Klub nietoperzy/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Klub nietoperzy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia nar. W. Manieckiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Jadwiga smutna i zmęczona opuściła tego dnia towarzystwo, wysiłek woli, z jakim cały dzień panowała nad rozdrażnionymi nerwami, zmógł ją fizycznie nawet, to też z widoczną przykrością poddała się obowiązkom wicegospodyni i towarzyszyła baronównom do pokoju dla nich przeznaczonego. Nie wysilała się zupełnie na zabawianie gości; szła milcząc, pogrążona w smutnej zadumie.
Nina przeciwnie była wesoła i rozbawiona; zdawało się jej, że dzień ten był jej bezsprzecznym tryumfem; widziała najwyraźniej, że pomiędzy Władysławem a Jadwigą zaszło jakieś nieporozumienie, a czuła przy tem, że w jej interesie leży nieporozumienie to rozdmuchać i w duszy Jadwigi wzniecić zupełną niechęć do młodego człowieka, którego wybrała we własnej wyobraźni na swego przyszłego męża... Nina miała stanowczy charakter i nie cofała się nigdy przed żadnymi środkami, które mogły ją dowieść do raz zamierzonego celu. W sposób żartobliwy i pełen humoru opowiedziała Jadwidze o wszystkich wczorajszych i przedwczorajszych zajściach w Kamieńcu; opowieść ubarwiona fantazją hrabiego Karola — od niego bowiem ją słyszała — i jej własnymi dodatkami, wypadła bardzo zabawnie. Władysław jednak figurował w niej w dość dziwnej roli — za to Zienwicz urósł na zupełnego bohatera...
Jadwiga słuchała tych plotek zrazu z niechęcią, w miarę jednak opowiadania rosło w niej zainteresowanie się; uczuwała jakąś dziką rozkosz w burzeniu niedawno powstałych, a tak rozkosznych marzeń...
W duszy jej rosła niechęć do Władysława, jednocześnie jednak uczuwała jakąś niewytłumaczoną litość i pożałowanie; zdawało się jej, że odgadywała, iż odczuwała te walki wewnętrzne, jakie wrzały w duszy młodego człowieka, który bądź co bądź nie był jej obojętny. Chwilami pragnęła podać mu rękę, być dlań dobrą, dopomódz mu do wydobycia się z tej otchłani, którą malowały jej dyskretne słowa Niny, a którą jej własna wyobraźnia barwiła jeszcze bardziej ciemnymi, ponurymi kolorami. Słowa dowcipnej, światowej panny dźwięczały w jej uszach, a przed oczami duszy zmartwychwstawały obrazy z dziecinnych lat zapamiętane. Wszak pamiętała doskonale własnego ojca, który w ten sam sposób stoczył się na samo dno otchłani społecznej. Zdaje się jej, że widzi go w tej chwili jak wracał z pohulanki kilkudniowej w domowe progi, że słyszy płacz i narzekanie nieszczęśliwej matki, jej cierpkie słowa. I nagle zrodziła się w niej myśl, wątpliwość straszliwa: czy matka jej dobrze robiła, gdy dla zbłąkanego, nieszczęśliwego człowieka miała zawsze tylko — cierpkie słowa i chmurne oblicze? Może gdyby mu była łatwiej przebaczała, serdeczniej o zmianę postępowania prosiła, może byłby się zmienił, na inną drogę wszedł.
Pełna podobnych myśli, szarpana tłumem wątpliwości, pożegnała rozmowne panny i uczuła się dopiero spokojniejszą, gdy znalazła się znowu samą, w swoim pokoiku.
