Kniaź Patiomkin/Akt Pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Kniaź Patiomkin
Wydawca Księgarnia D. E. Friedleina
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.
(W oddziale maszyn pod pomostem błyszczą stalowe kotły, wrą tłoki. Mrok — przeraźliwie jasno, gdy roztworzą piece, wtedy widać maszynistów, palaczy, majtków, żołnierzy, którzy czytają broszurę.)

Zwenigorodzki (czyta): „Wasze prawo, wasza prawda, wasza sprawiedliwość nie są naszemi...“
Kilku naraz: Praw Gorkij! My inni! I między nami jest mogiła. Tam żyją uciskiem i krzywdą, my chcemy dla wszystkich szczęścia!
(Wchodzi niewidzialnie feldwebel Tisaewskij.)
Feldwebel: Chciała wrona przez morze, ale utonęła!
(Milczenie przykre, chowają broszury i gazety.)
Majtek: Uh, żar jaki!
Palacz Mitienko: Spróbuj podrzucić węgla!
(Majtek otwiera wielkiemi cęgami piec i gdy żar buchnął, ucieka z wrzaskiem.)
Majtek: Ach. ty Gehenna paliuszczaja!
Mitienko: Gołębiu wędrowny — tobie na masztach siadywać, na skrzydłach żagli bujać, na wodzie odpoczywać.
Majtek: Ta gdzie gołąb, powiedzmy — niewolnik!
Mitienko: Oczyma choć spoczywasz na wodzie, a my tu w piecach 16 gorzej niż w tych, gdzie płonęli Daniel i młodzieńcy. Mnie nic. Lubię ogień — żar. (Staje przy otwartym piecu.) Tak świeci jakby z rąk dopiero-co Bożych wyszedł. Bieda tylko, że ot wzrok pociemniał. Was to już nie widzę. Ale mi za to wschodzą jakieś krwawe ogromne stepy, — wodospady zielone jak gaj, — fontanny, w których pełno jest pereł, — a teraz — o! leci jakiś deszcz, gdzie każda kropla jest to miłość.
Feldwebel (śmieje się): Isz ty jaki — to na ten deszcz i bez parasola lubo!
Maszynista Rjeśniczenko: Mówcie dalej Mitienko! Słuchamy was, a czyja dusza leży jak świnia pod niechlujnym parasolem rządu — to niech tam czeka sądu!
Feldwebel: Oho!!...
Mitienko: Ten mrok pełen maszyn mieni się mi jak cerkiew w nabożeństwie nocnem — i te stalowe machiny krzyczą — wyją jakąś ogromną pieśń.
Wakulinczuk: Słyszałem ją wśród lodów na zamarzłym okręcie: lody pękały tej nocy, strasznej, polarnej, długiej jak wieczność! Nasz okręt, uwięziony w lodach, miał wypłynąć. Huk przeraźliwy łamiących się brył zdał się nam wszystkim piosenką wyzwolenia.
Feldwebel (ukazując na Mitienkę): Znak że oślepnie niezadługo; — nachodzą go sny!
Majtek I: Matka Boska Iwierska go wyratuje!
(Śmiech urągliwy kilku majtków.)
Majtek II: Nie wyratuje nikt! Ta gdzie? Z cerkwi kamień zleci — zabije go, jak i cegła ze zwyczajnego domu lub kula z więzienia. Jeden mus wszędzie. Nazywa się to — kiedy świeca grzeje, kiedy mróz ziębi, kiedy wicher dmie...
Feldwebel: Kiedy naczelnik bije, kiedy ty chlapiesz wódkę —
(Majtkowie śmieją się.)
Majtek III: Wielkie mnóstwo jest tych musów.
Majtek II: Załgałem się, wybaczcie, jedna siła. Ale jaka, nie pojmę jeszcze dokładnie. Ot, czerep nierozwinięty.
Majtek IV (do Mitienki): Na mnie teraz, wujaszku, będzie kolej oślepnąć!
Mitienko: Czemu tak?
