Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XIV Keraban Uparty • Część pierwsza • Rozdział XV • Juliusz Verne Rozdział XVI
Rozdział XIV Keraban Uparty
Część pierwsza
Rozdział XV
Juliusz Verne
Rozdział XVI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Keraban, Ahmet, Van Mitten i obaj służący, wyglądają jak Salamandry.


Mała mieścina Taman ze swemi niewygodnemi domkami pokrytemi słomą wypłowiałą działaniem czasu i drewnianym kościołkiem, dość smutnie się przedstawia. Podróżni nie zatrzymali się w tem mieście, tak więc Van Mitten nie mógł zwiedzić ani ważnej stacyi wojennej, ani fortecy, ani ruin Tumtarakanu.

Jeźli z powodu przeważającej liczby mieszkańców greckiej narodowości i obyczajów, Kercz można nazwać greckiem miastem, to Taman uważać należy za kozackie. Rażącą tę różnicę nawet w przejeździe tylko, dostrzegł Holender. Wybierając zawsze najkrótsze drogi, powóz toczył się przez godzinę po południowem wybrzeżu zatoki Tamańskiej; podróżni mogli zrobić spostrzeżenie że może na całym świecie nie ma miejscowości lepiej nadającej się do polowania, spotykali bowiem ciągle bajeczną liczbę stad pelikanów, kormoranów, dropi, czubatych nurów, unoszących się i gnieżdzących na ogromnych bagnach.

Gdy powóz skręcał na południo-wschód, turkot jego spłoszył niezliczone stada kaczek, widząc to Van Mitten zawołał.

– A to ładna gromadka, istny pułk kaczek!

– Pułk! powtórzył Keraban wzruszając ramionami, chciałeś zapewnie powiedziéć: cała armia!

– Masz słuszność, przyjacielu, a to co najmniej sto tysięcy kaczek!

– Sto tysięcy! jest co najmniej dwakroć sto tysięcy! zawołał Keraban.

– Tak, będzie pewnie dwakroć sto tysięcy.

– Mówiąc trzykroć sto tysięcy, powiem jeszcze za mało.

– Masz słuszność, odrzekł Van Mitten, nie chcąc zaprzeczać aby nie doszło do miliona kaczek.

Czas był piękny, droga dość dobra; konie biegły prędko i nie brakło ich na żadnej stacyi. Ponieważ dobrze wypoczęli podczas noclegu w Kerczu, postanowili więc nie zatrzymywać się na noc jechać bez przystanku przez trzydzieści sześć godzin.

Nad wieczorem wypoczęli chwilkę na jednej z stacyi, będącej zarazem zajazdem. Nie wiedząc czy na Kaukazie będą mieli łatwość zaopatrzenia się w artykuły żywności, postanowili zjeść wieczerzę, aby oszczędzić zapasów zrobionych w Kerczu.

Zajazd nie był wykwintny ale w żywność dobrze zaopatrzony, dziwili się tylko że czy skutkiem niedowierzania zwyczajów miejscowych, gospodarz kazał sobie naprzód płacić za wszystko, w miarę podawania. I tak, przyniosłszy chleb, powiedział:

– Proszę o dziesięć kopiejek.

Ahmet zapłacił.

Następnie podawszy jaja, rzekł:

– Ośmdziesiąt kopiejek.

I Ahmet wyliczył żądaną sumę.

Potem znów: tyle a tyle za kwas; za kaczki, za sól, tak, nawet za sól.

Ahmet płacił, i tak z kolei trzeba było płacić naprzód za obrus, serwety, noże, widelce, łyżki, szklanki, talerze, a nawet za ławki na których siedzieli. Gniewało to niewymownie Kerabana, aż zniecierpliwiony zakupił hurtem wszystko czego tylko potrzebować mogli, a w dodatku zwymyślał porządnie właściciela, który zgarnąwszy pieniądze, słuchał obelg spokojnie, z najzimniejszą krwią. Po wieczerzy, odkupił wszystko, za połowę ceny.

– Dobrze jeszcze że nie każe nam płacić za oddychanie! zawołał Keraban. Człowiek ten nadałby się wybornie na ministra finansów państwa Ottomańskiego; dopierożby opodatkował najlżejsze poruszenie wioseł kaików Bosforu!

Gdy wyjeżdżali, zapadła już noc ciemna, bez księżycowa. Keraban i towarzysze jego, w pół senni, w pół rozmarzeni ciemnością i nocną podróżą przez nieznane przestrzenie, siedzieli milcząc. Około jedenastej, szczególny jakiś szmer zwrócił ich uwagę. Był to pewien rodzaj syczenia, podobny do wydobywającego się z butelki odkorkowanej wody salcerskiej, tylko dziesięciokroć silniejszy.

Konie stanęły; pocztylion mógł je zaledwie utrzymać. Ahmet spuścił okno powozu, i wychylając głowę, zapytał:

– Co to za syk? dlaczego stoimy?

