Koledzy (Niewiadomska, 1908)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Koledzy
Pochodzenie Dotrzymuj słowa. Koledzy. Samolub
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Koledzy.



Ludwiś, Antoś i Czesławek uczyli się razem, a co to była za nauka! Dużo dzieci lubi się uczyć, ale nikt bardziej od nich. Szli na lekcję, jak na największą przyjemność; na widok pana Mieczysława, swego nauczyciela, aż się rumienili z radości, a serca uderzały im mocniej; podczas lekcji uważali jak w kościele, a co ciekawych rzeczy dowiadywali się codzień!
Pan Mieczysław także bardzo lubił chłopców, bo któryż nauczyciel nie lubi pilnych dzieci, starał się też rzecz każdą wytłumaczyć im tak doskonale, że uczniowie rozumieli go z łatwością i pamiętali wszystko, co powiedział.
Raz ojciec rzekł do Antosia:
— Ubierz się, Antosiu, pójdziesz z nami do teatru, — grają sztukę bardzo dla dzieci stosowną.
Antoś się zarumienił i szepnął nieśmiało:
— Nie umiem jeszcze lekcji.
— Nie umiesz? To źle, chłopcze. Trzeba się było pospieszyć. Ale moja w tem wina: powinienem był wcześniej powiedzieć ci, że wieczorem nie będzie czasu na naukę. No, to opuścisz jutro lekcję. Jesteś pilnym uczniem, więc postarasz się później wynagrodzić sobie tę stratę.
Antoś pocałował ojca w rękę i wybiegł szybko do drugiego pokoju, aby się przebrać, lecz wrócił wkrótce zmieszany i nieśmiało zbliżył się do matki:
— Mateczko! — szepnął — ja wolę nie iść do teatru i nie opuścić lekcji; byłoby mi jutro bardzo przykro, a dziś z pewnością nie mógłbym bawić się dobrze...
Matka uściskała chłopczyka i powtórzyła jego słowa ojcu, który zgodził się chętnie zostawić go w domu, pochwalił pilność i powiedział, iż się niezmiernie cieszy, że jego jedynak tak lubi naukę.
I Antosiowi wcale nie żal było teatru, ani troszeczkę, — a nazajutrz pan Mieczysław takie ciekawe rzeczy opowiadał, że chłopczyk co chwila prawie myślał sobie:
— Jak to dobrze! jak to dobrze, że nie poszedłem do teatru i nie opuściłem tej lekcji.
I za nic w świecie nie opuściłby żadnej.
Ludwiś niemniej był pilny, a Czesławek, choć nietak zdolny, pracą i usilnością dorównywał kolegom. Każdy z nich zresztą miał swój przedmiot ulubiony: Antosia zajmowały najbardziej pogadanki o świecie, zwierzętach, różnych zjawiskach, roślinach, niezmiernie przytem lubił wszelkie doświadczenia i tak wszystko pojmował, że kolegom tłumaczył, jeżeli zapomnieli czego. Czesławek był matematykiem: liczył tak wybornie, że sam pan Mieczysław się dziwił; nie zdarzyło się nigdy, żeby nie rozwiązał najtrudniejszego zadania. Ludwiś znów lubił historję, opowiadania o bitwach, bohaterach i różnych wielkich czynach.
Razu jednego pan Mieczysław ze zdziwieniem dwóch tylko zastał na lekcji chłopczyków: Antosia i Czesławka.
— Cóż to się stało Ludwikowi? — spytał.
Obaj chłopcy mieli bardzo poważne miny.
— Upadł wczoraj i zwichnął nogę — odpowiedział Antoś.
— Gdzie? jakim sposobem?
— Goniliśmy się na podwórzu u Czesławka, na dużym, brukowanym placu; Ludwiś źle stąpił widać i już się podnieść nie mógł. Doktór powiedział, że poleży z tydzień.
— Biedny chłopiec! — rzekł pan Mieczysław — to dla niego wielka strata: możeby przez ten tydzień u niego były lekcje?