Majtek IV: Niechaj wydechną te czudowiszcza! Rozmawiałem na warcie z zamkniętym Sidorowym i mnie na rok przysądzili — w drodze łaski — tu do tego piekła, nie licząc ośmiu lat służby flotowej.
Mitienko: No nic, wrócisz, — jeszcze będziesz pracował na roli, — wrócisz Bóg da, — ożenisz się i będziesz żył śpiewając!
Majtek IV (płacze): Ja już żonaty i u mnie dzieciątko zostało — rok miało, gdy mnie wzięto na tę przeklętą niewolę, — a teraz mu już trzeci roczek poszedł, będzie miał dziewiąty gdy wrócę...
Feldwebel: Nie padaj duchem! Będziesz miał co opowiadać o życiu, żeś za piecem nie siedział.
Majtek III: Właśnie, że za piecem, — tylko w którym niema kaszy ani bab.
(Śmieją się.)
Majtek IV: A jeszcze ziemliak, sukin syn! Dwanaście wiorst od naszej wsi mieszka.
Feldwebel: Kto taki?
Majtek IV: A unter oficer, który wydał mnie!
Feldwebel: Ciszej ty, czort!
Mitienko: On tobie nie tylko ziemliak, lecz i brat!
Majtek IV: Jaki on mnie brat — wilk jemu brat z Briańskich lasów!
Mitienko: Jakto jaki? Przecież my wszyscy dzieci jednego Ojca Niebieskiego!
Majtek IV (ponuro): Wszyscy — ale nie wszyscy! Czudowiszcza przeklęte!
Mitienko: Nie klnij brzydko.
Majtek IV: Ta kogo szanować — oficera? który nas okrada na jedzeniu? Popatrzycie, jakie nam przywiózł leguminy Makarów, a mięso zgniłe. Ja myślę, że i sam jastrząb stierwiatnik nie chciałby go dziobnąć. Na pudzie ukradł rubla — a pudów dwieście — ot i rachunek. My wymrzemy na cholerę, ale im co? My dla nich nie ludzie — też zgniłe mięso!
Majtek I (śpiewa i gra na bałałajce):
Pójdę ja tajnie na wiejskie mogiły —
do mogiłki mej matki ja piersią przypadnę —
o matko rodzona —
jakie życie zdradne —
dusza moja zatruta i głazem zgniecione są me ramiona
i oczy Demona w myśl mą się wświeciły!
Rjesniczenko: Nie pora serce szczypać, jak struny na bałałajce. Pamiętajcie cośmy uradzili na masowej — nas czterystu — i co ta kobieta towarzysz mówiła, że jedna noc stworzyła w nas ludzi.
Feldwebel: Ha, ha, ludzi tworzyć — to potrafimy!
Majtek I: Ta nie o tem mowa, Wasilu Stiepanowiczu!
Feldwebel (ostro): Nie ucz mię, boś dureń. Ja powiem wam anegdot!
Przychodzi na popa zdający seminarist, — mężczyzna duży, mocarny. Nu, egzamin! Pytają go to i tamto. Milczy jak ryba.
Wakulinczuk: Jak ryba? Z wyjątkiem makreli, która czasem też wydaje głos nie w porę!
Feldwebel: Nareszcie przychodzi zapytanie: wszechmoc Boska — co to jest? Milczy jak Wakulinczuk, kiedy dostał od kapitana po żuchwie!
Wakulinczuk: No tak! dostał i przemilczał. Armaty też milczą, do czasu.
Feldwebel: Ale na to żebyś przemówił, armato, trzeba cię dobrze już nabić z tyłu.
— No — poddaje nauczyciel — człowieka ty stworzyć możesz?
— Mogu! —
Ot tobie i raz! Nauczyciele przecierają szkła, nosy wycierają, widzą chłop mocny — nie wątpią.
— No — poddaje jeden dobry — a konia ty stworzyć możesz?
— Nie probował!
(Marynarze śmieją się.)
Rjesniczenko: Głupota jedna, Wasilu Stiepanowiczu, i wstyd.
Feldwebel: Co?
Rjesniczenko: Zabawiasz głupstwami, a tu dzieło ważne — święte!