Jak postąpi? Co zrobi? Nie wiedziała sama. Czuła, że postać Zienwicza jeszcze urosła w jej wyobraźni, lecz przypuszczała, że człowiek ten przesunie się przez jej życie jak niepochwytne, wspaniałe zjawisko atmosferyczne; przesunie się po firmamencie jej młodości i zniknie, rozwieje się w szerokiej przestrzeni... W najśmielszych nawet marzeniach nie ośmielała się na chwilę przypuszczać, ażeby kiedykolwiek posiadała miłość tego wymarzonego olbrzyma.. Stan duszy Władysława rozumiała doskonale; instynkt kobiecy mówił jej, że on kocha ją prawdziwie i głęboko; wiedziała, że mogłaby nań wywierać wpływ olbrzymi; jednak nie tajnemi dla niej były jego lekkomyślność i niestałość młodzieńcza. Postać jego młoda, wzrok uwielbieniem przejęty stawały jej i teraz przed oczyma i szeptała w duszy: — „on się zmieni dla mnie.“
Lecz w tejże samej chwili wspomnienia niedoli swej młodozmarłej matki odganiały od jej umysłu te miłe marzenia.
Pośród takich sprzecznych myśli długi czas zasnąć nie mogła, wreszcie zdrowy, silny organizm upomniał się o swe prawa, zasnęła, szepcząc bezwiednie:
— On się poprawi!.. Trzeba go poddać różnym próbom... On się poprawi!...

...........................
Na drugi dzień do rannej herbaty towarzystwo zgromadziło się dość późno. Władysław, nieobudzony dziś przez Żorża, przyszedł ostatni. Na twarzy jego widniał wypiętnowany smutek i zniechęcenie; z Niną przywitał się zimno i drwiąco, choć nie słyszał, a jednak był pewny, że wczoraj, po rozejściu się, opowiadała Jadwidze wszystkie plotki, jakie o nim po mieście krążyły; Jadwidze podał rękę milcząco, lecz smutek jego i wyraz oczu mówiły jasno: — winien jestem, przebacz, ty wiesz, że w twojej mocy leży uczynić ze mnie zupełnie innego człowieka, zmiłuj się nademną nie karz mnie!

Oczy Jadwigi głuche jednak były na tę prośbę, udała, że nie rozumie tych niemych słów, wszak postanowiła ukarać go, podać różnym próbom.
Po herbacie baron z córkami wyjechał i Władysław miał początkowo zamiar wyjechać razem z nimi, jednak w ostatniej chwili zmienił go, czuł że jest to ponad jego siły wyjechać w takim stanie, pożegnać Jadwigę na cały miesiąc i pożegnać nie złagodziwszy nieporozumienia, nie zatarłszy złego wrażenia, jakie w jej duszy musiał pozostawić wczorajszy dzień.
Kazał więc Hryniowi odjechać z przed ganku i został.
Kilka tych godzin, które spędził w Uniżu, pomiędzy śniadaniem a obiadem, należały do najboleśniejszych w jego życiu. Jadwiga nasamprzód skryła się w swoim pokoju i nie pokazywała się zupełnie; inni mieszkańcy pałacu, każdy zajęty swą pracą, nie zjawiali się w salonie; siedział więc tam sam jeden wyczekując niecierpliwie zjawienia się Jadwigi i przypominając sobie z przykrością swoje wczorajsze postępowanie.
Dla zabicia tych przykrych myśli brał od czasu do czasu który z dzienników rozrzuconych po stołach i stolikach, nie mógł jednak schwycić wątku odczytywanych słów; palące myśli wracały uparcie i powodowały coraz bardziej rosnące rozdrażnienie nerwów.
Na godzinę może przed objadem zjawił się pierwszy w salonie marszałek i zdziwiwszy się jego obecnością dał mu delikatnie do zrozumienia, że jego zdaniem gospodarstwo w tej porze roku wymaga bezustannego nadzoru i oka właściciela. Marszałek, chociaż czasami bardzo wyrozumiały i pobłażliwy na przekroczenia ludzkie, był nie ubłagany na punkcie obowiązków gospodarskich i wykroczeń pod tym względem nie przebaczał nigdy.
Władysław w pierwszej chwili uczuł się niemile dotknięty uwagą gospodarza, stłumił jednak to uczucie i przyznając się do winy, wytłumaczył się tem, że miał jeszcze o pewnym interesie pomówić z marszałkiem, a wczoraj nie miał ku temu sposobności i w rzeczy samej wymyślił sobie jakąś sprawę, w której zasięgnął rady starszego krewnego.
Uległość ta i dowód zaufania pokładanego w jego doświadczeniu życiowem, wprawiła siwowłosego entuzjastę rolnictwa w doskonały humor, w którym pozostał przez cały już czas trwania obiadu.
