Póki były w spiżarni sadło i słonina, Lizał się panu kocina:
Oczki przymilał, na ramieniu siadał,
A słoninkę pomału jak zjadał, tak zjadał.
Pan się nawet z nim dzielił własnemi potrawy;
Jednem słowem, kochał go i był nań łaskawy.
Brał go nawet częstokroć do swojej pościeli;
Przytem mu jeszcze więcej zjednał przyjacieli,
Którzy, kochając pana, kochali i kota. Ale cóż robi niecnota?
Gdy go już zapach nie dochodzi szperki,
Gdy się zjadły z komory gomółki i serki,
Kiedy już wychodziła z szafki leguminka, Inaksza u kotka minka. Pieszczotną zmienił naturę, Wzniósł ogon w górę. Zgasła zmyślona pokora, Słowem, inny niż był wczora. Ba! nawet gdy teraz spotka Pana kotek, a pan kotka, Kot niby pana nie widzi. Pono on się tego wstydzi, Że mu lizał łapki, Gdy zjadał ochłapki; A dziś z miną hardą Nagradza je wzgardą.
Ale to jeszcze mniejsza, jeszcze niedziwota,
Tak brzydkiej niewdzięczności doświadczać od kota, Lecz człowiek, wyższy nad zwierzę, A tak, rzekłszy prawdę, szczerze, Częściej czyni coś dla czego. — Któż w świecie nie doznał tego?