Feldwebel: Jak przyjdzie do czego — ja gotów; ja mam też uszy i oczy — wiem, co się gotuje w Rosyi... Niech-no zrzucę tę czapkę, to będę mógł myśleć, ale teraz — wara, milcz! Ruki po szwam! Nikaks niet! Słuszaju-ś! I toczno tak, wasze Błagorodie.
Majtek IV: Z jednej świni cztery szynki zawsze wykroisz.
Feldwebel (groźnie): Kto powiedział?
(Milczenie i śmiech.)
Wy nie zarywajcie ze mną, prachwosty! Ja przysięgał Cariu-Ojcu, ja znam świętość służby i pierwszego, kto się ośmieli — ja bagnetem przedziurawię aż do kiszek, pojęli?
Wakulinczuk (cicho): Co to znaczy, Tiszewskij? Przysięgaliście nam współdziałać i porwać za sobą żołnierzy.
Feldwebel (też cicho): Tu są szpiedzy. Tak muszę. A karku swego z wami na szubienicy dawać też nie myślę.
Wakulinczuk: Bądźcie łaskawi na górę...
Feldwebel: Ja starszy! Ja gwizdnę i zawołam straż!
Rjesniczenko: Nie, ja tu starszy. Proszę wyjść. My tu równi a nam nie trzeba świstawek, bo piec jest napalony i tam łaźnia gotowa!
Feldwebel (cofa się): Żołnierze, marynarze — w stroj!
(Kilku formuje się.)
A ty Matiuszenko, ty Kuriłow!
Matiuszenko: Słuchaj, Wasilu Stiepanowiczu, nie męcz ty nas, — wiesz, że służba katorżna i trzeba choć z kim, choć kiedy słowo ludzkie — nie kazionne — zamienić. Siedź i ty z nami, tyś srogi, ale dobry — znamy cię.
Feldwebel: Piecem mi grozicie, wy tacy? Znam i ja was. Ja przysięgał. Macie we mnie wroga. Kto wierny — ze mną marsz!
Matiuszenko: Nie zatrzymujemy.
(Feldwebel wychodzi z kilku marynarzami.)
Serwatka się wylała!

(Po chwili.)
Wakulinczuk: Bieda nasza końca niema! Bieda jest jak śnieżne pola. — Pomnicie wieś zimą, — te chaty małe z poczerniałej słomy, przywalone górami śniegu — i wokoło takie morze białe, śnieżne! W chałupie dym wypala oczy — zimno — jeść niema — i głodny położysz się znów spać. Małe pacholę musisz lecieć z bosemi nogami trzy wiorsty do szkoły, gdzie uczą ciebie, bijąc i uszy targając, — uczą imion carskich, imion kuzynów domu carskiego, wszystkich książąt i frejlin. Uczą starosłowiańskiej azbuki na ogłupienie twoje. I nauczywszy się, wyjdziesz znów na tę bezbrzeżną równinę — nad zamarzłą rzekę — zacznie ci się w oczach ćmić niebo czarne — a z dalekiego lasu wilki wyją i biegniesz — biegniesz — do chaty. Krótka radość! Tam co? Piekło, dym — bat’ko pijany, matka przędzie po ciemku, zalewając się łzami, — bat’ko do niej zabiera się przy wszystkich dzieciach — strach patrzeć, a cielę na piecu beczy za mlekiem, prosięta wybierają na podłodze obierzyny, smród — i wtedy robi się jasno, bracia, że jest tylko jedna rzecz biała — ten śnieg, skrzący czarem śmiertelnym na wszystkich, aby posnęli.
Matiuszenko: Nie tak, bracik! Gdy okna będą duże w chacie, rozszerzą się ściany i wyższy pułap; — gdy na ścianach nie tylko obrazy ugodników świętych, którzy zasuszyli się w pieczarach, ale i malowidło, jak wygląda ziemia i jakie są drzewa niosące owoc i jacy wielcy dobrzy ludzie oświecili nasz zwierzęcy mrok, a w oknie kwiaty, a dom duży i izby dwie albo trzy, — wtedy ludzie wyrosną w myślach po pracy nad ziemią — aż tam, gdzie świecą słońce i gwiazdy!