– Są to błotne wulkany, odpowiedział pocztylion.

– Błotne wulkany? krzyknął Keraban; kto słyszał kiedy o błotnych wulkanach!… Doprawdy śliczną drogę wybrałeś Ahmecie!

– Niech panowie zechcą wysiąść, rzekł pocztylion.

– Wysiąść!… Ja mam wysiadać?… zawołał Keraban.

– Tak panie, radzę iść piechotą za karetą, dopokąd nie miniemy tej miejscowości, gdyż nie mogę ręczyć że zdołam utrzymać konie aby nie poniosły.

– Kochany wuju, pocztylion ma słuszność, trzeba wysiąść, rzekł Ahmet.

– Trzeba będzie przejść cztery a może najwięcej pięć wiorst.

– Wysiadajmyż więc, rzekł Keraban; błotne wulkany!… To coś ciekawego, przyjacielu Van Mitten, warto zobaczyć.

Wysiadł a zanim towarzysze podróży, i zaczęli iść za wolno bardzo posuwającym się powozem, którego latarnie oświetlały drogę.

Noc była bardzo ciemna, i dlatego nie mogli widziéć naturalnego fenomenu o którym mówił im pocztylion; słyszeli za to doskonale przeraźliwy syk, głośno niekiedy rozlegający się w powietrzu.

Gdyby tak jechali w dzień widzieliby wielki step pokryty wyniosłemi stożkami podobnemi do ogromnych mrowisk, jakie się napotyka w pewnych okolicach podzwrotnikowej Afryki. Z tych stożków wybuchają źródła gazowe i siarczane, znane pod nazwą „błotnych wulkanów” chociaż działalność wulkaniczna żadnego nie bierze udziału w objawie tego fenomenu. Jest to po prostu mieszanina błota, gipsu, wapienia, pirytu a nawet oleju skalnego, wybuchająca z pewną gwałtownością, pod ciśnieniem gazu wodoru węglowego.

Wytwarzający się w tych warunkach gaz wodorodny, powstaje z powolnego ale nieustającego rozkładu oleju skalnego, pomięszanego z różnemi temi substancyami. Skaliste ściany w których się znajduje, kruszą się nareszcie pod działaniem wód, czy to deszczowych czy źródlanych przesiąkających nieustannie – i wtedy następuje wybuch, tak samo jak sprężystość gazu opróżnia, rozsadzając butelkę napełnioną musującym płynem.

Niezliczona liczba takich wybuchających stożków rozrzucona jest na powierzchni półwyspu Tamańskiego. Znajdują się one także na podobnych gruntach półwyspu Kerczu, ale nie w pobliżu drogi którą jechali nasi podróżni, nie mogli więc ich widziéć.

Teraz szli w pośród tych parą buchających wyniosłości, tryskających błotem, których naturę Van Mitten wytłomaczył towarzyszom. Niekiedy szli tak blizko tych małych kraterów że wybuchy gazu w twarz ich uderzały.

Rozpoznając obecność gazu oświetlającego, Van Mitten rzekł do Kerabana:

– Droga ta nie bardzo jest bezpieczna, – mógłby nastąpić wybuch.

– Masz pan słuszność, odpowiedział Ahmet; ostrożność nakazuje zagasić…

Widać też samą uwagę zrobił sobie pocztylion nawykły przebywać tę drogę, gdyż w tejże chwili latarnie powozu zgasły.

– Nie palić! zawołał Ahmet zwracając się do Brunona i Niziba.

– Może pan być o to spokojny, odpowiedział Brunon, nie mam ochoty wyleciéć w powietrze.

– A toż co znowu! zawołał Keraban, więc już i palić tu nie wolno?

– Nie wolno, kochany wuju … przynajmniej chociaż przez parę wiorst.

– Nawet maleńkiego cygara? zapytał zwijając szczyptę tytoniu.

– Zaczekaj trochę, przyjacielu Kerabanie, zaczekaj, dla wspólnego naszego bezpieczeństwa. Palić na tym stepie jest tak niebezpieczne jakby w składzie prochu.

– Śliczny kraj! nie ma co mówić, mruczał Keraban. Najniezawodniej handlujący tytuniem nie dorobią się tu majątku… Przyznaj teraz, siostrzeńcze Ahmecie, że lepiej było naddać drogi i objechać morze Azowskie.

Ahmet nic nie odpowiedział, nie chcąc wywołać sprzeczki. Keraban mrucząc schował tytuń do kieszeni, i szli dalej za powozem ledwie dającym się dostrzedz w ciemności. Droga przerzynana wyrwami, nie łatwą była do przebycia, musieli więc postępować bardzo ostrożnie. Szczęściem nie było wiatru, więc para prosto unosiła się w powietrzu, nie otaczając podróżnych, coby im bardzo utrudniało drogę.

