Kochanek Alicyi/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.
Alicya.

Pani de Nancey przebiegła szybko ogród, bez wymówienia słowa i wsiadła w towarzystwie pana Rocha do powozu który czekał na nią za furtą.
— No cóż? — zapytała nareszcie utkwiwszy pogardliwy cokolwiek wzrok, w swego towarzysza, który nie przyszedł jeszcze do siebie po gwałtownem wzruszeniu. — Co pan mówisz na to wszystko?
— Ah! pani hrabino — odpowiedział eks-adwokat — silna z pani kobieta... bardzo silna... za silna.
— Jakto?
— Pozwoli mi pani śmiało wypowiedzieć to co myślę?
— Zapewne! wymagam całej szczerości.
— A więc wyznam, że przed chwilą straciłaś pani wszelką miarę, wszelkie granice i że powiedziała pani wiele rzeczy, które lepiej było zamilczeć. Po co naprzykład było przypominać mężowi tyle nieprzyjemnych rzeczy? Po co lubować się w wyszczególnianiu czynów zdziałanych pod wpływem nienawiści i nienasyconej zemsty?
— Dla uzupełnienia tej zemsty i dla pokazania mej przebiegłości temu, którego dosięgłam! — odpowiedziała Blanka.
— Dlaczego wreszcie — mówił dalej eks-adwokat — powiedziałaś mu pani, że pierwsza jego żona była niewinną, i że zabijając ją, popełnił zwyczajne morderstwo?
— Bo to prawda!...
— Eh! pani hrabino, Montaigne powiedział: „Jeżeli trzymasz prawdę w garści, zamknij ją!“ Montaigne był filozofem...
— Co mnie obchodzi jego filozofja?
— Zapewne, ale gra ta z mężem pani, była niebezpieczną. Pikador zaczepiający byka w cyrku hiszpańskim, daje dowód mniejszej odwagi niż pani... Pobudzałaś pani do szaleństwa gniew pana hrabiego...
— Prawda — odpowiedziała pani de Nancey z dziką radością — to właśnie mnie cieszy! Kilkakrotnie w oczach jego dostrzegłam obłąkania ślady.
— Istotnie... i ja to zauważyłem... Sądzi pani?
— Oh! jestem tego pewną... Od dawien dawna przychodziło mi na myśl, że on skończy w domu warjatów...
— Ba! tem gorzej — rzekł znów pan Roch gryząc paznogcie — mało brakowało żeby się rzucił na panią i udusił ją...
— Byłbyś mnie pan bronił?
— Zapewne... zapewne... Byłbym rozwinął wiele energii... wiele... wiele... nie trzeba wątpić o tem... ale hrabia silniejszym jest odemnie.
— No! a gdyby mnie zabił, skazaliby go?
— Oh! tak jest...
— Na co?
— Do ciężkich robót, podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Na galery! Na galery! hrabia de Nancey na galery! — krzyknęła Blanka rozpromieniona. — Ah! dlaczegóż tego nie uczynił? Za taką cenę chcę umrzeć!...
— Do pioruna! co za nienawiść! — rzekł sam do siebie eks-adwokat.
— Dziwni są ci mężczyźni! — rzekła znów hrabina. — Nie wiadomo doprawdy co ich pociąga i przykuwa! Co ma naprzykład w sobie powabnego ta dziewczyna, z którą on żyje? ta istota, którą ubóstwia? Jak ona się panu podoba? panie Roch.
— Tak piękną nie jest jak pani hrabina, to prawda, jednakże przyznać muszę, że wydała mi się ładną... tak, ładną... i bardzo interesującą...
Pani de Nancey wrzuszyła ramionami.
— Pan też jesteś jak drudzy! — zawołała. — Pierwsza lepsza spódniczka zawraca mu głowę! Powiadam panu, że nie jest bynajmniej ładną, ta hrabina z lewej ręki! Duże oczy wilgotne, dość piękne, oto wszystko! Ale to za mało! Zresztą, kiedy się panu tak podoba, będziesz mógł ofiarować jej schronienie jutro, skoro ją wypędzę!