Majtkowie: Nie rozumiemy ciebie, mów prościej.
Matiuszenko: No więc tak: na kominie z dymnikiem ogień się jarzy i dymu niema; — herbatę pijesz, a przy tobie dzieci twe czyste, umyte i mądre. I wróciłeś z pracy wielkiej, pracy ciężkiej, pracy świętej, gdzie nikt ciebie nie pędził, nie bił, jeno słońce nad tobą świeciło i taka radość wielka błogosławiąca wszystkiemu!
Majtkowie: Pojęliśmy! Cóż nam czynić?
Matiuszenko. Jutro w lasach Tendry ogólny wiec marynarzy. Nie pohańbimy dzieła, pomnijcie bracia, że nasz „Kniaź“ więcej znaczy, niż cała eskadra. Pomnijcie też, że miał on sławę złą reakcyjnego okrętu. I dotąd wszak zarząd rewolucyi jest na „Czerwonej Kati“.
Majtkowie: Wstyd „Kniaziowi“, żeby Katia wodziła jego sterem (śmieją się).
Wakulinczuk: Będziemy mieli czasu dość zęby szczerzyć, gdy nam śmierć wykrzywi twarze.
Majtkowie: Nam?
Wakulinczuk: Nie, myślałem ogólnie. Człowiek jest roślina bagnista, życie — moczar cuchnący, dusza — to smutne czarne jezioro pod ziemią, o którem mówią bajki.
Matiuszenko: Co będzie z oficerami?
Wakulinczuk: Wszystko, co umiera — świętem się staje.
Matiuszenko: Oficerowie muszą umrzeć.
(Majtkowie milczą ponuro.)
Zwenigorodzki: Nie było jeszcze rewolucyi bez krwi. Tak lat temu sto było we Francyi i wszędzie tak. Nim słońce wyjdzie z mroku, musi się zawsze zakrwawić.
Wszyscy: Śmierć potworom!
Mitienko: Nie, bracia, nie trzeba krwi. Chrystus dał nam światłość z góry Tabor — z nią idźmy. Do zbrodni starego świata nie dodawajmy okrucieństw tej świętej młodej Rosyi, która idzie już, a jeszcze za górami — a już w nas słychać jej modlitwę.
Majtkowie: Sztundysta! Tobie i kury nie zabić, a tu potrzeba zabić smoka!
Mitienko: Smok żyje w jaskini naszej ciemnej duszy!
Rjesniczenko: Słuchajcie, nie jesteśmy pewni całej załogi, rekrutów należy się bać!
Majtek IV: U mnie robili obysk, to zaraz te stupajki zaczęli mnie szturchać i bić.
Matiuszenko: Na nich działać tylko strachem, złączyć ich z nami może tylko strach. I dlatego na oficerach musi być wykonana ta wina — nie, ten śmiały wielki czyn, za którym leży — życie narodu!
Majtek IV: Nie może być inaczej. I nie jeden z rekrutów musi zginąć. Pszczół nie rozgnieść, miodu nie jeść.
Mitienko: Bracia mili serdeczni — nie trzeba krwi. I rekruci ludzie. W nich tylko rozumu mało, a serce mają miększe od wosku. A i mędrcy nasi oficerowie też nie tak okrutni, jak my o tem myślimy. Dyscyplina — ot, co ich gubi, a sami oni też są dobrzy.
Matiuszenko: Głaskaniem wilka nie odpędzisz.
Mitienko: I ty przeciw światłu?
Matiuszenko: Światłem jest moc!
Wakulinczuk: Ale do światła przez mękę! Droga do niego wśród przepaści, na dnie ich ukryty jest piorun, który zwycięża.
Mitienko: Ty odróżnij, Wania, że te wszystkie przepaście, o których mówisz — są w tobie samym, a dla życia już musisz być drogą cichą i równą. I chrześcijanie pierwsi znali burze serca, — a cicho szli w męczarniach do nowego życia, — a nie można przecie porównać naszego rządu z rządem poganów.
