Kochanek Alicyi/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Ostatnie spotkanie.

Przepity głos wołał z ulicy:
— Otworzycie czy nie, zgrajo wersalczyków! Jeżeli nie otworzycie natychmiast, damy og...nia do wa...szego gniazda reakcjonistów...
I znów walono kolbami w bramę z podwojoną gwałtownością. Dębowe drzewo silnie okute brzmiało tylko jak bęben, lecz nieustąpiło.
Kamerdyner wszedł z twarzą zmienioną do najwyższego stopnia.
— Słyszy pan hrabia? Banda wdzierców jest na ulicy!... Wawrzyniec się pyta co robić?
Zanim pan de Nancey zdążył odpowiedzieć, przepity głos ryknął znowu:
— Obywatele, przynieście tu belkę i wy...walcie mi drzwi tej nory...
— Lepiej otworzyć — rzekł Paweł.
— Ten daremny opór jątrzy ich tylko.
Kamerdyner wybiegł co prędzej.
Strzelanie zbliżało się z każdą sekundą. Alicya z zamkniętemi oczyma, zatykała sobie uszy maleńkiemi swemi rączkami, próbując w ten sposób zagłuszyć złowieszczy hałas jaki ją torturował.
Okrzyk tryumfu zwiastował, że otworzono już bramę.
Fala zabłoconych federalistów wtargnęła pod sklepienie, i rozlała się po podwórzu, jak najokropniejsze bagno ludzkie, jeżeli notabene istoty takie można nazwać ludźmi.
Rozbójnicy ci stanęli najprzód oko w oko staremu odźwiernemu, który wyszedł na ich spotkanie z gołą głową i tak spokojny na pozór, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Prawdziwa odwaga imponuje zawsze, przynajmniej na krótko, najpodlejszym tłumom.
Federaliści spojrzeli ze zdziwieniem na tego starca z siwą głową, który należał do ludu jak oni, a który nietylko, że się ich nie obawiał, ale przeciwnie zdawał się wyzywać ich.
— Czego tu chcecie? — zapytał Wawrzyniec.
— Chcemy po wojskowemu zająć ten dom — odpowiedział jeden z przywódzców, którego kepi strojne było w galony kapitana.
— Jakiem prawem?
— Prawem rewolucyjnem, mój stary... Prawem naszych szaspotów!... — odparł oficer. — Wchodźcie... — dodał zwracając się do towarzyszy. — Idźcie wszędzie gdzie się wam podoba... Wyrzucajcie mieszkańców za drzwi, a podejrzanych aresztujcie. Okna na wszystkich piętrach pootwierać i być w pogotowiu. Będziecie strzelać na ulicę i bronić barykady jeżeli wersalczycy tu przyciągną. O hultaje przyjmiemy was dobrze... Po tem spalimy naftą tę norę.
Zaledwie kapitan skończył, a już federaliści szturchając się wzajemnie, drapali się na schody jak chmara złych duchów. Pewność łatwego rabunku, w tych mieszkaniach arystosów, uśmiechała się do nich tak rozkosznie, jak chęć obronienia barykady.
Dwudziestu pięciu do trzydziestu obywateli wtargnęło do mieszkania parterowego. Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, wpadli jak dzikie zwierzęta tam, gdzie się znajdował Paweł z Alicyą.
Młoda dziewczyna zdjęta najwyższem przerażeniem, wstała z miejsca i wydała okrzyk grozy na widok tych twarzy noszących na sobie piętno wszystkich występków i zbrodni, tych łotrów w zbryzganych łachmanach, z brudnemi brodami, i niechlujnemi rękami.[1]
Pan de Nancey zastawił ją sobą.
Jego szpada kawalerzysty zawieszoną była na prawej pięści, a w każdej ręce trzymał rewolwer wymierzony we drzwi.
— Pierwszy który uczyni krok naprzód, zginie! — rzekł z zimną krwią.
Skutek takiej groźby był natychmiastowy; federaliści, na których lufy rewolwerowe działały niby głowa Meduzy, usunęli się w nieładzie; panika ta jednak krótko trwała.
Dzielni żołnierze Komuny zastanowili się niebawem, że ich było trzydziestu, a mogło być w potrzebie i więcej, gdy tymczasem mieli przed sobą tylko jednego nieprzyjaciela.
Chodziło więc tylko o to aby go zabić jaknajprędzej nie narażając się zanadto na jego kule.
Rozwiązanie zagadki nie trudnem było do odnalezienia.
