel,
A rzece daje bieg prosty i równy.
Hotspur.  Tak chcę, tak będzie, a koszta są małe.
Glendow.  Nie, tak nie będzie.
Hotspur.  A kto mi przeszkodzi?
Glendow.  Ja.
Hotspur.  Więc mów, proszę, bym cię nie zrozumiał,
Mów po walijsku.
Glendow.  Równie jak ty dobrze
I po angielsku mogę się wysłowić,
Bo na angielskim dworze się chowałem,
I tam niejednę piosneczkę angielską
Z towarzyszeniem harfy ułożyłem,
Dodając nowych wdzięków językowi:
Przymiot, którego w tobie nie dojrzano.
Hotspur.  A za to dzięki panu Bogu składam.
Wolałbym kotem zostać i miauczeć
Raczej niż jednym z owych bańdurzystów.
Milsze mi brzęki lichtarzy miedzianych,
I milsze koło skrzypiące na osi.
Nic mię nieznośniej po uszach nie drapie,
Jak te mizdrzenia pieśni rymowanych:
To chód nierówny kulawego szkapy.
Glendow.  Odwróćże sobie, skoro chcesz, bieg Trentu.
Hotspur.  Czy ja dbam o to? Trzykroć tyle ziemi
Zasłużonemu dam przyjacielowi;
Ale pamiętaj, że gdzie o targ chodzi,
Dziewiątej części włoska nie ustąpię.
Czy akt gotowy? Kiedy odjeżdżamy?
Glendow.  W pełni jest księżyc; możecie tej nocy.
Pośpiech nakazać idę pisarzowi,
Napomknąć żonom waszym o odjeździe.
Trochę się lękam o córki mej rozum,
Tak zakochana w swoim Mortimerze (wychodzi).
Mortimer.  Wstydź się, kuzynie Percy, jak też możesz
Tak się mojemu sprzeciwiać teściowi!
Hotspur.   Ha, trudna rada. Często mnie oburza,
Prawiąc historye o krecie i mrówce,

O drzymiącego Merlina proroctwach,
O smoku, rybie bez płetw i o gryfie
Z obciętem skrzydłem, pierzącym się kruku,
Skaczącym kocie, lwie spoczywającym,
I tym podobnych bez sensu andronach,
Co mi cierpliwość z wiarą odejmują.
Czy mi uwierzysz? toć ostatniej nocy
Przez jakie dziewięć godzin mi wyliczał
Nazwiska dyabłów, co mu pachołkują.
Hm, hm, wołałem, dobrze, ciągnij dalej,
Choć nie słuchałem jednego wyrazu.
Nudny to człowiek, jak rumak zmęczony,
Jak zrzędna żona, a gorszy daleko
Niż dymna izba. Wolę żyć samotny
W jakim wiatraku o serze i czosnku,
Niż jeść łakocie w rozkosznej altanie,
A przysłuchiwać jego się powieściom.
Mortimer.  Szlachcic to jednak poważania godny,
Nauki pełny, a wtajemniczony
W dziwne sekreta, jako lew waleczny,
Wdzięczny, uprzejmy, a pełen szczodroty,
Jak w Indyach miny. Mamże ci powiedzieć?
On twój charakter tak ceni wysoko,
Że gwałt swej własnej naturze zadaje,
Gdy się sprzeciwiasz jego humorowi.
Wierzaj mi, niema na ziemi człowieka,
Coby go drażnić jak ty się odważył,
A nie skosztował gniewu jego skutków.
Często z nim, błagam, nie chciej tak poczynać.
Worcest.  To prawda, Percy, zbyt jesteś swawolny.
Odkąd tu jesteś, zrobiłeś już dosyć,
Aby mu wszelką odebrać cierpliwość.
Lecz musisz z tego błędu się poprawić,
Który, choć często znaczy wielkość, męstwo,
I krwi szlachetność, jak w twojej osobie,
To częściej zdradza szorstką popędliwość,
Brak wychowania i władzy nad sobą,
Dumę, wzgardliwość i zarozumienie.

Z wad tych najmniejsza, w szlachcicu odkryta,
Miłość mu ludzką wykrada, a plamę
Na wszystkich jego wyciska przymiotach,
Która im cały urok ich odbiera.
Hotspur.  Toż wziąłem lekcyę! daj wam Boże zdrowie!
To żony nasze; czas się z nimi żegnać.

(Wchodzi Glendower z paniami).

Mortimer.  Jakaż to męka, że ja po walijsku,
A po angielsku ma nie mówi żona!
Glendow.  Ma córka płacze, nie chce cię opuścić,
Chce być żołnierzem, na wojnę iść z tobą.
Mortimer.  Powiedz jej ojcze, że z ciotką mą, Percy,
Pośpieszy za mną pod twoją eskortą.

(Glendower mówi do córki po walijsku, która mu odpowiada w tym samym języku).

Giendow.  Uparta dziewka, ani chce ustąpić;
Żadna perswazya nic u niej nie wskóra.

(Lady Mortimer mówi do męża po walijsku).

Mortimer.  Rozumiem piękny spojrzeń twoich język,
Z tych wzdętych niebios płynące wyrazy
Rozumiem dobrze, gdybym się nie wstydził,
W tymże języku dałbym ci odpowiedź.

(Lady Mortimer mówi)

Rozumiem także twe pocałowania,
Tak jak ty moje; tkliwa to rozmowa;
Lecz nie dam sobie chwili wypoczynku.
Póki się twojej nie nauczę mowy;
Twój język bowiem tym walijskim dźwiękom
Daje piosneczek harmonijnych urok,
W letniej altanie, przez piękną królowę,
Nuconych wdzięcznie przy odgłosie lutni.
Glendow.  Jeśli ty miękniesz, ona oszaleje.

(Lady Mortimer znowu mówi.)

Mortimer.  Ach, na to jestem wcielonym nieukiem.
Glendow.  Chce, żebyś usiadł na miękkiem sitowiu,
Twe drogie czoło na łonie jej złożył,
Ona zanuci pieśń, ci ulubioną,
Na twe powieki boga snu przywoła,

Rozkoszną ciężkość po krwi twej rozleje,
I tak czuwanie ze snem ci popląta,
Jak poplątana ciemność jest ze światłem
Godziną przody, nim u wschodu bramy,
W złotych przyborach, ogniste rumaki
Podróż rozpoczną po niebieskich szlakach.
Mortimer.  Z całego serca, siądę, będę słuchał;
Tymczasem, myślę, akt będzie spisany.
Glendow.  Siądź, a muzyka co ma ci przygrywać,
Wisi w powietrzu stąd o mil tysiące,
Lecz wraz przybędzie; siadaj więc i słuchaj.

Hotspur.  Chodź tu, Kasiu; niema ci równej, gdzie idzie o leżenie; śpiesz się tylko, śpiesz się, żebym mógł położyć głowę na twojem łonie.
Lady P.  Cicho, ty roztrzepana gąsko.

(Glendower wymawia kilka słów walijskich; odzywa się muzyka).

Hotspur.  Rozumie, widzę, dyabeł po walijsku,
Nic też dziwnego, że tak jest kapryśny;
Lecz doskonały jest z niego muzykant.
Lady P.  To ty powinienbyś z kościami być muzykantem, bo kaprys jest twoim wszechwładnym panem. Leż spokojnie, ty złodzieju, a słuchaj damy śpiewającej po walijsku.
Hotspur.  Wolałbym raczej słuchać Damy, mej wyżlicy, wyjącej po irlandzku.
Lady P.  Czy chcesz żebym ci kark skręciła?
Hotspur.  Bynajmniej.
Lady P.  To leż cicho.
Hotspur.  Ani myślę; to niewieścia przywara.
Lady P.  Więc idź z Bogiem!
Hotspur.  Do łożnicy walijskiej damy?
Lady P.  A to co znowu?
Hotspur.  Cicho! zaczyna. (Lady Mortimer śpiewa pieśń walijską.) Dalej, Kasiu, na ciebie kolej; musisz mi zaśpiewać.
Lady P.  Nie, daję słowo.
Hotspur.  Nie, dajesz słowo? Moje serduszko, przysięgasz jak żona cukiernika. Nie, daję słowo; tak, to prawda jak żyję; tak mi dopomóż Boże, i: bo to tak pewne jak dzień;
Przysięga twoja tak z jedwabiu szyta,
Jakbyś nie wyszła nigdy za Finsbury;[13]
Przysięgaj, Kasiu, jak damie przystoi,
Dobrą przysięgą co gębę napełnia;
A „daję słowo“ i owe przysięgi
Co się z piernika zdają ulepione,
Zostaw kupcowym w aksamitnych, bramach,
I kupcom w szatach niedzielnych. No, śpiewaj.
Lady P.  Nie chcę.
Hotspur.  To najpewniejszy sposób, żeby uchodzić za krawca lub wychowywacza gilów. — Byle akta były gotowe, za dwie godziny wyruszam; kto chce, proszę za mną.

( Wychodzi).

Glendow.  Idźmy. Mój zięciu, tak jesteś leniwy,
Jak jest gorący Percy do wymarszu.
W tej chwili pewno gotowe są akta;
Przyłożym pieczęć, i na koń co prędzej.
Mortimer.  Z całego serca. (Wychodzą).

SCENA II.
Londyn. Sala w Pałacu.
(Wchodzą: król Henryk, książe Walii, panowie).

Król Henr.  Ustąpcie teraz, bo z książęciem Walii
Chwilę prywatnej rozmowy mieć pragnę;
Nie opuszczajcie jednak murów zamku,
Bo was niedługo będę potrzebował.

(Wychodzą panowie).

Nie wiem, za jakie ciężkie moje grzechy
Bóg w tajemniczych rozrządził wyrokach,
Że z krwi się mojej zrodziła ma chłosta.
Bieg twego życia wierzyć mnie przymusza,

Że cię jedynie niebo naznaczyło
Na zemsty rózgę za me przewinienia;
Inaczej bowiem nizkie namiętności,
Nikczemne, podłe, rozpustne zachcianki,
Marne rozkosze i nieokrzesanych
Koło przyjaciół, w które sam się wplotłeś,
Z twej krwi wielkością mogłyżby iść w parze,
Stawać do równi z książęcem twem sercem?
Ks. Henr.  Jakżebym pragnął, miłościwy panie,
Tak wszystkie wady me usprawiedliwić,
Jak mi nie trudno będzie się oczyścić
Z mnogich oskarżeń na mnie zaniesionych.
Pozwól mi tylko na względność twą liczyć,
Gdy fałsz niejednej wykażę powieści,
Którą w królewskie szepce nieraz ucho
Podły nowiniarz, z lizusa uśmiechem,
Pozwól rachować na twe przebaczenie,
Gdy szczerym żalem pewne błędy wyznam,
W które się młodość moja zabłąkała.
Król Henr.  Odpuść ci Boże! lecz dziwić się muszę,
Jak twe zapędy mogły się odstrychnąć
Od przodków twoich szczytnego polotu.
Twe miejsce w Radzie straciłeś prostactwem,
I brat twój młodszy zastąpić cię musiał.
Wszystkie już prawie postradałeś serca
Mojego dworu i krwi mojej książąt;
Wszystkie nadzieje o twojej przyszłości
Zmarniały dawno; każdy mój poddany
Proroczym duchem upadek twój widzi.
Gdybym tak szczodry był w mej zażyłości,
Tak ludzkim oczom się pospolitował,
Tak się sromocił gminnem towarzystwem,
Opinia, co mi do tronu pomogła,
Posiadaczowi zostałaby wierną,
W cieniach wygnania do dziś zostawiła
Mężem bez wpływu, blasku i znaczenia.
Rzadko widziany, każdym moim ruchem
Budziłem ludzki podziw jak kometa;