Matiuszenko: Pewno, że nie! Niema gorszego i nie było niźli nasz. W Petersburgu umierający rzucani między kry wściekłej Newy!
Mitienko: Więcej trzeba ofiar duchowych. Pan wspomoże, niech się nie smucą wasze serca w zgonie, mówił Chrystus. I wierzmy świętemu Janowi: „Gdzie będą trupy, tam zbiorą się i orłowie“. Trupy są, Pan i orłów ześle.
Matiuszenko: My orły! Wszystko, co mówisz, dla nas jest! Trupy będą — a my orły!
Majtkowie: Hura, hura!
Fursajew: Wy myślicie, że krzykiem można obuch pokonać! No, jak nam przeciw nim? Przecież u nich siła, a my to samo co komary. U nich wojsko, fortece, państwo, car, religia, cerkwie — a nawet sama Trójca święta.
Matiuszenko: A u nas ziemia, u nas niebo, u nas morze! Weźmiemy armaty, zdobędziemy okręty, pójdziemy na ich fortece, zwalimy ich cara, my nie potrzebujemy religii, a pop nam nie straszny, my nie baby i nie umierający. Nam życie szerokie, hej — skrzydła nam rosną — sławnie powiedział Mitienko: „Gdzie trupy są, tam i orłowie się zbiorą!“
Mitienko: Orły boże, przeżegnajcie się!
Majtkowie: Orły skrzydlate — hura!
Głos z pokładu przez tubę: Co tam za gwałt? Jaka schodka?
Rjesniczenko: Kryć się! Ja odpowiem. Gadamy o wielkiej maszynie, gdzie kaloryi jest 140 milionów i olbrzymie kominy dla nieczystego dymu; — wielkie śruby biją równo, jak serce bohatera, w odmętach czarnych, — a moc tej maszyny jest taka, że okręt przelatuje lat tysiące — aż natrafi na ziemię nową i ludzi nowych!
(Marynarze wychodzą przez maszynowy luk.)
Głos: Idę do was łajdaki!
Fursajew: Gazety i książki chowam do tej skrzyni. Ona cała jest ubrana obrazkami świętych i kuzynów domu cesarskiego. Pod spodem rewolucya, a na wierzchu książki w rodzaju batiuszki Czudotworca Iwana Kronsztadzkiego.
Mitienko: Nie należy kłamać — daj te książki mnie.
Palacze: Już idą — nie, to Wamindo — kapitan.

(Zjawia się na schodach Nikiticz, czarny od sadzy, w bluzie potwornie wypchanej. Powstaje śmiech. Majtkowie wyłażą z tub do odświeżania powietrza, z pod maszyn i z otworu w ścianie.)
Nikiticz (udając oficera): Co za dym? Od machorki tu można zadechnąć!
Rjesniczenko: Toczno tak, wasze Błagorodje.
Nikiticz: Tu była schodka?
Rjesniczenko: Tylu było ilu jest, wasze Preoświaszczeństwo.
Nikiticz: Pochowali się może?
Rjesniczenko: Którzy byli — poszli, którzy są — to myślą o błagonadziejnych rzeczach, wasze Czudowiszcze!
Nikiticz: W stroj!
(Wyjmuje broszury.)
Ty żebyś przeczytał i pojął Manifest cara, który każe nabijać armaty i iść na Zimowy Dworzec! Tobie „Pora uczynić koniec“ — masz wiedzieć, z urzędnikami w Senacie — ty porównaj „Dwie Europy“: wolną i katorżną; a ty tchórzu wiedz, „Kto ma zwyciężyć.“ — Tobie, żeś prostak — bajka „O cesarzu umarłym Akakiuszu“ — macie! Miałem w bluzie — wypchany jak święty w Ławrze słomą i olejem; — a tu od wyjazdu z Odessy na chwilę mnie nie odpuszczał Golikow. A wymyślał: jakiś ty brudny — co to za bluza — zrzuć mi ją zaraz, pomyjna jamo! O, tu jeszcze macie: „Śmierć tyranom“ i „Klęska pod Cuszimą“. Wiedzcie, że 40 marynarzy rozstrzelano z floty Niebogatowa w Szanghaju — we wszystkich nawet gazetach oburzenie.