Gdy wszyscy się zeszli do obiadu, marszałek wesołym i żartobliwym tonem obwieścił, że uważa za konieczne, ażeby w dniu urodzin pani marszałkowej, wypadającym dwudziestego piątego września dać wieczorek tańcujący i zaprosić wszystkich znajomych.
— Panna się nam nudzi! — kończył, figlarnie mrugając w stronę Jadwigi. — Musimy ją trochę rozerwać. Zaproszę ci Jadwisiu ze czterdziestu kawalerów, będziesz mogła wybierać jak między ulęgałkami.
— Wujaszku! Stracony będzie bal — zawołała Jadwiga porywczo, a w głosie jej znać było ból, jaki jej słowa marszałka sprawiły — stracony będzie zupełnie, bo ja nie myślę zupełnie za mąż wychodzić. Pójdę do klasztoru! — dodała weselszym już tonem.
— Brawo! Będziemy tego karnawału mieli weselisko — przerwał jej kapitan — każda panna która zaczyna mówić o klasztorze, najpierw myśli o ślubnym kobiercu... Ej, powiedz Jadwisiu, kto to ma być tym szczęśliwym?
— Dziadziuniu! proszę mi nie dokuczać! To niepoczciwie z jego strony — odpowiedziała dziewczyna i dwie duże perliste łzy zaświeciły w jej oczach. — Dziaduś przecież wie, że takiej ubogiej dziewczynie, jak ja, nie łatwo dziś wyjść za mąż.. Zresztą nikt mi się dotąd nie podobał. — I spuściła oczy w talerz, ażeby nie widzieć wzroku Władysława, który jej mówił bez słów, ale wyraźnie: — nie kłam dziewczyno, wiesz dobrze że jest taki, który cię weźmie bez grosza.
Gdy wstali od stołu, Władysław kazał natychmiast konie zaprzęgnąć i rzeczy wynosić. Przy czarnej kawie, kiedy się znalazł oko w oko z Jadwigą, odezwał się do niej cichym i nieśmiałym głosem.
— Panno Jadwigo! Nie wiem, czy panią zobaczę przed dwudziestym piątym września, a bojąc się żeby mnie kto szczęśliwszy nie uprzedził, proszę panią o pierwszego mazura.
Głos jego tak drżał, oczy pokryte wilgotną jakąś powłoką, tak prosiły czule, że dziewczyna zmiękła, żal się jej zrobiło tego lekkoducha, który cierpiał tak widocznie, podała mu więc rękę i ściskając jego dłoń silniej niż zwykle szepnęła:
— Dobrze! Ale pod warunkiem — tu uśmiechnęła się figlarnie — że pan będzie się starał zasłużyć na tego mazura.
— W jaki sposób? W jaki sposób? — zapytał Władysław, a w zapytaniu tem dźwięczała nuta szczęścia prawdziwego. — Niech mi pani powie, w jaki sposób?
Ona cofnęła rękę z jego dłoni i patrząc mu serdecznie w oczy odrzekła:
— Pan wie doskonale, o czem myślę... Nie trzeba robić przykrości tym, którzy mu są życzliwi...
Wszystkie zmartwienia, troski i niepokoje opuściły naraz młodego zapaleńca, świat mu się wydał nagle niebem, a nawet stary kapitan i ciotka marszałkowa przybrali anielską postać; stał, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi, i musiał użyć całej siły woli, ażeby tu przy wszystkich nie porwać tej dziewczyny w ramiona, nie przecisnąć jej do piersi i na jej karmazynowych ustach nie wycisnąć szalonego, namiętnego pocałunku.