„To on“, wołały matki do swych dzieci;
Wszyscy pytali: „kto? gdzie jest Bolingbroke?“
Potem uprzejmość wszelką niebum wykradł,
Takiej pokory płaszczem się odziałem,
Że hołdy wszystkie składały mi serca,
Z wszystkich ust głośne witały okrzyki
W monarchy nawet mego obecności,
To też mój urok świeżość swą zachował,
Moja obecność, jak kapłańska szata,
Budziła podziw gdzie się pojawiła;
Widok mój rzadki, lecz świetny, był świętem,
Rzadkością zyskał swoją uroczystość.
Z miejsca na miejsce król się wałęsając
W kole trefnisiów, których pusty dowcip,
Jak chrustu wiązka, gasł zaledwo błysnął,
Zużywał swego majestatu dzielność,
Godność królewską w błaznów błocie nurzał,
Swe wielkie imię szyderstwem ich kalał,
Swoją dostojność wydał dobrowolnie
Na pastwę żartom i śmiechom swych paziów,
Lada wyrostka urągań był celem,
A po ulicach wciąż się wałęsając,
Ulicznych tłumów stał się też lennikiem,
Codzień ich oczy swym widokiem karmił,
Wszystkie też miały tego miodu przesyt,
Wszystkie uczuły wstręt do tej słodyczy,
Której najmniejszy nad mało dodatek
Dla podniebienia więcej jest niż wiele.
Gdy też miał kiedy potrzebę wystąpić
Był jak kukułka w czerwcu, choć ją słyszy,
Nikt o nią nie dba: naród nań poglądał
Z przyzwyczajenia okiem przytępionem,
Bez ciekawości natrętnej, bez dziwu,
Z jakiem na słońce majestatu patrzy,
Co wielbicieli rzadko świeci oczom;
Lud nań poglądał źrenicą uśpioną,
Na pół zamkniętą, pół senną powieką,
Z wyrazem twarzy, z jakim rozgniewany

Na przeciwnika swojego pogląda,
Widokiem jego syty, przepełniony.
I ty, Henryku, na tę wbiegłeś drogę,
Twe przywileje straciłeś książęce
W motłochu śmieciach; nie znajdziesz też oka
Nie znudzonego twym ciągłym widokiem,
Tylko me częściej pragnie cię oglądać,
Bo i dziś nawet, mimo mojej woli,
Przez głupią czułość, ślepe na twe wady.
Ks. Henr.  Na przyszłość, trzykroć miłościwy panie,
Wierzaj mi, będę więcej samym sobą.
Król Henr.  Jakim dziś jesteś, był podówczas Ryszard,
Gdym w Ravenspurghu z Francyi wylądował;
Jakim ja wtedy, takim Percy dzisiaj;
A na me berło, na moje zbawienie,
Do tronu Anglii lepszy on ma tytuł
Niźli ty, cieniu dziedzica korony;
Bo on, bez prawa, bez pozoru prawa,
Tłumami zbrojnych zalał nasze pola,
Lwiej paszczy stawia nieulękłe czoło,
A choć nie więcej jak ty latom dłużny,
Podeszłych lordów, wielebnych biskupów
Na plac morderczych prowadzi zapasów.
Jakiejże chwały nieśmiertelne żniwo
Zebrał już w boju przeciw Douglasowi,
Którego czyny, gorące napady,
Którego imię w stu bitwach wsławione
Pierwszym go z wszystkich zrobiły żołnierzy,
Dały mu tytuł pierwszego rycerza
Po wszystkich ziemiach wiary chrześcijańskiej.
Trzykroć ten Hotspur, nowy Mars w pieluchach,
To dziecię-żołnierz, wielkiego Douglasa
Na głowę pobił, raz w niewolę pojmał,
Wolność mu wrócił, skojarzył z nim przyjaźń,
Tak, że zuchwałym dziś wyzwania głosem,
Tronu mojego wstrząsa podwaliny.
A ty, co na to? Percy, Northumberland,
I arcybiskup wielebny Yorku,

Douglas, Mortimer przymierzem związani,
Powstali na mnie; ale co dla ciebie,
Podobne wieści? Na co mi się przyda
O wrogach mówić do ciebie, Henryku,
Który najbliższym moim jesteś wrogiem?
Co może pierwszy, w trwodze niewolniczej,
W nizkości uczuć, w wybuchach kaprysu,
Uderzysz na mnie, jurgieltnik Percego,
U stóp się jego czołgając jak kądel,
Każdemu jego posłuszny skinieniu,
Aby twą całą wyrodność objawić.
Ks. Henr.  Nie myśl tak, ojcze; nie, nie, tak nie będzie.
Niech Bóg przebaczy tym, co potrafili
Do tego stopnia odwrócić ode mnie
Twoją przychylność, miłościwy panie!
Odkupię wszystko na głowie Percego.
Pierwszy bój krwawy da mi moje prawo
Śmiało powiedzieć, żem twoim jest synem,
Gdy odzież moja krwią się pomaluje,
Kiedy twarz moja krwawą maskę włoży,
Która omyta hańbę moją zmyje.
Dzień mi ten zejdzie, w którym po raz pierwszy,
To chwały dziecię, ten Hotspur waleczny,
Ten pierwszy rycerz ze wszystkich rycerzy,
Z twym zapoznanym Henrykiem się spotka.
Na hełmie jego bodaj każdy honor
Stokroć się zmnożył! bodaj na mej głowie
Każda ohyda w dwójnasób się wzmogła!
Bo przyjdą czasy, w których ten północy
Zuchwały młodzik całą swoją chwałę
Dać musi w zamian za moją niegodność.
Panie mój, Percy tylko jest oraczem,
Co dla mnie zbiera czynów świetnych plony;
Tak ścisłej liczby od niego zarządam,
Że każdą chwałę będzie musiał zwrócić,
Ludzkich uwielbień choć najmniejszą szczyptę.
To, w imię Boga, przyrzekam ci, ojcze;
Gdy on w swej łasce da mi się uiścić,

Niech twej dobroci balsam zgoi rany
Mej zastarzałej niewstrzemięźliwości;
Gdy nie, żywota koniec zrywa wszystko;
Jam gotów raczej tysiąc razy umrzeć,
Niż śluby moje zgwałcić choć na jotę.
Król Henr.  To wyrok śmierci buntowników kroci.
Hufce ci moje z ufnością powierzam. (Wchodzi Blunt).
Co tam nowego? z twych oczu znać pośpiech.
Blunt.  Pośpiechu żąda sprawa, którą niosę.
Mortimer z Szkocyi przysyła nowiny,
Że Douglas już się połączył w Shrewsbury,
Jedynastego dnia tego miesiąca,
Z buntownikami; nigdy większy zastęp,
Byle z nich każdy w przedsięwzięciu dotrwał,
Ziemi tej burzą nie groził straszniejszą.
Król Henr.  Dzisiaj wyruszył hrabia Westmoreland,
A z nim pociągnął syn mój, Jan z Lancaster,
Bo te nowiny są już pięć dni stare.
Ty, mój Henryku, w przyszłą środę ruszysz,
Ja sam we czwartek; Bridgenorth miejsce zejścia.
Henryku, weźmiesz drogę na Gloucestershire.
Biorąc na wagę wszystkie nasze sprawy,
Upłynie jeszcze jakich dni dwanaście,
Nim w Bridgenorth wszystkie skoncentrujem siły.
Idźmy! spraw ważność pośpiechu nas uczy,
A każda zwłoka wrogów naszych tuczy. ( Wychodzą).

SCENA III.
Eastcheap. Izba w oberży pod Głową Odyńca.
(Wchodzą: Falstaff i Bardolf).