Matiuszenko: Mamy ginąć, bracia, wieszani — to umrzemy za wolność wszystkich ludzi, wszystkich męczenników w Rosyi!
Wszyscy: Umrzemy!
Matiuszenko: Cała flota czarnomorska jest już w spisku, „Czerwona Katia“, „Gieorgij“, „Sinop“, „Tri Światitiela“! Będzie razem z naszemi ośmset armat i dziesięć tysięcy karabinów. I tyle okrętów! Stworzymy dla rewolucyi oparcie zbrojne! Tu zdobędziemy Odessę, Teodozyę, Sebastopol — i powstanie wolna rzeczpospolita Małoruska. Pójdziemy na Kaukaz i powstanie tam rzeczpospolita federacyjna ludów. A wtedy wypowiemy wojnę ostatnią i na śmierć hydrze, której głowa jest w Petersburgu, tułów w ciemnych brudnych chatach, a serce w piekle. Idą z nami robotnicy — wywiesimy czerwony sztandar. To znaczy świt — słońce dla całej ziemi.
Kaszuba: I krew — morze krwi. Mojżesz tak wiódł swój naród.
Majtkowie: Ale kto nas powiedzie?
Nikiticz: Nie oznajmiłem wam: pojawił się na ziemi ruskiej wybawiciel.
Majtkowie: Kto on taki? Święty Ilja? ha ha — święty socyalista! — E, to Żydy niewierzące. — I gorzej — to Antychrysty.
Nikiticz: Z nim jest Bóg i cały naród ruski — on jest wojskowy — porucznik —
Zwenigorodzki: Tak jak Napoleon?
Nikiticz: On — syn admirała —
Majtkowie: Tfu, zgnilizna!
Nikiticz: Postanawia oswobodzić flotę czarnomorską. A teraz milczcie, srogo wam to mówię.
Kuryło (stary kozak): Ej, słuchałem was i uradowało się moje serce, że już Stieńka Razin wyszedł z pieczary nad Wołgą, gdzie mu kruki dwa — biały i czarny — szarpią serce. Mówią, że orły nadlecą i odpędzą kruków — a on świśnie mołojeckim rozbójniczym świstem i Car Żmij, krwawe sołnyszko upadnie na ziemię wraz z turmami swemi i Caricą — od słowiczego świstu! A wy — bumażki zjadacie, a oficer wam jest Zbawiciel — haha — tfu!
(Majtkowie stropieni.)
Mitienko: Bracia, oto otwieram tekst Świętej Ewangelii — co nam wywróży? Św. Jan, I. 38: „A obróciwszy się Jezus i ujrzawszy je za sobą idące, rzekł im: Czego szukacie? Którzy mu rzekli: Rabbi (co zowią wyłożywszy, nauczycielu) gdzie mieszkasz? Rzekł im: Pójdźcie, a oglądajcie. Przyszli i widzieli gdzie mieszka i zostali przy nim onego dnia“.
Majtkowie: Dziś i my przy Chrystusie, — a jutro może trzeba przeciwko Niemu? Mitienko ma szczególny kolor twarzy i niezwykły blask oczu.
Wakulinczuk: On w natchnieniu, — przez niego zacznie mówić moc. — Objaw nam, bracie najmilszy!
(Mitienko z wyrazem zmienionym, wniebowziętym, — Matiuszenko podtrzymuje go, a Wakulinczuk kładzie mu rękę na czoło.)
Mitienko: Duch nasz krąży nad wodami — a wody czarne i niebo czarne i ziemia czarna — i niema nic prócz mroku. Z morza Czarnego tworzy się jutrznia. Jeszcze my nie jesteśmy światłość, lecz tylko świadectwo damy o światłości. I głos naszego świadectwa rykiem armat, które wyrzucą 1000-funtowe pociski, uderzy o skały nadbrzeżnych więzień i rozewrzemy bramy — i wyjdą z nich starcy i młodzież z uniwersytetów i robotnicy i ci, co nie chcieli składać przysięgi na Chrystusa, że będą braci swych — synów Bożych — zabijali. Wyjdą Polacy — i Żydzi — i Muzułmanie — i Rosjanie — będzie ogromny śpiew — hymn zwycięskiej miłości dla wszystkich, którzy cierpią. — Duch narodu powstanie z głębin poniżenia, jak z mogiły.