Bandyci rozsunęli się jak mogli najbezpieczeniej, stawając po obu stronach drzwi, zasłaniając tym sposobem ciała swoje ścianą. Pięć czy sześć szaspotów wzięło na cel pana de Nancey i Alicyę, niedokładnie po za nim ukrytą, a chrapliwe głosy ryknęły:
— Śmierć wersalczykom! śmierć!
Paweł nachylił się ku młodej dziewczynie i rzekł doń po cichu:
— Moja Alicyo, Bóg wysłucha próśb twoich, módl się za mnie... Idziemy na śmierć!...
— Razem!... — odpowiedziała ożywiona Alicya wspierając złożone ręce na ramieniu Pawła. — Tem lepiej!... Bóg nam przebaczy, a tam wysoko nic już nas nie rozdzieli... nigdy!... Tak jest, chcę umrzeć...
Śmierć jednak nie wypłynęła tak odrazu z rozbójniczych szaspotów.
Zkąd to opóźnienie? Ludzie ci obawiali się, więc powinni byli zabijać prędko, by się później okrzyczeć bohaterami, depcząc ciała zamordowanego przeciwnika... Taka jest logika komunistów?
Oto do uszu ich zaleciały dwa słowa powtarzane z ust do ust przez federalistów będących w pierwszych pokojach, na podwórzu i pod sklepieniem bramy.
— Pułkownik idzie! pułkownik idzie!... — powstały wszystkie głosy.
Otóż w obecności pułkownika, zwyczajni rabusie któremi dowodził, tracili wszelką wolę, i nic postanowić nie umieli.
Nastała cisza, przy której słychać było suchy odgłos butów z ostrogami, kroczących szybko po posadzce sąsiedniego pokoju...
— Obywatelu pułkowniku, nie wchodzić tam! — szepnął jeden z rabusiów wzburzonym głosem.
— Dlaczego?
— Łajdak wersalczyk ma rewolwery.
— Cóż z tego?
To mówiąc, pułkownik ze szpadą pod lewem ramieniem a rewolwerem w prawej ręce, przestąpił bez wahania próg niebezpiecznego pokoju.
Federaliści otworzyli nie tylko okiennice, ale i okna salonu w którym się znajdowali, zatem dostatek było światła, by módz przypatrzeć się złączonym w uścisku kochankom, którzy od kilku sekund na śmierć wyczekiwali.
Oczy Pawła spotkały się z wzrokiem nowo przybyłego. Podwójny okrzyk wyrwał się z ust obudwu mężczyzn.
— Książe! — rzekł pan de Nancey.
— Hrabia! — zawołał Gregory.
— Żywy! — rzekł Wołoch... I pocieszony! dodał rzucając spojrzenie na Alicyę. — Winszuję panu hrabiemu!... Sądziłem, że umarłeś dawno!... Widocznie nie dobrze cię zabiłem!...
— Możesz to pan sobie powetować dzisiaj! — odparł Paweł z miażdżącą pogardą. Każ mię rozstrzelać twoim oprawcom! Nie chybią mię na pewno! Pułkownik rozbójników, tytuł godny pana. Powinieneś był tak zakończyć!
Groźny szmer powstał za Wołochem, federaliści usłyszeli i podawali sobie z ust do ust jak przedtem:
— Śmierć wersalczykom!... śmierć!...
— Cicho! — krzyknął Gregory. — Pomiędzy tym obywatelem a mną, jest jeszcze coś innego prócz polityki. Wypalę w łeb pierwszemu, któryby się poważył podnieść swój szaspot!...
Szmer przycichł, a były kochanek pani de Nancey postąpił ku hrabiemu.
— Wiesz pan, że podłym nie jestem! — rzekł doń głuchym tonem — dam panu tego świeże dowody. Po zniewadze jaką mi w tej chwili wyrządziłeś, mógłbym ci w tej chwili głowę roztrzaskać kulą! Zabiję cię, ale inaczej! Policzek pański czuję jeszcze na twarzy, kiedy żyjesz! Rozpocznijmy na nowo niedokończony tam pojedynek. Masz pan szpadę jak ja... Precz z rewolwerami, panie hrabio i baczność!
— Ah! jestem! — krzyknął Paweł wysuwając się z objęć nieprzytomnej prawie Alicyi.
Już błyszczące ostrza długich szabel dotknęły się i już dwa żelaza szczękały o siebie.
Ciekawi federaliści przestąpiwszy próg, przypominali sobie z rozkoszą owe piękne pojedynki teatralne, w których Melingue, Dumaine, lub Laferrière bywali oklaskiwani.