Falstaff.  Bardolfie, czy nie podupadłem nikczemnie od tej ostatniej rozprawy? Czy się widocznie nie topię, czy nie niknę? Patrz tylko, moja skóra wisi na mnie, jak starej pani przestrona suknia; pomarszczyłem się, jak zwiędła reneta. Co robić! Wezmę się do pokuty czemprędzej, póki jeszcze zostało mi trochę mięsa; niedługo stracę serce, a wtedy sił już mi nie stanie do pokuty. Jeślim do szczętu nie zapomniał jak wygląda wnętrze kościoła, to jestem ziarnkiem pieprzu, koniem piwowara. Wnętrze kościoła! Towarzystwo, złe towarzystwo przyprawiło mnie o zgubę.
Bardolf.  Sir John, tak się frasujesz, że trudno abyś żył długo.
Falstaff.  To moje zdanie. Więc zanuć mi jaką piosenkę rozpustną, rozwesel mnie trochę. Miałem ja niegdyś cnotliwe skłonności, jak to na szlachcica przystoi; dość byłem cnotliwy, kląłem niewiele, w kostki nie grałem więcej, jak siedm razy na tydzień, nie chodziłem do zamtuza częściej, jak raz na ćwierć — godziny, oddałem com pożyczył jakie trzy lub czery razy, żyłem uczciwie i w miarę, gdy teraz żyję nierządnie i nad wszelką miarę.
Bardolf.  Bo widzisz, sir John, tak jesteś tłusty, że trudno abyś nie żył nad miarę, nad wszelką rozumną miarę, sir John.
Falstaff.  Napraw ty twoją twarz, a ja naprawię mój żywot. Jesteś naszym admirałem, zawiesiłeś latarnię na rufie, to jest na własnym nosie; jesteś rycerzem gorejącej lampy.
Bardolf.  Twarz moja, sir John, nie robi ci żadnej krzywdy.
Falstaff.  Żadnej, przysięgam. Obracam ją na tak dobry uczynek, jak kto inny trupią głowę; to moje memento mori. Ile razy na twarz twoją spojrzę, myślę o piekielnym ogniu, o złym bogaczu, który żył w purpurze, i widzę go tam w jego szatach, jak gore, gore, gore. Gdybyś choć trochę hołdował cnocie, na twoją twarzbym przysięgał, a moja przysięga byłaby tej treści: na ten ogień, który jest bożym aniołem. Ale jesteś bez ratunku zgubiony, i gdyby nie to światło na twojej twarzy, byłbyś synem najgłębszej ciemności. Kiedy pędziłeś na wierzchołek Gadshill w nocy po mojego konia, jeśli nie myślałem, że byłeś ignis fatum, albo ognistą kulą, to za pieniądze nic nie dostanie. O, ty jesteś wiecznym tryumfem, nieustającym fajerwerkiem radości. Oszczędziłeś mi tysiąc grzywien na kagańce i pochodnie, towarzysząc mi po nocach od szynkowni do szynkowni, tylko, że za wino, które mi wypiłeś, mógłbym kupić sobie światło u najdroższego mydlarza w Europie. Tę twoją salamandrę karmiłem ogniem bez przestanku przez te ostatnie trzydzieści dwa lata; niech ci za to Bóg zapłaci!
Bardolf.  Do kroćset beczek, bodaj twarz moja była w twoim brzuchu!
Falstaff.  Chryste Jezu! Dostałbym niewątpliwie zapalenia kiszek. (Wchodzi gospodyni). Co tam nowego, pani kuro kwoczko? Czy się dowiedziałaś, kto mi wypróżnił kieszenie?
Gospod.  A to co znowu, sir John; co ty sobie myślisz, sir John; czy myślisz, że ja trzymam złodziei w moim domu? Szukałam, pytałam; mąż mój ze swojej strony szukał i pytał człowieka po człowieku, chłopca po chłopcu, sługę po słudze; dziesiąta część włoska jeszcze nie zginęła w moim domu.
Falstaff.  Łżesz, mościa gospodyni; Bardolf kazał się tu golić i stracił więcej niż włos jeden. Co do mnie, jestem gotów przysiądz, że moje kieszenie były wypróżnione. Daj sobie pokój, jesteś kobietą, daj sobie pokój.
Gospod.  Kto? ja? Nigdy! Nigdy jeszcze tak mnie nie nazywano we własnym moim domu.
Falstaff.  Daj sobie pokój, znam ja cię dobrze.
Gospod.  Nie, sir John, nie znasz mnie dobrze, sir John, ale ja cię znam dobrze, sir John; jesteś mi dłużny, sir John, a teraz szukasz zaczepki, żeby mnie skwitować. Kupiłam ci na grzbiet tuzin koszul.
Falstaff.  Ze zgrzebnego płótna, paskudnego zgrzebnego płótna; rozdałem je między piekarki, które z nich porobiły pytle.
Gospod.  Jak jestem uczciwa niewiasta, z prawdziwego holenderskiego płótna, na ośm szylingów łokieć. Winieneś tu prócz tego, sir John, za stół i za napitek extra, a prócz tego pożyczyłam ci gotowizną dwadzieścia i cztery funty.
Falstaff.  I on z nich korzystał, niech ci zapłaci.
Gospod.  On? Niestety! to biedaczyna, nie ma szeląga.
Falstaff.  Co? Biedaczyna? Na twarz mu tylko spojrzej. Co ty nazywasz bogatym? Niech przebiją na monetę nos jego, niech przebiją na monetę jego policzki; nie zapłacę jednego grosza. Co, czy mnie bierzesz za dudka? Toć mi nie wolno wygodzić sobie w mojej własnej gospodzie, żeby mi zaraz nie wypróżniono kieszeni? Straciłem sygnet mojego dziada, czterdzieści grzywien wartający.
Gospod.  Słyszałam księcia powtarzającego nie wiem już ile razy, że sygnet był tombakowy.
Falstaff.  Co, książę? To hołysz, to nicpoń, i gdybym go miał tu pod ręką, obłożyłbym go jak psa kijami, gdyby mi to powiedział. (Wchodzi: książę Henryk i Poins, krokiem marszowym, Falstaff idzie na ich spotkanie udając laską, że gra na piszczałce). Hę? jak to, mój chłopcze, czy na prawdę w tę stronę wiatr wieje? Czy musim wszyscy wymaszerować?
Bardolf.  Tak jest, a dwójkami, zupełnie jak w Newgate.
Gospod.  Racz mi dać posłuchanie, książę.
Ks. Henr.  Co masz mi do powiedzenia, moja pani Żwawińska? Jakże zdrowie twojego męża? Serdecznie go kocham, bo to uczciwy człowiek.
Gospod.  Dobry mój książę, racz mnie wysłuchać.
Falstaff.  Nie zważaj na nią, proszę, słuchaj mnie raczej.
Ks. Henr.  Co chcesz powiedzieć, Jasiu?
Falstaff.  Gdy ostatniej nocy zasnąłem, tu za obiciem wypróżniono mi kieszenie. Dom ten zmienił się na zamtuz, na kwaterę rzezimieszków.
Ks. Henr.  Co straciłeś, Jasiu?
Falstaff.  Czy uwierzysz, Henrysiu? Trzy lub cztery bilety na pięćdziesiąt funtów każdy, prócz tego sygnet mojego dziada.
Ks. Henr.  Bagatela, rzecz nie warta ośmiu groszy.
Gospod.  Właśnie mu to powiedziałam, mości książę, dodając, żem to słyszała z własnych ust waszej dostojności, ale on, mości książę, mówił o tobie w najnieuczciwszych wyrazach, jak się spodziewać należało po człowieku z tak niewyparzoną gębą, dodał nawet, że cię kijami obłoży.
Ks. Henr.  Nie, to być nie może.
Gospod.  Jeśli to nie prawda, powiedz, że nie ma we mnie ani wiary, ani uczciwości, ani białogłowstwa.
Falstaff.  Nie więcej w tobie wiary, jak w gotowanej śliwce, i nie więcej prawdy, jak w wykurzonym lisie, a co do twojego białogłowstwa, panna Maryanna[14] mogłaby prędzej od ciebie zostać żoną konstablowego porucznika. Daj sobie pokój, ty stworzenie, daj sobie pokój.
Gospod.  Co za stworzenie? powiedz, co za stworzenie?
Falstaff.  Co za stworzenie? a jużci boże stworzenie.
Gospod.  Nie jestem wcale bożem stworzeniem, wiedz o tem; jestem żoną uczciwego człowieka, a ty, mimo twego rycerstwa, jesteś gburem, tak mnie nazywając.
Falstaff.  Mimo twojego białogłowstwa, jesteś bydlęciem, mówiąc inaczej.
Gospod.  Powiedz, jakiem bydlęciem, ty hultaju.
Falstaff.  Jakiem bydlęciem? wydrą.
Ks. Henr.  Wydrą, sir John? Dlaczego wydrą?
Falstaff.  Dlaczego? bo to ani ryba, ani mięso; ani wie człowiek gdzie ją złapać.
Gospod.  Nie masz sumienia, gdy tak mówisz; jak ty, tak każdy inny wie dobrze, gdzie mnie złapać, ty hultaju!
Ks. Henr.  To prawda, gospodyni, najnieuczciwiej cię potwarza.
Gospod.  Jak i ciebie, mój książę. Toć on niedawno mi powiedział, że mu winieneś tysiąc funtów.
Ks. Henr.  Co, mopanku, czy ci winienem tysiąc fuutów?
Falstaff.  Tysiąc funtów, Henrysiu? Winieneś mi milion. Miłość twoja warta milion, a winieneś mi twoją miłość.
Gospod.  A do tego, mości książę, nazwał cię hołyszem i powiedział, że cię obłoży kijami.
Falstaff.  Czy powiedziałem, Bardolfie?
Bardolf.  Tak jest, sir John, powiedziałeś.
Falstaff.  Prawda, na przypadek, gdyby utrzymywał, że mój sygnet był tombakowy.
Ks. Henr.  Utrzymuję, że twój sygnet był tombakowy. Czy będziesz śmiał dotrzymać teraz słowa?
Falstaff.  Słuchaj, Henrysiu, wiesz, że o ile jesteś człowiekiem, śmiałbym, ale o ile jesteś księciem, boję ci się, jak się boję ryku lwięcia.
Ks. Henr.  A czemu nie lwa?
Falstaff.  Króla tylko jak lwa bać się należy. Czy myślisz, że ci się bać będę, jak się boję twojego ojca? Bynajmniej, jeśli ci się tak boję, bodaj mi się pas mój przepękł!
Ks. Henr.  A gdyby się przepękł, tożby dopiero twoje bebechy na kolana ci zleciały! Ale, mopanku, w twoich piersiach niema miejsca na wiarę, prawdę i uczciwość; wszystko zajęły bebechy i osierdzie. Oskarżać uczciwą niewiastę, że ci wypróżniła kieszenie! A ty skurwysynie, bezczelniku, wydęty hultaju, jeśli w twojej kieszeni było co więcej jak szynkowne rachunki, zamtuzowe notatki i za grosz lodowatego cukru na twoją dychawicę, jeśli twoje kieszenie były bogate w jakie inne jeszcze śmiecie, to jestem ostatnim człowiekiem. Upierasz się jednak przy swojem, nie chcesz schować do kieszeni afrontu. Czy nie masz wstydu?
Falstaff.  Słuchaj, Henrysiu, wszak wiesz, że w stanie niewinności upadł Adam, a cóż miał robić biedny Jasiek Falstaff w czasach niegodziwości? Wszak widzisz, że więcej mam ciała od innych ludzi a zatem i więcej ułomności. Wyznajesz więc, że mi wypróżniłeś kieszenie?
Ks. Henr.  Tak się pokazuje z powieści.
Falstaff.  Gospodyni, przebaczam ci. Idź teraz, przyrządź nam śniadanie, kochaj twojego męża, doglądaj sług, a pielęgnuj gości; znajdziesz mnie zawsze, o ile być może, wyrozumiałym; widzisz, że się uspokoiłem. Czy nie dość ci na tem? Tylko cię proszę idź sobie z Bogiem. (Wychodzi Gospodyni). A teraz Henrysiu, przystąpmy do nowin od dworu. Naprzód co do rabunku, mój chłopaku, załatwiłeś tę sprawę?
Ks. Henr.  Moja ty słodka wołowino, zawsze być muszę twoim dobrym aniołem: zwrócone już są pieniądze.
Falstaff.  Wcale mi nie do smaku to zwrócenie: to praca podwójna.
Ks. Henr.  Pogodziłem się z moim ojcem; mogę dziś wszystko co zechcę.
Falstaff.  A więc na pierwszą próbę zrabuj mi skarb publiczny, a zrabuj rąk nie myjąc.
Bardolf.  Usłuchaj go, mości książę.
Ks. Henr.  Otrzymałem dla ciebie, Jasiu, miejsce w piechocie.
Falstaff.  Wolałbym w konnicy. Gdzie ja znajdę dobrego złodzieja? Cobym nie dał za ćwiczonego złodzieja, mniej więcej dwadzieścia dwa lat liczącego! Strasznie koło mnie krucho! Co robić! Dzięki Bogu, że ci buntownicy tylko na uczciwych ludzi się zawzięli; pochwalam ich, wielbię ich za to.
Ks. Henr.  Bardolf!
Bardolf.  Mości książę?
Ks. Henr.  List ten poniesiesz do Jana z Lancaster,
Mojego brata; ten wręczysz lordowi
Westmorelandu. — A my na koń, Poins!
Bo nim wybije godzina obiadu,
Mamy trzydzieści mil przegalopować.
Jasiu, o drugiej jutro popołudniu
Nie zaśpij tylko w Temple-hall na mnie czekać,
Tam moje dalsze odbierzesz rozkazy,
I na kompanii twej zaciąg fundusze.
Kraj w ogniu; Percy ciągnie na swych czele,
Jeden z nas padnie, dwóch nas tu za wiele.

(Wychodzą: książę, Poins, Bardolf).

Falstaff.  Prześliczne słowa! Teraz, gospodyni,
Daj mi śniadanie; ach, co to za szkoda,
Że bębnem moim ta nie jest gospoda!

( Wychodzi).



AKT CZWARTY.
SCENA I.
Oboz buntowników, niedaleko Shrewsbury.
(Wchodzą: Worcester, Hotspur, Douglas).