— Jeszcze jedna nieprzezorność ze strony pani hrabiny! — ośmielił się dodać prawnik. — Oświadczać jasno, że jako ukaże się pani z komisarzem. Pan hrabia będzie się miał na baczności i prawdopodobnie jutro gniazdo synogarliczek będzie już puste.
— To rzecz pańskiego wspólnika! Niech każe strzedz domu, a jeżeliby mąż mój przenosił się przypadkiem z swoją kochanką, niechaj każe śledzić go. Ah! niech, się chowają gdzie chcą! czuję, że dziś znalazłabym ich wszędzie! Trzymam i nie wypuszczę mojej zdobyczy!
— Fumel da baczność. Uprzedzę go natychmiast...

∗             ∗

Pozostawiliśmy Pawła trzymającego na rękach biedną zemdloną Alicyę, pośród wystraszonych służących, podczas gdy Blanka dopełniała groźnego swego odwrotu.
Hrabia rozkazującym ruchem oddalił służących; opuścił salon, a unosząc drogi swój ciężar wszedł do pokoju młodej dziewczyny.
Biedne dziecię, słodka Alicya, straszną była do widzenia. Rysy jej twarzy skurczyły się konwulsyjnie. Wyrażały one niesłychane cierpienie. Szerokie sine koła otaczały zamknięte jej oczy. Pomiędzy powiekami błyszczały kropliste łzy. Zimny pot konania perlił się na skroniach.
Wrażenie wywołane przez tę bolesną twarz, martwą zapłakaną, było straszne i rozdzierające.
Paweł wpatrywał się w nią długo. Spojrzenia jego były już to badawcze, już błędne... Wargi poruszały się gorączkowo, lecz żaden głos się z nich niedawał słyszeć.
Może mówił sam do siebie... Nagle wydał z siebie rodzaj ryku... Łzy jego zaczęły płynąć najprzód zwolna, potem gwałtownie i utworzyły rodzaj zasłony, przez którą przestał widzieć.
Wówczas długie szlochanie z serca przeniosło się do ust jego. Ukląkł przy łóżku, a ująwszy zimną rękę zemdlonego dziecka, począł jąkać:
— Czy ty umarłaś także, Alicyo?... Umarłaś z mej ręki, jak tamta?... jak twoja siostra Małgorzata?... Oh! dwa moje anioły, moje dwie ofiary męczennice, czyż tak prędko chcecie się tam wysoko połączyć z sobą?! Czyż to jest przeznaczona mi za grzechy kara?... Stokroć sprawiedliwa i zasłużona, ale jakżeż okrutna! Małgorzato, aniele przebaczenia, jeżeli czytasz w mem sercu oczyszczonem dzisiaj miłością godną ciebie, wstaw się do wszechmocnego Boga który cię słyszy... Błagaj Go za nią, Małgorzato! Małgorzato, zlituj się nad Alicyą!...
Paweł podniósł się i stojąc przy tem łożu, które mogło być śmiertelnem łożem, czekał, wierząc silnie, że stanie się cud i że Alicya otworzywszy oczy wyciągnie doń ramiona i powie mu: „Przebaczam ci... nie cierpię już...“
Niestety! słodka i droga Małgorzato, cudowne wcielenie dźwięku słodyczy, czułości i cnoty, słyszałaś zapewne rozdzierający jęk światowca rażonego piorunem, a litościwa w niebie jak i na ziemi, wstawiłaś się zań do Boga...
Lecz Bóg nie słuchał...
Paweł nieruchomy, czekał ciągle.
Słońce na schyłku, wchodząc przez wielkie okna do eleganckiego pokoju, rzucało tu i ówdzie czerwone i złote snopy. Jeden z nich padał na łoże zdobne w materyę i koronki i zaróżowił twarz i ręce Alicyi.
W tem przeciągła chmura. Promienie zgasły. Pokój się zaciemnił i hrabia wtedy dopiero po raz pierwszy ujrzał w całej sinej bladości tę twarz którą ubóstwiał.
— Ah! — krzyknął przeraźliwie. — Umiera. Ratunku! ratunku!
Popadłszy do jednych drzwi, otworzył je i głosem chrapliwym i świszczącym powtórzył rozpaczliwe swe wołanie.