W tej chwili dzwonki u ganku dały znać, że konie gotowe; Władysław nie miał już zupełnie ochoty do wyjazdu, spostrzegła to domyślna dziewczyna, ale chcąc odciągnąć stanowczą chwilę, rzekła doń cicho:
— Niech pan dziś jedzie, a dwudziestego piątego czekam pana do pierwszego mazura... Niech pan jedzie, bo wujaszek i tak już zrzędzi na temat: niepilności gospodarskiej!.. Trzeba na mazura zasłużyć. — I podała mu znowu rękę, na pożegnanie już, musiała jednak pierwsza ją cofnąć, bo uszczęśliwiony Władysław byłby trzymał tę drobną rączkę do wieczora i nie byłby wcale odjechał. Pożegnawszy serdecznie ciotkę, marszałka i kapitana, jeszcze raz zbliżył się do Jadwigi i czułem spojrzeniem wybłagał jeszcze jedno uściśnienie dłoni, później zbiegł pospiesznie przed ganek, uściskał serdecznie kapitana i Józia, którzy go aż tam odprowadzili, i jednym zamachem znalazł się na wózku.
— Stój! Stój, szaławiło! — wołał za nim kapitan, kiedy wypoczęte klacze ruszyły z kopyta. — Jeżeli będziesz w domu, to odwiedzę cię w czasie nieobecności marszałkowstwa.
— Dobrze! Proszę! Bardzo proszę! — rzucił przez ramię, starając się zniecierpliwione konie wprowadzić w równy, spokojny kłus.
Przed bramą obejrzał się jeszcze raz i zobaczył — Jadwigę stojącą w oknie, i wydało się mu, że na ukochanem tem obliczu dostrzega czuły, życzliwy uśmiech i żal za odjeżdżającym; w pierwszej chwili chciał natychmiast wrócić przed ganek, pójść tam do niej i przy wszystkich upaść przed nią na kolana i zawołać głośno: — kocham cię, bądź moją! Wzgląd jednak na marszałka, na jej własne życzenie wreszcie powstrzymał go od tego... Źle jednak zrobił, że nie usłuchał tego instynktu duszy.

Najbliższa droga prowadząca z Uniża do Opola ciągnęła się przez rozległe marszałkowskie lasy; lesiste te i mało uczęszczane, boczne drożyny były zazwyczaj w opłakanym stanie, marszałek lasów nie sprzedawał i mało dbał o drogi wywozowe. Musiał więc Władysław jechać wolno. Jazda ta niecierpliwiła zrazu i jego i konie, po pierwszej mili jednak przyzwyczaili się do tego. Wjechawszy w wąskie, lesiste parowy, wózek posuwał się stępo po nierównym gliniastym, przez deszcze letnie powymulanym gruncie. Młody człowiek mało zwracał uwagi na konie i nierówną drogę; zatopił się w myślach.
Nie niepokoił się już teraz, nie walczył ze sobą samym, nie wątpił w przychylność Jadwigi, droga jego życia widniała mu teraz przed oczyma duszy jasno i wyraźnie; trosk jednak i kłopotów miał jeszcze wiele: musiał interesa uregulować, dom na przyjęcie młodej żony przygotować — nie wątpił, że ją będzie miał; — długi co ważniejsze popłacić i stać się porządnym człowiekiem. Tegoroczny obfity urodzaj i niezłe ceny w znacznej części dopomagały mu do urzeczywistnienia tych zamiarów. Zresztą nie wątpił, że i marszałek dopomoże mu do tego. Pierwszą rzeczą było sprzedać pszenicę i uzyskanemi pieniędzmi zapłacić Fiksa i kilku, z pobliskich miasteczek żydków należących do tej samej finansowej kategorji co czcigodny bankier z Rajpola.
Do Opola musiał przejeżdżać przez Zarzecze, mieścinę niewielką ale dość handlowną i posiadającą kilka dużych młynów, chciał więc spróbować, czy w Zarzeczu nie uda mu się na dobrych warunkach sprzedać tegorocznej pszenicy.
W podobnych myślach pogrążony ani spostrzegł, jak się znalazł na górze ponad Zarzeczem. Słońce pochyliło się już zupełnie ku zachodowi i nikło zwolna za ogromnemi dębowemi lasami, a w dole szerokiego podolskiego jaru rzeczka wiła się kręto pomiędzy ściśniętemi żydowskiemi domami; w domach tych tu i ówdzie błyszczały już szabasowe światełka. Gdy spuszczał się spadzistą niby urwisko alpejskie drożyną w dół ku miasteczku, światełka te mnożyły się z każdą chwilą, a promienie słońca nikły już zupełnie, tylko jasność na zachodzie wskazywała, w którym kierunku umykało światło dzienne.