Majtkowie: Niech morze Czarne zaleje potopem mocarstwo turm!
Głos przez tubę: Swołocz, a?!
Majtek: Kto mówi?
Głos przez tubę: Ja tobie powiem kto mówi, mołda ty żydowska!
Majtkowie: To kapitan. Czort — niech przyjdzie na swą zgubę...
Rjesniczenko: Rozchodźcie się spokojnie. — Jutro manewry na wyspie, po południu — zebranie w lasach Tendry. Pomnijcie — nie wybuchać przed hasłem, aż cała połączy się eskadra do wybuchu!
(Rozlega się świstawka. Krzyk: łap ich!)
Uciekajcie tędy — nie ujrzą was. Ja tu za was odpowiem.
Wakulinczuk: My nie opuścimy Mitienki: za ręce ścisnął konwulsyjnie.

(Wpada kapitan II rangi Wamindo z żołnierzami.)
Kap. Wamindo: Miełzawcy! Kto tu pieł? Załobek tłacicie za pół łoku!
Rjesniczenko: Mój zarobek już odjęty, — zamiast 25 rubli miesięcznie, biorę tylko jak sołdat 70 kopiejek na trzy miesiące, Wasze Błagorodje!
Kap. Wamindo: To kała za błoszułę połnograficzną, któłą ci wydałł feldwebel.
Rjesniczenko: Anatomia — to nie pornografia, a nauka, Wasze Błagorodje!
Kap. Wamindo: Tu litełatów i mędłców nie kałmimy. Płachwosty mają płacować i modlić się, — cełkiew łobić z każdego odłuchu, niszcząc swą świńską natułę. Złozumieliście mnie?
(Milczenie.)
Ty czemu jesteś blady, jak głonostaj?
Wakulinczuk: Chory jestem na dysenteryę od złego żywienia.
Kap. Wamindo: Kapłysy. Tu nikt nie przychodzi na zwierzęce ukałmianie się. Bławy żołnierz ma głyźć co mu stałsi każą. A ty dla zilustłowania mej myśli, idź na wałtę.
Fursajew (śmiejąc się): On z lazaretu — jeszcze sił nie ma.
Kap. Wamindo: Matłos powinien mieć enełgię. Na trzy godzin postawić go pod kałabin i łaniec przy mojej kajucie, abym go łozglądał.
(Ciszej do Wakulinczuka):
Ty mi się chcesz obrzydzić chołobą? Jesteś zdłów. Lubię cię za twoje biodła. (Szczypie go): Nogi masz jak u kanguła! Mocny — a?
Wakulinczuk: Toczno tak, chodziłem z rohatyną na niedźwiedzia, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo (głośno): Tu kobiet niema i jeden dla długiego powinien mieć, że tak powiem figułycznie, żeńską dobłoć.
Wakulinczuk: Mózg rozleciał się niedźwiedziowi od mego uderzenia — Wasze Błagorodje.
Zwenigorodzki: Tu nie korpus paziów.
Mitienko (podnosząc się): Kara za Sodomę — deszcz ognia!
Kap. Wamindo: Co to? Co za uwaga, ja pytam!
(Feldwebel Tiszewski chwyta Mitienkę za rękaw.)
Mitienko: Nie śmiej ruszać i wymyślać po matce, nie śmiej! Tu pracują ludzie, dla których masz być przykładem, jeśli myślisz sobie żeś jest naczelnik!
Kap. Wamindo: Widzicie, że niema bałdziej mądłego i dobłego, choć sułowego dla niegodziwych i stłasznego dla zepsutych, komandiła. Mógłbym go ukałać śmiełcią. Do kałcełu ciemnego. Trzydzieści uderzeń. Łózgi.