— On bardzo daleko mieszka, aż na Żórawiej ulicy.
— Mnie to nic nie szkodzi, żal mi go i chętnie pójdę codzień trochę dalej; wy tylko proście rodziców, żeby wam pozwolili.
Obaj chłopcy z wdzięcznością spojrzeli na nauczyciela.
Rozpoczęła się lekcja: Antoś odpowiadał jak zwykle wybornie, ale Czesławek jąkał się, zacinał, czerwienił, widocznem było, że niewiele umie. Pan Mieczysław znów się zdziwił i spojrzał na niego z wyrzutem, lecz milczał. Czesławek spuścił oczy, czuł widać swoją winę.
Zaczęła się arytmetyka. Tym razem Antoś dość trudne zadanie rozwiązał doskonale i z radością podał kajet nauczycielowi, Czesławek wyjął swój także, lecz była w nim tylko zaczęta i przekreślona robota.
— Co się to stało? — spytał pan Mieczysław. — Nie jesteś dziś przygotowany do lekcji. O lenistwo cię nie posądzam, lecz powiedz mi, dlaczego nic nie zrobiłeś i nie umiesz?
Czesławek bał się rozpłakać, więc milczał ze spuszczonemi oczyma i pobladłą twarzyczką, ale wyręczył go Antoś.
— To przez Ludwisia, proszę pana — rzekł cicho. — Czesławek odwiózł Ludwisia do domu, a że nikogo oprócz służącej nie było, został przy nim, okładał mu nogę zimną wodą, i tak zeszło do wieczora. Potem głowa go rozbolała, i nie mógł się już uczyć, ani zrobić zadania.
— Skąd-że wiesz o tem, Antosiu?
— Sam opowiadał mi dzisiaj.
— A ty byłeś przy tym wypadku?
— Byłem, proszę pana.
— I nie odwiozłeś Ludwisia?
— Czesławek się nim już zajął, więc nie byłem potrzebny, a obawiałem się, że potem nie zdążę odrobić lekcji.
— Bardzo byłeś przezorny, lecz wiesz co, Antosiu: postąpiłeś jak samolub. Czesławkowi powierzyłeś cały trud opieki nad kolegą, a sam myślałeś tylko o sobie i swoich lekcjach.
Zarumienił się Antoś i smutnie spojrzał na nauczyciela, pan Mieczysław zaś mówił dalej:
— Czesławek nie umie dziś lekcji, ale nie przez lenistwo lub lekkomyślność, tylko przez dobroć serca, przez to, że wolał narazić się na wstyd i przykrość, niż opuścić towarzysza, który pomocy jego potrzebował. Podaj mi rękę, Czesławku, jesteś poczciwym chłopcem, masz dobre, szlachetne serce, a to więcej znaczy, niż pilność i nauka.
Czesławek uszczęśliwiony podał rękę panu Mieczysławowi, który uścisnął ją serdecznie.
— Proszę pana — rzekł nieśmiało — Antoś byłby zrobił to samo.
— Nie wątpię o tem, moje dzieci... Antoś nie jest złym chłopcem, i gdyby ciebie nie było, zaopiekowałby się Ludwisiem; był jednak zadowolony, że go w tem wyręczyłeś. No, Antosiu, czy mam słuszność?
— Tak, proszę pana.
— A widzisz. Mnie tylko chodzi o to, żebyście zrozumieli, iż pilność jest pięknym przymiotem dziecka, ale dobroć daleko piękniejszym. Że więcej wart człowiek zacny i szlachetny, niż uczony, który tych przymiotów nie ma — i pragnę bardzo, bardzo, żebyście o tem całe życie pamiętali.
Chłopcy przyrzekli szczerze i dotrzymali słowa, bo zrozumieli wtedy, że uczonych ludzi można bardzo szanować, ale kochamy tylko dobrych i szlachetnych.
A któż nie chce być kochanym?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.