Zarzecze przedstawiało poważny widok. Starzy żydzi okryci białemi w czarne pasy płachtami, i śmiertelnemi koszulami, sunęli poważnie do bożnicy, która wznosiła się na ustroniu, cicha jakaś niezwyczajnie poważna. Starzy chasydzi zarzeccy utrzymywali, że gmach ten wzniosła dla ich przodków jeszcze królowa Bona; pomiędzy grupami mężczyzn przesuwały się garstki zamodlonych starych żydówek, w bindach perłowych na skroniach, pookrywanych staremi przedwiecznemi tyftykami tureckimi; samym środkiem drogi przebiegały całe gromady brudnych i wrzaskliwych bachurów, tamując przejazd, i tem samem narażając się na przejechanie.
— How, how! Z drogi! — musiał krzyczeć Władysław co chwila i hamować konie, które rwały się i niecierpliwiły powolną jazdą po równej i gładkiej drodze.
Co chwila któryś z mijających go żydów uchylał kaszkietu i witał go uniżonem a jednak hidalgowskiej dumy pełnem: „Dobry wieczór jasnemu panu!“
Niektórzy nawet z „faktorów“, nie zwracając uwagi na zgorszone spojrzenia starszych gminy, zbliżali się do wózka i mówili:
— Całuję stopy jaśnie pana. Proszę się zatrzymać u Mendla. Jak tylko szabas się skończy, ja tam przyjdę, mam a fein kupiec na pszenicę dla jasnego pana.
W zajezdnym domu Mendla Szapiry duża latarnia oświetlała szerokie podwórze, a gościnnie otwarta brama wjazdowa aż prosiła, żeby nie minąć tego uczęszczanego przez okoliczną szlachtę zajazdu.
Nie myślał jej i Władysław mijać. Zebrał konie krótko na lejce i znikł za chwilę wraz z wózkiem i końmi w głębi żydowskiego domostwa. Na spotkanie gościa wybiegli tylko małoletni miszures i młode a zalotne córki gospodarza, bez których nabożeństwo w bóżnicy bezpiecznie obejść się mogło.
Władysław, nie zważając na zalotne umizgi przystojnych żydóweczek, wszedł do gościnnej izby i natychmiast posłał miszuresa, żeby mu zawołał faktora Zejdę.
— Niech Zejda zaraz tu przyjdzie, jak tylko szabas odejdzie — rzekł do żydka, a zapaliwszy sobie papierosa, usiadł milcząco w wygniecionym fotelu.
Za chwilę zjawiła się w izbie Chajka, najstarsza Mendlowa córka, i zaczęła ścierać ze stołu obficie leżące tam kurze; przy pracy tej otarła się kilka razy o ramię Władysława, wyciągając się przytem jak kotka.
— Jaśnie pan jakiś niezdrowy — zaczęła pierwsza rozmowę, widząc, że Władysław milczy i nie zwraca na nią uwagi. — Co jaśnie panu jest? Może jaśnie pan pozwoli ryby szabasowej, śliczny jest szczupak faszerowany, a git. A może wina jakiego?... Jest i krymskie i francuskie, doskonałe.
— Nie. Nic jeść nie będę — odrzekł jej Władysław, cofając się w głąb fotelu i otaczając się gęstemi kłębami dymu. — Ot, powiedz mi lepiej, co tu u was słychać? — dodał ziewając.
— A co w takiem misteczku może być słyszno, to niech jasny pan nam powie co w gorodzie, w Kamieńcu słyszno, pański Żorż mówi, co jaśnie pan z Kamieńca jedzie... A co słyszno — dodała po chwilowej przerwie — rychtyg ludzie gadają, co jaśnie pan ma się żenić, co bierze takie fein panienkę, która ma kilka swoich wsiów i bardzo dużo pieniędzów... to Chajka chce powinszować jaśnie panu...
— Któż to ci mówił? — zapytał Władysław ożywiając się nagle — kto ci mówił?
— A kto mówił, zwyczajnie ludzie gadają, albo ja pamiętam, czy tu jeden przyjdzie i gada...
