Kim był Karol Marcinkowski?/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Rzepecka
Tytuł Kim był Karol Marcinkowski?
Wydawca Macierz Polska
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
NA POSTERUNKU.

Gdy los nam życie rozszczepi,
Cóż czasu dni smutne ozłaca?
Co nas pociesza i krzepi?
To — praca!

Rok cały upłynął Marcinkowskiemu w zamknięciu. Czas ten z konieczności spędzać musiał prawie bezczynnie. Za to teraz ze zdwojoną pilnością kandydat medycyny zabrał się do zdania reszty egzaminów i już na jesień roku 1823 osiedlił się jako lekarz w rodzinnym Poznaniu.
Wrócił nareszcie do swoich — i swoi się na nim poznali — odrazu młodego lekarza obdarzyli niezwykłem zaufaniem. Bo wtedy obywatele starsi nie potępiali w czam buł tego, co później stanie się chlebem powszednim ujarzmionego narodu. Pierwsze to też było stowarzyszenie tajne, które po rozbiorze stały się złem, ale złem koniecznem, tam gdzie nie ma swobody ani słowa, ani działania. Że zaś »Polonia« nie byłą spiskiem politycznym, chcącym rząd pruski obalić, więc i najbardziej spokój i wygodę lubiący mieszkaniec zaboru młodzieży stworzenia »Polonii« nie miał za złe, tem bardziej, iż skutki ich gorącego serca tylko oskarżonej młodzieży dały się we znaki.
Marcinkowski zamieszkał przy Głównym Rynku, zwykle Starym nazwanym, naprzeciwko słynnego z piękności budowy ratusza, w domu, gdzie się mieściła apteka Kolskiego.[1] Odrazu garnie się do pracy najtrudniejszej. Zamożnych chorych w Poznaniu i okolicy leczą już lekarze doświadczeni, dawniej osiadli, ale nie Polacy, którzy biednymi mieszkańcami niechętnie się zajmowali. Ale Marcinkowski nie z chciwości, ani dla wielkich zysków obrał sobie zawód lekarski; on miłuje ludzkość, w każdym bliźnim szanuje brata swego, jak przypominała bardzo wówczas głośna piosenka Wojciecha Bogusławskiego z »Krakowiaków i Górali«:

Nie pogardzaj ubogimi, choć jesteś bogaty,
Bo nie czynią nas wielkimi klejnoty i szaty.
Nie wydzieraj, co cudzego, szanuj wszystkie stany,
Poznaj w człeku brata swego, a będziesz kochany.

Marcinkowski z ludu wyszedł, dla niego też przedewszystkiem chciał pracować — odrazu też przez lud poznański został pokochanym. Że jednak w zawodzie swym był zręcznym, że zwłaszcza osobistemi zaletami urok rzucał na każdego, z kim miał do czynienia, więc wkrótce zjednał sobie pracę u chorych majętniejszych, a co zarobił od nich i zgarnął ręką jedną, to drugą zaraz ubogim rozdawał.
A pracy jest nienasycony. Gdy skończy pracę w domu i swoich chorych objedzie, udaje się do jedynego wtedy w Poznaniu szpitala Sióstr Miłosierdzia, którego głównym lekarzem jest Niemiec, i tam koledze pomaga, z nim razem dokonuje operacyi. Wiemy, jak to lekarz niejeden zbada, pozna chorobę, zapisze lekarstwo i chwyci czapkę, by spieszyć do drugiego chorego. Marcinkowski jednak w szpitalu przesiaduje i chorych pociesza, otuchy im dodaje. A gdy widzi, iż majątek zakonnic nie starszy na przyjmowanie wszystkich zgłaszających się chorych, przekazuje szpitalowi znaczniejszą sumę tysiąca i pięciuset koron, które mu teraz dopiero z legatu Grabskiego wypłacono. Lekarz zakładowy, choć cudzoziemiec, staje się Marcinkowskiego przyjacielem, i tak we dwóch, zgodnie i gorliwie, niosą ulgę cierpieniom ubogich mieszkańców.
Niestety wybucha zaraza: dur czyli tyfus wiele ofiar zabiera, z pośród ubogich zwłaszcza. Umiera też z niego ów przyjaciel, dr. Schneider, a stratę jego Marcinkowski opłakuje rzewnie, jak dziecko.
Po śmierci kolegi Marcinkowski zajmuje jego miejsce kierownika zakładu, ale wnet sam ulega zarazie.
Roku 1829 zapada na tyfus, którym się u chorego zaraził. Poznań, a zwłaszcza nasza ludność uboga, zalega wtedy kościoły, modląc się o wyzdrowienie swego szlachetnego opiekuna, a kiedy »doktorek Marcinek«, jak go pieszczotliwie nazywano, szczęśliwie wyzdrowiał, odprawiano nabożeństwa dziękczynne, tak jak dzisiaj modlą się za władzców lub ludzi wielce zasłużonych. Zasługi bo Marcinkowski już miał, i to niepospolite, skoro posiadł już był skarb nieoceniony, bo ogólną miłość i wdzięczność współmieszkańców i ziomków. Jeden z nich, nieznanego nazwiska, w »Gazecie W. Księstwa Poznańskiego« umieścił wierszowany utwór, w którym radość własną i ogółu wyraża.
Oto tytuł tych zwrotek:

Wiersz na wyjście z ciężkiej choroby W. Karola Marcinkowskiego, doktora medycyny, przyjaciela ludzkości.
(Nadesłane.)

Rymotwórca czy rymotwórczyni sposobem ówczesnym zaczyna od obrazów z dziedziny przyrody:

Jak kiedy w gniewu srogiego zapędzie
rolnik podetnie płonkę okazałą,
nikt pewno drzewa żałować nie będzie,
co cierpki tylko owoc wydawało.

Tak gdy samolub albo hypokryta[2],
rażon niemocą, w łożu jęczy biedny,

nikt o stan zdrowia jego nie zapyta,
łzy zgonem swoim nie wyciśnie jednej.

Marcinkowskiego czyny porównane tu do pięknej, szlachetnej jabłoni:

Ale jak kiedy jabłoń rozłożysta,
która kwiatami, owocy wdzięcznymi
ogrodnikowi sprawia rozkosz czystą,
wichry z korzeniem wyrwą nagle z ziemi —

Podróżny, który częstokroć w jej cieniu
słodkim snem krzepił utrudzone siły
lub też spiekłemu nieraz podniebieniu
z soku owocu niósł posiłek miły,

Stawa, spogląda smutny naokoło
i przechodzących pyta się skwapliwie:
Kędy jest drzewo, co skromne swe czoło
gięło owocem na poblizkiej niwie?

Tak gdy mąż prawy z śmiercią się uciera,
wszystkich cnotliwych przejmuje żal, trwoga;
ubóstwo woła: »Nasz ojciec umiera!«
i łkaniem swojem napełnia Dom Boga.

Karolu! ledwie o chorobie Twojej
zatrważające rozeszły się wieści,
wszystkie o drogie życie Twe się boi:
powstają żale męskie, płacz niewieści.

Lud tłumny bieży do przybytku Pana,
błaga Go o dni Twoich przedłużenie.
I… głos ubóstwa, sieroty, kapłana
przebija niebios gwiaździste sklepienie.

Wszechmocny, który na górnym Syonie
przez wieki waży losy śmiertelnika,
raczył łaskawie spojrzeć ku tej stronie,
zdrowie do Ciebie wraca, słabość znika.

Oh! żyjesz!… z wdzięcznem sercem u ołtarzy
składajmy Twórcy dzięki nieskończone:
znów dobrodziejstwem swem wielkiem nas darzy,
Dni dobroczyńcy ludzi ocalone!

a
I niema w tem przesady, bo Marcinkowski jest wtedy duszą swego rodzinnego miasta, które cios przykry dotknie niebawem. Roku 1830 tracimy arcybiskupa, księdza Teofila Wolickiego, który był nietylko dobrym pasterzem dyecezyi, ale i najprzedniejszym obywatelem i przewodnikiem we wszystkiem, co dobre i szlachetne. Kiedy na publicznej licytacyi sprzedawano nieruchomości po zmarłym arcypasterzu, a obywatelstwo rozkupywało sobie pamiątki po drogim zmarłym, za składkowe pieniądze, z ofiar mieszkańców Wielkopolski zebrane, zakupiono rzecz cenną, bo pierścień arcybiskupi.

Dla kogo?
Dla Karola Marcinkowskiego, tego młodego lekarza, który przez lat siedm zaledwie już tyle dobrego ziomkom i miastu wyświadczył. Tak uroczystym darem współobywatele chcieli mu się odpłacić za niestrudzoną pracę, za serce i pomoc, bez wszelkich zastrzeżeń im dawane.





  1. I dzisiaj na tem samem miejscu jest apteka, ale dom nowy.
  2. Obłudnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Rzepecka.