Szli tak bardzo powoli, przez pół godziny; konie wspinały się ciągle, tak że pocztylion zaledwie mógł je utrzymać. Resory powozu skrzypiały ilekroć koła wpadały w wyboje, nie pękły jednak, dzięki niezwykłej swej wytrzymałości, jakiej dały już dowód w bagnach po nad dolnym Dunajem. Za jaki kwadrans wydostaną się już zapewnie z przestrzeni pokrytej błotnemi wulkanami.

Wtem nagle, z lewej strony drogi, wielka zabłysła jasność; jeden stożek zapalił się tak jasny roztaczając płomień, że oświetlił step na przestrzeni wiorsty.

– Któż tu pali! krzyknął Ahmet, idący nieco naprzód, i prędko się odwrócił.

Nikt nie palił.

Wtem rozległ się krzyk pocztyliona, który żadnym sposobem nie mógł utrzymać koni. Zbiegały się przestraszone, unosząc powóz nadzwyczaj szybko.

Wszyscy zatrzymali się jednocześnie. W pośród czarnej nocy step przedstawiał przerażający widok.

Płomienie wybuchające ze stożka udzieliły się sąsiednim; jedne po drugich wybuchały gwałtownie, jakby krzyżujące się z sobą ognie sztuczne. Teraz całą płaszczyznę oświetlała świetlana illuminacya, ukazująca rozsiane setki ogniem ziejących wytrysków, w których gazy płonęły w pośród wyrzucanych materyi płynnych, jednych świecących ponuro jak olej skalny, innych zabarwionych rozmaicie, skutkiem obecności białej siarki, pirytu lub węglanu żelaza.

Jednocześnie głuchy grzmot przebiegał marglowatą ziemię. Czyż miałaby się rozstąpić pod zbytniem ciśnieniem wybuchliwych materyi?

Wielkie zagrażało niebezpieczeństwo. Wiedzeni instynktem, Keraban i towarzysze jego rozstąpili się, aby nie zostali pochłoniętemi wspólnie. Nie mogli się zatrzymywać ale musieli biedz jak najśpieszniej, aby jak najprędzej wydostać się z tej niebezpiecznej miejscowości. Jasno teraz oświetlona droga, zdawała się możebną do przebycia; wiła się wśród stożków po płonącym stepie.

– Prędzej! prędzej! wołał Ahmet.

I biegli w kierunku powozu którego już dojrzéć nie mogli. Po za horyzontem zdawało się że nocna ciemność step zalega; widać tam było krańce stożkami pokrytej przestrzeni którą należało minąć jak najśpieszniej.

Wtem nagle silniejszy daleko wybuch nastąpił na samej drodze; w mgnieniu oka grunt się podniósł, i płomień buchnął wielkim otworem. Keraban upadł, spostrzeżono że miota się wśród płomieni: jeźli nie zdoła się podnieść – już po nim!…

Jednym skokiem Ahmet rzucił mu się na pomoc i pochwycił, zanim dosięgnęły go płonące gazy. Uniósł go na wpół zaduszonego wyziewami wodorodu.

– Wuju! wuju! wołał.

Wszyscy pomagali się ratować, probując wpuścić nieco powietrza w płuca. Nareszcie po długich usiłowaniach, dało się słyszéć upragnione odetchnienie. Silna pierś Kerabana zaczęła prędko podnosić się i opadać, wyrzucając zabójcze zapełniające ją gazy. Odetchnął w końcu długo, odzyskał przytomność, a pierwszemi słowami gdy już mógł przemówić, były następujące:

– Zapewnie nie poważysz się dowodzić, Ahmecie, iż nie byłoby lepiej okrążyć morze Azowskie?

– Masz słuszność, kochany wuju.

– Jak zawsze, mój siostrzeńcze.

Zaledwie słów tych domówił, głęboka ciemność zaległa step tak jasno oświetlony przed chwilą – wszystkie stożki zagasły nagle i jednocześnie jak gdyby ręka biegłego maszynisty zmieniała nagle na scenie dekoracyą. Wszystko teraz przedstawiało się czarne, a to tem więcej że nie zatarło się jeszcze w oczach wrażenie olśniewającej jasności, zagasłej tak nagle.

Podróżni zatem nasi uniknęli szczęśliwie niebezpieczeństwa; parę wiorst dalej, pocztylion zdołał powstrzymać konie i zapaliwszy latarnie oczekiwał na Kerabana i jego towarzyszy, którzy doszedłszy tam zajęli swoje miejsca. Ruszono dalej; noc przeszła spokojnie.

Van Mitten zachował niezatarte wspomnienie tego niezwykłego widoku. Gdyby, zrządzeniem losu dostał się w owe okolice Nowej Zelandyi gdzie w jednej chwili zapalają się źródła rozrucone na amfiteatrze wzgórz buchających ogniem, nie doznałby silniejszego wrażenia.

Nazajutrz, 6 września, wieczorem o godzinie ósmej, zatrzymali się w miasteczku Rajewskaja, na pograniczu ziemi kaukazkiej.