— Wiesz Chajko, że ci źle mówili, może ja się ożenię, ale z taką panną, co grosza nie ma...
— Chi! chi! chi! Niech jaśnie pan żartuje zdrów z prostej żydówki — zawołała śmiejąc się wesoło. — Co jaśnie pan mówi? Niby to ja choć prosta żydówka nie wiem, że taki, co nic nie ma, to nazywa się łajdak.. No to z taką przecie jaśnie pan się nie ożeni.
Zapatrywanie socjalne Chajki przerwało wejście kilku żydów, kłócących się z sobą zajadle jeszcze od bramy domu. Dziewczyna zobaczywszy ich cofnęła się w głąb domostwa rzucając niechętne spojrzenia na zamyślonego Władysława, znać przywykła do innego obejścia z jego strony.
— Kłaniam jaśnie panu! — zawołali równocześnie wszyscy żydzi razem. — Ja bym dał bardzo uczciwe kupiec na pszenicę.
— Co wy gałgany, łajdaki będziecie zawracać głów jasnemu panu! — zawołał przeraźliwie ogromny żyd zwracając się do swych towarzyszy — Gaj a weg! Ruszajcie do dziabeł!... Jaśnie pan nie ma tu w Zarzeczu żadnego faktora tylko mnie — Charifa rudego... Chast tu verstanden? Ruszajcie do dziabeł!...
Gwar ten i hałas tak zagłuszył Władysława, że siedział w fotelu milcząc i niepatrząc nawet na kłócących się żydów. Gwar rósł z każdą sekundą, aż wreszcie faktorzy w zapale kłótni zaczęli się poszturkiwać i potrącać. Widząc to, Władysław zerwał się nagle i zawołał, tupiąc nogą w podłogę.
— Cicho! Sza! Czego wy tu chcecie!
— Ja mam kupiec na pszenicę! — krzyknęli znowu wszyscy razem.
— Nie mam pszenicy na sprzedaż! — rzekł stanowczo młody człowiek i wskazując drzwi dodał — Ruszajcie mi wszyscy za drzwi i dajcie mi spokój.
Nastąpiła chwilowa konsternacja, żydzi coś poszwargotali pomiędzy sobą, w czasie czego dało się słyszeć kilka razy wymówione z cicha słowa: Fiks.. fiks. Po chwili jednak przerwy przemówił Charif przedzierając się naprzód całej kupy.
— Jaśnie pan żartuje! My wiemy co jaśnie pan tylko żartuje.. Fiks nie kupił i nikt nie kupił.
— Fiks nie kupił i nikt nie kupił — odrzekł Władysław — ale i wy nie kupicie.
— Ja kupię — wołał Charif — ja mam bardzo porządny kupiec, da po rublu za pud, kupiec z Odessy, parę tysięców na stół za dwa dni tylko zatelegrafiruje do niego...
— Jaki on ma kupiec?.. Szarlatan jakiś! — wołał z poza szerokich pleców Charifa mały żydek w krótki surdut odziany. — Ja jestem zastupnik i agent wielkiego domu Buber i synowie z Podwołoczysk.. to ja mogę do swoje kantor telegrafować... dam dziś depesze a jutro geld auf Tisch. Niech jaśnie pan sprzeda mnie dla Bubera.
— Cicho, cicho! Idźcie do licha — prosił ich Władysław.
W tej chwili drzwi się znowu otworzyły i do izby wsunął się mały, suchy człowieczek, o rzadkiej białej brodzie i łysej zupełnie czaszce; oczy jego, choć zapadłe i zmęczone, z błyskawiczną jednak szybkością zlustrowały obecnych w izbie; splunął niechętnie patrząc na tłum faktorów i bokiem przecisnął się do Władysława.
— Wielmożny pan posyłał za Zajdą — przemówił cichym monotonnym głosem. — A może Zajda już niepotrzebny, ja tu widzę tyle faktorów.
— Jak się masz, Zajda? — zawołał radośnie Władysław. — Zostań, bo mam do ciebie interes.
