Konopielka/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rzeki, prawdziwie, nie było! Dno sterczało karpami i kłodami szczerniałymi na węgiel, trawy, bluszcz leżeli zwałami, wyschli na siano. Gdzieniegdzie na błocie gnili ryby, kaczki czaplali sie w grzęzi, wybierali padło jak z koryta. Tylko głębiny przemienili sie w sadzawki i błota: tu dzieci buszowali z koszami, koszami rybe łapali! Nie, tego jeszcze nie było! Spojrzawszy na wschód, na północ, widziało sie plechy czarnego szlamu, ale więcej zieloności, dawne moczary, co ciągneli sie hen, pod Turośń, Juchnowiec, Ryboły, przemieniali sie w dzikie łąki. Suchimi nogami możno było iść i iść, droga łatwa: tylko kto tymi suchimi drogami nadjedzie, nadejdzie i czego? Urzędniki, kołchoz robić! Przyjado jakim pociągiem, jak straszo Domin, załadujo całe Taplary i wywiozo dzie zechco!
Przechadzał sie ja z kulasko jak biskup: pomaluśku, po pół kroczku, bolało jeszcze. A lato było na całego.
Dzień po Janie przychodze z łąkow, widze: na podworzu stoi fóra, Orelow Antoch na niej siedzi.
A co ty tak siedzisz? pytam sie ja z boku.
A czekam.
A na kogo?
A na uczycielke.
A co?
A powioze na stacje.
Uczycielke?
Toż mowie.
Na stacje?
Nu na pociąg. Dunaj mnie naznaczyli.
To odjeżdża?
Jakby nie odjeżdżała, to by ja nie odwoził.
Wchodze, prawdziwie, upycha szmatki w torbe i waliski, Handzia nad nio, dzieci!
Ach, wrócił pan nareszcie, mówi, myślałam, że wyjade bez pożegnania.
To pani wyjeżdża?
A tak, nareszcie koniec roku! mowi radośnie. Wakacje!
A w cieniutkiej sukience jest, w czerwone kwiatki: w talji przewiązana paskiem, ręce nogi gołe, opalona mocno, ale nie tak czerwono jak nasze baby: skóra jakby przydymiona. Zwija sie po chacie bardzo wesoła.
Ale chiba nie na zawsze? pytam sie: Jesienio nazad wróci sie?
Wrócę albo nie wrócę, ona odpowiada bez żadnego smutku: Może ktoś inny tu do was przyjedzie. Lepszy.
Stoje jak zamarznięty! Jak to? Wyjedzie i nic? I po wszystkim? Niby niczego ja nie spodziewał sie od niej, ale jak to: szast prast i nima? Nu a my? A chata bez niej, jak to bedzie! Niby sie z nio nie gadało, ale cały czas, choroba, cały czas jakby sie z nio kłóciło! W chacie jej nie było, a jakby była i to zawsze najważniejsza. I jak to: siądzie sobie na fóre, pojedzie i nigdy jej sie nie zobaczy? Aż mnie żebro zakłuło, co to, jakoś tak jest, jakby coś zginąć miało, przepaść! Coś ważnego!
Wychodze z chaty. Jedź, mówie do Antocha.
Bez niej?
Ale do domu. Ja odwioze.
Abo dasz rade?
Moja rzecz.
Szkoda czasu na gadanie: już woz od Michała ciągne, spodówke, laterki wkładam, wrzucam półkoszki, grochowiny, przykrywam radnem, już i Siwke z chlewa wywodze, prętko czyszcze, raz dwa chomont naciągam, zakładam duge, lejcam: pódjeżdżam pód chate, przywiązuje. I do chaty! Kubek wody, myje sie z ręki nad ceberkiem, z gęby, i do sieni: cholewki naciągam, biere lepszy palcik, lepsze czapke. I na dwor, na woz.
Wychodzo obydwie, za nimi dzieci. To pan? dziwi sie ona, pan mnie odwiezie?
Nie dasz rady, Kazik, po co to tobie? szkoduje Handzia.
Ja nic nie mówie, czekam.
Kłado w półkoszki plecak, torbe, waliske, figurka do rączki przywiązana, papierem owinięta. Handzia wciska jej koszyk przykryty obrusikiem, cały czas ślozy obcierawszy. A ta nic, uśmiecha sie jeszcze, zimna jak z kamienia. Pocałowała dzieci w czoło, Ziutkowi ręke podała, a kiedy do Handzi przystąpiła, ta rozryczała sie w głos, po dzieciaku chiba mniej płakała. Nawet tato czapko oczy wycierajo: A niech panienka przyjedzie do nas latem, zapraszajo.