W pięć minut potem, służący wsiadał na koń i pędził do Paryża po doktora wskazanego przez pana de Nancey.
Upłynęło dość czasu.
Szara godzina zasępiła ostatnie promyki zachodzącego słońca.
Paweł w pomięszaniu swego umysłu, w rozprężeniu myśli, zapomniał zapalić świece, lub kazać przynieść światło.
Siedząc przy łóżku, ujął znów rękę Alicyi, a cisnąc ją konwulsyjnie, zdawało mu się, że maleńka ta ręka coraz była zimniejsza...
— Czy ona umarła? — pytał sam siebie. — Jeżeli umarła, zabiję się...
Mówił to sobie zimno, z całym spokojem. Śmierć jest w każdym razie tylko odjazdem. Umierając, podążyłby tylko za Alicyą, a Bóg przebaczyłby mu (mniemał) że nie miał odwagi rozłączyć się z tą, która więcej stanowiła dla niego niż życie...
Ale młoda dziewczyna nie umarła.
Nagle ręka jej uwięziona w dłoni hrabiego drgnęła w szczególny sposób. Ciało jej wątłe i delikatne skręciło się na łożu jak witka rzucona na ogień.
Oczy jej rozwarły się, powiększone niesłychaną torturą. Podniosła się i upadła znowu, krzyk przeraźliwy, urywany, niepodobny do ludzkiego głosu, wydarł się z jej gardła, trwał całą minutą, zmieniając się już to w jęk, już w charczenie; zęby jej zgrzytały straszliwie, słowem był widok okropny i opłakany...
— Alicyo... oh! moja Alicyo... — mówił hrabia wystraszony — odezwij się do mnie!... odpowiedz mi!... Alicyo... czy ty mnie nie słyszysz?...
Nie, Alicya go nie słyszała.
To okropne uczucie, które każde jej arteryę zamieniało w ognisko boleści, pochłaniało ją całkowicie.
Wreszcie nadeszło ukojenie. Krzyki i jęki ustawały zwolna. Konwulsye ustały. Młoda dziewczyna stała się prawie bezwładną, a oddech powrócił do dyszącej jej piersi!
W miarę jednak ukojenia fizycznych cierpień, przywracały całą potęgą tortury moralne.
Biedna Alicya zamieniła tylko istotę męczarni.
Hrabia zrozpaczony pochylił się nad nią i chciał położyć usta do zmienionej jej twarzy.
Ona odepchnęła go delikatnie.
— Ah! jakżeż ty mnie oszukałeś... — wyjąkała głosem zaledwie dosłyszalnym. — Ja wierzyłam w ciebie jak w Boga!... To bardzo źle i okrutnie z twej strony!... Kochałam cię... tak bardzo cię kochałam!... I cóż uczyniłam ci złego, że mnie tak oszukałeś? Na szczęście umieram, bo i nacóż żyć teraz?...
— Nie, moje drogie dziecię... jam cię nie oszukał! nie! nie! — odpowiedział Paweł, usiłując przycisnąć młodą dziewczynę do serca. — Okropna tajemnica, której się dowiedziałaś, jest właśnie tą, którą ukrywałem przed tobą... Przeszkoda... Nieprzebyta przeszkoda... niestety! znasz ją teraz...
— Przysięgałeś mi wczoraj, że zniknęła...
— Tak sądziłem... oh! byłem tego najpewniejszy! Przysięgam ci na duszę!
— Ta kobieta?
— Miałem dowód jej śmierci... tak, dowód piśmiennny...
— A jednak ona żyje... Jest twoją żoną... Rozdziela nas... Oh! rozdziela nas na zawsze... Nie możesz należeć już do mnie, bo należysz do niej!... Jakżeż ona się ze mną obeszła!... Boże!... Była w swojem prawie... ja kradnę jej szczęście... Chwała Bogu, że skoro powróci jutro by mnie wypędzić ja już żyć nie będę...
Alicya wybuchła płaczem. Przyszedł powtórny atak, groźniejszy niż przedtem.
Hrabia zatopił paznogcie w rozkrwawionej piersi.
— Ah! ja dostaję pomięszania zmysłów! — zawołał Paweł — tracę rozum!
Oznajmiono doktora.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.