Hotspur.  Dobrześ rzeki, Szkocie, i gdyby słów prawdy
Wiek nasz wykwintny nie brał za pochlebstwo,
Takie świadectwo Douglasby odebrał,
Że żaden żołnierz w naszych bity czasach
Równego jemu obieguby nie miał.
Bóg mi jest świadkiem, pochlebiać nie umiem,
Z duszy się brzydzę lizusa językiem,
Ale nikt w serca mojego głębinach
Lepszego miejsca niż ty nie zajmuje;
Jeśli chcesz, słowa moje weź na próbę.
Douglas.  O wiem, tyś królem honoru. Co do mnie,
Tak potężnego świat ten nie zna męża,
Któremu kroku dotrzymaćbym nie śmiał.
Hotspur.  Dotrzymaj, lordzie, a wnet sprawa nasza
Skończy się dobrze. (Wchodzi posłaniec z listami.)
Cóż to są za listy?
(Do Douglasa) Na teraz tylko dziękować ci mogę.
Posłaniec.  Przynoszę listy od twojego ojca.
Hotspur.  Listy od ojca? Czemuż sam nie przyszedł?
Posłaniec.  Bo sam przyjść nie mógł; w ciężką popadł niemoc.
Hotspur.  Do kata! jak on czas na niemoc znalazł
W tej zawierusze? A kto go zastąpił?
Pod czyją wodzą hufce jego ciągną?
Posłaniec.  Nie ja, lecz list ten myśli jego niesie.
Worcest.  Czy go o łoże powaliła niemoc?
Posłaniec.  Nim wyruszyłem, dni już cztery leżał,
A w samej chwili mojego odjazdu
Źle o nim jego tuszyli lekarze.
Worcest.  Wolałbym, żeby wyzdrowiały sprawy
Przód nim on zapadł. Nigdy jego zdrowie

Nie było dla nas tak drogie jak dzisiaj.
Hotspur.  Chory! omdlały! Ta jego choroba
Naszych przedsięwzięć krew najlepszą warzy,
I do obozu naszego przesiąka.
Pisze mi, że to wewnętrzne cierpienia;
Że wszystkich na czas pościągać przyjaciół
Przez posłanników było niepodobna,
Że mu stosowną nie zdało się rzeczą
Sprawę tak wielką, ważną, niebezpieczną,
Z rąk swych wypuszczać, innemu powierzyć;
Jednakże śmiałą przesyła nam radę,
Aby próbować szczęścia z naszą garstką,
Bo niepodobna, mówi, cofnąć kroku,
Gdy niewątpliwie już król wie o wszystkiem.
Co mówisz na to?
Worcest.  Ojca twego słabość
Jest paraliżem dla nas.
Hotspur.  Ciężką raną,
Jakby nam rękę uciął nieprzyjaciel.
Lecz nie, na honor, jego nieobecność
Nie jest tak zgubna jakby się zdawało.
Bo rozważ tylko, byłożby roztropnie
Na jednę kartę skarb nasz cały stawić,
I ryzykować całe nasze mienie
Na hazard jednej, wątpliwej godziny?
Tożbyśmy wrogom naszym pokazali
Naszych nadziei treść całą i duszę,
I kresy naszej fortuny ostatnie.
Douglas.  I ja zupełnie twe podzielam zdanie.
Skoro nam odwód zostaje potężny,
Śmiało możemy tem co tu szafować
W nadziei tego, co nam przyszłość chowa.
Hotspur.  Tam pewny dla nas odwrót i posiłek,
Plac zboru, twierdza, bezpieczne schronienie,
Jeśli na naszych przedsięwzięć dziewictwo
Nieszczęście jakie z dyabłem się sprzysięże.
Worcest.  Wolałbym jednak, by tu był twój ojciec.
Nasz plan subtelny nie cierpi rozdziału;

Pomyślą bowiem ludzie nieświadomi
Powodów jego tu nieobecności,
Że hrabia nasze potępia działania
Przez swoją mądrość i wierność królowi.
Rozważ, jak zdolne takie przypuszczenie
Ostudzić zapał naszego stronnictwa,
W powątpiewanie sprawę naszą poddać.
Wiecie, że pierwsi biorąc się do szabli,
Strzedz się musimy od zbytku rozwagi,
I szczelnie wszystkie pozatykać szpary,
Któremi oko mogłoby rozumu
Rzucić ciekawe swe na nas spojrzenie.
Teraz, twojego ojca nieobecność
Zdziera zasłonę, i w całej nagości
Niebezpieczeństwo stawia nieświadomym,
O którem przody ani się im śniło.
Hotspur.  Nazbyt głęboko twoich szukasz wniosków;
Ja znów inaczej tłómaczę tę sprawę:
Widzę, że ojca mego nieobecność
Blask rzuca większy na śmiały nasz zamach,
Lepsze mniemanie u świata nam jedna,
Bo ludzie będą zmuszeni przypuścić,
Że jeśli możem bez jego pomocy
Całej monarchii śmiałe stawić czoło,
To połączeni z jego hufców siłą,
Przewrócim wszystko do góry nogami.
Wszystko więc jeszcze bezpieczne i całe.
Douglas.  Jak pragnie serce. Zresztą, w naszej Szkocyi
Nikt jeszcze słowa: trwoga, nie wymówił.

(Wchodzi sir Ryszard Vernon).

Hotspur.  Mój kuzyn, Vernon! Witamy cię z duszy.
Vernon.  Daj Boże, aby godne powitania
Wieści me były! Hrabia Westmoreland
Z siedmiotysięczną armią na nas ciągnie,
Z nim Jan Lancaster.
Hotspur.  Nic złego; co więcej?
Vernon.  Słyszałem także, że i król wyruszył,
Że forsownymi śpieszy tu marszami

Na czele hufców licznych i potężnych.
Hotspur.  I jego także z radością zobaczym.
A szybkonogi wartogłów, syn jego,
Gdzie Walii książę z swych przyjaciół kołem,
Co to drwią z świata?
Vernon.  Wszyscy wdziali zbroje,
A wymuskani jak sokół, gdy z wiatrem
Za łupem goni, jak orzeł, co skrzydła
Świeżo w potoku jasnej wody skąpał;
Złote ich zbroje jak obrazy świecą,
Jak dzień majowy ich duch pełny ognia,
A ich spojrzenia jak lipcowe słońce;
Jak stado koźląt swawolnych weseli,
Jak młode byki zuchwali i dzicy.
Na własne oczy widziałem Henryka,
Z hełmem na skroniach, z blachami na nogach,
Z błyszczącą szablą w ręku, jak od ziemi
Niby skrzydlaty podskoczył Merkury,
I dosiadł z taką snadnością rumaka,
Jakgdyby anioł z chmur na ziemię zleciał,
By na ognistym harcować Pegazie,
I świat uczonem zachwycać toczeniem.
Hotspur.  Skończ, skończ, bo gorsza niż marcowe słońce
Pochwała twoja febrę z sobą niesie.
Niech przyjdą! Przyjdą jak strojne ofiary,
Które poświęcim, gorące i krwawe,
Ognistookiej dziewicy Palladzie;
Na swym ołtarzu zbrojny Mars zasiędzie
We krwi po uszy. Idę konia dosiąść.
Polecę na nim i jak piorun spadnę
Na księcia Walii, Henryk na Henryka,
I koń na konia, z rąk nie puszczę stali,
Póki się jeden trupem nie powali.
Ach, gdzie Glendower!
Vernon.  Jeszcze nie skończyłem.
W moim przejeździe słyszałem w Worcester,
Ze mu potrzebne dwa jeszcze tygodnie,
By siły ściągnął.

Douglas.  To wieść jest najgorsza
Z wszystkich poprzednich.
Worcest.  Prawda, dźwięk ma zimny.
Hotspur.  Ile królewskie może liczyć wojsko?
Worcest.  Jakie trzydzieści tysięcy.
Hotspur.  Przypuśćmy,
Ze ma czterdzieści; choć na mego ojca,
Na Glendowera choć już nie czekamy,
Dość sił na wielką potrzebę tu mamy.
Dzień sądny blizko; czas stawić im czoło;
Gdy ginąć trzeba, to gińmy wesoło.
Douglas.  Nie mów o śmierci, bo przez sześć miesięcy
Z jej się pogróżek śmieję i nic więcej. (Wychodzą).

SCENA II.
Publiczny gościniec niedaleko Coventry.
(Wchodzą: Falslaff i Bardolf).

Falstaff.  Pobiegnij przodem do Coventry i kup mi tam butelkę kseresu. Żołnierze nasi przeciągną przez miasto; musimy tej nocy stanąć w Sutton-Colfield.
Bardolf.  Proszę o pieniądze, kapitanie.
Falstaff.  Załóż za mnie, załóż za mnie.
Bardolf.  Butelka kosztuje anioła.
Falstaff.  Jeśli kosztuje anioła, to weź go za fatygę; a jeśli kosztuje dwadzieścia, zabierz wszystkie dwadzieścia; odpowiadam za pieniądze. Powiedz mojemu porucznikowi Peto, żeby się ze mną zeszedł na przedmieściu.
Bardolf.  Nie omieszkam, kapitanie. Bądźcie zdrowi (wychodzi).
Falstaff.  Jeśli mnie nie wstyd moich żołnierzy, to jestem marynowaną płotką. Piekielniem nadużył królewskiej branki. Za stu pięćdziesięciu żołnierzy dostałem trzysta i coś funtów. Nie brałem, jak uczciwych gospodarzy i gospodarskich synów; wywiady wałem się o zaręczonych kawalerach, którym już wyszło dwie zapowiedzi, o ciepłych tchórzach, którym tak się chce słuchać bębna jak ryków dyabła, których odgłos karabina bardziej trwoży niż ranną kurę lub przestrzeloną dziką kaczkę; nie brałem tylko takich chleb z masłem, u których w brzuchu nie większe serce od szpilczanej główki; wykupili się też od służby, a moja kompania składa się z chorążych, kaprali, poruczników, oficerów gołych jak Łazarz na obrazie, któremu psy obżartucha liżą rany; z hultajów, którzy nigdy nie byli żołnierzami; z wypędzonych za złodziejstwo lokajów; z młodszych synów młodszych braci; ze zbuntowanych szynkarczyków, zrujnowanych masztalerzy; z robactwa spokojnego świata i długiego pokoju, z urwiszów dziesięć razy obszarpańszych od starej, połatanej chorągwi. Takich mam zastępców na miejsce tych, którzy się wykupili, iżbyś powiedział, że w mojej kompanii znajduje się stu pięćdziesięciu obdartych marnotrawnych synów, dopieroco od stada wieprzów wracających, od swojej uczty z pomyj i łupin. Jakiś krotofilnik spotkał mnie na gościńcu i powiedział mi, żem zrabował wszystkie szubienice i zarekrutował wszystkich wisielców. Ludzkie oczy nie widziały jeszcze takich straszydeł. Ani myślę maszerować z nimi przez Coventry, to rzecz zdecydowana. Urwisze te maszerują rozkraczając nogi, jakby każdy miał na nich dyby; boć to i prawda, że większa część wychodzi prosto z więzienia. Cała kompania posiada półtory koszuli, a ów półkoszulek, to dwie serwety związane i zarzucone na ramiona jak heroldzki ornat bez rękawów; koszula zaś, jeśli mam powiedzieć prawdę, skradziona karczmarzowi w Saint-Alban, albo czerwononosemu szynkarzowi w Daventry. Ale mniejsza o to; znajdą dostatkiem bielizny na każdym płocie.

(Wchodzą: książe Henryk i Westmoreland).