— Niech wielmożny pan Ladżio każe im pójść precz — szepnął stary, nachylając się do ucha młodego człowieka. — To same łajdaki, im z przeproszeniem z jednym Ursyńskim handlować, a nie z porządne panowie.
— No, ruszajcie mi wszyscy za drzwi! — krzyknął, podnosząc się z fotelu Władysław. — Zostawcie mnie z Zajdą, mam z nim coś pomówić.
Słowa te pogodziły w jednej chwili kłócących się zajadle faktorów; zamilkli na chwilę, ale wnet podnieśli straszliwy, piekielny hałas.
— Co to Zajda? Czy Zajda, stary dureń, lepszy od nas? Zajda o mało co w tiurmie nie siedział! Zajda stary szachraj! Niech jaśnie pan tego ganefa nie słucha! — wrzeszczeli razem.
Cierpliwość Władysława wyczerpała się w tej chwili; tupnął nogą w podłogę, brwi zmarszczył i huknął tak, że żydzi zadygotali ze strachu.
— Precz! Za drzwi, gałgany; bo jak którego w ręce wezmę, to kości swych nie porachuje. Ano, fora ze dwora!
W jednej sekundzie pokój był próżny, tylko Władysław i Zajda w nim pozostali.
— Niech pan Ladżio zamknie drzwi i okna, bo te gałgany wlezą znowu — szepnął stary żyd, a gdy Władysław wykonał polecenie, zapytał go takim samym przyciszonym głosem: — Czem wielmożnemu panu Ladżiowi ma Zajda służyć?
— Daj mi, stary, uczciwego kupca na pszenicę — rzekł Władysław.
— Hm, hm! kupca na pszenicę — powtórzył żyd, gładząc brodę. — Ja byłem w Opolu; pszenicę widziałem... ładna; ze Stanisławem gadałem i kupca mogę do tej pszenicy zaprowadzić. Tylko jedno: Czy Fiks nie ma kontraktu?
— Nie ma — odrzekł Władysław. — Należy mu się tylko tysiąc rubli na weksel i procent od jarmarku.
— No, to głupstwo, jak nie ma kontraktu, to mała rzecz. Ja kupca zaprowadzę i to porządnego kupca, Judkę Skałeckiego, rechtelny człowiek i obstanowki za pieniądze nie będzie. A ile zaraz potrzeba?
— Trzy tysiące rubli. Maszyna zacznie w poniedziałek młócić, do miesiąca pszenica będzie gotowa, ma ją zabrać i resztę pieniędzy zapłacić — odparł Władysław.
— To bagatel. Ale cenę jaką pan Ladzio sobie żąda?
— Marszałkowi dają po rublu za pud — rzekł wahająco Władysław.
— Nu, marszałek to znowu inna rzecz; niech się wielmożny pan nie obrazi, ale taki skarb jak marszałek, to na całe gubernje nie ma... Coby długo nie gadać, Judka da panu Ladziu po dziewięćdziesiąt sześć kopiejek i trzy tysiące rubli zaraz, na początek. Prosty kontrakt. Dziś zaraz skończy interes i złoży zadatek.
— Niech da dziewięćdziesiąt ośm.
— Ja będę jemu kazać dawać dziewięćdziesiąt siedm i koniec geszeftu... Nu, ja idzie za nim, on tu u Mendla z pieniędzmi czeka.
I wyszedł.
Za chwilę wrócił Zajda, prowadząc za sobą drugiego siwowłosego żyda. Nowoprzybyły był o głowę wyższy od Zajdy, dobrze zbudowany, barczysty żyd; oczy jego duże ciemno orzechowego koloru patrzały śmiało i otwarcie przed siebie; na regularnej twarzy panował spokój i pewność siebie, znamionujące ludzi uczciwie i spokojnie na kawałek chleba pracujących; pełne i świeże jeszcze usta poruszały się w takt: pobożny żyd kończył znać szabasowe modlitwy.
— Dobry wieczór wielmożnemu panu! — rzekł przerywając modlitwę i wyciągając rękę ku Władysławowi na powitanie — mówił mnie Zajda o tym interesie, ja jego mogę zrobić...
— Niech pan siada panie Judka — przerwał mu Kierbicz podsuwając krzesło staremu żydowi. — Jak się ma pańska żona?