(Feldwebel wali w kark Mitienkę. Wakulinczuk wychwytuje nóż, lecz Matiuszenko chwyta go za rękę i wyrywa broń. Wakulinczuk uśmiecha się dziwnie. Kapitan Wamindo spostrzegłszy tylko uśmiech.)
Kap. Wamindo: Czego się śmiejesz?
Wakulinczuk: Tak sobie.
Kap. Wamindo: Tak sobie tu się nie śmieje nikt. To jest, jakże to — tak sobie? Za tak sobie u nas skółę dłą z waszego błata. — A ty bierz pod kozyłiok! Czemużeś się roześmiał?
Wakulinczuk: To mnie przypomniało obraz, gdzie przedstawieni są zbóje wiodący Chrystusa.
Kap. Wamindo: No, to masz dla pamięci, żebyś nie zapomniał obłazu!
(Uderza go pięścią w twarz.)
Matiuszenko: Ja was pomszczę!
Wakulinczuk (zmienionym głosem): Zaprawdę, kapitanie, jutro będzie sąd straszny!
Kap. Wamindo: Żołnierze, pod kałabinami wypłowadzić tę swołocz. Tu niech zostanie cztełech — kto z nich zaśpiewa lub krzyknie, strzelać w łeb z miejsca. Nie wpuszczać nikogo płócz oficełów. Maszyniści, pełna pała!
(Ludzie krzątają się; kotły poczynają sapać straszliwie.)
A ja wam jutło na mustrze przedstawię płojekt. Nasz święty kijot wielkiego męczennika Pafnutija już jest stały i trzeba żłobić żołniełską dobłowolną składkę — to będzie wzłuszający dał.
(Wbiega oficer.)
Oficer: Widać już Tendrę. Okręt leci ku skałom.
Kap. Wamindo: Wypuścić pałę. Zwolnić.

(Wybiega z oficerem.)
Maszyniści (śmieją się): Chcę pały, nie chcę pały! Nas tu obstawił więzieniem, a sam okrętu o włos nie rozbił. Co to on mówił, żebyśmy jeden dla drugiego? Brawo Zwenigorodzki — tak — tu nie korpus paziów!
(Żołnierze wymierzają przeciw nim karabiny.)
Towarzysze! Złóżcie karabiny. Jutro wam coś powiemy nowego.
Żołnierze: Małczi!
Maszyniści (cofając się): Rekruty, swołocz przeklęta, chamy wiejskie, bezmózgi.
Żołnierze: Małczi! Strzelać kazano w łby. Słyszeli?
Maszyniści: A kto was będzie wiódł i waszych mędrców? Otwórz-no Fiedia piec — a szeroko.
(Robi się żar i blask przeraźliwy.)
Żołnierze: Zakryjcie, w imię Chrystusa. I my nie psy. Kazano słuchać, to musimy.
Maszyniści: Kiedy tak, to stójcie, gdzie wam kazano. Ani na krok nie wolno wam się cofać.
Żołnierze: Bratieńki, zmiłujcie się!
(Padają zemdleni.)
Maszyniści: Dosyć z nich nauki. No, macie łajdaki wodę. Zakryjcie piece.
Głos przez tubę: Stop, maszina! Spuszczać kotwicę!
Rjesniczenko (żegna się trzykrotnie): W Imię Ojca i Syna i Świętego Ducha. Stąd wyjdzie grzmot na całą Rosyę.
Zwenigorodzki: Zaczynamy wielki dramat.
(Maszyniści rozbiegają się, zakrywają piece, słychać przeraźliwy jęk łańcuchów. Tupot nóg na pokładzie.)

Nikiticz: Ha, na torpedowcu podjeżdża lejtenant Szmidt — bracia, zbawienie!
Rjesniczenko: Wyjrzyjmy i my na świat Boży.
(Rozlega się wystrzał.)
Zwenigorodzki: A, podli! Jeden z żołnierzy ocuconych strzelił w nas...
Żołnierze (powstając z ziemi, wymierzają karabiny. Głuche, ciężkie milczenie.)

(Zasłona)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.