Kto wie, może wpadne, tak pod koniec lipca.
Na Anne, mówio tato, bedzie odpust w Turośni. Przyjedzie? Niech przyjedzie!
Przyjedzie! śmieje sie ona i macha palcami. To ja lejce szarpie, ruszamy. Uczycielka jeszcze im ręko pomachuje: rozryczeli sie cało hurmo, wychodzo za nami na droge. Objeżdżamy klon. Ona siedzi przy mnie jak żonka. A wzdłuż płotow widze głowy: baby stojo, męszczyzny, rozniosło sie, że ona odjeżdża. Czekajo.
Dowidzenia panience! krzyczo za nami.
A kiedy przyjedzie?
A niech tam o nas nie zapomni!
Co złego to nie my!
Jaka ładna para!
A niechaj sie pani szczęści!
Boże prowadź!
Niechby na żniwa ostała!
Ona coś im odkrzykuje, to to, to tamto, ręko pomachuje, śmieje sie. Dojeżdżamy do Dunajow, tu zeskakuje z fóry, gibka to ona jest, a w tej sukience to sie, choroba, przegibuje jeszcze bardziej. Całuje sie z cało rodzino, a z pietnaścioro ich stało: Dunaj, Dunaicha, chłopcy, dzieci, babka, Jozik z młodo żonko.
Nie chcemy nikogo innego, pani musi wrócić! dopominajo sie Dunaj. Pani jak nasza druga córka, popłakujo Dunaicha. A babka skrzeczo zza płota: Ładna para, ładna para.
Dowidzenia, dowidzenia! mówi ona, wskakuje zgrabnie boczkiem na siedzenie: Dziękuję za wszystko. Dowidzenia, nigdy was nie zapomnę!
A niech przyjedzie kiedy w odwiedki! zapraszajo.
Ruszam, ona odkręcona jeszcze macha ręką, odkrzykuje: Może na Annę, na odpust. Dowidzenia!
Jeszcze sie ogląda, za wiosko. Ja siedze wyprostowany, naprzód patrze.
Jedziem. Na wygonie Filip lata wkoło topolki. Nasze turkotanie posłyszał: Pszczoły, krzyczy, pszczoły, cały roj siedzi! O Jezu, uciekno!
Wołaj Maciejka na pomoc! radze.
Uczycielka śmieje sie, macha jemu ręko, ale na pusto, on lata jak opętany, kożuszkiem sie opędza. Wtem myczenie słysze z tyłu! Oglądamy sie: cielak, ciele za furo leci, stąpa sobie jak źrebaczek! Do kobyły meczy, ona sie ogląda, rży do niego!
Nie dziwne to, mówie. Nie straszne?
Nic strasznego, na to ona, w jednym chlewie stojo, zżyli sie.
Ciele z kobyło?
Czemu nie, czytało sie i o dziwniejszych rzeczach. I cichnie, duma. Jedziem, ciele stąpa przy kobyle bok w bok, jak przyprzężone! Objeżdżamy kłode, bo podrzuci, a boje sie bolu w kości. Jarzębinka Jurczakowa. Wierzba co Wrona zamarz. Sokory. Kurhan, mogiłki, stara chwoja, jełowiec z rosochami: żółty, usycha, korzeni ja popodcinał. Z kurhana zjeżdżamy, judaszowa osina, Marysia, dęb. I las już.
Nic nie mowimy, nic nie gadamy. Nasza brzezina. Mazurowa. Woz na korzeniach podrzuca, choroba, boli, w kulszy boli. Las kończy sie, już i bagno. Ale co to za bagno! Dzie błoto, wody, dzikie kaczki, czapli? Czemu ciasto nie ciamka na szprychach, nie chlupie o spodówke? Siwka sucho nogo idzie, stąpa sobie równiusieńko jak panienka, jakby szła po gumnie, nie po bagnie, ciele przy niej drypcze, rabe, zgrabniutkie, łasi sie. A wkoło trawy i trawy, łąka, zieloniutko, tylko pierwsze trawy rosno tak zielono.
A dlaczego pan jedzie starą drogą, dziwi sie ona. Przecież sucho, można by już na przełaj! Prawdziwie, droga kręci sie, zawija od kępy do kępy, od olszynki do brzezinki, o, niełatwo było kiedyś znaleźć dla woza trochu suchszego gruntu między błotami i grzęzawami. Kręcić trzeba było, chytrzyć, objeżdżać, nawracać.