— Dziękować za dobre słowo wielmożnemu panu — rzekł siadając. — Ona chwalić Boga zdrowa, ale nie o to nam idzie.. Ja ten interes mogę zrobić; ale niech mnie wielmożny pan da swoje pańskie, szlacheckie słowo, że tam tego Fiksa nie będzie... Widzi pan, ja jeszcze z dziadem handlowałem, a później z nieboszczykiem ojcem i z nieboszczką panią i pańskie familie znam całe i pana marszałka i pana kapitana i jaśnie grafów z Warowic, to ja powiem panu, że dla takie familji nieprzystojno aby taki Fiks był jedną nogą w opolskim dworze. Jeżeli jego tam nie będzie to ja kupię... i zapłacę...
— Przecież Zajda musiał panu opowiedzieć, jak rzeczy stoją — przerwał mu niecierpliwie trochę Władysław — Fiks ma weksel, który mu jutro zapłacę, jeżeli dziś z panem skończę interes.
— Słowo? — rzekł żyd.
— Słowo — odparł Władysław.
— No, to niech Pan Bóg daje szczęśliwie, tak jak Zajda powiedział, dziewięćdziesiąt pięć kopiejek.
— Nie! od dziewięćdziesięciu siedmiu nie sprzedam.
— Niech będzie i siedem, dla pańskie delikatne familie to robię, choć Bóg niech mnie skarze że Wędzolski dawał mi za dziewięćdziesiąt pięć, ale Judka nie lubi handlować z takimi panami... to z prostactwa.
Władysław przybił interes, na zakończenie podał rękę staremu Judce; kontrakt napisał, pieniądze przeliczywszy do pugilaresu schował i sto rubli Zajdzie faktornego zapłacił. Nim się rozeszli Mandel gospodarz zajazdu się zjawił i zmusił obie strony do wypicia butelki starego węgierskiego wina.
— Dla takie panowie to u mnie jest prawdziwe wino — mówił zachęcając — dla oficerów i podlejsze państwa to tam Chajka trzyma ten krymski kwas... A to wino to jeszcze pił sam pan prezes, dziadunio jaśnie pana i już wtenczas smakowało mu... Nu, a teraz cymes! Niech jaśnie pan jeszcze pozwoli... Nu a z tej pszenicy spodziewam się że dla Mendla będzie jeden kulik, za to co się w moim domu zrobiło..
Noc była ciemna, bo księżyc późno już wchodził, nie chciał jednak Władysław zgodzić się na zaproszenie Chajki, która straszyła ciemnicą i do nocowania w Zarzeczu namawiała, tylko kazał zaprzęgać konie i zapalić naftową pochodnię. Wyjechawszy z miasteczka cała kilkunastowiorstowa droga z Zarzecza do Opola ciągnęła się jedną nieprzerwaną równiną, ongiś stepem nie oranym, po którym tylko mogiły kierunek drogi znaczyły, dziś słupy werstwowe i telegraficzne zastępowały te historyczne drogowskazy. Po równinie tej wózek Władysława i płonąca pochodnia przesuwały się z szaloną szybkością, klacze poznały, że wracają już do domowego żłobu, rwały z kopyta, tylko step jęczał za niemi.
Gdy wjechał Władysław w bramę ojczystego domu powitał go pierwszy stary Stanisław, który nie mogąc sypiać, obejścia pilnował i chodząc po dziedzińcu odmawiał wieczorne modlitwy, a druga wybiegła skomląc radośnie i skacząc na wózek stęskniona Leda, która usłyszała jadącego pana, gdy był jeszcze na drugim końcu wsi i swem radośnem szczekaniem dom cały rozbudziła.
— Co tam słychać, Stanisławie? — zapytał pan wyskakując z wózka.
— Chwała Bogu wszystko zdrowe, tylko coś nam Kropielnicki upił się wczoraj na dożynki i Jaśka polowego pobił... Całą historję zaraz wielmożnemu panu rozpowiem.
— Jutro! jutro! Dziś chcę spać.
W pół godziny później, znużony drogą, dziedzic Opola spał.. i znowu śnił o — Jadwidze.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.