Ks. Henr.  Jak się masz, wydęty Jasiu? jak się masz, piernacie?
Falstaff.  To ty, Henrysiu? to ty, wartogłowie? Co u dyabła robisz w Warwickshire? — Dobry mój lordzie Westmoreland, racz mi przebaczyć; myślałem, że wasza dostojność od dawna już w Shrewsbury.
Westmor.  Masz racyę, sir John, wielki czas, żebyśmy się tam już obaj znajdowali. Ale moje hufce już tam dociągnęły; król, mogę cię zapewnić, wygląda nas niecierpliwie; musim całą noc maszerować.
Falstaff.  Ba, bądź o mnie spokojny; jestem czujny jak kot skradający się do śmietany.
Ks. Henr.  Sądzę, że się już kot do śmietany dobrał, bo się jego kradzież w masło już przemieniła. Ale powiedz mi, Jasiu, czyi to ludzie ciągną za nami?
Falstaff.  To moi, Henrysiu, to moi ludzie.
Ks. Henr.  Nigdy jeszcze nie widziałem tak nędznych obszarpańców.
Falstaff.  Ba, ba, dość są dobrzy, aby na ostrzach pik tańcować; karm’ dla prochu, karm’ dla prochu; tak dobrze rów zapełnią jak od nich lepsi; ba, człowieku, śmiertelni ludzie! śmiertelni ludzie!
Westmor.  Bardzo to dobrze, sir John, ale zdaje mi się, że zbyt są biedni i wyschli, zbyt wyglądają na żebraków.
Falstaff.  Co do ich biedy, nie wiem gdzie ją znaleźli; a co do ich wyschłości, jestem pewny, że się jej nie nauczyli odemnie.
Ks. Henr.  Nie, przysięgam, chyba, że nazwiesz wyschłością trzy cale słoniny na żebrach. Ale śpiesz się, przyjacielu, już Percy wyruszył w pole.
Falstaff.  Co? czy król stanął już obozem?
Westmor.  Od dawna; boję się, żebyśmy nie przybyli za późno.
Falstaff.  Idźmy!
Bo przyjść na koniec bitwy, początek wieczerzy,
Gorących znaczy gości, a zimnych żołnierzy.

(Wychodzą).
SCENA III.
Obóz buntowników, niedaleko Shrewsbury.
(Wchodzą: Hotspur, Worcester, Douglas i Vernon).

Hotspur.  Atakujemy tej nocy.
Worcest.  Nie można.
Douglas.  To mu zapewni wyższość.
Worcest.  Żadnej wcale.

Hotspur.  Żadnej? Czy nie wiesz, na posiłki czeka.
Worcest.  Jak my.
Hotspur.  Lecz nasze bardzo są wątpliwe,
A jego pewne.
Worcest.  Dobry mój kuzynie,
Usłuchaj rady, jeszcze noc tę czekaj.
Vernon.  To moje zdanie.
Douglas.  Złą dajecie radę:
Zimne ją serce i trwoga dyktuje.
Vernon.   osztem żywota dowieść jestem gotów,
Że to są słowa potwarcze, Douglasie.
Tam, gdzie prawdziwy woła na mnie honor,
Tak jestem głuchy na trwogi podszepty
Jak ty, lub inny Szkot dzisiaj żyjący.
Kto z nas jest tchórzem, pokaże się, lordzie,
Jutro, śród boju.
Douglas.  Lub tej jeszcze nocy.
Vernon.  Zgoda.
Hotspur.  Tej nocy, tej nocy, powtarzam.
Vernon.  To być nie może. Nie pojmuję wcale,
Jak doświadczeni tak jak wy rycerze
Nie widzą przeszkód wiążących nam dłonie.
Część jazdy mego kuzyna Vernona
Jest w drodze, ledwo co dzisiaj przybyła
Jazda twojego stryja Worcestera;
Jej ogień, zapał, na pół teraz śpiące,
Jej męstwo długim osłabione marszem:
Żaden koń nie ma pół swojej dzielności.
Hotspur.  Konnica wrogów nie w lepszym jest stanie,
Ciężką zwątlona drogą prawie cała;
Naszej część większa dobrze wypoczęta.
Worcest.  Królewskie hufce przechodzą nas liczbą.
Przez Boga, czekaj aż nadciągnie reszta.

(Słychać trąbkę parlamentarską; wchodzi sir Walter Blunt).

Blunt.  Od króla wnioski przynoszę łaskawe:
Raczcie poselstwa wysłuchać cierpliwie.
Hotspur.   Witaj nam, panie! Boga o to proszę,
Aby sir Walter stał po naszej stronie!

Niejeden z naszych w swem chowa cię sercu,
Lecz i ten nawet z zazdrością pogląda
Na twe zasługi, twoje dobre imię,
Widząc, że jego uczuć nie podzielasz,
Że z wrogów jego stanąłeś drużyną.
Blunt.  Uchowaj Boże, bym ją miał opuścić,
Póki, wychodząc za prawości szranki,
Na pomazańca głowę broń wznosicie. —
Teraz z mojego iszczę się poselstwa:
Król się was pyta o skarg waszych powód;
Co was skłoniło, że z łona pokoju
Wywołujecie niezgody straszydło,
A wiernej ziemi dajecie przykłady
Krwawej swawoli? Jeśli kiedykolwiek
Król pan o waszych zapomniał zasługach,
Które, przyznaje, wielkie są i mnogie,
Chce, byście wasze objawili żale,
A wszystko z lichwą spłaci wam natychmiast;
Przytem zupełne ręczy przebaczenie
Wam, i zbłąkanym przez wasze podszepty.
Hotspur.  Król zbyt jest dobry i wie, dobrze wiemy,
Kiedy przyrzekać, kiedy trzeba płacić.
Ojciec mój, stryj mój i ja, na skroń jego
Koronę, którą nosi, włożyliśmy.
Kiedy dwadzieścia sześć lat ledwo liczył,
Nieznany światu, wzgardzony wygnaniec,
Gdy do ojczyzny chyłkiem się przekradał,
Ojciec mój dał mu uczciwe przyjęcie,
Gdy mu się zaklął, że wraca jedynie
O swe się księstwo Lancaster upomnieć,
O swe dziedzictwo i błagać o pokój,
W uczciwych słowach, ze łzą niewinności.
Do głębin serca ojciec mój wzruszony
Pomoc mu przyrzekł i słowa dotrzymał.
Ledwo ujrzeli państwa baronowie,
Że stronę jego trzyma Northumberland,
Mały czy wielki, czapkując pokornie,
Po wsiach i miastach drogę mu zabiegał,

Czekał na mostach, witał na gościńcach,
Składał ofiary, a przysiąg nie szczędził,
Swoich dziedziców dawał mu na paziów,
Świetnym mu tłumem wszędzie towarzyszył.
Wkrótce, gdy poznał swoich sił potęgę,
Krok poszedł wyżej nad to, co obiecał
Mojemu ojcu w krwi swojej ubóstwie,
Na pustych, nagich brzegach Ravenspurghu.
Niedługo, tak jest! poczyna reformę
Pewnych edyktów, surowych dekretów,
Zbyt uciążliwych dla biednego ludu;
Krzyczy na gwałty i płakać się zdaje
Nad nieszczęściami swej biednej ojczyzny.
Tak owinięty w płaszcz sprawiedliwości,
Pochwyta! serca, które chciał ułowić,
I poszedł dalej; wszystkim faworytom
Pościnał głowy, których król zostawił
Jak namiestników w swej nieobecności,
Gdy na irlandzką sam pociągnął wojnę.
Blunt.  Nie po tom przyszedł, bym się przysłuchiwał
Takim powieściom.
Hotspur.  Idę więc do rzeczy;
Niedługo potem króla z tronu złożył,
Niedługo potem życie mu odebrał;
Wnet podatkami przeciążył kraj cały;
Co gorsza, okiem patrzył obojętnem
Gdy hrabia Marchii (co byłby mu królem,
Gdyby właściciel każdy swoje posiadł)
Pojmany jeniec, od dawnego czasu,
W Walii daremno na swój czeka wykup;
Mnie, śród szczęśliwych zwycięstw upokorzył,
Chciał mnie w podstępów swoich chwycić matnię;
Mojego stryja z ław Rady swej spędził;
Gniewnie mojego ojca z dworu wygnał;
Nowe przysięgi po przysięgach łamał,
Złe złem naprawiał, na wszystkiego domiar
Zmusił nas szukać naszego zbawienia
W zbrojnem powstaniu, i przyjrzeć się bliżej

Wartości jego praw, które się zdają
Zbyt nam wątpliwe, by mogły być trwałe.
Blunt.  Czy mam królowi ponieść tę odpowiedź?
Hotspur.  Nie, nie w tych słowach. Naradzim się przody;
Ty wróć do króla; jeśli nam zaręczy
Bezpieczny powrót dla naszego posła,
Nasz stryj ze świtem pójdzie mu objawić
Żądania nasze. Teraz, bądź nam zdrowy.
Blunt.  Radzę wam przyjąć, co wam ofiaruje
Łaska i dobroć.
Hotspur.  Może też przyjmiemy.
Blunt.  Spraw wielki Boże, by się to ziściło! (Wychodzą).

SCENA IV.
York. Sala w pałacu Arcybiskupa.
(Wchodzą: Arcybiskup Yorku i Dworzanin).

Arcybisk.  W drogę, Michale; z skrzydlatym pośpiechem
List ten poniesiesz do lorda Marszałka,
Ten do mojego kuzyna, a resztę
Wręczysz każdemu wedle ich adresu.
Gdybyś mógł wiedzieć, jak treść ich jest ważna,
Jednejbyś chwili czasu nie zmarnował.
Dworz.  Treści ich, panie, domyślam się w części.
Arcybisk.  Bardzo być może. Jutro, mój Michale,
Los wojowników’ dziesięciu tysięcy
Pójdzie na próbę; jutro, pod Shrewsbury,
Jak niewątpliwe dochodzą mnie wieści,
Król, z silną armią w pośpiechu ściągniętą,
Lorda Henryka hufce atakuje.
Lękam się bardzo, kochany Michale,
Bacząc na niemoc hrabi Northumberland,
Którego siły jądrem były związku,
Na Glendowera bacząc nieobecność,
Którego jakieś wstrzymały proroctwa
Z zastępem, wielkiej dla powstańców wagi,
Lękam się, żeby do rozprawy z królem
Siły Percego nie były za słabe.

Dworz.  Nie masz powodów lękać się, mój panie,
Wszak jest tam Douglas, jest i lord Mortimer.
Arcybisk.  Mylisz się bardzo, niema Mortimera.
Dworz.  Ale jest Mordake, Vernon, Henryk Percy,
Jest lord Worcester i tłum dzielnej szlachty.
Arcybisk.  Wszystko to prawda, lecz i król z swej strony
Wybór całego zgromadził królestwa;
Z nim książę Walii, z nim jest Jan z Lancaster,
Lord Westmoreland, Blunt nieustraszony,
Współzawodników dzielnych wielka liczba,
Pełnych odwagi, pełnych doświadczenia.
Dworz.  Bądź pewny, panie, znajdą z kim się mierzyć.
Arcybisk.  Tak się spodziewam; lecz wolno się trwożyć,
I na najgorszy przypadek, pośpieszaj.
Jeśli Percemu pośliźnie się noga,
Król nie rozpuści wszystkich swych zaciągów,
Przody nas tutaj odwiedzić zamierza,
O związku bowiem naszym ma wiadomość.
Prosta roztropność wzmocnić się nam radzi.
Więc śpiesz się. Ja też, bez najmniejszej zwłoki,
Rozpiszę listy do innych przyjaciół.
Bądź mi zdrów! Śpiesz się, kochany Michale.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Obóz królewski w blizkości Shrewsbury.
(Wchodzą: król Henryk, książe Henryk, hsiąże Jan z Lancaster, sir Walter Blunt i sir John Falstaff).

Król Henr.  Jak krwawe czoło, z za lesistej góry,
Podnosi słońce! Na te gniewu znaki
Dzień zda się blednąc.

Ks. Henr.  Wicher południowy
Zawył jak straszna gniewu tego trąba,
A świszcząc głucho po drżących drzew liściach,
Dzień zapowiada groźny i burzliwy.
Król Henr.  To niechaj płacze nad zwyciężonymi,
Bo dla zwycięzców niema dnia żałoby.

(Słychać odgłos trąbki; wchodzą: Worcester i Vernon).