Droga drogo, mówie.
To co: będzie pan okrążał wody, których nie ma?
Tak wszystkie jeżdżo. A ona:
Ale ktoś musi tę nowę drogę zacząć!
Dojeżdżamy do Topielka. Prawdziwie, jak gadali: ziemia obsiadła, widać to po drzewach, karpy sie wydeli. A błoto porozpękało sie, dziury, szczelubiny, jakby kto siekiero nasiekał, wkoło trawy rosno, pierwsze, ale już całkiem gęsto. Szuwar pod olszyno posiwiał, schnie. Nawet kobyła sie rozgląda, jakby i ona okolicy nie poznawała.
Topielko, mówie w głos. Ale czyż to Topielko? Jezu, latem tutaj koń do brzucha grzęznął! Osi w błocie sie chowali. A wiosno, jesienio? Niejednego konia, niejeden woz łańcuchami sie ściągało z tej topieli, ech, była droga! I nima! Ot, psiapary, co zrobili, nima Topielka! Co oni, cholery, wyprawiajo, a żeby ich! Takie bagno, takie okolice zmarnować! Toż tu teraz dzieciak przejdzie, Matkoboska co sie robi. Czy napewno już co było nie odstanie sie, nie wroci? pytam uczycielki: Nie odmieni sie? Ona nic nie gada. Nu pewnie, co dla takiej Topielko. Niby w Taplarach żyła, ale ileż żyła, jak żyła, onaż nie taplarska. Jak sie radowała, że wyjeżdża! Tak to z nimi włóczęgami: przyjedzie, naszkodzi, jedzie dalej.
To prawdziwie namyśliła sie pani nie wracać już do nas? pytam sie i słysze, że nie, raczej do Taplarów nie wróci.
Czy to u nas tak niedobrze? A może pani na nas obrażona?
Nie, bardzo ładnie będę was sobie wspominała, odpowiada, ale chciałoby sie gdzieś w nowe miejsce.
A to w nowym bedzie lepiej?
Nowe miejsce, nowi ludzie.
To do nowych miejscow panie ciągnie?
Lubie zmieniać, mówi ona, to ciekawe.
U nas też by było ciekawie, jakby pani z nami dłużej pobyła, zżyła sie. Nawet kamień jak długo na jednym miejscu, to mchem porośnie, a co gadać o człowieku!
Właśnie, odpowiada ona, zasiedziałam sie u was, murszeję.
Tak? To woli pani ciągać sie z miejsca w miejsce, od ludziow do ludziow, i pozostać sie kamieniem gołym? Nie zakwitnąć?
Ścichła, coś tam myśli, duma, grochowinke wyciągneła, pogryza. Aż tłumaczy sie, że my, taplarskie, to co innego: siedzim jak kamienie w trawie, nie śpieszym sie, bo mamy w zapasie niebo i wieczność. Ale jak ktoś wie, że po śmierci nic, tylko piach, to żałuje życia na powtarzanie jednego, na nasze kręcenie sie w kółko, taki chce nowego i tylko nowego, jak najwięcej nowego.
Ale, machnęła ręko, nie czas, nie miejsce żeby gadać o takich smutnych sprawach, tak ładnie dziś jest, zielono!
Przestraszyło mnie, że ona w niebo nie wierzy! A jak w niebo to i w Boga! Pierwszy raz ja widział na swoje oczy kogoś, kto w Pana Boga nie wierzy! Słyszało sie, że bywajo takie na świecie, opowiadali ludzi, podobno nawet żenio sie takie i dzieci majo! Słuchało sie, ale nie dowierzało: jakże możno w niebo piekło nie wierzyć! W aniołow, świętych, Matkeboske! Jak sie w to nie wierzy, to nic tylko nóż brać i ludzi rżnąć, i sobie głowe urżnąć, abo sie powiesić, utopić. Na co żyć! Patrze ja z boku na te uczycielke: ładna, uczona, ale to nie dziewczyna! To łojma, czarcicha!
A pani z nami różaniec mówiła, pytam sie cicho, toż pamiętam: modliła sie pani!
Tak, odpowiada, przepraszam was za to, z ciekawości to zrobiłam.
Z ciekawości?
Jak ja słuchał o takich co w Boga nie wierzo, przedstawiali sie mnie zawsze ludzi nieszczęśliwe: jeden oczow nima, czerwonymi jamami świeci, drugi bez języka, trzeci z obciętymi rękami, inny z oberwano paszczęko, a każdy smutny, głodny i jęczy! O tym, że i baba abo dziewczyna może nie wierzyć w wiarę, nigdy ja nie myślał, to całkiem nie do pomyślenia, żeby baba abo dziewczyna w wiare nie wierzyła!