W tem rozległ się potężny huk bardzo blizkich wystrzałów, następnie drugi i trzeci. Dom zadrżał od posady aż do zrębu jak żywa istota. Słychać było rodzaj olbrzymiego zawalenia się, w połączeniu z jękiem, skargami i przekleństwami.
Gregory nagłym ruchem odrzucił się w tył z dala od szpady Pawła, a zwróciwszy się do swoich ludzi, rzekł:
— Dowiedzieć się co takiego? Prędzej!...
Ludzie do których to było wyrzeczone, nie mieli czasu spełnić rozkazu. Jeden z federalistów hulających po podwórzu, wpadł zdyszany.
— Pułkowniku — rzekł — wersalczycy ustawili baterye artyleryi na ulicy Lille... Strzelają z blizkiej odległości na barykadę... położenie jest już nie do wytrzymania...
— Wytrzyma zawsze dopóki ja nie załatwię się z tym obywatelem! — odpowiedział Gregory zbliżywszy się do Pawła. — Służę panu hrabiemu...
Szable spotkały się znowu, i przez kilka sekund widno było iskry sypiące się z pomiędzy nacierających na siebie ostrzy.
Alicya klęcząc w kąciku modliła się...
Armaty grzmiały. Bomby roztrzaskiwały barykadę, a za każdym wystrzałem tworzyło się krwawe błoto z ciał ludzkich...
Dwaj przeciwnicy, z zaciśniętemi w milczeniu zębami, nacierali na siebie groźnie.
Gregory liczył zapewne wiele na swoją umiejętność robienia szablą, w czem jak wiemy przewyższał pana de Nancey.
Lecz zarówno jak Paweł nie miał jej w używaniu, co stanowiło na ten raz równowagę.
Była chwila, że wołoch miał się już za zwycięzcą. Szpicem swej broni musnął pod ramię Pawła i skaleczył go. Krew zaczęła płynąć.
Alicya wydała okrzyk przerażenia i zasłoniła oczy rękoma.
Pan de Nancey zrozumiawszy, że z ubytkiem krwi utraci niebawem siły, zrobił rozpaczliwe postanowienie, nie zgodne z przepisami fechtunku, a używszy szabli tak, jak mieszkańcy wschodu używają pałaszy do ścinania głów, skoczył na wołocha.
Stal napotkała ciało.
Gregory z poderżniętem gardłem powalił się ciężko i nie ziewnął nawet...
Lecz niestety! Paweł zamienił tylko chwilowo niebezpieczeństwo.
Federaliści ryknęli z wściekłości na widok martwego ciała swego wodza i chcieli pomścić go natychmiast.
— Zabił pułkownika! — krzyknął jeden — strzelajmy do niego!...
— Na mur! na mur! — wrzasnęły inne głosy.
Paweł ogłuszony chwilowo uderzeniem kolby w głowę, poczuł na piersi swojej kłucie bagnetami i musiał cofnąć się aż do ściany.
Alicya czołgała się u nóg morderców, a bezprzytomna z rozwianym włosem, konająca, błagała ich z załamanemi rękami.
Nie słuchali jej.
Wtedy podniosła się chwyciwszy oburącz ubranie Pawła, a obejmując go za szyję rzekła do nędzników.
— Więc zabijecie i mnie także! Zabijcie nas razem!
Nie strzela się zblizka, taka jest reguła, federaliści znali ją dobrze, oni, którzy strzelali dla honoru, nie dla niczego, dla przyjemności...
Cofnęli się więc w sam kąt pokoju, stanęli rzędem i wsparli na ramionach szaspoty...
Lecz nagle na ulicy pod samemi oknami powstała niesłychana wrzawa. Rozlegały się afrykańskie rogi myśliwskie... Strzelanina ustała. Jeden głos krzyknął tylko: „Niech żyje Francya!
Wzięto barykadę i otoczono dom...
— Uciekajmy kto może! — rzekł jeden z bandytów wyskakując na dwór, a inni w przerażeniu chcieli uczynić to samo. Lecz pan de Nancey przyszedłszy do siebie, chwycił za rewolwery zatknięte u paska. Obiema rękami dał ognia sześć razy, powalając federalistów, jak grad powala kłosy...
Poczem przycisnąwszy do serca omdlałą Alicyę, wyniósł ją z tego pokoju pełnego trupów.





  1. Autor tego opowiadania oglądał zbiór fotografii federalistów zabitych na barykadach. Niepodobna wyobrazić sobie nic potworniejszego. Patrząc na rozbestwione te fiziognomie, doznaje się uczucia sennej mary. Zkąd powyłaziły podobne istoty? Fotografii tych nie ma w handlu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.