To lord Worcester. Smutno mi, milordzie,
Że się w tak cierpkich schodzimy warunkach.
Zawiodłeś moje najdroższe nadzieje,
Zmusiłeś rzucić miękki płaszcz pokoju,
A twardą stalą stare członki ścisnąć:
To źle, milordzie, to źle z twojej strony.
Co mi przynosisz? Czy myślą jest twoją
Rozwiązać znowu węzeł szpetnej wojny,
I krążyć znowu po ładu orbicie,
Z której tak czyste rzucałeś przód światło,
Nie być, jak teraz, mglistym meteorem,
Zwiastunem trwogi i klęsk przyszłych czasów?
Worcest.  Słuchaj mnie, panie. Co do mnie, wyznaję,
Chętniebym wieczór mojego żywota
W domowej ciszy spokojnie chciał spędzić;
Nie ja szukałem dnia tego rozterek.
Król Henr.  Nie ty szukałeś? Skądże nam zaświtał?
Falstaff.  Bunt był na drodze, znalazł go w przejeździe.
Ks. Henr.  Cicho, papugo.
Worcest.  Spodobało ci się
Odwrócić twojej łaskawości oczy
Ode mnie, panie, i od mego domu,
Choć, niech mi będzie przypomnieć ci wolno,
Pierwszych, najdroższych miałeś w nas przyjaciół.
Dla ciebie, królu, za czasów Ryszarda,
Laskę urzędu mego potrzaskałem,
Dzień i noc biegłem, by się z tobą spotkać,
Ażeby twoją ucałować rękę,
Choć jeszcze wtedy nie byłeś mi równy
Ani fortuną, ni siłą, ni wpływem.
Ja cię powiodłem, mój brat i syn jego

Do twego domu, na burzliwych czasów
Niebezpieczeństwa wystawiając piersi.
Ty nam przysiągłeś — było to w Doncaster —
Że nie chcesz walić władzy istniejącej,
Lecz się domagać o swoje dziedzictwo,
Księstwo Lancaster, po Janie z Gandawy,
I na to pomoc przyrzekliśmy naszą.
Lecz wkrótce szczęścia deszcz spadł na twą głowę,
Spadła ulewa siły i wielkości.
Nasze zabiegi, króla nieobecność,
Rozpustnych czasów mnogie nadużycia,
Pamięć na krzywdy, które wycierpiałeś,
Przeciwne wiatry, co tak długo króla
W nieszczęsnej wojnie irlandzkiej trzymały,
Że cała Anglia w śmierć jego wierzyła,
Rój ten pomyślnych dla ciebie wypadków
Myśl ci podsunął, abyś dał się prosić
O sterów rządu schwycenie w twą rękę;
Z myśli ci wyszła przysięga w Doncaster.
Karmiony przez nas tak nam zapłaciłeś,
Jak płód niewdzięczny kukułki wróblowi,
Zburzyłeś gniazdo nasze; karm’ cię nasza
Tak utuczyła, iż wkrótce do ciebie
Miłość się nasza zbliżyć nie ważyła
Z obawy, abyś nas także nie połknął.
Żeby nie zginąć, zmusiłeś nas, królu,
Śpiesznem ulecieć skrzydłem z przed twych oczu,
I opór stawić, tą wzmocnionym bronią.
Którą ukułeś sam na siebie, panie,
Przez twoje groźby, twą niesprawiedliwość,
Przez pogwałcenie wszystkich twoich przysiąg,
Danych w poranku twego przedsięwzięcia.
Król Henr.  Wiem dobrze, wszystkie te spisane żale
Po rogach ulic kazaliście głosić,
I z ambon czytać, by pięknym lampasem
Ozdobić waszą buntowniczą szatę,
Schlebiać chwiejności biednych malkontentów,
Którzy z radością zacierają ręce,

Gdy ich doleci wieść jakich zaburzeń.
Nigdy żadnemu nie brakło buntowi
Na farbach pstrzących spraw jego brudotę,
Ni na żebrakach przymuszonych głodem
Wzdychać do chwili nieładu i wojny.
Ks. Henr.  Jeżeli oręż sprawę tę ma sądzić,
Niejedna dusza z dwóch walecznych armij
Drogo zapłaci za nasze rozterki.
W mojem imieniu powiedz synowcowi,
Że książę Walii, jak świat cały, wielbi
Henryka Percy. Na moje nadzieje!
(Obecną tylko wyłączając sprawę)
Dziś nie oddycha na szerokiej ziemi
Szlachcic dzielniejszy, śmielszy, lub ognistszy,
Zdolniejszy chwałę swych pomnożyć czasów.
Co do mnie znowu, ze wstydem wyznaję,
Byłem niewierny rycerstwa nakazom,
I wiem, że taki sąd jego jest o mnie.
W obliczu jednak króla, mego ojca,
Szczęśliwy, sławą że on mię przewyższa,
Aby oszczędzić krwi drogiej dwóch armij,
Oświadczam moją wolę i gotowość
Do pojedyńczej w szrankach z nim rozprawy.
Król Henr.  I jam gotowy na ten los cię stawić,
Choć tego wzbrania względów nieskończoność. —
Lecz nie, Worcester, nie; ja lud mój kocham,
Tych nawet kocham, którzy ułudzeni
W sprawie synowca twego broń chwycili.
Jeśli chcą przyjąć łaski mej ofiarę,
Tak on, jak oni, jak ty i jak każdy,
Będziecie znowu mymi przyjaciółmi,
Ja waszym będę. Więc bez zwłoki czasu,
Idź, słowa moje powtórz synowcowi,
Jego ostatnią przynieś mi odpowiedź.
Jeśli uparty nie myśli ustąpić,
Zemsta i kara są na me rozkazy,
I powinności, gdy trzeba, dopełnią.

Idź, odpowiedzią nie kłopocz mnie teraz:
Piękną ofiarę przyjmcie z roztropnością.

(Wychodzą: Worcester i Vernon).

Ks. Henr.  Lecz jej nie przyjmą, głowę za to stawiam.
Douglas i Henryk z dobytym orężem
Z ziemią się całą gotowi są mierzyć.
Król Henr.  Niech każdy zajmie swoje stanowisko,
Bo gdy odmówią, uderzym natychmiast,
A dobrej sprawie niech Bóg błogosławi!

(Wychodzą: Król, Blunt i książę Jan).

Falstaff.  Henrysiu, jeśli mnie zobaczysz powalonego śród boju, okracz mnie w ten sposób; to obowiązek przyjaciela.
Ks. Henr.  Kolos tylko mógłby ci oddać tę przyjacielską usługę. Zmów pacierz i bądź zdrów.
Falstaff.  Chciałbym, żeby to był czas do łóżka i żeby już wszystko było na dobre skończone.
Ks. Henr.  Ba, toć jesteś niebu śmierć dłużny (wychodzi).

Falstaff.  Jeszcze jej nie winienem, a markotnoby mi było zapłacić przed terminem. Dlaczegóżbym miał być tak pochopny z zapłatą, kiedy się nikt nie upomina? Ale mniejsza o to: honor gna mnie naprzód. Ale jeśli honor wygna mnie z tego świata, gdy ja gonię naprzód? co wtedy będzie? Czy honor potrafi przyprawić nogę? Bynajmniej. Czy ramię? Także nie. Czy odjąć ból rany? Ani tego. Więc honor nie zna się na chirurgii? Ani trochę. Cóż to jest honor? Wyraz. Co to jest ten wyraz honor? Dech. A to mi piękny rachunek! Któż to go posiada ten honor? Ten co zginął we środę. Czy on to czuje? Bynajmniej. Czy słyszy? Także nie. Więc to rzecz nieczuła? Bez wątpienia, dla umarłego. Ale czy czasem nie żyje z żyjącymi? Wcale nie. Dlaczego? Bo zazdrość znieść tego nie może. Jeśli tak, to nie chcę go wcale. Honor jest tylko herbową tarczą: i tak się kończy mój katechizm. (Wychodzi).
SCENA II.
Obóz buntowników.
(Wchodzą: Worcester i Vernon).

Worcest.  Nie, synowcowi nie możem powtórzyć
Wspaniałomyślnych królewskich przyrzeczeń.
Vernon.  Trzebaby jednak.
Worcest.  To będzie nam zgubą.
Podobnaż, aby król słowa dotrzymał,
W sercu nam chował miłości uczucie?
W ciągłem nas będzie trzymał podejrzeniu,
I stare grzechy skarci w nowym błędzie.
Nieufność jego ócz mu doda tysiąc,
Bo zdradzie człowiek ufa jak lisowi,
Co choć pieszczony, choć ułaskawiony,
Swoich pradziadów chytrości nie zabył.
Oblicza wyraz smutny czy wesoły
Zawsze nam na złe wytłómaczą widze;
Będziem jak woły na tuczy w oborze,
Tym śmierci bliższe, im lepiej karmione.
Błędów synowca może być wymówką
Młodości ogień, krwi jego gorącość,
Przezwiska nawet jego sam przywilej,
Szalony Hotspur, sługa swych kaprysów.
Wszystkie więc jego spadną przewinienia
Na ojca jego i na moją głowę;
My go chowali, z nas przewrotność czerpał;
Wszystkiego twórcy, zapłacim za wszystko.
Tak więc, kuzynie, na wszelki przypadek,
Niech Henryk nie wie o króla ofiarach.
Vernon.  Powiedz co zechcesz, ja wszystko potwierdzę.
Właśnie nadchodzi.

(Wchodzą: Hotspur, Douglas, za nimi oficerowie i żołnierze).

Hotspur.  Mój stryj widzę wrócił.
Puśćcie swobodnie lorda Westmoreland.
Co za nowiny?
Worcest.  Król nam bitwą grozi.

Douglas.  Poślijmy wyzew przez Westmorelanda.
Hotspur.  Lordzie Douglasie, daj mu to zlecenie.
Douglas.  Chętnie podobne przyjmuję poselstwo (wychodzi).
Worcest.  W królewskiem sercu nie ma miłosierdzia.
Hotspur.  Czyś prosił o nie? Uchowaj cię Boże!
Worcest.  Nasze mu krzywdy, jego wiarołomstwo
Skromniem wyłożył, on przed nami bronił
Krzywoprzysięstwem swe krzywoprzysięstwo.
Buntownikami, zdrajcami nas mieni,
I ostrzem miecza hydne to nazwisko
Skarcić przyrzeka. (Wraca Douglas).
Douglas.  Do broni! do broni!
Groźnem wyzwanie w twarz Henryka rzucił,
Które mu poniósł hrabia Westmoreland:
Trudno, by teraz zwlekał jeszcze atak.
Worcest.  W obliczu króla, młody książę Walii
Do pojedynku wyzwał cię, synowcze.
Hotspur.  Bodaj na głowach naszych spór ten leżał!
O gdyby dzisiaj nikt się nie zadyszał
Prócz mnie jednego i Henryka z Monmouth!
Powiedz mi, powiedz treść jego wyzwania;
Czy tchnęło wzgardą?
Worcest.  Nie, na moją duszę.
Nigdy do boju na śmierć albo życie
W skromniejszej mowie nie słyszałem wyzwań.
Mógłbyś pomyśleć, że brat brata wołał
Na próbę szabli, rycerską zabawę.
Dzielności twojej sprawiedliwość oddał,
Chwałę twą głosił książęcym językiem,
Twe rozpowiadał czyny jak kronika,
Wyżej cię stawił nad swoje pochwały,
Które nie mogły zrównać twej dzielności.
Potem, z prawdziwie książęcą godnością,
Z rumieńcem wstydu sam mówił o sobie,
Swą pustą młodość z taką gromił sztuką,
Że zdał się razem uczniem być i mistrzem.
Tu się zatrzymał. Ja zaś dodać muszę:
Jeśli on zazdrość tego dnia przeżyje,

Nigdy świetniejszej nie miała nadziei
Anglia w rozpusty jego skrytej fałdach.
Hotspur.  Widzę, kuzynie, że się rozkochałeś
W jego szaleństwach. Co do mnie, w mem życiu
O rozpustniejszym nie słyszałem księciu.
Niech jak chce będzie; zanim noc zapadnie,
Tak go żołnierskiem mem ścisnę ramieniem,
Że od uścisku w oczach mu się zaćmi.
Do broni teraz! A was, przyjaciele,
A was, żołnierze, silniej do potrzeby
Niech powinności zapali uczucie,
Niż słowa moje, w których niećwiczony
Darmobym pragnął krew waszą rozognić.