A ta tu siedzi przy mnie, w cieniutkiej sukience, ręce gołe opalone, twarz opalona, czerniawa. Może od tej bezbożności ona czarniawa, inna niż nasze dziewczęta, cygańska jakaś. Ciekawe czy cygany w Boga wierzo.
I znowuś lasek, przez Borki jedziem, na korzeniach podrzuca, a bok mnie boli coraz bardziej. Patrze przed konia i boje sie każdego korzenia, każdego kamuszka co sterczy w koleinie. Chciał ja, to mam, cierpie za czarownice, nie trzeba było Antocha odprawiać. Ale jęczyć to ja nie bede: zęby zaciskam, boli psiakrew, uch jak boli! Ale ona pyta sie:
To pan, panie Kaziku, nigdy z Taplar nie wyjeżdżał i nie wyjedzie?
Nie wyjade, mówie, a jakby mnie chcieli siło wygonić, to poprosze żeby mnie przedtem oczy wyłupili. Abo skóre zderli.
Oj, panie Kazimierzu, coś mi sie zdaje, że nie tyle panu żal starego, co strach przed nowym. Nie chce pan zmiany, bo boi sie pan, że nie poradzi sobie z nowymi ludźmi, z nową robotą. Tak, żeby w świat ruszyć, trzeba być troche przygotowanym. A pan nawet pisać nie umie.
Ja już niemłody, mówie na to, ja chce dożywać po swojemu.
Niemłody? Ledwo trzydziestka panu minęła, a pan już starego udaje? Toż z pana zdolny człowiek, raz dwa może szkołe skończyć. I nie musi pan siedzieć do śmierci w Taplarach.
A dzie?
A choćby do miasta wyjechać! Potrzebują robotników w fabrykach, na budowach.
Jakto? A żonka? A dzieci? A gospodarka?
Gospodarstwo można sprzedać, żonę i dzieci zabrać z sobą, tylko na tym zyskają.
A tu boli, boli nie do wytrzymania: Uff, bliżej mnie na mogiłki, niż do miasta! jęcze i trudno: kobyłe strzymuje i chce nie chce w grochowiny sie obsuwam, bol kulsze rozsadza, w boku skręca!
Ona nade mno sie pochyla przestraszona: I po co było, po co było?
I co sie nie robi? Kiedy tak leże i jęcze, ona mnie czapke zdymuje i po włosach gładzi i przestaje ja syczyć z bolu: truchleje ze strachu.
Niech pan zejdzie na trawę! mówi ona i zeskoczywszy z fóry dźwigać mnie chce na ziemie. Matkoboska jedyna, co sie robi! Szarpie ja za lejcy: Jedziem! Nie, nie, niech pan odpocznie! zapiera sie ona i, widze, wszystko idzie do tego, o czym ja bojał sie myślić. I kto to robi, ja, ona, czy kto inny, kto sprawił, że leże już na trawie, a ona mnie włosy gładzi? Rękawem oczy nakrywam, żeby nie widziała, nie bol chce zataić, ale strach, strach!
Gładzi po włosach, po rękach, a ja czuje, że to wszystko rozdygotane w środku układa sie, uładza. Zdyjmuje ręke z oczow i łokciami sie podperszy patrze na fóre: wszystko w porządku, Siwka na poboczu trawe skubie, ciele sobie listki z brzezinki obgryza, chwościkiem fajta, droga pusta. Słonko prześwieca sie smugami przez chwojki, stoi wysoko. No i wyciągam ja ręke i przyciągam uczycielke do siebie, jak ona w Boga nie wierzy, to pewnie i nie grzech z tako. I prawdziwie, nie opiera sie: oczow nie zamykawszy sune rękami po nogach i sukienke podciągam i ściągam: żeby goła była, jak łojma, i zaraz jednym szarpnięciem zrzucam i resztki, ona mnie całuje po głowie, fe, tego nie lubie, a sobie tylko pasek rozszpilam i rozchylam sie trochu, bo tu nie o to idzie, żeby ja był goły, ale żeby ona, i nie o zwyczajne tam i nazad, ale o coś jeszcze: robie to, co sie robi, ale już pomału przekręcam sie, kłade sie na zdrowy bok, z boku na plecy: tak kręce, żeby i nade mno pokiwała sie rozmodlona jak pod lampo.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.