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec.  Z tym listem, panie, wysłany przybyłem.
Hotspur.  Nie mogę teraz czytać tego listu. —
Panowie, krótkie żywota są chwile,
Ale je spędzić w gnuśnej bezczynności,
Krótkość ta tylko zbyt byłaby długą,
Chociażby żywot na skazówce siedział,
I dobiegł kresów swych z godziny końcem.
Jeśli przeżyjem, królów będziem deptać;
Jeśli zginiemy, możnaż piękniej ginąć
Jak w książąt gronie? nasze też sumienie
Zgryzoty nie zna, bo świętą jest wojna,
Gdy sprawiedliwość broń daje do ręki.

(Wchodzi inny posłaniec).

Posłaniec.  Gotowość! król się z pośpiechem posuwa.
Hotspur.  Dzięki mu, że mi przeciął w środku mowy,
Bo nie jest mojem wymowa rzemiosłem.
Lecz jeszcze słowo: niech każdy z nas walczy
Co mu sił stanie. Ja szabli dobywam.
A hart jej ostrza dzisiaj pomaluję
Krwią bohatera najszlachetniejszego,
Którego spotkam śród groźnych hazardów
Wściekłej rozprawy. — Percy! Esperance!
Naprzód! — Niech trąby ozwą się krzykliwe,
Przy ich odgłosie dajmy sobie uścisk,

Bo niebo mogę przeciw ziemi stawić,
Że z nas niejeden po raz już ostatni
Swej uprzejmości dowód nam ten daje.

(Odzywają się trąby; uścisnąwszy się wychodzą).
SCENA III.
Płaszczyzna w blizkości Shrewsbury.
(Bitwa; utarczki, alarm. Spotykają się Douglas i Blunt).

Blunt.  Jakie twe imię? Dlaczego mi w boju
Drogę zabiegasz? Jakiej chwały szukasz
Na mojej głowie?
Douglas.  Wiedz, zowię się Douglas,
A tak za tobą gonię śród potyczki,
Słyszałem bowiem, że ty królem jesteś.
Blunt.  Słyszałeś prawdę.
Douglas.  Twoje podobieństwo
Drogo już dzisiaj lord Stafford zapłacił,
Ta szabla moja za ciebie, Henryku,
Jego skarciła; ten los ciebie czeka,
Jeżeli jeńcem nie uznasz się moim.
Blunt.  Nie na to, dumny rodziłem się Szkocie,
Bym się poddawał; znajdziesz we mnie króla,
Zdolnego pomścić śmierć lorda Stafforda.

(Walczą; Blunt pada zabity. Wchodzi Hotspur).

Hotspur.  Douglasie, gdybyś pod Holmedon walczył
Z taką dzielnością, nie mój byłby tryumf.
Douglas.  Skończone wszystko i wszystko wygrane;
Widzisz, król Henryk bez życia tam leży.
Hotspur.  Gdzie?
Douglas.  Tu.
Hotspur.  To Henryk? Mylisz się Douglasie,
Twarz tę znam dobrze, dzielny to był rycerz,
Blunt jego imię, a jak król był zbrojny.
Douglas.  Gdziekolwiek poszła, duszy twojej wszędzie
Niech głupiec wiecznym będzie towarzyszem:
Drogo kupiłeś tytuł pożyczony,

Czemuś powiedział mi, że byłeś królem?
Hotspur.  Niejeden nosi królewską dziś zbroję.
Douglas.  To miecz ten wszystkie zbroje te pozmiata;
Sztuka po sztuce, jego garderobę
Będę mordował, aż samego spotkam.
Hotspur.  Rzućmy się w odmęt; hufców naszych męstwo
Na stronę naszą przechyli zwycięstwo. (Wychodzą).

(Alarm: wchodzi Falstaff).

Falstaff.  Choć w Londynie mogłem nie wielkim kosztem niejeden pokwitować rachunek, boję się, żeby mi tu nie przyszło wszystkie zaległości zapłacić, bo tu karbują tylko na skórze. — Cicho! Kto ty? Sir Walter Blunt; a to mi honor dla ciebie! To widzę nie żarty? Jestem gorący jak roztopiony ołów, a równie i ciężki. Panie ratuj mnie od ołowiu! Nie trzeba mi cięższego ładunku nad moje własne kiszki. Poprowadziłem moich urwiszów, gdzie ich dobrze opieprzono; nie zostało trzech żyjących z moich stu pięćdziesięciu, a i ci nie zdadzą się do końca życia jak na żebraków przy rogatkach. Ale któż to nadbiega? (Wchodzi książę Henryk).
Ks. Henr.  Stoisz bezczynny? pożycz mi twej szabli;
Niejeden rycerz leży otrętwiały
Pod kopytami dumnych nieprzyjaciół,
A krew ich jeszcze na mściciela czeka.
Czas nagli, błagam pożycz mi twej szabli.
Falstaff.  Proszę cię, Henrysiu, pozwól mi wytchnąć na chwilę. Turek Grzegorz[15] nigdy tego nie dokazał szablą, co ja w dzisiejszej potrzebie. Zapłaciłem należność Percemu. Bezpiecznie mu z mojej łaski.
Ks. Henr.  Wielka prawda; żyje też, żeby cię zabić. Proszę cię pożycz mi twojej szabli.
Falstaff.  Nie, Henrysiu, jeśli Percy żyje, nie dam ci szabli, ale jeśli chcesz, weź mój pistolet.
Ks. Henr.  Daj go. Co? jeszcze w olstrze?
Falstaff.  Tak jest Henrysiu, a gorący, gorący; jest tam dosyć na wysadzenie całego miasta. (Książe wyciąga butelkę kseresu).
Ks. Henr.  Jestże to pora do żartów i swawoli? (Rzuca na niego butelkę i wychodzi).
Falstaff.  Jeśli Percy żyje, zakłuję go jak persaka[16], byle mi drogę zabiegł, tak, bo jeśli ja pierwszy dobrowolnie mu drogę zabiegnę, to pozwolę się na kotlet usmażyć. Nie w moim guście ten wyszczerzony honor, który widzę na twarzy Sir Waltera. Daruj mi życie! potrafię je uratować, tym lepiej; jeśli nie, to przyjdzie honor nie szukany i na tem koniec (wychodzi).

SCENA IV.
Inna część placu boju.
(Alarm, utarczki; wchodzą: Król, książę Henryk, książę Jan i Westmoreland).

Król Henr.  Odejdź, Henryku, twa krew płynie strugą.
Janie z Lancaster, bądź mu towarzyszem.
Ks. Jan.  I ja przód muszę krwi mej trochę wylać.
Ks. Henr.  Pokaż się królu, twoja nieobecność
Przyjaciół twoich może niepokoić.
Król Henr.  Wracam do boju. Lordzie Westmoreland,
Prowadź Henryka do jego namiotu.
Westmor.  Więc pozwól, książę, niech cię odprowadzę.
Ks. Henr.  Mnie? Twej pomocy nie trzeba mi wcale.
Uchowaj Boże, by małe draśnięcie
Wygnało księcia Walii z placu boju,
Gdzie szlachtę naszą w krwi depczą kopyta,
A buntownicy w mordach tryumfują!
Ks. Jan.  Westmorelandzie, czas darmo tracimy;
Idźmy, gdzie nasza wzywa nas powinność.

(Wychodzą: książę Jan i Westmoreland).

Ks. Henr.  Bóg świadkiem, żeś mnie oszukał, Lancastrze,
Nie przypuszczałem w tobie tej dzielności.

Przódy jak brata kochałem cię, Janie,
Teraz cię kocham jak mą własną duszę.
Król Henr.  Widziałem, jak się starł na szablę z Percym;
Ani myślałem, że taki wyrostek
W takiej rozprawie tak dzielnie się sprawi.
Ks. Henr.  Wszystkim nam dzieciuch ten dodaje męstwa.

(Wychodzi. — Alarm. Wbiega Douglas).

Douglas.  Nowy król! Rosną niby hydry głowy.
Ja jestem Douglas dla wszystkich fatalny,
Którzy na zbroi noszą te kolory.
Kto jesteś, króla co przyjąłeś rolę?
Król Henr.  Jestem król Henryk; boleję Douglasie,
Że tyle cieniów króla napotkałeś
A nie samego króla. Dwóch mam synów,
Którzy szukają ciebie i Percego;
Lecz gdy szczęśliwy los cię tu sprowadził,
Zmierzę się z tobą; miej się ku obronie.
Douglas.  Boję się, żebyś nowym nie był cieniem,
Chociaż, wyznaję, królewską masz postać.
Ktokolwiek jesteś, wiem, że jesteś moim;
A to jest sposób, w jaki cię zwyciężę.

(Walczą; król jest w niebezpieczeństwie; wbiega książę Henryk).

Ks. Henr.  Nikczemny Szkocie, podnieś teraz głowę,
Albo jej nigdy więcej nie podniesiesz!
Męstwo Stafforda, Blunta i Shirleya
Dłoń mą natęża. Jestem książę Walii,
Co nigdy jeszcze daremno nie groził,
Nie obiecywał bez chęci wypłaty.

(Walczą. Douglas ucieka).

Śmiało, mój królu! W jakim jesteś stanie?
Posiłków żąda sir Mikołaj Gawsey,
Żąda ich Clifton; lecę do Cliftona.
Król Henr.  Czekaj, Henryku, choć na chwilę wytchnij.
Stracone dobre imię odzyskałeś,
A w taką porę przynosząc mi pomoc,
Dowiodłeś, że ci drogie jest me życie.
Ks. Henr.  Kto ci powiedział, żem twej śmierci pragnął,
Bóg widzi, czarną kalał mnie potwarzą.

Gdyby tak było, nie mógłżem zostawić
Ręki Douglasa wzniesionej nad tobą?
Wszak to był sposób równie niewątpliwy,
Jak wszystkie świata całego trucizny,
A syna twego od zdrady uwalniał.
Król Henr.  Śpiesz do Cliftona, ja poniosę pomoc
Mikołajowi Gawsey.

(Wychodzi król Henryk. Wchodzi Hotspur).

Hotspur.  Jeśli nie błądzę, jesteś Harry Monmouth.
Ks. Henr.  Mówisz, jakgdybym chciał me imię taić.
Hotspur.  Ja jestem Harry Percy.
Ks. Henr.  To przed sobą
Widzę dzielnego herszta buntowników.
Ja jestem książę Walii; nie myśl, Percy,
Byś dłużej chwalą mógł się ze mną dzielić:
Dwie gwiazd nie mogą jedną krążyć sferą,
I Anglii trudno dwa znieść królowania:
Henryka Percy i książęcia Walii.
Hotspur.  Znosić je wkrótce ustanie potrzeba:
Śmierci jednego wybiła godzina.
Dalby Bóg, aby twoje teraz imię
Tak głośne było śród bojów jak moje!
Ks. Henr.  Nim się rozstaniem głośniejszem je zrobię.
Wszystkie honoru pączki z twego hełmu
Zbiorę na wieniec dla mojego czoła.
Hotspur.  Nie mogę dłużej przechwałek tych słuchać. (Walczą).

(Wchodzi Falstaff).

Falstaff.  Dobra odpowiedź, Henrysiu. Dalejże go! Henrysiu.
To nie przelewki, możesz mi wierzyć.

(Wchodzi Douglas; walczy z Falstaffem, który upada jakby zabity. Douglas wychodzi. — Hotspur ranny upada).

Hotspur.  Henryku, młodość wydarłeś mi moją!
Łatwiej kruchego zniósłbym życia stratę,
Niż chwałę twoją na mnie zarobioną;
Myśl ta boleśniej duszę moją rani,
Niż oręż ciało: ale ludzkie myśli
Niewolnicami są ludzkiego życia,
A ludzkie życie igraszką jest czasu,

I czas, pan świata, koniec swój mieć musi.
Mógłbym prorocze słowa teraz wyrzec,
Lecz zimna śmierci dłoń język mi wiąże.
Nie, Percy, jesteś tylko prochu garstką,
Strawą — (umiera).
Ks. Henr.  Robaków, mój waleczny Percy.
Żegnam cię wielkie bohatera serce!
Jak się ściągnęłaś dumo źle utkana!
Dopóki dusza w tem mieszkała ciele,
Królestwo ciasną było mu siedzibą,
Dwa teraz kroki najpodlejszej ziemi
Dosyć dla niego. Ziemia ta co dźwiga
Twe ciało, nie ma żyjącego męża
Twojej dzielności. Percy, gdybyś jeszcze
Na mych uwielbień czuły był oznaki,
W swoich uczuciach mniej byłbym wylany.
Twarz porąbaną pozwól mi osłonić;
Przez wzgląd na ciebie sam sobie dziękuję
Za tę oddaną usługę przyjaźni.
Bądź zdrów! Do nieba chwałę twoją zabierz!
Hańba niech twoja w grobie twym śpi z tobą,
Ale nagrobek twój niech o niej milczy!

(Spostrzegając Falstaffa).

Stara znajomość! Toż wszystko to ciało
Trochę żywota nie mogło utrzymać?
Bądź zdrów, mój Jasiu! Łatwiejby mi było
Stracić lepszego od ciebie człowieka.
Twoja utrata ciężkąby mi była,
Gdybym się szczerze w pustocie zakochał.
Śmierć dziś tłustszego nie zwaliła zwierza,
Choć niejednego lepszego rycerza.
Nim cię w grób złożę balsamowanego,
Śpij na krwi łożu, przy boku Percego (wychodzi).

Falstaff  (podnosząc się powoli). Balsamowanego! Jeśli mnie nabalsamujesz dzisiaj, to pozwalam ci posolić i zjeść mnie jutro. Do kroćset beczek! wielki był czas zabitego udawać; inaczej ten gorący smok szkocki byłby mi rachunek mój uregulował. Udawać? kłamię; nie jestem udaniem; umrzeć jest być udaniem, bo tylko udaniem jest człowiek nie mający życia człowieka, ale udawać umarłego, żeby przez to ocalić życie, to nie jest być udaniem, to jest prawdziwy, doskonały obraz życia. Najlepszą połową męstwa jest dyskrecya; właśnie tą połową uratowałem całe moje życie. Na uczciwość, ten saletra Percy, choć umarły, strachem mnie przejmuje. A nużby i on udawał i powstał. Boję się, żeby z dwóch udawyań jego nie było lepsze. Dam mu więc zupełną pewność i przysięgnę, że ja go zabiłem. Bo i dlaczegóż nie miałby powstać tak dobrze jak ja? Naoczny tylko świadek mógłby o kłamstwo mnie posądzić, a nikt mnie nie widzi. A więc mopanku (daje mu pchnięcie w udo). Chodź ze mną! (Bierze go na plecy). (Wchodzą: książę Henryk i książę Jan).
Ks. Henr.  Chodź, bracie Janie; krwią nieprzyjaciela
Dobrze dziewiczą pokropiłeś szablę.
Ks. Jan.  Cicho! co widzę? Czy mi nie mówiłeś,
Że ten otyły człowiek był zabity?
Ks. Henr.  Sam go widziałem bez ducha w krwi kale.
Człeku, czy żyjesz? Czy to widmo jakie
Naszym się oczom w chwili tej urąga?
Przemów! Nie chcemy oczom naszym wierzyć,
Na świadków jeszcze przyzywamy uszy.
Nie, ty nie jesteś, czem się być wydajesz.
Falstaff.  Nie, niewątpliwie, nie jestem podwójnym człowiekiem. Ale jeśli nie jestem Jasiem Falstaffem, to jestem Maćkiem. Oto jest Percy. (Rzuca trupa na ziemię). Jeśli twój ojciec chce mi za to tytuł jaki udzielić, to dobrze; jeśli nie, to niech sobie sam zabije następnego Percego. Spodziewam się zostać hrabią lub księciem, daję słowo.
Ks. Henr.  Co? Wszak to ja sam zabiłem Percego, a ciebie widziałem bez ducha na ziemi.
Falstaff.  Ty? Panie! Panie! Jakże świat ten kłamstwu oddany! Przyznaję, że leżałem na ziemi i bez tchu, jak on właśnie; ale porwaliśmy się obadwa i biliśmy się dobrą godzinę wedle shrewsburskiego zegaru. Jeśli mi uwierzą, to dobrze; jeśli nie, niech grzech ten spadnie na ludzi, których powinnością nagradzać męstwo. Będę do upadłego utrzymywał, że tę ranę w udo ja mu zadałem, i gdyby żył, a chciał temu przeczyć, do kroćset beczek! dałbym mu do zjedzenia kawałek mojej szabli.
Ks. Jan.  Nigdym dziwniejszej powieści nie słyszał.
Ks. Henr.  Boć to i człowiek najdziwniejszy, bracie.
Więc weź na barki szlachetne to brzemię;
Jeśli to kłamstwo może ci posłużyć,
Dam mu pozłotę jak zdołam najlepszą.

(Słychać sygnał odwrotu).

To znak odwrotu: zwycięstwo jest nasze.
Chodź ze mną, bracie, policzyć na placu
Przyjaciół naszych żywych i poległych.

(Wychodzą: książę Henryk i książę Jan).

Falstaff.  I ja pociągnę za nimi, po nagrodę, jak powiadają. Kto mnie nagrodzi, niech mu to Pan Bóg wynagrodzi! Jak zostanę wielkim, zrobię się cieńszym, bo wezmę na purgans, wyrzeknę się kseresu i zacznę uczciwe życie, jak na magnata przystoi. (Wychodzi unosząc trupa).

SCENA V.
Inna część placu boju.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: król Henryk, książę Henryk, książę Jan, Westmoreland i inni; Worcester i Vernon jako jeńcy).

Król Henr.  Taka to zawsze na bunt spada kara.
Lordzie Worcester, pośle przeniewierczy,
Przez twoje usta wszystkim wam posłałem
Me przebaczenie, łaskę, miłość moją,
A tyś słów moich przekręcił znaczenie,
Twego synowca ufność oszukałeś.
Trzech z mojej strony zabitych rycerzy,
I hrabia jeden, i tysiące innych
Tejby godziny cieszyło się życiem,
Gdybyś jak dobry poniósł chrześcijanin
Poselstwo moje armii buntowników.

Worcest.  Szedłem za radą mego bezpieczeństwa,
A jestem gotów znieść wszystko cierpliwie,
Co na mnie spadnie konieczności prawem.
Król Henr.  Niech zaraz giną Vernon i Worcester;
O losie innych później postanowim.

(Wychodzą: Worcester i Vernon pod strażą).

Jaki stan boju?
Ks. Henr.  Szlachetny Szkot Douglas,
Widząc zwycięstwo na naszych sztandarach,
Gdy Percy poległ, gdy jego żołnierze
Na skrzydłach trwogi z placu uchodzili,
Odwrócił konia i w śpiesznej ucieczce
Spadając z góry tak ciężko się potłukł,
Że się w pogoni naszych dostał ręce.
Teraz w namiocie moim jeńcem leży,
A ja cię błagam o łaskę tę, królu,
Bym mógł osobą jego rozporządzić.
Król Henr.  Z całego serca.
Ks. Henr.  Idź, bracie mój Janie,
Bądź szlachetnego poselstwa heroldem,
Śpiesz, Douglasowi w mem powiedz imieniu,
Że bez okupu wolność mu powracam.
Dzielności jego ślad na hełmach naszych
Dał mi naukę, jak szanować męstwo
Żyjące w piersiach wrogów nawet naszych.
Król Henr.  Teraz rozdzielić hufce nam wypadnie:
Z Westmorelandem ty, synu mój Janie,
Ku Yorkowi co śpieszniej pociągniesz,
Gdzie Northumberland i Scroop arcybiskup
Zbierają siły i bronić się myślą.
Z tobą, Henryku, do Walii pociągnę,
Na Glendowera i hrabiego Marchii.
Daj Bóg podobne zwycięstwo nad nimi,
A bunt ucichnie na całej tej ziemi;
Niech przód do pochew nie wrócą pałasze,
Póki z rąk wrogów nie wydrzem co nasze. (Wychodzą).







  1. »The History of Henry the Fourth. With the Battell of Shrewsburie, betweene the King and Lord Henry Percy, surnamed Henry Hotspur of North. With the humourous conceits of Sir John Falstaffe. At London, printed by P. S. for Andrew Wise, dwelling in Paulus Churchyard at the Angel«.
  2. »Falstaff shall die of a sweat, unless already he be killed with yours hard opinions; for Oldcastle died a martyr, and this is not the man«.
  3. Służba, pełniąca rozkazy szeryfa, niby żandarmerya, nosiła kaftany z bawolej skóry.
  4. Część rowu otaczającego Londyn, pełna wody błotnistej, czarnej i śmierdzącej, której unikali mieszkańcy jak siedliska zarazy i śmierci.
  5. Stary Mikołaj (Old Nich) znaczył w języku złodziei dyabła, a złodzieje zwali się wyznawcami świętego Mikołaja.
  6. W języku myśliwców mówi się o zającu otoczonym przez charty, że się modli.
  7. Bazyliszek, ciężkie działo, niegdyś używane, a ciskające czterdziestofuntowe kule.
  8. Esperance, godło rodziny Percy.
  9. Rivo! wykrzyknik pijaków, jak u Greków Evohe!
  10. Przypis własny Wikiźródeł Ecce signum (z łac.) — oto znak.
  11. Kendal, miasto w Westmoreland, sławne z wyrobów sukiennych. Zielony kolor kendalski był farbą Robin-Hooda i wesołych jego łuczników.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Ex tempore (z łac) — na poczekaniu, bez zwłoki, od zaraz.
  13. Finsbury, byto w XVI wieku ulubionem miejscem przechadzki mieszczan londyńskich.
  14. Panna Maryanna, kochanka Robin-Hooda; w popularnych farsach była zwykle przedstawianą przez mężczyznę.
  15. Tak nazywali gorliwi protestanci papieża Grzegorza VII.
  16. Persak albo prusak, popularne nazwisko karaczana.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.